- promocja
Dotknąć prawdy - ebook
Dotknąć prawdy - ebook
Max Parkman - autystyczny, rozchwiany emocjonalnie geniusz - w oczach swojej matki zawsze był idealny. Wszystko się zmienia, gdy zostaje oskarżony o... morderstwo.
Nowojorska prawniczka, Danielle Parkman, zdaje sobie sprawę, że stan jej nastoletniego syna pogarsza się - chłopak staje się coraz bardziej agresywny i sięga po narkotyki. Kobieta jednak nie chce zaakceptować diagnozy lekarzy ze szpitala psychiatrycznego. Nie wierzy, że Max może być niebezpieczny. Do czasu, gdy znajduje zakrwawionego i zamroczonego syna tuż obok brutalnie zamordowanego pacjenta.
Uwięziona w świecie wątpliwości i strachu, uparcie wierzy, że jej syn jest niewinny. Ale może ona też straciła kontakt z rzeczywistością? Może Max naprawdę jest zabójcą? Danielle postanawia odkryć prawdę niezależenie od tego, jaka ona jest. Uwikłana w niebezpieczną grę, zrobi wszystko, by znaleźć prawdziwego mordercę i uchronić syna przed zniszczeniem przez system, który chętnie uznałby go za winnego…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9639-5 |
Rozmiar pliku: | 833 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szła pustym korytarzem szpitala psychiatrycznego, wystukując obcasami ostre staccato na gładkiej wydezynfekowanej posadzce. Przystanęła, pchnęła drzwi i weszła do pokoju. Był cały zbryzgany wstrętną ciemnoczerwoną krwią, która splamiła ściany i rozlała się wielką kałużą na podłodze. Kobieta zakryła dłońmi usta, by stłumić narastający w gardle krzyk. Jej wzrok przykuło ciało na łóżku. Chłopak leżał na plecach, wbijając w sufit puste spojrzenie lodowato niebieskich oczu. Ujęła go za przegub, brukając palce śliską lepką krwią, lecz nie wyczuła pulsu. Rzuciła się do przycisku dzwonka wzywającego pielęgniarkę... i zamarła.
Na podłodze obok łóżka leżał skulony drugi chłopiec, trochę podobny do tamtego, z rękami i twarzą też pokrytymi ciemniejącą krwią. Lecz gdy gorączkowo sięgnęła do jego nadgarstka, tym razem wyczuła słaby puls.
I wtedy spostrzegła, że ten chłopiec kurczowo ściska w dłoni długi, ostro zakończony przedmiot, unurzany we krwi. Niewątpliwie narzędzie zbrodni...ROZDZIAŁ PIERWSZY
Danielle z westchnieniem ulgi opadła na wygodny skórzany fotel w poczekalni gabinetu doktora Leonarda. Przed chwilą przyjechała w pośpiechu z sali konferencyjnej firmy prawniczej, w której była zatrudniona. Spędziła cały poranek, usiłując uzmysłowić pewnemu świętoszkowatemu Angolowi, że interesy, jakie prowadził w swojej ojczyźnie, mogą narazić go w Nowym Jorku na proces sądowy. Jej syn Max siedział zgarbiony w kącie poczekalni na swym zwykłym miejscu, możliwie jak najdalej od niej. Zajadle stukał kciukami w przyciski nowego iPhone’a. Niemal nigdy się z nim nie rozstawał, jakby urządzenie przyrosło mu do dłoni. Danielle miała w torebce takie samo, które kupiła za namową syna. Pod nosem Maksa widniał nikły cień zarostu, a jego przystojną twarz szpecił wielki srebrny kolczyk wkłuty w brew... oraz posępny grymas, jaki widuje się u dorosłych, a nie u dzieci. Podniósł na nią wzrok, jakby wyczuł, że mu się przypatruje, lecz natychmiast odwrócił od niej urocze ciemne oczy.
Pomyślała o wszystkich tych lekarzach i zaordynowanych przez nich niezliczonych kuracjach farmakologicznych, które bez wyjątku zawiodły. Wygląda na to, że mroczna zmiana, jaka zaszła w Maksie, jest nieodwracalna. A jednak teraz chłopiec, jak dawniej, objął ją za szyję szczupłymi opalonymi ramionami i wycisnął na jej policzku pocałunek wargami lepkimi i cynamonowo słodkimi od batoników Red Hots. Przez chwilę trwał tak, wtulony w nią, oddychając gwałtownie. Wyczuwała bicie jego serca jak swoje własne. Potrząsnęła głową. Dla niej nadal był jej najukochańszym synkiem i wierzyła, że w głębi duszy wciąż jest najczulszym i najbardziej uroczym dzieckiem na świecie.
Spojrzała na niego, mówiąc sobie, że to przecież już nastolatek. Usiłowała zaczerpnąć z tej myśli otuchę, lecz wiedziała, że oszukuje samą siebie. Max cierpi na zespół Aspergera, rozwiniętą formę autyzmu. Jest wprawdzie bardzo inteligentny, ale zupełnie nie radzi sobie w kontaktach z ludźmi, co przez całe życie przysparza mu problemów i cierpień.
Już jako mały chłopiec zainteresował się komputerami i zadziwił nauczycieli swymi uzdolnieniami. Obecnie Danielle nie była w stanie ogarnąć rozmiaru talentu swego szesnastoletniego syna, ale wiedziała, że jest w tej dziedzinie prawdziwym specem i potencjalnym geniuszem. Zrazu jego wiedza imponowała rówieśnikom, lecz szybko się nudzili, gdy zaczynał zagłębiać się w szczegóły. Osoby z zespołem Aspergera, mówiąc o swojej szczególnej pasji, często dają się ponieść niepohamowanemu entuzjazmowi i nie zważają na to, czy słuchacze podzielają ich fascynację. Ekscentryczne zachowanie Maksa i jego upośledzenie zdolności uczenia się rychło uczyniły go pośmiewiskiem szkolnych kolegów. Początkowo chłopiec reagował agresją i próbował się odgryzać, lecz ostatnio po prostu wycofał się i jeszcze bardziej zamknął w sobie.
Sonya, jego pierwsza prawdziwa dziewczyna, zerwała z nim przed kilkoma miesiącami. Max poczuł się tym zdruzgotany. Ledwie zdołał wreszcie stworzyć normalny związek, jak wszyscy, a oto ona rzuciła go na oczach całej klasy. Popadł przez to w głęboką depresję – odmówił chodzenia do szkoły, przestał widywać się ze swoimi nielicznymi przyjaciółmi i zaczął brać narkotyki. To ostatnie Danielle odkryła, gdy weszła bez pukania do jego pokoju i zastała go ze skrętem w dłoni. Popatrzył na nią wtedy pustym, obojętnym wzrokiem. Z papierosa unosił się błękitny wonny dym, a na biurku leżały bezładnie rozrzucone różnokolorowe pigułki. Nic nie powiedziała, ale gdy kilka godzin później brał prysznic, skonfiskowała torebkę marihuany oraz wszystkie prochy, jakie udało się jej znaleźć. Tego samego popołudnia zaciągnęła syna – nie zważając na jego przekleństwa i głośne protesty – do gabinetu doktora Leonarda. Wyglądało na to, że ta wizyta u psychiatry pomogła. Max przynajmniej wrócił do szkoły, a nawet, o dziwo, wydawał się na swój sposób szczęśliwszy. Znów zaczął odnosić się do Danielle czule i serdecznie, jak w dzieciństwie. Co się zaś tyczy narkotyków, to jej kolejne potajemne wypady do jego pokoju nie przyniosły efektów. Naturalnie, mógł po prostu wynieść prochy do szkoły lub do domu któregoś z przyjaciół.
Jednakże, pomyślała ze smutkiem, te niedawne wydarzenia zbladły w porównaniu z tym, co sprowadziło ich dzisiaj do doktora Leonarda. Wczoraj po wyjściu Maksa do szkoły, podczas codziennego rutynowego przetrząsania jego pokoju, znalazła schowany pod łóżkiem oprawny w skórę pamiętnik. Z poczuciem winy podważyła metalowy zameczek nożem do obierania jarzyn. To, co przeczytała na wstępie, tak ją przeraziło, że osunęła się na fotel i drżącymi palcami przewracała kolejne kartki. Dwadzieścia stron pokrytych niewyraźnymi chłopięcymi gryzmołami zawierało szczegółowy opis skomplikowanego przerażającego planu. Z piersi Danielle wyrwały się ciche jęki i stłumione łkanie – z czego zdała sobie sprawę, dopiero gdy rozejrzała się po pokoju, zastanawiając się, skąd dochodzą te dziwne dźwięki. Ogarnęło ją dobrze znane poczucie wstydu i upokorzenia. Czy to ona zawiniła? Czy mogła postępować wobec syna inaczej, lepiej?
Drzwi poczekalni otworzyły się i weszła Georgia. Drobna blondynka usiadła obok Danielle i uścisnęła ją serdecznie. Danielle odpowiedziała uśmiechem. Traktowała Georgię nie tylko jak najlepszą przyjaciółkę, ale wręcz jak siostrę. Będąc jedynaczką, której rodzice już nie żyli, mogła zawsze polegać na jej niezachwianej lojalności i wsparciu, nie mówiąc już o głębokiej miłości dla Maksa. Pomimo słodkiej minki, Georgia w istocie miała bystry umysł twardej adwokatki. Obydwie pracowały w międzynarodowej firmie prawniczej Blackwood & Price, zatrudniającej ponad czterysta osób i posiadającej biura w Nowym Jorku, Oslo i Londynie. Georgia zazwyczaj o tej porze siedziała w swoim gabinecie za biurkiem nad stertami nienagannie posortowanych dokumentów. Danielle ogromnie się ucieszyła na jej widok.
Georgia z uśmiechem pomachała do Maksa.
– Witaj, chłopie! – zawołała.
– Cześć – mruknął, po czym zamknął oczy i zapadł się głębiej w fotel.
– Jak on się czuje? – spytała Georgia przyjaciółkę.
– Bez przerwy tkwi przy laptopie albo przy tej przeklętej komórce – odpowiedziała szeptem. – Nie wie, że znalazłam ten jego... dziennik. W przeciwnym razie nigdy nie zdołałabym go tu ściągnąć.
Georgia pokrzepiająco ścisnęła jej ramię.
– Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Jakoś sobie z tym poradzimy.
– Jestem ci ogromnie wdzięczna, że przyszłaś. Nawet nie wiesz, jak wiele to dla mnie znaczy. – Danielle zmusiła się do neutralnego tonu. – Więc jak poszło dziś rano?
– O mało się nie spóźniłam do sądu, ale myślę, że na rozprawie dobrze się spisałam.
– A co cię zatrzymało?
– Kłopoty z Jonathanem – odparła lakonicznie Georgia, wzruszając ramionami.
Danielle współczująco uścisnęła dłoń przyjaciółki. Jej mąż Jonathan był świetnym chirurgiem plastycznym, ale niepohamowany pociąg do kieliszka zagroził zarówno jego karierze zawodowej, jak i ich małżeństwu. Georgia podejrzewała, że uzależnił się również od kokainy, lecz podzieliła się tą obawą jedynie z Danielle. W ich biurze chyba nikt niczego się nie domyślał, pomimo ordynarnego zachowania Jonathana podczas bożonarodzeniowego przyjęcia. Wyniośli niczym arystokraci szefowie tej starej i szacownej firmy prawniczej z siedzibą na Manhattanie, uważający się za chłodnych profesjonalistów, patrzyli krzywo na problemy małżeńskie, dotykające kogokolwiek z pracowników oprócz nich samych. A ponieważ Georgia miała w dodatku dwuletnią córeczkę, więc wolała nawet nie myśleć o rozwodzie.
– Co się tym razem stało? – spytała Danielle.
Błękitne oczy Georgii pociemniały ze smutku.
– Wrócił do domu o czwartej nad ranem, spity niemal do nieprzytomności. Wpadł do wanny, zasnął i cały się obsikał.
– O Boże!
– Znalazła go Melissa i przybiegła z płaczem do sypialni. – Georgia potrząsnęła głową. – Myślała, że tata nie żyje.
Tym razem to Danielle pocieszająco objęła przyjaciółkę.
Georgia zmusiła się do uśmiechu i popatrzyła na Maksa, który osunął się w fotelu jeszcze niżej i chyba zasnął.
– Czy doktor czytał ten jego dziennik?
– Na pewno – odparła ze znużeniem Danielle. – Przesłałam mu go wczoraj.
– Miałaś jakieś wieści ze szkoły?
– Wydalono go.
Dyrektor uprzejmie zasugerował Danielle, że być może w innym „środowisku” pedagogom łatwiej będzie sprostać „wyzwaniu”, jakie stanowi jej syn. Innymi słowy, szkoła pragnęła jak najszybciej pozbyć się Maksa.
Objawy zespołu Aspergera nasiliły się u niego w okresie dojrzewania. Podczas gdy jego nastoletni rówieśnicy udanie wchodzili w interakcje społeczne o rosnącym stopniu złożoności, Max, obarczony poważnym upośledzeniem zdolności uczenia się, wciąż z trudem radził sobie na poziomie gimnazjalnym i coraz bardziej zamykał się w sobie. Danielle rozumiała jego reakcję. Jeśli jest się przedmiotem nieustannych szyderstw, zaczyna się unikać kontaktów z ludźmi. Odosobnienie przynajmniej zapobiega cierpieniu. Naturalnie, starała się ze wszystkich sił mu pomóc, załatwiając miejsca w niezliczonych kolejnych szkołach na Manhattanie. Jednak wyrzucano go nawet z placówek specjalnych, przeznaczonych dla uczniów z zaburzeniami psychicznymi. Przez lata wydeptała ścieżki do wszystkich lekarzy, którzy mogliby zaproponować jakieś nowe rozwiązanie – odmienną terapię lub kurację farmakologiczną, jeszcze jedną złudną iluzję...
– Georgio – szepnęła. – Dlaczego tak się dzieje? Co ja mam począć?
Popatrzyła z rozpaczą na przyjaciółkę. Czuła, że zaraz się rozpłacze, więc aby się opanować, zaczęła skubać skraj spódnicy.
– Przecież przyszłaś tu z nim, prawda? – rzekła łagodnie Georgia. – Doktor z pewnością znajdzie jakieś wyjście.
Danielle kurczowo zacisnęła dłonie, lecz to nie pomogło i łzy pociekły jej po twarzy. Zerknęła na Maksa. Nadal spał. Otarła oczy chusteczką, którą podała jej Georgia. Nagle i nieoczekiwanie przyjaciółka pochyliła się i wysoko podciągnęła rękaw jej bluzki. Danielle usiłowała schować rękę, lecz Georgia chwyciła ją za przegub i przytrzymała. Od nadgarstka aż do łokcia biegły długie czerwone szramy.
– Przestań! – rzuciła Danielle ostrym szeptem i szybko opuściła rękaw. – On wcale nie chciał tego zrobić. To zdarzyło się tylko ten jeden raz, kiedy znalazłam u niego narkotyki.
Na twarzy Georgii odbił się wielki niepokój.
– Tak dłużej nie może być – ze względu na ciebie i na Maksa.
Danielle gwałtownie cofnęła rękę i z furią obciągnęła mankiet bluzki. Purpurowe szramy zostały zakryte, ale sprawa już się wydała, choć powinna pozostać w tajemnicy.
– Pani Parkman – zabrzmiał gładki, beznamiętny głos doktora Leonarda. Lekarz ze swą chłopięcą twarzą, ciemnymi okularami i krótko ostrzyżonymi włosami wyglądał niczym żywa reklama Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.
Danielle, wciąż jeszcze wzburzona tym, że przyjaciółka odkryła jej mroczny sekret, opanowała się z wysiłkiem.
– Dzień dobry, doktorze – powiedziała.
Przyjrzał się jej uważnie.
– Zapraszam do gabinetu.
Kiwnęła głową i pośpiesznie zebrała swoje rzeczy, czując, że oblewa ją szkarłatny rumieniec.
– Ciebie też, Max – rzucił lekarz.
Na wpół śpiący chłopiec wzruszył ramionami.
– Jak pan chce – burknął, podniósł się ciężko z fotela i poszedł korytarzem za doktorem.
Danielle rzuciła przyjaciółce przerażone spojrzenie. Czuła się jak dzikie zwierzę schwytane w potrzask.
– Nie denerwuj się – rzekła uspokajająco Georgia, łagodnie spoglądając na nią błękitnymi oczami. – Zaczekam tu na was.
Danielle wzięła głęboki oddech i ruszyła do jaskini lwa.
Weszła do gabinetu za doktorem Leonardem i Maksem. Objęła wzrokiem nieodłączną wąską skórzaną kanapę z przymocowaną do niej poduszką w haftowanej wełnianej poszewce oraz stojący obok stolik z nierdzewnej stali, na którym znajdowała się paczka papierowych chusteczek. Podeszła do fotela i usiadła. Miała na sobie szary kostium – jeden z tych, jakie nosiła w pracy. Max usiadł na krześle przed biurkiem doktora, odwrócony do niego nieco bokiem. Spojrzała na lekarza i rzuciła mu wystudiowany uśmiech. Odpowiedział uśmiechem, przechylił głowę na bok i zapytał:
– Możemy zaczynać?
Skinęła głową. Max nie zareagował.
Doktor Leonard poprawił okulary i rzucił okiem na dziennik chłopca, a potem zajrzał do swojego notesu o żółtych kartkach wypełnionych zapiskami. Podniósł wzrok i rzekł cicho:
– Max.
– Co? – mruknął chłopiec z pochmurną miną.
– Musimy poważnie porozmawiać o pewnej kwestii. – Doktor odetchnął głęboko i utkwił w nim przenikliwe spojrzenie. – Czy miewasz myśli samobójcze?
Max wzdrygnął się nerwowo i popatrzył z wyrzutem na matkę.
– Nie wiem, do diabła, o co panu chodzi.
– Czyżby? – powiedział łagodnie doktor. – Tutaj jesteś bezpieczny i możesz swobodnie o tym mówić.
– Ani myślę. Wychodzę stąd – oznajmił chłopiec. Ruszył do drzwi, ale spostrzegł na biurku oprawny w skórę dziennik i znieruchomiał. Potem z twarzą purpurową z wściekłości odwrócił się do matki i przeszył ją nienawistnym spojrzeniem. – Cholera! To nie twoja pieprzona sprawa!
Miała wrażenie, że zaraz pęknie jej serce.
– Kochanie, pozwól, żebyśmy ci pomogli. Zapewniam cię, że zabicie się nie jest żadnym wyjściem! – zawołała i wstała, chcąc go objąć.
Odepchnął ją tak mocno, że uderzyła głową o ścianę i osunęła się na podłogę.
– Max... nie! – krzyknęła.
Przestraszony chłopiec szeroko otworzył oczy i wyciągnął ku niej ręce. Zaraz jednak cofnął się gwałtownie, chwycił swój dziennik i wypadł z gabinetu, trzaskając drzwiami.
Doktor Leonard podbiegł do roztrzęsionej Danielle, pomógł jej się podnieść i usadowił ją ostrożnie w fotelu. Następnie sam również usiadł za biurkiem, zmierzył ją znad okularów poważnym spojrzeniem i zapytał:
– Czy Max w domu kiedykolwiek użył wobec pani przemocy fizycznej?
Przecząco potrząsnęła głową... zbyt skwapliwie.
– Nie.
Przez chwilę siedział w milczeniu, a potem włożył swoje notatki do niebieskiej kartonowej teczki.
– Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Max cierpi na kliniczną depresję, ma skłonności samobójcze, a jego zachowanie jest gwałtowne i nieobliczalne. To sprawia, że wymaga radykalnej intensywnej kuracji psychiatrycznej. Moim zdaniem powinniśmy działać niezwłocznie.
Starała się ukryć przed doktorem napięcie i lęk. Niczym zwierzę schwytane w pułapkę, musiała starannie kontrolować swoje reakcje.
– Nie bardzo wiem, co pan przez to rozumie.
– Już wcześniej wspominałem o takim rozwiązaniu, a obecnie obawiam się, że nie mamy wyboru. – W jego oczach, spoglądających zazwyczaj łagodnie i uprzejmie, pojawił się teraz twardy błysk. – Max musi zostać poddany kompleksowej obserwacji psychiatrycznej oraz kuracji farmakologicznej prowadzonej pod ścisłym nadzorem.
Danielle wbiła w podłogę wzrok zamglony łzami.
– Ma pan na myśli...
– Skierowanie do szpitala psychiatrycznego Maitland – wyjaśnił spokojnym, lecz stanowczym tonem.
Serce ścisnął jej bolesny skurcz. Te słowa zabrzmiały jak ostateczny wyrok... jak odgłos zamykania wieka trumny.ROZDZIAŁ DRUGI
Przez całą drogę samochodem z Des Moines do Plano w stanie Iowa Max spał. Pomimo gorączkowego chaosu pakowania walizek, łapania taksówki, przedzierania się przez uliczne korki oraz toczonych ze sobą koszmarnych kłótni, zdołali jakoś zdążyć na samolot z Nowego Jorku. Próbowała wszelkich sposobów, od błagania po groźby, by skłonić syna do wyjazdu do szpitala Maitland. Ustąpił, dopiero gdy już kompletnie się załamała i straciła nadzieję, że się zgodzi. Nie czekała, aż Max się rozmyśli. W nocy nie położyła się spać i co chwila zaglądała ukradkiem do jego sypialni – aby się upewnić, czy syn żyje. A nazajutrz już lecieli samolotem do Des Moines.
Prowadzenie samochodu nieco ją uspokoiło. Zapaliła papierosa i opuściła boczną szybę, mając nadzieję, że Max się nie obudzi. Nie znosił, kiedy paliła. Za oknami przemykał monotonny płaski krajobraz brunatnych pól. Dopiero gdy w Plano zjechali z autostrady, wokoło wybuchła oszałamiająca zieleń listowia lśniącego w blasku słońca. Danielle głęboko wdychała powietrze pachnące niedawnymi ulewnymi deszczami, wyobrażając sobie potoki wody, które obmyły świat z wszystkich brudów i nieprawości i pozostawiły nietkniętą tylko tajemną czarną ziemię. Uznała to za dobry omen – zapowiedź, że wszystko pójdzie dobrze.
Jadąc dalej, zwróciła twarz ku słońcu. Napawała się jego kojącym ciepłem i myślała o czasach, gdy Max był jeszcze mały. Z głębin pamięci wypłynęło wspomnienie pewnego popołudnia, spędzonego na farmie jej ojca w Wisconsin, niedługo przed jego śmiercią. Kołysała się łagodnie na ławeczce na werandzie i przyglądała się płonącemu złotem zachodowi słońca, którego promienie przenikały jej całe ciało rozkosznym ciepłem.
Oparła się wygodnie o zniszczoną poduszkę, a wtedy synek wgramolił się jej na kolana. Przez cały ranek oboje pływali w jeziorze, a teraz zmęczony Max objął ją mocno za szyję i znieruchomiał, co nader rzadko zdarza się małym chłopcom. Wdychała unoszącą się w powietrzu upajającą woń magnolii – kwiatów o kremowej barwie, tak wielkich i ciężkich, że zda się, iż zaraz przygną swe wątłe łodygi i gałązki do bujnej zielonej trawy. Ich aromat splatał się z zapachem jej synka – mieszaniną chłopięcego potu, woni skóry spalonej słońcem i ostrych przypraw. Przytuliła Maksa do siebie i wyczuła bicie jego serduszka, będące echem równego mocnego rytmu jej serca. Zamknęła oczy i rozkoszowała się leniwie tą ulotną chwilą doskonałej jedności matki i dziecka – tak intensywną, że niemal podobną do przeszywającego smutku lub wszechogarniającej radości. Pomyślała wówczas, że tak już będzie zawsze, i poprzysięgła, iż nic ich nigdy nie rozdzieli.
A teraz nagle spostrzegła białą, sklepioną łukowo bramę i wiszącą nad nią zniszczoną metalową tablicę, kołysaną łagodnymi podmuchami wietrzyku. Czarna farba liter zblakła, lecz napis i tak odcinał się wyraźnie na tle błękitnego nieba.
„Szpital psychiatryczny Maitland”.ROZDZIAŁ TRZECI
Danielle i Max siedzieli w pokoju o ścianach pomalowanych na jaskrawopomarańczowo i przyglądali się, jak przewodniczka grupy terapeutycznej ustawia w krąg niebieskie plastikowe krzesła. Podłogę przykrywało linoleum o wywołującym zawrót głowy wzorze w białe i czarne kwadraty, pachnące środkiem dezynfekcyjnym. Do pomieszczenia wchodzili z ociąganiem rodzice i ich nastoletnie dzieci. Serce Danielle ścisnęło się boleśnie. Jak mogła przywieźć Maksa w takie miejsce? Na twarzach innych dorosłych malowała się podobna mieszanina nadziei i obawy, rezygnacji i sprzeciwu. Każdy z nich mógłby opowiedzieć własną potworną i tragiczną historię. Wyglądali jak ofiary tortur, przygotowujące się na kolejne męki.
Siedzący obok niej Max sprawiał wrażenie gniewnego i zakłopotanego. Był wystarczająco dorosły, by w pełni zdawać sobie sprawę z tego, gdzie się znalazł. Od przyjazdu nie odezwał się ani słowem. Wyglądał tak jakoś... chłopięco w za dużej koszulce polo, wygniecionych spodniach khaki i mokasynach założonych na bose stopy. Na przegubie miał sportowy zegarek – zbyt wielki, jakby pożyczył go od ojca. W wieczór poprzedzający ich wyjazd z Nowego Jorku z własnej inicjatywy zgolił rzadki wąsik, a teraz zaciskał usta w linię cienką jak wkład do automatycznego ołówka. Jedynym przejawem buntu pozostał obrzydliwy metalowy kolczyk w brwi.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła kobieta, wlokąc za rękę nastolatka. Przystanęła i przyjrzała się siedzącym w krąg ludziom. Spojrzenie jej ciemnoniebieskich oczu zatrzymało się na Danielle i uśmiechnęła się do niej. Danielle zerknęła w lewo i w prawo, lecz nikt z pozostałych nie podniósł wzroku. Nieznajoma ruszyła prosto ku niej, usiadła obok i pociągnęła chłopca na sąsiednie krzesło.
– Jestem Marianne – szepnęła.
– A ja Danielle.
– Dzień dobry! – zagaiła młoda kobieta z burzą rudych włosów i plakietką z napisem „Po prostu Joan!”, stając pośrodku kręgu krzeseł. – Podczas tej sesji grupowej powitamy serdecznie nowych pacjentów i ich rodziców, a także podzielimy się nawzajem swoimi uczuciami i troskami.
Danielle nienawidziła terapii grupowych. Wszystko, czym się podczas nich kiedykolwiek „podzieliła” z resztą uczestników, rozchodziło się natychmiast w jej środowisku, przysparzając jej niemałych kłopotów. Teraz więc popatrzyła tęsknie na drzwi. Miała straszną ochotę na papierosa. Lecz było już za późno, gdyż Po prostu Joan! klasnęła w dłonie i poleciła:
– Niech każdy się przedstawi i opowie, dlaczego się tutaj znalazł. Pamiętajcie, że wszystko, o czym tu mówimy, jest ściśle poufne.
Kolejne relacje o cierpieniach były przejmujące. Rozpoczęła Carla, chuda i rachityczna kelnerka z Kolorado. Rzucała pełne miłości spojrzenia na syna, opowiadając, jak złamał jej rękę w nadgarstku i podbił oko. Po niej zabrała głos Estelle, elegancka czarna babcia, która czule trzymała za rękę śliczną jak laleczka wnuczkę. Odświętna różowa taftowa sukienka dziewczynki tylko częściowo zasłaniała okropne poszarpane blizny na jej nóżkach koloru kawy.
– To samookaleczenia – wyjaśniła szeptem Marianne. – Matka ją porzuciła i uciekła, a dziewczynka nie potrafi się z tym pogodzić.
Po prostu Joan! obrzuciła salę przenikliwym wzrokiem w poszukiwaniu następnej ofiary i jej spojrzenie padło na Danielle, która aż zesztywniała. Marianne poklepała ją po dłoni i szybko uniosła rękę.
– Może teraz ja – powiedziała z przeciągłym akcentem z Południa. – Nazywam się Marianne Morrison.
Danielle westchnęła z ulgą, podobnie jak pozostali siedzący w kręgu. Usadowiła się wygodniej i spróbowała objąć Maksa, lecz strącił jej ramię. Przyjrzała się więc uważnie kobiecie, która wybawiła ją z opresji.
Marianne wyglądała jak barwny kwiat. Plisy jej bordowej spódnicy były ostre jak żyletka, tworząc doskonały krąg wokół kolan. Połyskliwa bluzka odbijała blask pojedynczego sznura pereł i przyciągała wzrok do złotej bransoletki na lewej ręce. Jasne włosy ostrzyżone na pazia okalały owalną twarz. Nienaganny makijaż świadczył o staranności i dbałości o urodę, najwidoczniej wrodzonych u kobiet z Południa, a w tym przypadku podkreślał też wydatne zmysłowe usta i niebieskie oczy o inteligentnym wyrazie. Siedząc obok niej, Danielle była w pełni świadoma swoich surowo zaczesanych do tyłu czarnych włosów, bladej cery i oficjalnego czarnego spodnium. Nie miała żadnej biżuterii, zegarka ani makijażu. Na Manhattanie prezentowałaby się jak chłodna efektywna bizneswoman, ale przy tej kobiecie wyglądała, jakby wybierała się na pogrzeb. Rzuciła okiem na torbę stojącą obok krzesła Marianne, wypełnioną mnóstwem rozmaitych wyrafinowanych przedmiotów. Ogarnęło ją jeszcze większe przygnębienie – jak wtedy, gdy widziała w telewizji Marthę Stewart przed aresztowaniem, malującą cały pokój pastą do zębów lub od niechcenia zarzynającą małego prosiaczka starym pilnikiem do paznokci. Albo kiedy w podstawówce, do której chodził Max, jedna z matek przyniosła na szkolną aukcję własnoręcznie zrobioną narzutę z wyhaftowanymi konturami dłoni wszystkich dzieci, a Danielle dała tylko pieniądze.
– A to mój syn Jonas – oznajmiła Marianne.
Usłyszawszy swoje imię, chłopiec potrząsnął głową i gwałtownie zamrugał. Bez przerwy nerwowo poruszał dłońmi; paznokciami rozorał już sobie na rękach okropne zaognione szramy. Danielle odruchowo obciągnęła rękawy bluzki. Jonas kołysał się z krzesłem w przód i w tył, chrząkając przy tym cicho, niczym jakieś dziwaczne urządzenie, którego przeznaczeniem jest nieustanny ruch i wydawanie dźwięków.
– O sobie powiem tylko tyle, że pochodzę z Teksasu i przez wiele lat pracowałam jako pielęgniarka pediatryczna – ciągnęła Marianne. Te informacje nie zdziwiły Danielle, jednak następne słowa kobiety wprawiły ją w zdumienie. – Właściwie skończyłam studia medyczne, lecz nigdy nie podjęłam praktyki lekarskiej. Zdecydowałam się pozostać w domu, by opiekować się moim synkiem – oświadczyła Marianne, wskazując go głową. – To dla mnie w życiu najważniejsze – dodała z nadzwyczaj uroczym uśmiechem, który ujął Danielle.
Wszyscy rodzice również się uśmiechnęli i pokiwali głowami jak maskotki psów, umieszczane niegdyś przy tylnej szybie samochodów.
– U Jonasa zdiagnozowano upośledzenie umysłowe i autyzm. Poza tym on nie mówi – podjęła Marianne i poklepała chłopca po kolanie. Nie zareagował, tylko błądził pustym wzrokiem po sali, wciąż trąc i drapiąc ramiona. Szramy na nich jeszcze mocniej poczerwieniały i przybrały barwę mrożonych żurawin. – Jego stan nie zmienił się od wczesnego dzieciństwa. Dobrze wiecie, że ciężko sprostać wyzwaniu, jakim są nasze dzieci, ale z Bożą pomocą staram się, jak mogę. – Pochwyciwszy współczujące spojrzenia dorosłych, kobieta rozpromieniła się jak tęcza po deszczu. – Jego ojciec... no cóż... zostawił nas. Bóg z nim. – Odwróciła wzrok. – Ostatnio Jonas zaczął zachowywać się agresywnie i autodestrukcyjnie. Pragnę zapewnić mu jak najlepszą pomoc i opiekę, dlatego przywiozłam go tutaj.
Gdy skończyła mówić, rozległy się uprzejme, dyskretne oklaski, niczym na koncercie symfonicznym. Najwyraźniej zebrani uznali, że głośniejszy aplauz mógłby się wydać oznaką braku szacunku. Marianne szepnęła do Jonasa coś nieartykułowanego. W odpowiedzi uderzył ją otwartą dłonią w twarz tak mocno, że niemal spadła z krzesła.
– Jonasie! – krzyknęła i zakryła ręką poczerwieniały policzek, jakby chciała się osłonić przed kolejnymi uderzeniami.
Pojawił się pielęgniarz. Szarpnięciem podniósł chłopca na nogi i wykręcił mu ręce do tyłu.
– Nomomah! Aaaachnomomah! – zawodził Jonas.
Mężczyzna brutalnie pchnął go z powrotem na krzesło i puścił, dopiero gdy chłopiec się uciszył. Wszyscy siedzieli w osłupiałym milczeniu. Kiedy Jonas odzyskał swobodę ruchów, natychmiast ugryzł się w kłykcie prawej dłoni tak mocno, że Danielle aż się wzdrygnęła.
Marianne wydawała się zdruzgotana. Jej udawany optymizm rozwiał się bez śladu. Danielle nachyliła się ku niej i objęła ją niezgrabnie ramieniem, a kobieta zaczęła szlochać. Zwykle macierzyństwo stanowi źródło niezmiernego szczęścia. Matki rozkoszują się posiadaniem dziecka, które ma przyjaciół, chodzi do szkoły, rozwija się i dojrzewa. Danielle pomyślała, że dla niej, dla Marianne oraz podobnych im rodziców te radości są całkowicie niedostępne. Wszyscy oni muszą ograniczyć się do realizowania najprostszych, najbardziej podstawowych celów – a ich wcześniejsze marzenia i oczekiwania wobec własnych dzieci wydają się im czymś niestosownym, nieomal występnym. Mogą co najwyżej żywić w głębi duszy nikłą nadzieję, że kiedyś ich dzieci odzyskają zdrowie psychiczne, a oni sami osiągną przynajmniej względny spokój. Danielle mocniej objęła załamaną kobietę i poczuła, że połączył je związek głębszy i świętszy od sakramentu. W ich tragicznym wyobcowaniu i osamotnieniu stanowił jedyną możliwą pociechę.
Danielle podniosła wzrok na złowieszczą tabliczkę na drzwiach z grubego szkła. „Oddział zamknięty. Wstęp tylko dla osób upoważnionych lub za okazaniem przepustki”. Z kąta sali spoglądało na nią czarne bezlitosne oko jednej z kamer systemu całodobowego nadzoru. Podczas wstępnego instruktażu poinformowano ją oraz pozostałych rodziców, że takie kamery zainstalowano dla bezpieczeństwa pacjentów w ich pokojach oraz we wspólnych pomieszczeniach i na korytarzach.
Było późne popołudnie. Stała przy kontuarze recepcji. Max trzymał się nieco z tyłu. Domyślała się, że jest przerażony. Im bardziej nastolatek się boi, tym bardziej nonszalancko się zachowuje. A Max sprawiał wrażenie śmiertelnie znudzonego.
Nie dziwiła się jego lękowi i napięciu. Pod koniec sesji terapii grupowej sama miała ochotę poderżnąć sobie gardło.
– Pani Parkman. – Pielęgniarka skinęła na nią z promiennym uśmiechem. – Jest pani gotowa?
Och, naturalnie, że jest gotowa – tak jak matki podczas holokaustu tuż przed rozdzieleniem z ich nowo narodzonymi dziećmi. Wyprostowała się i rzekła:
– Zatrzymałam się w hotelu naprzeciwko, w pokoju 630. Może mi pani podać godziny odwiedzin?
Uśmiech pielęgniarki trochę zblakł.
– Nie wyjeżdża pani jutro?
– Nie. Zostanę aż do czasu, gdy będę mogła zabrać syna z powrotem do domu.
Kobieta za kontuarem już się nie uśmiechała.
– Niechętnie zgadzamy się na odwiedziny. Większość rodziców wyjeżdża i pozwala nam spokojnie zająć się ich dziećmi.
– Cóż, w takim razie będę wyjątkiem – odparła Danielle.
Pielęgniarka wzruszyła ramionami.
– Mamy już wszystkie potrzebne dane, więc Dwayne zaprowadzi panią i syna z powrotem na oddział Fountainview.
Zjawił się olbrzymi sanitariusz, który niedawno pomógł Marianne poskromić Jonasa. Jego szeroka muskularna klatka piersiowa niemal rozsadzała oślepiająco biały materiał bluzy. Przypominał Danielle gracza futbolu amerykańskiego lub zapaśnika wagi ciężkiej – mężczyzn o nienormalnie podwyższonym poziomie testosteronu. Popatrzyła na swego syna, ważącego nie więcej niż dwa wilgotne ręczniki plażowe, i wyobraziła sobie, jak ów osobnik przygważdża go do ziemi. Jeśli Max spróbuje ucieczki, ten mięśniak chwyci go zębami za kark jak szczeniaka i poniesie korytarzem.
– Cześć, jestem Dwayne – odezwał się mężczyzna, wyciągając na powitanie do Danielle ogromną dłoń.
– Dzień dobry – odrzekła i zmusiła się do nikłego uśmiechu.
Dwayne uścisnął jej rękę, która znikła w jego wielkim jak bochen łapsku. Potem odwrócił się do Maksa.
– Chodźmy, stary.
Danielle chciała objąć syna, ale chłopiec cofnął się z wściekłą miną, unosząc pięść, i burknął:
– Nie pójdę tam!
Dwayne wkroczył do akcji. Jednym płynnym ruchem chwycił rękę Maksa, znalazł się za nim i objął jego tułów potężnymi ramionami. Unieruchomiony chłopiec daremnie wił się i wyrywał.
– Puść mnie, do cholery!
– Uspokój się, synu – warknął Dwayne.
Max rzucił matce nienawistne spojrzenie.
– O to ci chodziło? Żeby jakiś dupek wsadził mnie w kaftan i zamknął w klatce?
– O-oczywiście, że nie – wyjąkała. – Proszę cię, Max...
– Pieprz się!
Stała jak sparaliżowana, podczas gdy Dwayne wlókł chłopca korytarzem. Potem zabrzmiał brzęczyk i otwarły się ponuro wyglądające czerwone drzwi. Po raz ostatni zobaczyła Maksa. Głęboko zapadł jej w serce widok jego wykrzywionej twarzy i pełnego bólu wzroku, niczym u starego konia prowadzonego na rzeź. Potem chłopiec zniknął, zanim zdążyła wypowiedzieć słowa, które uwięzły jej w gardle.
Na drugim końcu pomieszczenia, będącego chyba salą telewizyjną, spostrzegła cztery kobiety w dżinsach i T-shirtach – nieudolnie zamaskowane pielęgniarki. Na ścianie wisiała wielka biała tablica z listą pacjentów. Danielle rozstroiło to, że widniało tam już nazwisko Maksa, a obok niego złowróżbne akronimy: ZA, SO, SS, OPU, D. Te czarne litery sprawiały wrażenie ostateczne i nieodwołalne, jak sentencja wyroku. Zerknęła ukradkiem na przyklejoną obok kartkę maszynopisu z rozwinięciami skrótów. ZA – zachowania agresywne; SO – samookaleczenia; SS – skłonności samobójcze; OPU – opór i próba ucieczki; D – depresja. Te słowa rozdzierały jej serce.
Rozejrzała się szybko i dostrzegła Marianne gawędzącą z jakimś starszym lekarzem. Kobieta posłała jej ciepły uśmiech. Jonas szarpał na sobie ubranie i dziwacznie wykręcał stopy, jakby tańczył flamenco. Potem zobaczyła, że Carla i jej syn weszli do jednego z pokojów. Serce jej zamarło. Gotowa była zrobić wszystko, by uchronić Maksa przed przebywaniem na jednym oddziale z chłopcem, który złamał swojej matce rękę i podbił jej oko.
Do sali weszła starsza kobieta z krótko ostrzyżonymi gęstymi siwymi włosami i ruszyła w jej kierunku. Roztaczała aurę władczego spokoju. Była ubrana w klasyczny ciemnogranatowy kostium i czarne pantofle na płaskim obcasie. Jej ciemnozielone oczy spoglądały zza szkieł wąskich okularów w złotej oprawce. Na klapie nieskazitelnie białego lekarskiego kitla miała wyhaftowany czerwony napis: „Wicedyrektorka Dziecięcego Szpitala Psychiatrycznego Maitland”. Z uśmiechem wyciągnęła rękę na powitanie.
– Czy pani Parkman?
– Tak.
– Jestem doktor Amelia Reyes-Moreno. Podczas pobytu Maksa tutaj będę jego prowadzącą lekarką.
– Miło mi panią poznać – rzekła Danielle.
Uścisnęła chłodną dłoń o smukłych palcach i przyjrzała się kobiecie, której wzrok emanował energią i niewątpliwą inteligencją. Przed przyjazdem zebrała informacje o szpitalu Maitland i dzięki temu wiedziała, że doktor Reyes-Moreno jest jednym z najlepszych tutejszych psychiatrów i cenionym w całym kraju autorytetem w swojej dziedzinie. Zerknęła na starego lekarza, który ze splecionymi żylastymi dłońmi słuchał Marianne. Obydwoje się uśmiechali. Danielle pożałowała, że to nie on będzie się zajmował Maksem. Potrzebowała kogoś przypominającego starego Freuda, kto tylko rzuci okiem na jej syna i oświadczy: „Ależ oczywiście! Pojmuję, w czym oni wszyscy pobłądzili. Maksowi w gruncie rzeczy nic nie jest”. Potem mądrze pokiwa głową i ruszy dalej, by przeprowadzić następną cudowną terapię.
Reyes-Moreno chwyciła za ramię przechodzącego obok młodego mężczyznę, podobnego do Ichaboda Crane’a z ilustracji książki „The Legend of Sleepy Hollow”.
– Doktorze Fastow, pozwoli pan przedstawić sobie panią Parkman. Jest matką Maksa, jednego z naszych nowych pacjentów.
Mężczyzna powściągliwie skinął głową i zmierzył Danielle nieprzeniknionym spojrzeniem.
– Witam panią.
– Doktor Fastow to nasz nowy psychofarmakolog – wyjaśniła Reyes-Moreno. – Niedawno przybył z Wiednia, gdzie przez ostatnie dwa lata prowadził fascynujące eksperymenty kliniczne nad zastosowaniem rozmaitych kuracji psychotropowych. Czujemy się zaszczyceni, że mamy go u nas.
Danielle uścisnęła jego chłodną, suchą dłoń i zapytała:
– Doktorze, czy planuje pan znacząco zmienić zestaw leków Maksa?
Popatrzył na nią jasnoszarymi oczami.
– Przejrzałem jego kartę i poleciłem wykonać pełną analizę krwi. Zamierzam odstawić podawane mu obecnie lekarstwa i zastosować całkiem odmienne, które, moim zdaniem, odniosą znacznie lepszy skutek.
– Jakie lekarstwa?
– Poinformujemy panią o tym, gdy lepiej poznamy objawy Maksa – odparł, po czym rzucił jej jeszcze jedno chłodne spojrzenie i odszedł.
Zrażona jego zimnym i odstręczającym zachowaniem odwróciła się do doktor Reyes-Moreno, która uśmiechnęła się pokrzepiająco i powiedziała:
– Proszę się nie martwić, dobrze się zaopiekujemy pani synem.
Gdy lekarka zniknęła za złowrogo wyglądającymi drzwiami, przypominającymi więzienną bramę, Danielle wpadła w panikę. Jedynie świadomość, że Max chce się zabić, powstrzymała ją przed wyłamaniem tych drzwi i zabraniem go z powrotem do Nowego Jorku. Wzięła głęboki oddech. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko wrócić do hotelu i zająć się pracą.
– Kim jesteś? – rzuciła nagle muskularna dziewczyna z przetłuszczonymi włosami, stając przed nią i zaciskając pięści.
Danielle usiłowała ją ominąć, ale dziewczyna zagrodziła jej drogę niczym obrońca drużyny futbolowej.
– Jestem... matką – wyjąkała.
– Naomi – przedstawiła się tamta, rozglądając się bacznie, niczym ptak broniący swego gniazda. – Matką tego nowego chłopaka?
– Tak.
– Nieznośny smarkacz. Potrafię to poznać. – Z krzywym uśmieszkiem zakołysała się w biodrach. – Niech lepiej nie wchodzi mi w drogę. Jestem niebezpieczna.
Danielle zamrugała, niezdolna uczynić kroku.
– Co pani zrobiła?
– Pocięłam parę osób.
– Co takiego?
Naomi odgarnęła kosmyk brudnych włosów, odsłaniając rubinową bliznę grubości tłustej gąsienicy.
– Najpierw poćwiczyłam na sobie – wyjaśniła.
Smugi sadzy na jej twarzy wyglądały jak permanentne sińce, osobliwie kontrastując z jasnymi oczami i ziemistą cerą. W głowie Danielle wirowała tylko jedna myśl: „Ta upiorna dziewucha będzie codziennie w pobliżu Maksa”.
– Przekroczyłaś wyznaczoną linię, Naomi – odezwał się Dwayne, wchodząc pomiędzy nią i Danielle i wskazując wielkim palcem w głąb korytarza. – Cofnij się.
– No, dobra, Dwayne – rzuciła przeciągle dziewczyna. Oczy jej błysnęły jak szopowi, który właśnie znalazł srebrną łyżeczkę. – A może byś tak, kurwa, przestał się mnie czepiać, co?
– Wracaj do swojego pokoju. Znasz regulamin – rzekł ostro pielęgniarz.
– Odpieprz się.
– Godzina odosobnienia.
Naomi czmychnęła korytarzem. Dwayne odwrócił się z szerokim uśmiechem do Danielle.
– Witamy na oddziale Fountainview, mamuśku.ROZDZIAŁ CZWARTY
Danielle spędziła w szpitalu męczący i stresujący ranek, zaznajamiając doktor Reyes-Moreno z historią Maksa. Tak ją to wyczerpało, że wróciwszy do hotelu, natychmiast zrzuciła ubranie i wśliznęła się do taniej pościeli, niczym miejska dziwka podczas przerwy na lunch. Jednak już po zaledwie dwudziestu minutach Marianne, która zatrzymała się w tym samym hotelu, obudziła ją i wyciągnęła do restauracji „Ogród Oliwny” na głównej ulicy.
Danielle usiadła w boksie na pokrytej sztuczną skórą kanapce, która zapadła się pod nią. „Ogród Oliwny” był przypuszczalnie jedynym lokalem w Plano, gdzie w karcie win figurowały ich nazwy, a nie wyłącznie rozróżnienie na białe i czerwone. Stwierdziła z ulgą, że mają tu prawdziwe noże i widelce, a nie plastikowe, jakich używano w szpitalu Maitland, by uniemożliwić pacjentom popełnienie samobójstwa. Kelnerka przyjęła zamówienie na napoje i się oddaliła.
Danielle zerknęła ukradkiem na strój Marianne. Kobieta była ubrana w świeżo wyprasowane ciemnogranatowe spodnium i kremową bluzkę. Wokół szyi miała luźno udrapowany przeźroczysty szal z tureckim wzorem w motyle, spięty prostą złotą szpilką. Jej włosy były świeżo ufryzowane, a paznokcie pomalowane na blady beż, w tym samym odcieniu co torebka ozdobiona haftami i barwną przędzą. Marianne roztaczała aurę spokoju i kobiecości. Danielle rzuciła okiem na własne spodnium. Czy naprawdę ma wyłącznie czarne ubrania?
Rozmawiały o chorobach psychicznych, upośledzeniach umysłowych i kuracjach swoich synów, a także o szpitalu Maitland. Danielle dowiedziała się, że Jonas cierpi na głębokie zaburzenia rozwoju, syndrom opozycyjno-buntowniczy oraz zaawansowany autyzm. Sama nie paliła się, by na tym wczesnym etapie znajomości udzielić poufnych informacji o swoim synu, jako że taka wylewność uchodzi wśród nowojorczyków za niestosowną. Niemniej wyznała, że Max ma zespół Aspergera, chociaż nie zdradziła, iż doktor Reyes-Moreno starała się na wszelkie sposoby skłonić ją, by wyjechała z Plano i wróciła, dopiero kiedy badania jej syna zostaną zakończone. Lekarka powołała się na wymogi procesu obserwacji pacjenta, kuracji farmakologicznej i testów, które przez jej obecność mogą zostać zakłócone. Danielle słuchała z uprzejmym uśmiechem, lecz nie zamierzała opuścić miasta.
Marianne wdała się w omawianie szczegółów, które mogłyby zainteresować co najwyżej matki dzieci cierpiących na podobne schorzenia psychiczne. Danielle słuchała jednym uchem, lecz nagle usłyszała coś, co przykuło jej uwagę.
– Co powiedziałaś? – zapytała.
Marianne rozłożyła na kolanach sztywno wykrochmaloną czerwoną serwetkę.
– Mówiłam o nowym leku, który doktor Fastow, tutejszy uxber-psychofarmakolog, przepisał Jonasowi. Wiążę z tym lekarstwem duże nadzieje, chociaż jego potencjalne skutki uboczne są dość zatrważające.
– Jakie to skutki?
– Uszkodzenie wątroby, zaburzenia pracy serca, późna dyskineza.
Danielle ogarnął niepokój. Długotrwałe stosowanie niektórych środków antypsychotycznych – nawet nietypowych specyfików nowszej generacji – może spowodować poważne problemy fizyczne, takie jak nieodwracalne zesztywnienie kończyn lub paraliż mięśni twarzy. Wyobraziła sobie Maksa z wywieszonym językiem i obliczem zastygłym trwale w szyderczym grymasie lub z nienaturalnie wygiętą ręką.
– I nie boisz się tego? – spytała.
Marianne zatrzymała palec na wybranej pozycji jadłospisu.
– W gruncie rzeczy nie. Na tym etapie choroby ważniejsza jest gotowość do podjęcia ryzyka.
Danielle nie była pewna, co miała na myśli. Żywiła jednak nadzieję, że Max może nie znajduje się na tym etapie – cokolwiek to znaczy. Tymczasem Marianne zagadnęła:
– Powiedz mi, czy twój syn kiedykolwiek przejawiał zachowania agresywne? Wiem, że to się dość często zdarza w przypadku chłopców z zaburzeniami osobowości. Niestety...
Danielle poczuła, że się czerwieni.
– Właściwie nie, z wyjątkiem kilku incydentów w szkole – odrzekła. I podrapania mi ręki, dodała w duchu.
Marianne serdecznie ścisnęła jej dłoń.
– Rozumiem. Nie martw się. Jonas również bywa nieopanowany, choć kieruje agresję głównie przeciwko sobie. Rozdrapywanie ramion, gryzienie własnych kłykci i wiele innych tego rodzaju uporczywie powtarzanych czynności. – Wzruszyła ramionami. – Poza tym już od urodzenia przechodził bardzo ciężkie choroby. To prawdziwy cud, że udało się go przynajmniej częściowo z nich wyleczyć. W wieku niemowlęcym miał sinicę – no wiesz, jego skóra stale siniała. Musiałam być przy nim bez przerwy, w dzień i w nocy. W jednej chwili wszystko z nim było w porządku, a już w następnej przybierał nagle fioletową barwę i robił się zimny jak lód. Nie potrafiłabym zliczyć, ile nocy spędziłam z nim w szpitalu na oddziale pomocy doraźnej. – Podniosła wzrok na Danielle. – Przepraszam, to chyba nie jest odpowiedni temat na rozmowę podczas lunchu.
– Nie przejmuj się tym. Jak często go widujesz? Ja uzyskałam zgodę na krótkie wizyty rano i po południu.
Marianne ze zdziwienia szeroko otworzyła oczy.
– Chyba żartujesz?
Danielle zmarszczyła brwi.
– Nie. Lekarka psychiatra prowadząca Maksa twierdzi, że moje częstsze odwiedziny zakłóciłyby wyniki badań.
– No cóż, mnie doktor Hauptmann zezwolił na nieograniczony dostęp do syna.
– Doktor Hauptmann?
– Widziałaś mnie z nim parę godzin temu. To jeden z czołowych psychiatrów dziecięcych w kraju. Zresztą, jestem pewna, że podobnie jak ja zebrałaś wcześniej informacje o wszystkich tutejszych lekarzach. – Z uśmiechem przyjęła od kelnerki kieliszek białego wina. – Już od pewnego czasu kontaktuję się z doktorem Hauptmannem. On nie ma nic przeciwko mojemu zaangażowaniu w proces badań. – Znów wzruszyła ramionami. – Przypuszczalnie dlatego, że też jestem lekarką. Dyskutujemy o kwestiach, których nie mógłby omawiać z każdym rodzicem. Gdyby to zależało od reszty personelu, a zwłaszcza od tej siostry Kreng, nie widziałabym Jonasa na oczy.
Danielle zaczynała wreszcie odczuwać odprężające działanie wypitego wina. Rozsiadła się wygodniej.
– Skąd pochodzisz, Marianne? – zapytała.
– Urodziłam się w małej mieścinie Harper, w głębi górzystego rejonu Teksasu. Mój ojciec był ranczerem. – Zaśmiała się, widząc zaskoczoną minę Danielle. – Tata mawiał, że jestem całkiem jak jego krowy. Wcześnie dojrzałam i nabrałam ciała ładnie poprzerastanego tłuszczem. Nie chciał, żebym skończyła na sianie z którymś z miejscowych chłopaków, więc wysłał mnie na teksański uniwersytet stanowy. – Wzruszyła ramionami. – Po jego ukończeniu dostałam się na wydział medyczny.
– Gdzie?
– Na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa.
– To imponujące.
Marianne spojrzała na nią z rozbawieniem.
– Wiesz, dziewczyny z Południa nie są wcale takie głupie.
Danielle oblała się rumieńcem.
– Więc dlaczego nie podjęłaś pracy w zawodzie lekarskim? – spytała.
– Miesiąc przed narodzinami Jonasa mój mąż Raymond dostał rozległego zawału i zmarł.
Danielle współczująco uścisnęła jej dłoń.
– Tak mi przykro.
Kobieta odwzajemniła uścisk.
– Dziękuję. Przeżyłam ciężkie chwile, ale miałam synka. Dał mi tak wiele radości.
Danielle skinęła głową, jednakże pomyślała, czy istotnie odczuwałaby radość, gdyby jej mąż zmarł tuż przed narodzinami dziecka tak bardzo chorowitego, upośledzonego umysłowo i cierpiącego na ostre zaburzenia psychiczne. Tymczasem Marianne mówiła dalej:
– Gdy uświadomiłam sobie powagę chorób Jonasa, stało się dla mnie jasne, że będę musiała zrezygnować z marzeń o zostaniu lekarką. Nie mogłabym powierzyć opieki nad synem obcej osobie, nawet wysoko wykwalifikowanej. – Obdarzyła uśmiechem kelnerkę, która przyniosła główne dania. Po jej odejściu popatrzyła na Danielle pięknymi ciemnoniebieskimi oczami. – Tak więc zatrudniłam się na niepełnym etacie jako pielęgniarka pediatryczna. To nie była łatwa decyzja, ale dzięki temu zyskałam swobodę zajmowania się Jonasem.
Danielle usiłowała znaleźć stosowną odpowiedź. Po wysłuchaniu tej spokojnej i pełnej godności opowieści o matczynym poświęceniu i miłości, jej szacunek dla Marianne ogromnie wzrósł. Zarazem przeszyło ją poczucie winy. Czy gdyby Max miał podobnie poważne problemy, zdobyłaby się na rezygnację z kariery zawodowej i poświęcenie się bez reszty opiece nad nim? Jej kłopoty z synem były mimo wszystko dziecinną igraszką w porównaniu z nieszczęsnym losem tej kobiety.
Widocznie ta rozterka odbiła się na jej twarzy, gdyż teraz z kolei Marianne pokrzepiająco pogładziła ją po dłoni.
– Nie jest tak źle. Wszyscy mamy swoje udręki i radości, prawda?
– Pragnę, abyś wiedziała, jak bardzo cię podziwiam – rzekła Danielle. – Wydajesz się taka silna i... opanowana.
– Ty też jesteś silniejsza, niż sądzisz. – Marianne błysnęła swym uroczym uśmiechem. – I przeczuwam, że zostaniemy bliskimi przyjaciółkami.
Danielle odwzajemniła jej uśmiech i pomyślała, że może rzeczywiście potrzebuje przyjaciółki takiej jak Marianne.