Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drakula - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Drakula - ebook

Dawno temu marzyłem o Drakuli. Znałem filmy z Bélą Lugosim i Christopherem Lee, zdobyte jakimś cudem na kasetach wideo, ale sama powieść pozostawała niedostępna. Cenzorzy w PRL niechętnie patrzyli na wampira, który boi się krzyża. Plotka głosi, że wydanie powieści Stokera zatrzymano wskutek protestu rumuńskiej ambasady.

Pamiętam swoją, dziecięcą jeszcze, radość, kiedy udało mi się zdobyć pierwsze polskie wydanie, na samym początku lat dziewięćdziesiątych. Niestety, nie było ono kompletne. Z treści wyleciały postacie i wątki. Nikt nie sprawdzał jakości przekładu. Drakula, jedna z najbardziej wpływowych książek, miała wyjątkowego pecha nad Wisłą.

Powieść, piekielnie nowoczesna w czasie jej powstania, do dziś inspiruje twórców kultury. Nasz świat byłby zupełnie inny, gdyby nie Drakula. A dla mnie ta edycja jest niewiarygodnym spełnieniem dziecięcego marzenia, to prezent podarowany samemu sobie sprzed lat, kiedy rozmyślałem o wampirach, wędrując po księgarniach.

Łukasz Orbitowski

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-407-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Nie uwie­rzy­cie, ale kie­dyś wam­piry były prze­ra­ża­jące.

Dziś nikt nie boi się dżen­tel­mena w pod­bi­tej szkar­ła­tem pele­ry­nie, a jego miłość do wycia wil­ków budzi jedy­nie uśmiech. Hor­ror, jako gatu­nek z ogromną tra­dy­cją pozy­skał nowe stra­chy. Sam wam­pir, jak się wydaje, opu­ścił niszę i wypły­nął na sze­ro­kie wody main­stre­amu. Obja­wił się nad­czło­wie­kiem o gołę­bim sercu w sadze _Zmierzch_, miał wesołą twarz Leslie Nie­lsena i wal­czył o swoje czło­wie­czeń­stwo w powie­ściach Anne Rice. Możemy go kochać. Możemy mu współ­czuć. Strach odfru­nął, spło­szony jak nie­to­perz.

Kie­dyś było zupeł­nie ina­czej. Dowo­dem tego jest powieść Brama Sto­kera, nowo­cze­sna w for­mie i rewo­lu­cyjna w tre­ści.

W ostat­niej deka­dzie XIX wieku, kiedy powstała książka, mało kto inte­re­so­wał się wam­pi­rami. Te przy­na­le­żały do folk­loru i stra­szyły po wio­skach. Sto­ker skom­pli­ko­wał ludowe poda­nia o zwy­cza­jach wam­pi­rów, przy­da­jąc swo­jemu hra­biemu sze­reg nad­na­tu­ral­nych mocy: Dra­kula zmie­nia się w zwie­rzęta, a nawet mgłę – prze­nika przez szparę w drzwiach i czmy­cha w mgnie­niu oka.

Następ­nie Sto­ker uczy­nił z niego ary­sto­kratę z dale­kiego kraju. Górzy­sta Tran­syl­wa­nia jawiła się tajem­ni­czym miej­scem, gdzie z całą pew­no­ścią wciąż gra­sują upiory. Dra­kula, w jakiś spo­sób, ucie­le­śnia kosz­mar feu­dal­nego porządku. Dosłow­nie wysysa krew ze swo­ich pod­da­nych.

Ten przed­sta­wi­ciel świata ciem­no­ści o śre­dnio­wiecz­nym rodo­wo­dzie przy­bywa do nowo­cze­snego, jasnego od lamp gazo­wych Lon­dynu (zapis podróży stat­kiem należy do naj­bar­dziej przej­mu­ją­cych, by nie powie­dzieć strasz­nych frag­men­tów książki), gdzie urzą­dza sobie nowe żero­wi­sko. Mor­duje młode kobiety i mieszka w ser­cach waria­tów. Sto­ker dosłow­nie wypro­wa­dził potwora z dale­kiego zamku na te same ulice, któ­rymi prze­cha­dzał się jego czy­tel­nik. Ten zabieg, nowo­cze­sny jak na tamte lata, przy­słu­żył się suk­ce­sowi książki.

Sam Dra­kula jest stwo­rze­niem para­dok­sal­nym, nie­moż­li­wym i przez to tak strasz­nym w swoim zamy­śle. Nie przy­na­leży do świata żywych ani umar­łych, lecz tkwi gdzieś pomię­dzy jed­nym i dru­gim. Przy­po­mina aber­ra­cję, coś, co umyka rozu­mowi i jest widoczne w swej praw­dzi­wej natu­rze tylko na moment, kątem oka. Ist­nieje, lecz nie widzimy go w lustrze. Odpy­cha od sie­bie śmierć, żeru­jąc na żyją­cych, gnany nie­ludz­kim gło­dem. Może dla­tego w ostat­niej chwili na jego twa­rzy maluje się spo­kój?

Łączy w sobie cechy ary­sto­kraty o wiel­kiej inte­li­gen­cji i żar­łocz­nego zwie­rzę­cia. W zamku posiada ogromną biblio­tekę, uczy się języ­ków, o kul­tu­rze Anglii wypo­wiada się ze znaw­stwem i przej­muje się jak dziecko swoją trzesz­czącą angielsz­czy­zną. Jed­no­cze­śnie śpi w zbez­czesz­czo­nej ziemi i żywi się krwią, zacho­wu­jąc się nocą jak dra­pież­nik. Sto­ker kre­śli jego twarz jako poważną, w któ­rej płoną oczy bestii.

Jako syn ciem­no­ści w chrze­ści­jań­skim świe­cie pod­lega licz­nym ogra­ni­cze­niom. Oba­wia się krzyża. Jego trumnę uniesz­ko­dli­wia hostia. Sku­teczne oka­zują się też metody bar­dziej świec­kie, czyli czo­snek, kołek w serce i nóż na gar­dle. Rekom­pen­sują to liczne moce, z któ­rych najbar­dziej sku­teczną – nie­wąt­pli­wie też naj­strasz­niej­szą – jest wła­dza, jaką ma nad świa­tem żywych i umar­łych. Osa­cza i więzi poczci­wego nota­riu­sza wła­ści­wie bez wysiłku, groźbą, a nie czy­nem. Owija sobie wokół palca obłą­ka­nego Ren­fielda i bez żad­nego pro­blemu bała­muci naiwną Lucy, do tego trzyma w pod­zie­miach zamku swój pry­watny harem. Naj­sil­niej­szy opór sta­wia mu jed­nak kobieta, dzielna i mądra Mina.

Taka postać wpro­wa­dzona do lite­ra­tury była ska­zana na suk­ces. Nie dzi­wię się, że czy­tel­nicy bali się Dra­kuli. Sam bałem się, gdy byłem chłop­cem, a teraz jako doro­sły czło­wiek piszę te słowa z ogromną rado­ścią. Spo­tka­nie z upior­nym hra­bią w jego wszyst­kich odsło­nach sta­nowi ważną część mojego dora­sta­nia. Docie­ra­łem do niego krę­tymi ścież­kami. Powieść Sto­kera długo była nie­do­stępna. Pamię­tam jak cze­ka­łem do pół­nocy, żeby zoba­czyć _Nos­fe­ratu_ z 1922 roku na małym, śnie­żą­cym tele­wi­zorku. Wer­sję Herzoga, z lat sie­dem­dzie­sią­tych, uwa­żam za szczy­towe uję­cie tematu i ekra­ni­za­cję totalną. Nikt nie był bar­dziej przej­mu­ją­cym wam­pi­rem niż Klaus Kin­ski. Może dla­tego, że w tę kre­ację ubrał wła­sne, prze­raź­liwe demony?

Zeszyty w pod­sta­wówce zapeł­ni­łem wize­run­kami wam­pi­rów, rodzice bie­gali z tego powodu na dywa­nik do szkoły, a nauczy­cielki widziały we mnie kan­dy­data na seryj­nego mor­dercę. Podobne obrazki trza­skał ponoć Karol Kot, kra­kow­ski zabójca, który kształ­cił się w tych samych murach. Stało się zupeł­nie ina­czej i mor­duję ludzi wyłącz­nie na kar­tach wła­snych ksią­żek. _Dra­kula_ sta­no­wił jeden z impul­sów, które pchnęły mnie do wła­snego pisa­nia. Nie jest książką dosko­nałą. Poka­zała jed­nak siłę lite­ra­tury, daleko więk­szą niż wywo­ły­wa­nie emo­cji, takich jak lęk w czy­tel­niku.

Postać stwo­rzona przez Brama Sto­kera jest nie­śmier­telna jak na wam­pira przy­stało i powraca z grobu w naj­róż­niej­szych odsło­nach. Bywa potwo­rem, roman­tycz­nym kochan­kiem, super­me­nem, ofermą, roba­kiem, a nawet pacynką z _Ulicy Sezam­ko­wej_. My pomrzemy, ale on żyć będzie, a jego imię już teraz brzmi w wiecz­no­ści. Prze­cież każdy wie, kim jest Dra­kula.

Warto spraw­dzić, skąd do nas przy­szedł.

Łukasz Orbi­tow­skiROZ­DZIAŁ 1

DZIEN­NIK JONA­THANA HAR­KERA

3 maja, Bystrzyca

Wyje­cha­łem z Mona­chium pierw­szego maja o dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści pięć i dotar­łem do Wied­nia wcze­snym ran­kiem następ­nego dnia; pociąg miał godzinę opóź­nie­nia. Na pod­sta­wie obser­wa­cji z okien wagonu i krót­kiego spa­ceru uli­cami stwier­dzam, że Buda­peszt jest pięk­nym mia­stem. Nie odcho­dzi­łem jed­nak zbyt daleko od dworca, bo ze względu na opóź­nie­nie mie­li­śmy wyru­szyć w dal­szą drogę naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe.

Nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że opusz­czam świat Zachodu i wkra­czam na Wschód; wspa­niałe mosty na Dunaju, który impo­nuje tutaj sze­ro­ko­ścią i głę­bo­ko­ścią, prze­nio­sły mnie na tereny z tra­dy­cjami pozo­sta­łymi po pano­wa­niu Tur­cji.

Mia­sto opu­ści­li­śmy o cza­sie i po zmroku dotar­li­śmy do Kluża. Zatrzy­ma­łem się na noc w hotelu Roy­ale. Na obiad, a raczej na kola­cję, zja­dłem kur­czaka przy­rzą­dzo­nego z czer­woną papryką – bar­dzo smacz­nego, lecz powo­du­ją­cego pra­gnie­nie. (Powi­nie­nem zdo­być prze­pis dla Miny). Zagad­nięty przez mnie kel­ner wyja­śnił, że danie nazywa się _paprika hendl_ i że jest to tutej­sza potrawa naro­dowa, mogę więc ją zama­wiać w całych Kar­pa­tach.

Bar­dzo przy­daje mi się pod­sta­wowa zna­jo­mość języka nie­miec­kiego. W zasa­dzie nie wiem, jak bym sobie bez niej tu pora­dził.

Mając w Lon­dy­nie tro­chę wol­nego czasu, odwie­dzi­łem Bri­tish Museum i prze­szu­ka­łem biblio­teczne zasoby map i ksią­żek doty­czą­cych Tran­syl­wa­nii, dosze­dłem bowiem do wnio­sku, że powi­nie­nem coś wie­dzieć o tym kraju, jeśli mam mieć do czy­nie­nia z wywo­dzą­cym się z niego ary­sto­kratą.

Odkry­łem, że region, który jest celem mojej podróży, znaj­duje się w naj­bar­dziej odda­lo­nym na wschód punk­cie kraju, w zasa­dzie na gra­nicy trzech krain: Tran­syl­wa­nii, Moł­da­wii i Buko­winy, w samym sercu Kar­pat. To jeden z naj­dzik­szych i naj­mniej zna­nych zakąt­ków Europy.

Nie­stety, nie mogłem zlo­ka­li­zo­wać zamku Dra­kuli, jako że nie zna­la­złem mapy tego kraju, która dorów­ny­wa­łaby dokład­no­ścią mapom wyda­wa­nym przez naszą agen­cję kar­to­gra­ficzną Ord­nance Survey. Dowie­dzia­łem się jed­nak, że Bystrzyca, mia­steczko wymie­nione z nazwy przez hra­biego Dra­kulę, jest dosyć znana. Powi­nie­nem zamie­ścić tu nie­które ze swo­ich nota­tek, abym mógł odświe­żyć pamięć, gdy będę oma­wiał moje podróże z Miną.

Na popu­la­cję Tran­syl­wa­nii skła­dają się cztery odrębne naro­do­wo­ści: na połu­dniu Sasi i wymie­szani z nimi Wołosi, któ­rzy są potom­kami Daków; na zacho­dzie Węgrzy, a na wscho­dzie i pół­nocy Sekle­rzy. Jadę pomię­dzy tych ostat­nich, któ­rzy – jak sami utrzy­mują – wywo­dzą się od samego Attyli i Hunów. Moż­liwe, że to prawda, ponie­waż gdy Węgrzy pod­bi­jali ten kraj w jede­na­stym wieku, wal­czyli z osia­dłymi tu Hunami.

Czy­ta­łem, że każdy znany ludz­ko­ści zabo­bon ma korze­nie wła­śnie w tym zakątku Kar­pat. Jeśli to prawda, mój pobyt tutaj może się oka­zać bar­dzo inte­re­su­jący. (Muszę zapy­tać o to hra­biego).

Nie spa­łem dobrze tej nocy mimo wygod­nego łóżka, ponie­waż drę­czyły mnie prze­dziwne sny. Poza tym pod moim oknem przez całą noc wył pies, co także mogło mieć wpływ na jakość wypo­czynku; a może to wina papry­ka­rza – wypi­łem przez niego całą karafkę wody, co wcale jed­nak nie uga­siło pra­gnie­nia. Usną­łem nad ranem i obu­dziło mnie dopiero gło­śne puka­nie do drzwi, zga­duję więc, że w pew­nym momen­cie musia­łem zasnąć cał­kiem mocno.

Na śnia­da­nie zja­dłem papry­karz, rodzaj owsianki z mąki kuku­ry­dzia­nej, którą tutaj nazy­wają mama­łygą, i nadzie­wa­nego bakła­żana, wyśmie­nite danie, tak zwaną _imple­tatę_. (Na to rów­nież muszę wziąć prze­pis).

Jadłem w pośpie­chu, ponie­waż pociąg miał wyru­szyć nie­wiele przed ósmą, ale gdy dobie­głem na sta­cję o siód­mej trzy­dzie­ści, jesz­cze przez godzinę sie­dzia­łem w prze­dziale, zanim odje­cha­li­śmy.

Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym kolej jest bar­dziej nie­punk­tu­alna. Jak to w takim razie musi wyglą­dać w Chi­nach?

Cały dzień prze­dzie­ra­li­śmy się przez kra­inę pełną róż­no­rod­nego piękna. Cza­sami mija­li­śmy nie­wiel­kie mia­steczka i zamki na szczy­tach stro­mych gór, takie, jakie widuje się w sta­rych księ­gach; prze­jeż­dża­li­śmy obok rzek i stru­mieni, któ­rych sze­ro­kie kamie­ni­ste brzegi świad­czyły o czę­stych powo­dziach. Potrzeba dużo wody i sil­nego nurtu, aby omieść do czy­sta nabrzeża.

Na każ­dej sta­cji cze­kały grupy ludzi, dosłow­nie tłumy, odziane w każdy moż­liwy spo­sób. Nie­któ­rzy wyglą­dali jak nasi chłopi lub ci, któ­rych spo­ty­ka­łem, podró­żu­jąc przez Fran­cję i Niemcy, w krót­kich kurt­kach, okrą­głych kape­lu­szach i domo­wej roboty spodniach. Nato­miast inni byli nie­zwy­kle malow­ni­czy.

Kobiety były śliczne, ale gdy pod­cho­dziło się bli­żej, spra­wiały wra­że­nie nie­zgrab­nych. Wszyst­kie miały obszerne białe rękawy, a więk­szość sze­ro­kie pasy z przy­tro­czo­nymi licz­nymi pasecz­kami powie­wa­ją­cymi na wie­trze jak spód­nice balet­nic. Oczy­wi­ście nosiły też halki.

Naj­dziw­niej­szymi posta­ciami, na jakie się natknę­li­śmy, byli Sło­wacy, bar­dziej jesz­cze bar­ba­rzyń­scy niż reszta, w ogrom­nych paster­skich kape­lu­szach, wor­ko­wa­tych posza­rza­łych spodniach, bia­łych płó­cien­nych koszu­lach prze­pa­sa­nych cięż­kimi pasami, sze­ro­kimi pra­wie na stopę i nabi­ja­nymi mosięż­nymi ćwie­kami. Nogawki spodni wci­skali w wyso­kie buty, mieli dłu­gie czarne włosy i bujne czarne wąsy. Wyglą­dali bar­dzo malow­ni­czo, ale byli nie­szcze­gól­nie mili w obej­ściu. Na deskach teatru mogliby zostać obsa­dzeni w rolach sta­ro­żyt­nej orien­tal­nej bandy roz­bój­ni­ków. W rze­czy­wi­sto­ści są jed­nak, jak mi powie­dziano, zupeł­nie nie­szko­dliwi i bra­kuje im poczu­cia wła­snej war­to­ści.

Do Bystrzycy dotar­li­śmy po zmierz­chu; mia­sto jest bar­dzo stare i inte­re­su­jące. Poło­że­nie nie­malże na gra­nicy – prze­łęcz Borgo pro­wa­dzi z niego do Buko­winy – prze­kłada się na bar­dzo burz­liwą histo­rię, która jest zresztą widoczna na pierw­szy rzut oka. Pięć­dzie­siąt lat temu przez mia­sto prze­szła fala wiel­kich poża­rów, sie­jąc ogromne spu­sto­sze­nia przy pię­ciu róż­nych oka­zjach. Na początku sie­dem­na­stego wieku Bystrzyca prze­żyła trzy­ty­go­dniowe oblę­że­nie, w któ­rego wyniku zgi­nęło trzy­na­ście tysięcy osób – ofiar, głodu i cho­rób.

Hra­bia Dra­kula skie­ro­wał mnie do hotelu Gol­den Krone, który ku mojej rado­ści – pra­gnę bowiem dowie­dzieć się wszyst­kiego, co w mojej mocy o tym kraju – oka­zał się w sta­rym stylu.

Wyraź­nie mnie ocze­ki­wano, ponie­waż gdy tylko sta­ną­łem w drzwiach, od razu ujrza­łem krzepką star­szą kobietę w codzien­nym chłop­skim stroju – bia­łej spodniej sukni i dłu­gim kolo­ro­wym far­tu­chu, nie­skrom­nie dopa­so­wa­nym. Gdy pod­sze­dłem bli­żej, ukło­niła się i zapy­tała:

– _Herr_ Anglik?

– Tak – odpar­łem. – Jona­than Har­ker.

Uśmiech­nęła się i powie­działa coś do star­szego męż­czy­zny w bia­łej koszuli, który towa­rzy­szył jej do drzwi.

Ten odszedł na chwilę i powró­cił z listem:

„Przy­ja­cielu, witaj w Kar­pa­tach. Z nie­po­ko­jem Cię ocze­kuję. Śpij dobrze tej nocy. Jutro o trze­ciej wyru­sza dyli­żans do Buko­winy; zare­zer­wo­wano w nim miej­sce dla Cie­bie. Mój powóz będzie ocze­ki­wał na prze­łę­czy Borgo, skąd prze­wie­zie Cię do zamku. Ufam, że Twoja podróż z Lon­dynu była udana i że Twój pobyt na mojej pięk­nej ziemi będzie rów­nie przy­jemny. Twój Dra­kula”.

4 maja

Wła­ści­ciel hotelu rów­nież otrzy­mał list od hra­biego z pole­ce­niem zna­le­zie­nia dla mnie naj­lep­szego miej­sca w powo­zie. Nie chciał jed­nak zdra­dzić mi żad­nych szcze­gó­łów kore­spon­den­cji i uda­wał, że nie rozu­mie mojego nie­miec­kiego.

Wiem, że to nie­prawda, ponie­waż do tam­tej chwili rozu­mie­li­śmy się dosko­nale; to zna­czy, odpo­wia­dał na moje pyta­nia tak, jakby mnie rozu­miał.

Popa­try­wali na sie­bie z żoną, star­szą kobietą, która otwo­rzyła mi drzwi, z prze­ra­że­niem w oczach. Wymam­ro­tał tylko, że w liście prze­słano pie­nią­dze, i to wszystko, co wie. Gdy zapy­ta­łem wprost, czy zna hra­biego Dra­kulę i czy może opo­wie­dzieć mi coś o zamku, oboje z żoną się prze­że­gnali, i stwier­dziw­szy, że nie mają o niczym poję­cia, odmó­wili dal­szej roz­mowy. Było już tak mało czasu do odjazdu, że nie zdą­ży­łem zapy­tać o to nikogo wię­cej, a wszystko zaczęło wyda­wać mi się bar­dzo tajem­ni­cze, co wcale mnie nie pocie­szyło.

Zanim wysze­dłem, przy­szła do mojego pokoju star­sza kobieta i z histe­rią w gło­sie zapy­tała:

– Musi pan jechać? Młody _Herr_, naprawdę pan musi?

Była tak zaafe­ro­wana, że bez­wied­nie mie­szała nie­miecki z innym języ­kiem, któ­rego w ogóle nie zna­łem. Byłem w sta­nie w pew­nym stop­niu zro­zu­mieć, o co cho­dzi, zada­jąc wiele pytań. Gdy wyzna­łem, że natych­miast muszę ruszać dalej i że wiąże się to z bar­dzo waż­nymi inte­re­sami, spy­tała:

– Czy wie pan, jaki dziś dzień?

Odrze­kłem, że czwarty maja. Potrzą­snęła głową i powie­działa:

– Wła­śnie! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, jaki to dzień?

Gdy oznaj­mi­łem jej, że nie rozu­miem, kon­ty­nu­owała:

– To wigi­lia dnia świę­tego Jerzego. Czyż nie wie pan, że gdy tej nocy zegar wybije pół­noc, uwolni się całe zło tego świata? Czy pan wie, dokąd pan jedzie i co zamie­rza pan zro­bić?

Była tak zde­ner­wo­wana, że pró­bo­wa­łem ją jakoś uspo­koić, ale moje wysiłki nie przy­nio­sły rezul­tatu. W końcu opa­dła na kolana i na klęcz­kach bła­gała mnie, żebym nie wyjeż­dżał albo cho­ciaż zacze­kał dzień lub dwa.

Sytu­acja była kurio­zalna, ale po raz kolejny poczu­łem nie­po­kój. Jed­nak mia­łem inte­res do zro­bie­nia i nie mogłem pozwo­lić, aby cokol­wiek sta­nęło na mojej dro­dze.

Gdy pró­bo­wa­łem ją pod­nieść, stwier­dzi­łem na tyle poważ­nie, na ile było to moż­liwe, że dzię­kuję jej za tro­skę, ale obo­wiązki naka­zują mi jechać.

Wtedy wstała, osu­szyła łzy i zdjęła z szyi róża­niec z krzy­ży­kiem, a następ­nie mi go podała.

Nie wie­dzia­łem, co począć, ponie­waż jako czło­nek Kościoła angli­kań­skiego byłem całe życie uczony, że takie rze­czy noszą zna­miona bał­wo­chwal­stwa, ale odmó­wie­nie star­szej kobie­cie w tym sta­nie ducha wyda­wało mi się okropną nie­wdzięcz­no­ścią.

Jak mnie­mam, ujrzała waha­nie na mojej twa­rzy, ponie­waż po pro­stu zało­żyła mi róża­niec na szyję i powie­dziaw­szy: „To dla two­jego dobra”, wyszła.

Zapi­suję to w ocze­ki­wa­niu na powóz, który oczy­wi­ście się spóź­nia, a krzy­żyk na­dal spo­czywa na mojej piersi.

Nie wiem, czy to przez obawy sta­ruszki, czy pełne duchów tra­dy­cje tego miej­sca, czy może przez róża­niec w ogóle nie czuję się tak swo­bod­nie na umy­śle jak zazwy­czaj.

Jeśli ten zeszyt dotrze kie­dy­kol­wiek do Miny przede mną, przy­nie­sie jej moje poże­gna­nie. A oto i powóz!

5 maja, Zamek

Sza­rość poranka ustą­piła pro­mie­niom słońca, które wze­szło już wysoko nad hory­zont postrzę­piony drze­wami lub wzgó­rzami – sam nie wiem, bo jest on tak daleko, że duże i małe rze­czy mie­szają się w oczach.

Nie jestem śpiący, a ponie­waż zostanę wezwany dopiero wtedy, gdy się obu­dzę, piszę, dopóki nie zmo­rzy mnie sen.

Muszę opi­sać wiele dziw­nych wyda­rzeń, a żeby czy­tel­nicy nie posą­dzili mnie o to, że zbyt dobrze zja­dłem, zanim opu­ści­łem Bystrzycę, opi­szę dokład­nie cały mój posi­łek.

Zja­dłem potrawę, którą tutaj nazy­wają „zbój­nic­kim ste­kiem” – to kawałki boczku, cebuli i woło­winy, dopra­wione papryką i nabite na patyki, a potem pie­czone nad ogniem. Do tego podano wino Gol­den Mediasch, nieco cierp­kie, ale cał­kiem smaczne. Wypi­łem led­wie dwa kie­liszki.

Gdy wsia­dłem do powozu, zauwa­ży­łem, że woź­nica roz­ma­wia z moją gospo­dy­nią.

Bez wąt­pie­nia to ja byłem tema­tem ich roz­mowy, bo od czasu do czasu na mnie popa­try­wali, a chwilę póź­niej dołą­czyła do nich grupa osób sie­dzą­cych dotych­czas na ławce i oni też zaczęli spo­glą­dać na mnie ukrad­kiem i z wyraź­nym współ­czu­ciem. Część słów się powta­rzała, wycią­gną­łem więc po cichu mój wie­lo­ję­zyczny słow­nik i zaczą­łem je spraw­dzać.

Nie pocie­szyło mnie to, co odkry­łem: czę­sto wymie­niali słowa Ordog, czyli Sza­tan, pokol – pie­kło, stre­go­ica – wiedźma, vro­lok i vlko­slak – oba ozna­cza­jące podobną rzecz, jedno po sło­wacku, a dru­gie po serb­sku, czyli coś na kształt wil­ko­łaka czy wam­pira. (Muszę zapy­tać hra­biego o te prze­sądy).

Gdy w końcu ruszy­li­śmy, ludzie zebrani przy drzwiach zajazdu, któ­rzy zdą­żyli już się roz­ro­snąć w cał­kiem pokaź­nych roz­mia­rów tłum, prze­że­gnali się zna­kiem krzyża i wycią­gnęli w moim kie­runku dwa palce.

Prze­zwy­cię­żyw­szy pewne trud­no­ści, nakło­ni­łem mojego towa­rzy­sza podróży, aby wyja­śnił mi zna­cze­nie tego gestu. Długo się wzbra­niał, ale gdy się dowie­dział, że jestem Angli­kiem, powie­dział, że to dla ochrony przed złymi duchami.

Nie były to szcze­gól­nie budu­jące słowa, jako że wyru­sza­łem w nie­znane mi miej­sce na spo­tka­nie z obcym czło­wie­kiem, ale wszy­scy byli dla mnie tak uprzejmi i tak pełni współ­czu­cia, a przy tym tak przy­gnę­bieni, że poczu­łem wzru­sze­nie.

Ni­gdy nie zapo­mnę widoku tego wie­lo­barw­nego, malow­ni­czego tłumu zgro­ma­dzo­nego na podwórku zajazdu, żegna­ją­cego mnie zna­kiem krzyża na tle buj­nych ole­an­drów i drze­wek poma­rań­czo­wych w zie­lo­nych doni­cach.

Wtedy nasz woź­nica, któ­rego sze­ro­kie lniane haj­da­wery prze­sła­niały cały kozioł, strze­lił z bicza nad gło­wami swo­ich czte­rech małych koni i ruszy­li­śmy w drogę.

Wkrótce piękno kra­jo­bra­zów przy­ćmiło w moich myślach wspo­mnie­nie upior­nego stra­chu kra­jow­ców, myślę jed­nak, że gdy­bym znał język, a raczej języki, któ­rymi posłu­gi­wali się moi towa­rzy­sze podróży, nie otrzą­snął­bym się z obaw tak łatwo. Przed nami roz­po­ście­rała się zie­lona, pofał­do­wana kra­ina pełna lasów i stro­mych sto­ków, uko­ro­no­wa­nych kępami drzew i zagro­dami. Wszę­dzie rosło mnó­stwo kwit­ną­cych jabłoni, śliw, grusz i wiśni. Zie­lona trawa pod nimi błysz­czała od opa­dłych płat­ków.

Gdzie­nie­gdzie spo­mię­dzy zie­lo­nych wzgórz kra­iny, którą tutaj nazy­wają Mit­tel Land, widać było drogę, ginącą raz po raz za tra­wia­stymi zbo­czami lub w cie­niu sosen, które spły­wały ze zbo­czy gór jak języki lawy. Droga była wybo­ista, lecz my gna­li­śmy po niej z gorącz­ko­wym pośpie­chem. Nie rozu­mia­łem, dla­czego tak pędzimy, ale woź­nica wyraź­nie chciał dotrzeć do prze­łę­czy Borgo jak naj­szyb­ciej. Dowie­dzia­łem się, że latem droga jest w dosko­na­łym sta­nie, ale nie została jesz­cze dopro­wa­dzona do porządku po ostat­nich opa­dach śniegu. To cie­kawe, bo w Kar­pa­tach kró­luje tra­dy­cja nie­zaw­ra­ca­nia sobie głowy utrzy­my­wa­niem dróg w przy­zwo­itym sta­nie. Dawni hospo­da­ro­wie ni­gdy ich nie napra­wiali, by Turcy nie pomy­śleli przy­pad­kiem, że to przy­go­to­wa­nia do wojny, która i tak wisiała tu zawsze na wło­sku.

Nad zie­lo­nymi wzgó­rzami Mit­tel Landu wzno­szą się poro­śnięte lasami wyso­kie szczyty Kar­pat. Popo­łu­dniowe słońce wydo­bywa z nich feerię barw: ocie­nione grzbiety gór­skie są nie­bie­sko­fio­le­towe, trawa i skały lśnią zie­le­nią i brą­zem, postrzę­pione gra­nie bielą się nato­miast śnie­giem. Jeden z towa­rzy­szy podróży dotknął mojego ramie­nia, gdy minę­li­śmy nie­wiel­kie wzgó­rze i zoba­czy­li­śmy przed sobą wynio­sły ośnie­żony szczyt góry, która wyda­wała się wyra­stać tuż przed nami.

– Patrz! _Isten szek!_ (czyli „sie­dziba Boga”) – krzyk­nął, po czym prze­że­gnał się naboż­nie.

Wkrótce słońce zaczęło opa­dać coraz niżej, a nas oto­czył wie­czorny mrok. Zachód słońca zda­wał się trwać dłu­żej niż zwy­kle, bo ośnie­żone szczyty zatrzy­my­wały resztki pro­mieni, świe­cąc deli­katną różową poświatą. Od czasu do czasu mija­li­śmy Cze­chów i Sło­wa­ków w malow­ni­czych stro­jach. Przy dro­dze stały liczne krzyże, a moi towa­rzy­sze żegnali się za każ­dym razem, gdy prze­jeż­dża­li­śmy obok nich. Przed kaplicz­kami klę­czeli wie­śniacy, któ­rzy nawet się nie odwra­cali, sły­sząc tur­kot kół, jakby ota­cza­jący ich świat na tę chwilę prze­sta­wał ist­nieć. Wiele rze­czy było dla mnie nowych. Na przy­kład stogi siana na ogło­wio­nych drze­wach i sku­pi­ska brzóz, któ­rych białe pnie lśniły sre­brzy­ście pomię­dzy deli­katną zie­le­nią liści.

Cza­sami mija­li­śmy chłop­skie wozy, na któ­rych sie­dzieli wra­ca­jący do domu wie­śniacy – Czesi w bia­łych, a Sło­wacy kolo­ro­wych bara­ni­cach – trzy­ma­jąc sie­kierki na dłu­gich trzon­kach niczym lance. Po zapad­nię­ciu zmroku tem­pe­ra­tura znacz­nie spa­dła, a świat pogrą­żył się w opa­rach ciem­nej mgły i tylko w doli­nach wci­na­ją­cych się głę­boko pomię­dzy wzgó­rza to tu, to tam pięły się w górę ciemne jodły, odci­na­jące się wyraź­nie na tle leżą­cego jesz­cze na zbo­czach śniegu. Gdy droga prze­ci­nała sosnowy las, masy sza­ro­ści zale­ga­ją­cej w koro­nach drzew two­rzyły szcze­gól­nie dziwny i uro­czy­sty nastrój. Cza­sami zbo­cza wzgórz były tak strome, że mimo wysił­ków naszego woź­nicy konie musiały zwol­nić. Chcia­łem wysiąść z wozu i popro­wa­dzić je za uzdę, tak jak to robimy w domu, ale fur­man nawet nie chciał o tym sły­szeć.

– Nie, nie – powie­dział. – Nie wolno wysia­dać. Tu są dzi­kie psy. – A potem dodał z ponurą uprzej­mo­ścią, spo­glą­da­jąc na pasa­że­rów, któ­rzy uśmiech­nęli się do niego poro­zu­mie­waw­czo: – Będzie miał pan dosyć takich atrak­cji, zanim dzi­siaj położy się spać.

Zatrzy­mał się po dro­dze zresztą tylko raz, aby zapa­lić lampy.

Noc wywo­łała pewne poru­sze­nie u moich współ­to­wa­rzy­szy, któ­rzy nie prze­sta­wali popę­dzać woź­nicy. Ten bez­li­to­śnie sma­gał konie dłu­gim batem, co chwila wyda­jąc gło­śne okrzyki, aby zmu­sić je do jesz­cze szyb­szego galopu. Nagle w ciem­no­ści zoba­czy­łem przed nami coś na kształt smugi sza­rego świa­tła, która wyglą­dała jak szcze­lina pomię­dzy wzgó­rzami. Pod­nie­ce­nie pasa­że­rów jesz­cze się wzmo­gło. Sza­lony powóz koły­sał się na skó­rza­nych reso­rach jak łódka na wzbu­rzo­nym morzu. Musia­łem się mocno trzy­mać. Droga pięła się w górę, a my zda­wa­li­śmy się wzla­ty­wać w powie­trze. Góry były coraz bli­żej i spo­glą­dały na nas groź­nie. Wjeż­dża­li­śmy na prze­łęcz Borgo. Pasa­że­ro­wie jeden po dru­gim zaczęli wrę­czać mi pre­zenty – wci­skali mi je do rąk ze szczerą tro­ską, która nie zaak­cep­to­wa­łaby odmowy. Podarki były naj­dziw­niej­sze, ale każ­demu towa­rzy­szyło dobre słowo, bło­go­sła­wień­stwo i ta sama mie­szanka oso­bli­wych gestów, które widzia­łem przed hote­lem w Bystrzycy: znak krzyża i ochrony przed złym okiem. W pew­nej chwili woź­nica wychy­lił się do przodu i zaczął wpa­try­wać się w ciem­ność. Naj­wy­raź­niej wszy­scy ocze­ki­wali, że sta­nie się coś bar­dzo eks­cy­tu­ją­cego, ale choć pyta­łem o to innych pasa­że­rów, nikt nie udzie­lił mi żad­nej odpo­wie­dzi. Pod­nie­ce­nie towa­rzy­szyło nam jesz­cze przez jakiś czas, aż w końcu zoba­czy­li­śmy po wschod­niej stro­nie prze­łęcz. Prze­ta­czały się nad nią ciemne chmury, a w powie­trzu czuć było nad­cho­dzącą burzę. Zaczą­łem wypa­try­wać powozu, który miał mnie zabrać do hra­biego, ota­czała nas jed­nak nie­prze­nik­niona ciem­ność. Jedy­nym źró­dłem świa­tła były migo­czące pło­mie­nie naszych lamp, w któ­rych bla­sku paru­jąca skóra pra­wie zajeż­dżo­nych koni two­rzyła białą chmurę. Przed nami roz­po­ście­rał się piasz­czy­sty trakt, ni­gdzie nie było jed­nak śladu powozu. Pasa­że­ro­wie opa­dli na sie­dze­nia z rado­ścią, która zda­wała się kpić z mojego roz­cza­ro­wa­nia. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, co zro­bić w tej sytu­acji, a wtedy woź­nica spoj­rzał na zega­rek i powie­dział do pasa­że­rów coś, co zabrzmiało jak: „godzina przed cza­sem”. Potem odwró­cił się do mnie i prze­mó­wił po nie­miecku:

– Nie ma żad­nego powozu. Nikt tu pana nie ocze­kuje. Pan poje­dzie teraz do Buko­winy i wróci jutro, a naj­le­piej poju­trze.

Gdy to mówił, konie zaczęły rżeć, par­skać i bić kopy­tami o zie­mię tak gwał­tow­nie, że woź­nica musiał ścią­gnąć lejce. Przy akom­pa­nia­men­cie krzy­ków wie­śnia­ków i zbio­ro­wego żegna­nia się zna­kiem krzyża z ciem­no­ści wyło­niła się zaprzę­żona w cztery konie kolasa, która wyje­chała zza naszego powozu, okrą­żyła go i sta­nęła tuż przed nim. Zdo­ła­łem dostrzec w świe­tle lamp, że konie są czarne jak węgiel i bar­dzo piękne. Powo­ził wysoki męż­czyzn z długą ciemną brodą i w wiel­kim czar­nym kape­lu­szu, który skry­wał jego twarz. Jego jasne oczy wyda­wały się lśnić czer­wie­nią, gdy na nas spo­glą­dał.

– Jesteś dziś wcze­śniej, przy­ja­cielu – powie­dział do naszego woź­nicy.

– Angiel­ski _Herr_ bar­dzo się spie­szył – wyją­kał woź­nica w odpo­wie­dzi.

– I zapewne dla­tego chcia­łeś go zawieźć do Buko­winy. Nie oszu­kasz mnie, przy­ja­cielu. Wiem zbyt wiele, a moje konie są szyb­kie.

Gdy się uśmiech­nął, świa­tło lampy padło na zacięte usta o bar­dzo czer­wo­nych war­gach, spo­mię­dzy któ­rych wysta­wały ostre zęby, białe jak kość sło­niowa. Jeden z pasa­że­rów wyre­cy­to­wał szep­tem frag­ment _Lenory_ Bürgera: _Denn die Tod­ten reiten schnell_ (zmarli podró­żują szybko).

Dziwny woź­nica musiał to usły­szeć, bo uśmiech­nął się olśnie­wa­jąco. Moi współ­pa­sa­że­ro­wie odwró­cili od niego twa­rze i prze­że­gnali się.

– Podaj­cie bagaż tego pana! – zażą­dał.

Torby zostały prze­nie­sione do kolasy nad wyraz ocho­czo. Męż­czy­zna podał mi dłoń, aby pomóc przy wysia­da­niu i wsia­da­niu, i chwy­cił moje ramię w sta­lo­wym uści­sku. Musi być kolo­sal­nie silny.

Bez słowa zebrał lejce, konie zawró­ciły i pogrą­ży­li­śmy się w ciem­no­ściach prze­łę­czy. Gdy się obej­rza­łem, zoba­czy­łem parę uno­szącą się z koń­skich grzbie­tów i towa­rzy­szy mojej podróży, żegna­ją­cych się gor­li­wie zna­kiem krzyża. Potem powóz ruszył w dal­szą drogę do Buko­winy. Gdy znik­nął, prze­szedł mnie dziwny dreszcz i poczu­łem przej­mu­jącą samot­ność. Ale zaraz narzu­cono mi na ramiona pele­rynę, a nogi opa­tu­lono kocem.

– Noc jest chłodna, _mein Herr_, a mój pan, hra­bia, naka­zał mi się panem zaopie­ko­wać – oznaj­mił woź­nica dosko­nałą niem­czy­zną. – Pod sie­dze­niem znaj­dzie pan flaszkę śli­wo­wicy (tutej­szej śliw­ko­wej brandy), jeśli ma pan ochotę.

Nie mia­łem, ale pocie­szyła mnie myśl, że tam leży. Czu­łem się nieco dziw­nie i bałem się. Gdyby wtedy poja­wiła się jaka­kol­wiek moż­li­wość, pew­nie bym z niej sko­rzy­stał zamiast podej­mo­wać tę nocną wyprawę w nie­znane. Konie od razu zerwały się do galopu. Nagle zawró­ci­li­śmy i poje­cha­li­śmy zupeł­nie inną drogą. Wydało mi się, że zaczy­namy krę­cić się w kółku, zapa­mię­ta­łem więc kilka cha­rak­te­ry­stycz­nych punk­tów i moje podej­rze­nia się potwier­dziły. Zapy­tał­bym woź­nicę, co to ma zna­czyć, ale oba­wia­łem się, że jaki­kol­wiek pro­test w mojej sytu­acji będzie bez­ce­lowy.

W końcu jed­nak z cie­ka­wo­ści zapa­li­łem zapałkę i oświe­tli­łem tar­czę zegarka, aby spraw­dzić, która godzina. Było kilka minut przed pół­nocą. Prze­szedł mnie dreszcz – ogól­nie znane prze­sądy doty­czące tej noc­nej pory mie­szały się w mojej gło­wie z tym, czego się nie­dawno dowie­dzia­łem. Cze­ka­łem więc, drżąc z napię­cia i nie­pew­no­ści.

Nagle gdzieś w pobli­skiej zagro­dzie zaczął wyć pies – długo i prze­raź­li­wie, jakby ze stra­chu. Dołą­czyły do niego inne psy, a wiatr nio­sący się przez prze­łęcz spra­wił, że nagle zawyła cała oko­lica. To zde­ner­wo­wało nasze konie, ale woź­nica prze­mó­wił do nich koją­cym gło­sem i wkrótce się uspo­ko­iły, choć drżały i pociły się jak po dłu­gim biegu. Nagle z oddali, z gór, dotarły do nas inne odgłosy – gło­śniej­sze i bar­dziej ostre wycie wil­ków, które wywarło taki sam wpływ i na mnie, i na konie. Chcia­łem wysko­czyć z kolasy i ucie­kać, a konie znów zaczęły bić kopy­tami o zie­mię i sta­wać dęba, woź­nica musiał więc użyć wszyst­kich sił, aby nie ponio­sły. Po kilku minu­tach moje uszy przy­wy­kły jed­nak do tego dźwięku, a konie uspo­ko­iły się na tyle, że woź­nica mógł zejść z kozła i sta­nąć przed nimi.

Pokle­py­wał je po grzbie­tach, uspo­ka­jał i szep­tał im coś do uszu tak jak zakli­na­cze. Przy­nio­sło to ocze­ki­wany rezul­tat, bo choć na­dal drżały, znów stały się posłuszne. Woź­nica wspiął się na kozła i potrzą­sa­jąc lej­cami, ruszył od razu galo­pem. Tym razem po dotar­ciu na skraj prze­łę­czy skrę­cił nagle gwał­tow­nie w prawo.

Wkrótce oto­czyły nas drzewa, któ­rych korony two­rzyły nad nami coś na kształt bal­da­chimu. Po obu stro­nach drogi wyra­stały wiel­kie pomarsz­czone kamie­nie. Wiatr jęczał i świsz­czał pomię­dzy nimi, a gałę­zie drzew zde­rzały się, gdy pod nimi prze­jeż­dża­li­śmy. Było coraz zim­niej i w końcu zaczął sypać drobny, sypki śnieg, na tyle gęsty, że szybko wszystko wokół nas pokryło się bia­łym puchem. Wiatr niósł ze sobą wycie psów, które jed­nak sła­bło w miarę poko­ny­wa­nia przez nas wybo­istej drogi. Sko­wyt wil­ków był jed­nak coraz bli­żej, jakby te dra­pież­niki ota­czały nas ze wszyst­kich stron. Woź­nica jed­nak zda­wał się tym w ogóle nie przej­mo­wać. Odwra­cał tylko głowę to w prawo, to w lewo, ja jed­nak nie potra­fi­łem cokol­wiek dostrzec w tych ciem­no­ściach.

Nagle z lewej strony poja­wił się migo­czący błę­kitny ognik. Woź­nica od razu go zauwa­żył. Ścią­gnął lejce, zesko­czył z kozła i znik­nął w mroku. Nie wie­dzia­łem, co robić, a wycie wil­ków przy­bie­rało na sile. Gdy się zasta­na­wia­łem, woź­nica wró­cił i bez słowa zajął miej­sce na koźle. Chyba zasną­łem i śni­łem o tym incy­den­cie, bo wydaje mi się, że sytu­acja raz po raz się powta­rzała jak jakiś okropny kosz­mar. Gdy tylko przy dro­dze poja­wiał się ognik, woź­nica ścią­gał lejce, pod­bie­gał do niego, zbie­rał z drogi kilka kamieni i ukła­dał je w coś na kształt stosu.

W pew­nym momen­cie zaszło bar­dzo dziwne zja­wi­sko optyczne. Woź­nica sta­nął pomię­dzy mną a pło­my­kiem, ale go nie prze­sło­nił, bo przez cały czas mogłem dostrzec jego migo­ta­nie. Bar­dzo mnie to wystra­szyło, ale że trwało tylko krótką chwilę, dosze­dłem do wnio­sku, że to oczy mnie zwio­dły, zmę­czone dłu­gim wpa­try­wa­niem się w mrok. Potem przez jakiś czas nie było błę­kit­nych pło­my­ków i pędzi­li­śmy przez noc w akom­pa­nia­men­cie wycia wil­ków, które naj­wy­raź­niej podą­żały za nami.

Za któ­rymś razem woź­nica odszedł znacz­nie dalej niż zazwy­czaj, a w cza­sie jego nie­obec­no­ści konie zaczęły moc­niej drżeć, pry­chać i prze­raź­li­wie rżeć. Nie mogłem zro­zu­mieć przy­czyny ich zacho­wa­nia, bo wycie wil­ków ustało. Wtedy księ­życ wypły­nął spo­mię­dzy ciem­nych chmur i w jego świe­tle ujrza­łem, że jeste­śmy oto­czeni przez wilki z bia­łymi kłami, zwi­sa­ją­cymi z pysków czer­wo­nymi jęzo­rami, dłu­gimi, żyla­stymi łapami i zmierz­wio­nymi futrami. Były po sto­kroć bar­dziej prze­ra­ża­jące w tej ponu­rej ciszy niż wtedy, gdy wyły. Spa­ra­li­żo­wał mnie strach. Dopiero gdy czło­wiek sta­nie twa­rzą twarz z praw­dziwą grozą, może pojąć zna­cze­nie tych słów.

Nagle wilki znów zaczęły wyć, jakby świa­tło księ­życa miało na nie jakiś szcze­gólny wpływ. Konie sta­nęły dęba i zaczęły bez­rad­nie roz­glą­dać się dokoła, świe­cąc biał­kami oczu. Prze­ra­ża­jący żywy pier­ścień ota­czał nas ze wszyst­kich stron i unie­moż­li­wiał jaki­kol­wiek ruch. Zaczą­łem przy­wo­ły­wać woź­nicę; wyda­wało mi się, że nasza jedyna szansa to prze­drzeć się przez ten pier­ścień i pomóc mu wró­cić do kolasy. Krzy­cza­łem i wali­łem dło­nią w boczną ścianę powozu w nadziei, że hałas odstra­szy sto­jące naj­bli­żej dra­pież­niki, co pozwoli woź­nicy prze­do­stać się do dwu­kółki. Nie wiem, jak się tam zna­lazł, ale nagle usły­sza­łem pod­nie­siony, roz­ka­zu­jący głos, a gdy spoj­rza­łem w kie­runku, z któ­rego dobie­gał, ujrza­łem woź­nicę sto­jącego na dro­dze. Kiedy zaczął machać dłu­gimi rękami, jak gdyby usu­wał jakąś nie­wi­doczną prze­szkodę, wilki zaczęły się wyco­fy­wać. Wła­śnie wtedy ciemna chmura prze­sło­niła tar­czę księ­życa, pogrą­ża­jąc świat w mroku.

Kiedy zro­biło się nieco jaśniej, zoba­czy­łem, że woź­nica sadowi się na koźle, a wilki znik­nęły. Wszystko to było tak dziwne i nie­sa­mo­wite, że ogar­nął mnie para­li­żu­jący strach, unie­moż­li­wia­jąc mi ruch i mówie­nie. Ruszy­li­śmy w dal­szą drogę w kom­plet­nych nie­mal ciem­no­ściach, bo prze­ta­cza­jące się po nie­bie chmury znów przy­sło­niły księ­życ.

Wspi­na­li­śmy się mozol­nie pod górę. Nagle dostrze­głem, że woź­nica wpro­wa­dza konie na dzie­dzi­niec ogrom­nego, zruj­no­wa­nego zamku. Z wyso­kich, ciem­nych okien nie wydo­sta­wał się naj­mniej­szy nawet pro­mień świa­tła, a popę­kane baszty odci­nały się postrzę­pioną linią na tle nieba.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: