- promocja
Drakula - ebook
Drakula - ebook
Dawno temu marzyłem o Drakuli. Znałem filmy z Bélą Lugosim i Christopherem Lee, zdobyte jakimś cudem na kasetach wideo, ale sama powieść pozostawała niedostępna. Cenzorzy w PRL niechętnie patrzyli na wampira, który boi się krzyża. Plotka głosi, że wydanie powieści Stokera zatrzymano wskutek protestu rumuńskiej ambasady.
Pamiętam swoją, dziecięcą jeszcze, radość, kiedy udało mi się zdobyć pierwsze polskie wydanie, na samym początku lat dziewięćdziesiątych. Niestety, nie było ono kompletne. Z treści wyleciały postacie i wątki. Nikt nie sprawdzał jakości przekładu. Drakula, jedna z najbardziej wpływowych książek, miała wyjątkowego pecha nad Wisłą.
Powieść, piekielnie nowoczesna w czasie jej powstania, do dziś inspiruje twórców kultury. Nasz świat byłby zupełnie inny, gdyby nie Drakula. A dla mnie ta edycja jest niewiarygodnym spełnieniem dziecięcego marzenia, to prezent podarowany samemu sobie sprzed lat, kiedy rozmyślałem o wampirach, wędrując po księgarniach.
Łukasz Orbitowski
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-407-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie uwierzycie, ale kiedyś wampiry były przerażające.
Dziś nikt nie boi się dżentelmena w podbitej szkarłatem pelerynie, a jego miłość do wycia wilków budzi jedynie uśmiech. Horror, jako gatunek z ogromną tradycją pozyskał nowe strachy. Sam wampir, jak się wydaje, opuścił niszę i wypłynął na szerokie wody mainstreamu. Objawił się nadczłowiekiem o gołębim sercu w sadze _Zmierzch_, miał wesołą twarz Leslie Nielsena i walczył o swoje człowieczeństwo w powieściach Anne Rice. Możemy go kochać. Możemy mu współczuć. Strach odfrunął, spłoszony jak nietoperz.
Kiedyś było zupełnie inaczej. Dowodem tego jest powieść Brama Stokera, nowoczesna w formie i rewolucyjna w treści.
W ostatniej dekadzie XIX wieku, kiedy powstała książka, mało kto interesował się wampirami. Te przynależały do folkloru i straszyły po wioskach. Stoker skomplikował ludowe podania o zwyczajach wampirów, przydając swojemu hrabiemu szereg nadnaturalnych mocy: Drakula zmienia się w zwierzęta, a nawet mgłę – przenika przez szparę w drzwiach i czmycha w mgnieniu oka.
Następnie Stoker uczynił z niego arystokratę z dalekiego kraju. Górzysta Transylwania jawiła się tajemniczym miejscem, gdzie z całą pewnością wciąż grasują upiory. Drakula, w jakiś sposób, ucieleśnia koszmar feudalnego porządku. Dosłownie wysysa krew ze swoich poddanych.
Ten przedstawiciel świata ciemności o średniowiecznym rodowodzie przybywa do nowoczesnego, jasnego od lamp gazowych Londynu (zapis podróży statkiem należy do najbardziej przejmujących, by nie powiedzieć strasznych fragmentów książki), gdzie urządza sobie nowe żerowisko. Morduje młode kobiety i mieszka w sercach wariatów. Stoker dosłownie wyprowadził potwora z dalekiego zamku na te same ulice, którymi przechadzał się jego czytelnik. Ten zabieg, nowoczesny jak na tamte lata, przysłużył się sukcesowi książki.
Sam Drakula jest stworzeniem paradoksalnym, niemożliwym i przez to tak strasznym w swoim zamyśle. Nie przynależy do świata żywych ani umarłych, lecz tkwi gdzieś pomiędzy jednym i drugim. Przypomina aberrację, coś, co umyka rozumowi i jest widoczne w swej prawdziwej naturze tylko na moment, kątem oka. Istnieje, lecz nie widzimy go w lustrze. Odpycha od siebie śmierć, żerując na żyjących, gnany nieludzkim głodem. Może dlatego w ostatniej chwili na jego twarzy maluje się spokój?
Łączy w sobie cechy arystokraty o wielkiej inteligencji i żarłocznego zwierzęcia. W zamku posiada ogromną bibliotekę, uczy się języków, o kulturze Anglii wypowiada się ze znawstwem i przejmuje się jak dziecko swoją trzeszczącą angielszczyzną. Jednocześnie śpi w zbezczeszczonej ziemi i żywi się krwią, zachowując się nocą jak drapieżnik. Stoker kreśli jego twarz jako poważną, w której płoną oczy bestii.
Jako syn ciemności w chrześcijańskim świecie podlega licznym ograniczeniom. Obawia się krzyża. Jego trumnę unieszkodliwia hostia. Skuteczne okazują się też metody bardziej świeckie, czyli czosnek, kołek w serce i nóż na gardle. Rekompensują to liczne moce, z których najbardziej skuteczną – niewątpliwie też najstraszniejszą – jest władza, jaką ma nad światem żywych i umarłych. Osacza i więzi poczciwego notariusza właściwie bez wysiłku, groźbą, a nie czynem. Owija sobie wokół palca obłąkanego Renfielda i bez żadnego problemu bałamuci naiwną Lucy, do tego trzyma w podziemiach zamku swój prywatny harem. Najsilniejszy opór stawia mu jednak kobieta, dzielna i mądra Mina.
Taka postać wprowadzona do literatury była skazana na sukces. Nie dziwię się, że czytelnicy bali się Drakuli. Sam bałem się, gdy byłem chłopcem, a teraz jako dorosły człowiek piszę te słowa z ogromną radością. Spotkanie z upiornym hrabią w jego wszystkich odsłonach stanowi ważną część mojego dorastania. Docierałem do niego krętymi ścieżkami. Powieść Stokera długo była niedostępna. Pamiętam jak czekałem do północy, żeby zobaczyć _Nosferatu_ z 1922 roku na małym, śnieżącym telewizorku. Wersję Herzoga, z lat siedemdziesiątych, uważam za szczytowe ujęcie tematu i ekranizację totalną. Nikt nie był bardziej przejmującym wampirem niż Klaus Kinski. Może dlatego, że w tę kreację ubrał własne, przeraźliwe demony?
Zeszyty w podstawówce zapełniłem wizerunkami wampirów, rodzice biegali z tego powodu na dywanik do szkoły, a nauczycielki widziały we mnie kandydata na seryjnego mordercę. Podobne obrazki trzaskał ponoć Karol Kot, krakowski zabójca, który kształcił się w tych samych murach. Stało się zupełnie inaczej i morduję ludzi wyłącznie na kartach własnych książek. _Drakula_ stanowił jeden z impulsów, które pchnęły mnie do własnego pisania. Nie jest książką doskonałą. Pokazała jednak siłę literatury, daleko większą niż wywoływanie emocji, takich jak lęk w czytelniku.
Postać stworzona przez Brama Stokera jest nieśmiertelna jak na wampira przystało i powraca z grobu w najróżniejszych odsłonach. Bywa potworem, romantycznym kochankiem, supermenem, ofermą, robakiem, a nawet pacynką z _Ulicy Sezamkowej_. My pomrzemy, ale on żyć będzie, a jego imię już teraz brzmi w wieczności. Przecież każdy wie, kim jest Drakula.
Warto sprawdzić, skąd do nas przyszedł.
Łukasz OrbitowskiROZDZIAŁ 1
DZIENNIK JONATHANA HARKERA
3 maja, Bystrzyca
Wyjechałem z Monachium pierwszego maja o dwudziestej trzydzieści pięć i dotarłem do Wiednia wczesnym rankiem następnego dnia; pociąg miał godzinę opóźnienia. Na podstawie obserwacji z okien wagonu i krótkiego spaceru ulicami stwierdzam, że Budapeszt jest pięknym miastem. Nie odchodziłem jednak zbyt daleko od dworca, bo ze względu na opóźnienie mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę najszybciej, jak to możliwe.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że opuszczam świat Zachodu i wkraczam na Wschód; wspaniałe mosty na Dunaju, który imponuje tutaj szerokością i głębokością, przeniosły mnie na tereny z tradycjami pozostałymi po panowaniu Turcji.
Miasto opuściliśmy o czasie i po zmroku dotarliśmy do Kluża. Zatrzymałem się na noc w hotelu Royale. Na obiad, a raczej na kolację, zjadłem kurczaka przyrządzonego z czerwoną papryką – bardzo smacznego, lecz powodującego pragnienie. (Powinienem zdobyć przepis dla Miny). Zagadnięty przez mnie kelner wyjaśnił, że danie nazywa się _paprika hendl_ i że jest to tutejsza potrawa narodowa, mogę więc ją zamawiać w całych Karpatach.
Bardzo przydaje mi się podstawowa znajomość języka niemieckiego. W zasadzie nie wiem, jak bym sobie bez niej tu poradził.
Mając w Londynie trochę wolnego czasu, odwiedziłem British Museum i przeszukałem biblioteczne zasoby map i książek dotyczących Transylwanii, doszedłem bowiem do wniosku, że powinienem coś wiedzieć o tym kraju, jeśli mam mieć do czynienia z wywodzącym się z niego arystokratą.
Odkryłem, że region, który jest celem mojej podróży, znajduje się w najbardziej oddalonym na wschód punkcie kraju, w zasadzie na granicy trzech krain: Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat. To jeden z najdzikszych i najmniej znanych zakątków Europy.
Niestety, nie mogłem zlokalizować zamku Drakuli, jako że nie znalazłem mapy tego kraju, która dorównywałaby dokładnością mapom wydawanym przez naszą agencję kartograficzną Ordnance Survey. Dowiedziałem się jednak, że Bystrzyca, miasteczko wymienione z nazwy przez hrabiego Drakulę, jest dosyć znana. Powinienem zamieścić tu niektóre ze swoich notatek, abym mógł odświeżyć pamięć, gdy będę omawiał moje podróże z Miną.
Na populację Transylwanii składają się cztery odrębne narodowości: na południu Sasi i wymieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami Daków; na zachodzie Węgrzy, a na wschodzie i północy Seklerzy. Jadę pomiędzy tych ostatnich, którzy – jak sami utrzymują – wywodzą się od samego Attyli i Hunów. Możliwe, że to prawda, ponieważ gdy Węgrzy podbijali ten kraj w jedenastym wieku, walczyli z osiadłymi tu Hunami.
Czytałem, że każdy znany ludzkości zabobon ma korzenie właśnie w tym zakątku Karpat. Jeśli to prawda, mój pobyt tutaj może się okazać bardzo interesujący. (Muszę zapytać o to hrabiego).
Nie spałem dobrze tej nocy mimo wygodnego łóżka, ponieważ dręczyły mnie przedziwne sny. Poza tym pod moim oknem przez całą noc wył pies, co także mogło mieć wpływ na jakość wypoczynku; a może to wina paprykarza – wypiłem przez niego całą karafkę wody, co wcale jednak nie ugasiło pragnienia. Usnąłem nad ranem i obudziło mnie dopiero głośne pukanie do drzwi, zgaduję więc, że w pewnym momencie musiałem zasnąć całkiem mocno.
Na śniadanie zjadłem paprykarz, rodzaj owsianki z mąki kukurydzianej, którą tutaj nazywają mamałygą, i nadziewanego bakłażana, wyśmienite danie, tak zwaną _impletatę_. (Na to również muszę wziąć przepis).
Jadłem w pośpiechu, ponieważ pociąg miał wyruszyć niewiele przed ósmą, ale gdy dobiegłem na stację o siódmej trzydzieści, jeszcze przez godzinę siedziałem w przedziale, zanim odjechaliśmy.
Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym kolej jest bardziej niepunktualna. Jak to w takim razie musi wyglądać w Chinach?
Cały dzień przedzieraliśmy się przez krainę pełną różnorodnego piękna. Czasami mijaliśmy niewielkie miasteczka i zamki na szczytach stromych gór, takie, jakie widuje się w starych księgach; przejeżdżaliśmy obok rzek i strumieni, których szerokie kamieniste brzegi świadczyły o częstych powodziach. Potrzeba dużo wody i silnego nurtu, aby omieść do czysta nabrzeża.
Na każdej stacji czekały grupy ludzi, dosłownie tłumy, odziane w każdy możliwy sposób. Niektórzy wyglądali jak nasi chłopi lub ci, których spotykałem, podróżując przez Francję i Niemcy, w krótkich kurtkach, okrągłych kapeluszach i domowej roboty spodniach. Natomiast inni byli niezwykle malowniczy.
Kobiety były śliczne, ale gdy podchodziło się bliżej, sprawiały wrażenie niezgrabnych. Wszystkie miały obszerne białe rękawy, a większość szerokie pasy z przytroczonymi licznymi paseczkami powiewającymi na wietrze jak spódnice baletnic. Oczywiście nosiły też halki.
Najdziwniejszymi postaciami, na jakie się natknęliśmy, byli Słowacy, bardziej jeszcze barbarzyńscy niż reszta, w ogromnych pasterskich kapeluszach, workowatych poszarzałych spodniach, białych płóciennych koszulach przepasanych ciężkimi pasami, szerokimi prawie na stopę i nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Nogawki spodni wciskali w wysokie buty, mieli długie czarne włosy i bujne czarne wąsy. Wyglądali bardzo malowniczo, ale byli nieszczególnie mili w obejściu. Na deskach teatru mogliby zostać obsadzeni w rolach starożytnej orientalnej bandy rozbójników. W rzeczywistości są jednak, jak mi powiedziano, zupełnie nieszkodliwi i brakuje im poczucia własnej wartości.
Do Bystrzycy dotarliśmy po zmierzchu; miasto jest bardzo stare i interesujące. Położenie niemalże na granicy – przełęcz Borgo prowadzi z niego do Bukowiny – przekłada się na bardzo burzliwą historię, która jest zresztą widoczna na pierwszy rzut oka. Pięćdziesiąt lat temu przez miasto przeszła fala wielkich pożarów, siejąc ogromne spustoszenia przy pięciu różnych okazjach. Na początku siedemnastego wieku Bystrzyca przeżyła trzytygodniowe oblężenie, w którego wyniku zginęło trzynaście tysięcy osób – ofiar, głodu i chorób.
Hrabia Drakula skierował mnie do hotelu Golden Krone, który ku mojej radości – pragnę bowiem dowiedzieć się wszystkiego, co w mojej mocy o tym kraju – okazał się w starym stylu.
Wyraźnie mnie oczekiwano, ponieważ gdy tylko stanąłem w drzwiach, od razu ujrzałem krzepką starszą kobietę w codziennym chłopskim stroju – białej spodniej sukni i długim kolorowym fartuchu, nieskromnie dopasowanym. Gdy podszedłem bliżej, ukłoniła się i zapytała:
– _Herr_ Anglik?
– Tak – odparłem. – Jonathan Harker.
Uśmiechnęła się i powiedziała coś do starszego mężczyzny w białej koszuli, który towarzyszył jej do drzwi.
Ten odszedł na chwilę i powrócił z listem:
„Przyjacielu, witaj w Karpatach. Z niepokojem Cię oczekuję. Śpij dobrze tej nocy. Jutro o trzeciej wyrusza dyliżans do Bukowiny; zarezerwowano w nim miejsce dla Ciebie. Mój powóz będzie oczekiwał na przełęczy Borgo, skąd przewiezie Cię do zamku. Ufam, że Twoja podróż z Londynu była udana i że Twój pobyt na mojej pięknej ziemi będzie równie przyjemny. Twój Drakula”.
4 maja
Właściciel hotelu również otrzymał list od hrabiego z poleceniem znalezienia dla mnie najlepszego miejsca w powozie. Nie chciał jednak zdradzić mi żadnych szczegółów korespondencji i udawał, że nie rozumie mojego niemieckiego.
Wiem, że to nieprawda, ponieważ do tamtej chwili rozumieliśmy się doskonale; to znaczy, odpowiadał na moje pytania tak, jakby mnie rozumiał.
Popatrywali na siebie z żoną, starszą kobietą, która otworzyła mi drzwi, z przerażeniem w oczach. Wymamrotał tylko, że w liście przesłano pieniądze, i to wszystko, co wie. Gdy zapytałem wprost, czy zna hrabiego Drakulę i czy może opowiedzieć mi coś o zamku, oboje z żoną się przeżegnali, i stwierdziwszy, że nie mają o niczym pojęcia, odmówili dalszej rozmowy. Było już tak mało czasu do odjazdu, że nie zdążyłem zapytać o to nikogo więcej, a wszystko zaczęło wydawać mi się bardzo tajemnicze, co wcale mnie nie pocieszyło.
Zanim wyszedłem, przyszła do mojego pokoju starsza kobieta i z histerią w głosie zapytała:
– Musi pan jechać? Młody _Herr_, naprawdę pan musi?
Była tak zaaferowana, że bezwiednie mieszała niemiecki z innym językiem, którego w ogóle nie znałem. Byłem w stanie w pewnym stopniu zrozumieć, o co chodzi, zadając wiele pytań. Gdy wyznałem, że natychmiast muszę ruszać dalej i że wiąże się to z bardzo ważnymi interesami, spytała:
– Czy wie pan, jaki dziś dzień?
Odrzekłem, że czwarty maja. Potrząsnęła głową i powiedziała:
– Właśnie! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, jaki to dzień?
Gdy oznajmiłem jej, że nie rozumiem, kontynuowała:
– To wigilia dnia świętego Jerzego. Czyż nie wie pan, że gdy tej nocy zegar wybije północ, uwolni się całe zło tego świata? Czy pan wie, dokąd pan jedzie i co zamierza pan zrobić?
Była tak zdenerwowana, że próbowałem ją jakoś uspokoić, ale moje wysiłki nie przyniosły rezultatu. W końcu opadła na kolana i na klęczkach błagała mnie, żebym nie wyjeżdżał albo chociaż zaczekał dzień lub dwa.
Sytuacja była kuriozalna, ale po raz kolejny poczułem niepokój. Jednak miałem interes do zrobienia i nie mogłem pozwolić, aby cokolwiek stanęło na mojej drodze.
Gdy próbowałem ją podnieść, stwierdziłem na tyle poważnie, na ile było to możliwe, że dziękuję jej za troskę, ale obowiązki nakazują mi jechać.
Wtedy wstała, osuszyła łzy i zdjęła z szyi różaniec z krzyżykiem, a następnie mi go podała.
Nie wiedziałem, co począć, ponieważ jako członek Kościoła anglikańskiego byłem całe życie uczony, że takie rzeczy noszą znamiona bałwochwalstwa, ale odmówienie starszej kobiecie w tym stanie ducha wydawało mi się okropną niewdzięcznością.
Jak mniemam, ujrzała wahanie na mojej twarzy, ponieważ po prostu założyła mi różaniec na szyję i powiedziawszy: „To dla twojego dobra”, wyszła.
Zapisuję to w oczekiwaniu na powóz, który oczywiście się spóźnia, a krzyżyk nadal spoczywa na mojej piersi.
Nie wiem, czy to przez obawy staruszki, czy pełne duchów tradycje tego miejsca, czy może przez różaniec w ogóle nie czuję się tak swobodnie na umyśle jak zazwyczaj.
Jeśli ten zeszyt dotrze kiedykolwiek do Miny przede mną, przyniesie jej moje pożegnanie. A oto i powóz!
5 maja, Zamek
Szarość poranka ustąpiła promieniom słońca, które wzeszło już wysoko nad horyzont postrzępiony drzewami lub wzgórzami – sam nie wiem, bo jest on tak daleko, że duże i małe rzeczy mieszają się w oczach.
Nie jestem śpiący, a ponieważ zostanę wezwany dopiero wtedy, gdy się obudzę, piszę, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Muszę opisać wiele dziwnych wydarzeń, a żeby czytelnicy nie posądzili mnie o to, że zbyt dobrze zjadłem, zanim opuściłem Bystrzycę, opiszę dokładnie cały mój posiłek.
Zjadłem potrawę, którą tutaj nazywają „zbójnickim stekiem” – to kawałki boczku, cebuli i wołowiny, doprawione papryką i nabite na patyki, a potem pieczone nad ogniem. Do tego podano wino Golden Mediasch, nieco cierpkie, ale całkiem smaczne. Wypiłem ledwie dwa kieliszki.
Gdy wsiadłem do powozu, zauważyłem, że woźnica rozmawia z moją gospodynią.
Bez wątpienia to ja byłem tematem ich rozmowy, bo od czasu do czasu na mnie popatrywali, a chwilę później dołączyła do nich grupa osób siedzących dotychczas na ławce i oni też zaczęli spoglądać na mnie ukradkiem i z wyraźnym współczuciem. Część słów się powtarzała, wyciągnąłem więc po cichu mój wielojęzyczny słownik i zacząłem je sprawdzać.
Nie pocieszyło mnie to, co odkryłem: często wymieniali słowa Ordog, czyli Szatan, pokol – piekło, stregoica – wiedźma, vrolok i vlkoslak – oba oznaczające podobną rzecz, jedno po słowacku, a drugie po serbsku, czyli coś na kształt wilkołaka czy wampira. (Muszę zapytać hrabiego o te przesądy).
Gdy w końcu ruszyliśmy, ludzie zebrani przy drzwiach zajazdu, którzy zdążyli już się rozrosnąć w całkiem pokaźnych rozmiarów tłum, przeżegnali się znakiem krzyża i wyciągnęli w moim kierunku dwa palce.
Przezwyciężywszy pewne trudności, nakłoniłem mojego towarzysza podróży, aby wyjaśnił mi znaczenie tego gestu. Długo się wzbraniał, ale gdy się dowiedział, że jestem Anglikiem, powiedział, że to dla ochrony przed złymi duchami.
Nie były to szczególnie budujące słowa, jako że wyruszałem w nieznane mi miejsce na spotkanie z obcym człowiekiem, ale wszyscy byli dla mnie tak uprzejmi i tak pełni współczucia, a przy tym tak przygnębieni, że poczułem wzruszenie.
Nigdy nie zapomnę widoku tego wielobarwnego, malowniczego tłumu zgromadzonego na podwórku zajazdu, żegnającego mnie znakiem krzyża na tle bujnych oleandrów i drzewek pomarańczowych w zielonych donicach.
Wtedy nasz woźnica, którego szerokie lniane hajdawery przesłaniały cały kozioł, strzelił z bicza nad głowami swoich czterech małych koni i ruszyliśmy w drogę.
Wkrótce piękno krajobrazów przyćmiło w moich myślach wspomnienie upiornego strachu krajowców, myślę jednak, że gdybym znał język, a raczej języki, którymi posługiwali się moi towarzysze podróży, nie otrząsnąłbym się z obaw tak łatwo. Przed nami rozpościerała się zielona, pofałdowana kraina pełna lasów i stromych stoków, ukoronowanych kępami drzew i zagrodami. Wszędzie rosło mnóstwo kwitnących jabłoni, śliw, grusz i wiśni. Zielona trawa pod nimi błyszczała od opadłych płatków.
Gdzieniegdzie spomiędzy zielonych wzgórz krainy, którą tutaj nazywają Mittel Land, widać było drogę, ginącą raz po raz za trawiastymi zboczami lub w cieniu sosen, które spływały ze zboczy gór jak języki lawy. Droga była wyboista, lecz my gnaliśmy po niej z gorączkowym pośpiechem. Nie rozumiałem, dlaczego tak pędzimy, ale woźnica wyraźnie chciał dotrzeć do przełęczy Borgo jak najszybciej. Dowiedziałem się, że latem droga jest w doskonałym stanie, ale nie została jeszcze doprowadzona do porządku po ostatnich opadach śniegu. To ciekawe, bo w Karpatach króluje tradycja niezawracania sobie głowy utrzymywaniem dróg w przyzwoitym stanie. Dawni hospodarowie nigdy ich nie naprawiali, by Turcy nie pomyśleli przypadkiem, że to przygotowania do wojny, która i tak wisiała tu zawsze na włosku.
Nad zielonymi wzgórzami Mittel Landu wznoszą się porośnięte lasami wysokie szczyty Karpat. Popołudniowe słońce wydobywa z nich feerię barw: ocienione grzbiety górskie są niebieskofioletowe, trawa i skały lśnią zielenią i brązem, postrzępione granie bielą się natomiast śniegiem. Jeden z towarzyszy podróży dotknął mojego ramienia, gdy minęliśmy niewielkie wzgórze i zobaczyliśmy przed sobą wyniosły ośnieżony szczyt góry, która wydawała się wyrastać tuż przed nami.
– Patrz! _Isten szek!_ (czyli „siedziba Boga”) – krzyknął, po czym przeżegnał się nabożnie.
Wkrótce słońce zaczęło opadać coraz niżej, a nas otoczył wieczorny mrok. Zachód słońca zdawał się trwać dłużej niż zwykle, bo ośnieżone szczyty zatrzymywały resztki promieni, świecąc delikatną różową poświatą. Od czasu do czasu mijaliśmy Czechów i Słowaków w malowniczych strojach. Przy drodze stały liczne krzyże, a moi towarzysze żegnali się za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy obok nich. Przed kapliczkami klęczeli wieśniacy, którzy nawet się nie odwracali, słysząc turkot kół, jakby otaczający ich świat na tę chwilę przestawał istnieć. Wiele rzeczy było dla mnie nowych. Na przykład stogi siana na ogłowionych drzewach i skupiska brzóz, których białe pnie lśniły srebrzyście pomiędzy delikatną zielenią liści.
Czasami mijaliśmy chłopskie wozy, na których siedzieli wracający do domu wieśniacy – Czesi w białych, a Słowacy kolorowych baranicach – trzymając siekierki na długich trzonkach niczym lance. Po zapadnięciu zmroku temperatura znacznie spadła, a świat pogrążył się w oparach ciemnej mgły i tylko w dolinach wcinających się głęboko pomiędzy wzgórza to tu, to tam pięły się w górę ciemne jodły, odcinające się wyraźnie na tle leżącego jeszcze na zboczach śniegu. Gdy droga przecinała sosnowy las, masy szarości zalegającej w koronach drzew tworzyły szczególnie dziwny i uroczysty nastrój. Czasami zbocza wzgórz były tak strome, że mimo wysiłków naszego woźnicy konie musiały zwolnić. Chciałem wysiąść z wozu i poprowadzić je za uzdę, tak jak to robimy w domu, ale furman nawet nie chciał o tym słyszeć.
– Nie, nie – powiedział. – Nie wolno wysiadać. Tu są dzikie psy. – A potem dodał z ponurą uprzejmością, spoglądając na pasażerów, którzy uśmiechnęli się do niego porozumiewawczo: – Będzie miał pan dosyć takich atrakcji, zanim dzisiaj położy się spać.
Zatrzymał się po drodze zresztą tylko raz, aby zapalić lampy.
Noc wywołała pewne poruszenie u moich współtowarzyszy, którzy nie przestawali popędzać woźnicy. Ten bezlitośnie smagał konie długim batem, co chwila wydając głośne okrzyki, aby zmusić je do jeszcze szybszego galopu. Nagle w ciemności zobaczyłem przed nami coś na kształt smugi szarego światła, która wyglądała jak szczelina pomiędzy wzgórzami. Podniecenie pasażerów jeszcze się wzmogło. Szalony powóz kołysał się na skórzanych resorach jak łódka na wzburzonym morzu. Musiałem się mocno trzymać. Droga pięła się w górę, a my zdawaliśmy się wzlatywać w powietrze. Góry były coraz bliżej i spoglądały na nas groźnie. Wjeżdżaliśmy na przełęcz Borgo. Pasażerowie jeden po drugim zaczęli wręczać mi prezenty – wciskali mi je do rąk ze szczerą troską, która nie zaakceptowałaby odmowy. Podarki były najdziwniejsze, ale każdemu towarzyszyło dobre słowo, błogosławieństwo i ta sama mieszanka osobliwych gestów, które widziałem przed hotelem w Bystrzycy: znak krzyża i ochrony przed złym okiem. W pewnej chwili woźnica wychylił się do przodu i zaczął wpatrywać się w ciemność. Najwyraźniej wszyscy oczekiwali, że stanie się coś bardzo ekscytującego, ale choć pytałem o to innych pasażerów, nikt nie udzielił mi żadnej odpowiedzi. Podniecenie towarzyszyło nam jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu zobaczyliśmy po wschodniej stronie przełęcz. Przetaczały się nad nią ciemne chmury, a w powietrzu czuć było nadchodzącą burzę. Zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zabrać do hrabiego, otaczała nas jednak nieprzenikniona ciemność. Jedynym źródłem światła były migoczące płomienie naszych lamp, w których blasku parująca skóra prawie zajeżdżonych koni tworzyła białą chmurę. Przed nami rozpościerał się piaszczysty trakt, nigdzie nie było jednak śladu powozu. Pasażerowie opadli na siedzenia z radością, która zdawała się kpić z mojego rozczarowania. Zacząłem się zastanawiać, co zrobić w tej sytuacji, a wtedy woźnica spojrzał na zegarek i powiedział do pasażerów coś, co zabrzmiało jak: „godzina przed czasem”. Potem odwrócił się do mnie i przemówił po niemiecku:
– Nie ma żadnego powozu. Nikt tu pana nie oczekuje. Pan pojedzie teraz do Bukowiny i wróci jutro, a najlepiej pojutrze.
Gdy to mówił, konie zaczęły rżeć, parskać i bić kopytami o ziemię tak gwałtownie, że woźnica musiał ściągnąć lejce. Przy akompaniamencie krzyków wieśniaków i zbiorowego żegnania się znakiem krzyża z ciemności wyłoniła się zaprzężona w cztery konie kolasa, która wyjechała zza naszego powozu, okrążyła go i stanęła tuż przed nim. Zdołałem dostrzec w świetle lamp, że konie są czarne jak węgiel i bardzo piękne. Powoził wysoki mężczyzn z długą ciemną brodą i w wielkim czarnym kapeluszu, który skrywał jego twarz. Jego jasne oczy wydawały się lśnić czerwienią, gdy na nas spoglądał.
– Jesteś dziś wcześniej, przyjacielu – powiedział do naszego woźnicy.
– Angielski _Herr_ bardzo się spieszył – wyjąkał woźnica w odpowiedzi.
– I zapewne dlatego chciałeś go zawieźć do Bukowiny. Nie oszukasz mnie, przyjacielu. Wiem zbyt wiele, a moje konie są szybkie.
Gdy się uśmiechnął, światło lampy padło na zacięte usta o bardzo czerwonych wargach, spomiędzy których wystawały ostre zęby, białe jak kość słoniowa. Jeden z pasażerów wyrecytował szeptem fragment _Lenory_ Bürgera: _Denn die Todten reiten schnell_ (zmarli podróżują szybko).
Dziwny woźnica musiał to usłyszeć, bo uśmiechnął się olśniewająco. Moi współpasażerowie odwrócili od niego twarze i przeżegnali się.
– Podajcie bagaż tego pana! – zażądał.
Torby zostały przeniesione do kolasy nad wyraz ochoczo. Mężczyzna podał mi dłoń, aby pomóc przy wysiadaniu i wsiadaniu, i chwycił moje ramię w stalowym uścisku. Musi być kolosalnie silny.
Bez słowa zebrał lejce, konie zawróciły i pogrążyliśmy się w ciemnościach przełęczy. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem parę unoszącą się z końskich grzbietów i towarzyszy mojej podróży, żegnających się gorliwie znakiem krzyża. Potem powóz ruszył w dalszą drogę do Bukowiny. Gdy zniknął, przeszedł mnie dziwny dreszcz i poczułem przejmującą samotność. Ale zaraz narzucono mi na ramiona pelerynę, a nogi opatulono kocem.
– Noc jest chłodna, _mein Herr_, a mój pan, hrabia, nakazał mi się panem zaopiekować – oznajmił woźnica doskonałą niemczyzną. – Pod siedzeniem znajdzie pan flaszkę śliwowicy (tutejszej śliwkowej brandy), jeśli ma pan ochotę.
Nie miałem, ale pocieszyła mnie myśl, że tam leży. Czułem się nieco dziwnie i bałem się. Gdyby wtedy pojawiła się jakakolwiek możliwość, pewnie bym z niej skorzystał zamiast podejmować tę nocną wyprawę w nieznane. Konie od razu zerwały się do galopu. Nagle zawróciliśmy i pojechaliśmy zupełnie inną drogą. Wydało mi się, że zaczynamy kręcić się w kółku, zapamiętałem więc kilka charakterystycznych punktów i moje podejrzenia się potwierdziły. Zapytałbym woźnicę, co to ma znaczyć, ale obawiałem się, że jakikolwiek protest w mojej sytuacji będzie bezcelowy.
W końcu jednak z ciekawości zapaliłem zapałkę i oświetliłem tarczę zegarka, aby sprawdzić, która godzina. Było kilka minut przed północą. Przeszedł mnie dreszcz – ogólnie znane przesądy dotyczące tej nocnej pory mieszały się w mojej głowie z tym, czego się niedawno dowiedziałem. Czekałem więc, drżąc z napięcia i niepewności.
Nagle gdzieś w pobliskiej zagrodzie zaczął wyć pies – długo i przeraźliwie, jakby ze strachu. Dołączyły do niego inne psy, a wiatr niosący się przez przełęcz sprawił, że nagle zawyła cała okolica. To zdenerwowało nasze konie, ale woźnica przemówił do nich kojącym głosem i wkrótce się uspokoiły, choć drżały i pociły się jak po długim biegu. Nagle z oddali, z gór, dotarły do nas inne odgłosy – głośniejsze i bardziej ostre wycie wilków, które wywarło taki sam wpływ i na mnie, i na konie. Chciałem wyskoczyć z kolasy i uciekać, a konie znów zaczęły bić kopytami o ziemię i stawać dęba, woźnica musiał więc użyć wszystkich sił, aby nie poniosły. Po kilku minutach moje uszy przywykły jednak do tego dźwięku, a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica mógł zejść z kozła i stanąć przed nimi.
Poklepywał je po grzbietach, uspokajał i szeptał im coś do uszu tak jak zaklinacze. Przyniosło to oczekiwany rezultat, bo choć nadal drżały, znów stały się posłuszne. Woźnica wspiął się na kozła i potrząsając lejcami, ruszył od razu galopem. Tym razem po dotarciu na skraj przełęczy skręcił nagle gwałtownie w prawo.
Wkrótce otoczyły nas drzewa, których korony tworzyły nad nami coś na kształt baldachimu. Po obu stronach drogi wyrastały wielkie pomarszczone kamienie. Wiatr jęczał i świszczał pomiędzy nimi, a gałęzie drzew zderzały się, gdy pod nimi przejeżdżaliśmy. Było coraz zimniej i w końcu zaczął sypać drobny, sypki śnieg, na tyle gęsty, że szybko wszystko wokół nas pokryło się białym puchem. Wiatr niósł ze sobą wycie psów, które jednak słabło w miarę pokonywania przez nas wyboistej drogi. Skowyt wilków był jednak coraz bliżej, jakby te drapieżniki otaczały nas ze wszystkich stron. Woźnica jednak zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Odwracał tylko głowę to w prawo, to w lewo, ja jednak nie potrafiłem cokolwiek dostrzec w tych ciemnościach.
Nagle z lewej strony pojawił się migoczący błękitny ognik. Woźnica od razu go zauważył. Ściągnął lejce, zeskoczył z kozła i zniknął w mroku. Nie wiedziałem, co robić, a wycie wilków przybierało na sile. Gdy się zastanawiałem, woźnica wrócił i bez słowa zajął miejsce na koźle. Chyba zasnąłem i śniłem o tym incydencie, bo wydaje mi się, że sytuacja raz po raz się powtarzała jak jakiś okropny koszmar. Gdy tylko przy drodze pojawiał się ognik, woźnica ściągał lejce, podbiegał do niego, zbierał z drogi kilka kamieni i układał je w coś na kształt stosu.
W pewnym momencie zaszło bardzo dziwne zjawisko optyczne. Woźnica stanął pomiędzy mną a płomykiem, ale go nie przesłonił, bo przez cały czas mogłem dostrzec jego migotanie. Bardzo mnie to wystraszyło, ale że trwało tylko krótką chwilę, doszedłem do wniosku, że to oczy mnie zwiodły, zmęczone długim wpatrywaniem się w mrok. Potem przez jakiś czas nie było błękitnych płomyków i pędziliśmy przez noc w akompaniamencie wycia wilków, które najwyraźniej podążały za nami.
Za którymś razem woźnica odszedł znacznie dalej niż zazwyczaj, a w czasie jego nieobecności konie zaczęły mocniej drżeć, prychać i przeraźliwie rżeć. Nie mogłem zrozumieć przyczyny ich zachowania, bo wycie wilków ustało. Wtedy księżyc wypłynął spomiędzy ciemnych chmur i w jego świetle ujrzałem, że jesteśmy otoczeni przez wilki z białymi kłami, zwisającymi z pysków czerwonymi jęzorami, długimi, żylastymi łapami i zmierzwionymi futrami. Były po stokroć bardziej przerażające w tej ponurej ciszy niż wtedy, gdy wyły. Sparaliżował mnie strach. Dopiero gdy człowiek stanie twarzą twarz z prawdziwą grozą, może pojąć znaczenie tych słów.
Nagle wilki znów zaczęły wyć, jakby światło księżyca miało na nie jakiś szczególny wpływ. Konie stanęły dęba i zaczęły bezradnie rozglądać się dokoła, świecąc białkami oczu. Przerażający żywy pierścień otaczał nas ze wszystkich stron i uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Zacząłem przywoływać woźnicę; wydawało mi się, że nasza jedyna szansa to przedrzeć się przez ten pierścień i pomóc mu wrócić do kolasy. Krzyczałem i waliłem dłonią w boczną ścianę powozu w nadziei, że hałas odstraszy stojące najbliżej drapieżniki, co pozwoli woźnicy przedostać się do dwukółki. Nie wiem, jak się tam znalazł, ale nagle usłyszałem podniesiony, rozkazujący głos, a gdy spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał, ujrzałem woźnicę stojącego na drodze. Kiedy zaczął machać długimi rękami, jak gdyby usuwał jakąś niewidoczną przeszkodę, wilki zaczęły się wycofywać. Właśnie wtedy ciemna chmura przesłoniła tarczę księżyca, pogrążając świat w mroku.
Kiedy zrobiło się nieco jaśniej, zobaczyłem, że woźnica sadowi się na koźle, a wilki zniknęły. Wszystko to było tak dziwne i niesamowite, że ogarnął mnie paraliżujący strach, uniemożliwiając mi ruch i mówienie. Ruszyliśmy w dalszą drogę w kompletnych niemal ciemnościach, bo przetaczające się po niebie chmury znów przysłoniły księżyc.
Wspinaliśmy się mozolnie pod górę. Nagle dostrzegłem, że woźnica wprowadza konie na dziedziniec ogromnego, zrujnowanego zamku. Z wysokich, ciemnych okien nie wydostawał się najmniejszy nawet promień światła, a popękane baszty odcinały się postrzępioną linią na tle nieba.