- promocja
- W empik go
Drakula - ebook
Drakula - ebook
„Otacza mnie groza, której natury nie śmiem zgłębiać…”
Bram Stoker za pomocą wpisów z dziennika, listów i notatek wprowadza czytelnika w świat pełen niepokoju i wszechogarniającego mroku. Klasyka literatury grozy w nowym przekładzie Doroty Konowrockiej-Sawy.
Kiedy Jonathan Harker wyrusza w sprawach służbowych do Transylwanii, nie spodziewa się, że zostanie uwięziony w upiornym zamczysku zamieszkanym przez mroczne istoty. Hrabia Drakula, z początku uprzejmy i gościnny, z czasem ujawnia swoje prawdziwe oblicze i mordercze zamiary, a życie młodzieńca wisi na włosku.
Drakula dociera do Anglii, gdzie grupa znajomych pod przewodnictwem Van Helsinga, lekarza i wielkiego uczonego, stara się pokrzyżować mu plany. Tylko czy ich działania mają szansę na powodzenie w starciu z potężnym wampirem?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8999-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(prowadzony zapisem stenograficznym)
3 maja, Bystrzyca
Z Monachium wyjechaliśmy 1 maja o 20.35, do Wiednia dotarliśmy nazajutrz wczesnym rankiem. Na stację winniśmy byli wjechać o 6.46, lecz pociąg przybył z godzinnym opóźnieniem. Budapeszt wydał mi się cudnym miastem, choć ledwie zdążyłem zerknąć nań z okna wagonu i podczas krótkiej przechadzki. Obawiałem się oddalić zanadto od stacji, gdyż przyjechaliśmy spóźnieni, odjechać zaś mieliśmy na tyle zgodnie z rozkładem, na ile się da. Odniosłem wrażenie, że opuszczamy Zachód i wkraczamy na Wschód. Najbardziej zachodni spośród prześwietnych mostów na Dunaju, niezwykle tu szerokim i głębokim, wprowadził nas w obyczaje imperium osmańskiego.
Wyjechaliśmy prawie o czasie i po zmierzchu dotarliśmy do Koloszwaru, gdzie zatrzymałem się na noc w hotelu Royale. Na obiad, a raczej na kolację, podano mi kurczaka przyrządzonego z czerwoną papryką – okazał się wyśmienity, lecz bardzo pikantny (pamiętać o przepisie dla Miny). Zagadnąłem o to danie kelnera, a ten odparł, że zwą je paprykarzem i jest to potrawa narodowa podawana w całych Karpatach. Ta odrobina niemczyzny, którą zdołałem przyswoić, okazała się tu bardzo przydatna. Tak naprawdę nie wiem, co bym bez niej począł.
Podczas pobytu w Londynie wybrałem się do Muzeum Brytyjskiego i poszukałem w bibliotece map Transylwanii i książek na jej temat, uznałem bowiem, że nie zaszkodzi zawczasu zaczerpnąć wiedzy o ojczyźnie arystokraty, z którym miałem mieć do czynienia. Dowiedziałem się, że Transylwania leży na wschodnich rubieżach kraju, tuż przy granicy z Mołdawią i Bukowiną, w samym sercu Karpat, i że jest to jeden z najdzikszych i najsłabiej poznanych fragmentów Europy. Żadna z wyszperanych przeze mnie map nie pozwoliła ustalić dokładnego położenia zamku hrabiego Drakuli, gdyż najwyraźniej prace tamtejszych kartografów nie mogą się równać z mapami sporządzanymi przez urzędników brytyjskich, jednakże Bystrzyca, wspomniana przez hrabiego jako najbliższe miasto pocztowe, okazała się dość dobrze opisana. Odnotuję w tym miejscu kilka spostrzeżeń, które odświeżą mi pamięć, gdy o swoich podróżach będę opowiadał Minie.
Transylwanię zamieszkują cztery odmienne ludy: na południu Sasi i zmieszani z nimi Wołosi pochodzący od Daków, na zachodzie Madziarzy, na wschodzie i północy Seklerzy, wśród których będę się obracał. Ci ostatni podają się za spadkobierców Attyli i jego Hunów i może tak być, bo gdy Madziarzy zawładnęli tym krajem w wieku jedenastym, zastali tu Hunów osiedlonych już wcześniej. Podobno na Wyżynie Transylwańskiej zebrały się wszystkie znane światu przesądy, jakby to był ośrodek jakiegoś imaginacyjnego wiru. Jeśli to prawda, mój pobyt w tym miejscu może okazać się nadzwyczaj interesujący (muszę o wszystko wypytać hrabiego).
Źle spałem. Mimo wygodnego posłania dręczyły mnie przedziwne sny. Może za sprawą psa wyjącego przez całą noc pod moim oknem? A może przez ten ostry paprykarz, który zmusił mnie do wypicia całej karafki wody, choć wcale nie ugasiłem pragnienia? Zasnąłem dopiero nad ranem i obudziło mnie natarczywe pukanie do drzwi, musiałem więc spać dość mocno. Na śniadanie podano mi znów paprykę, do tego jakby owsiankę z mąki kukurydzianej, zwaną tu mamałygą, oraz bakłażana z nadzieniem mięsnym, czyli znakomitą potrawę o nazwie impletata (na nią również muszę wziąć przepis). Zjadłem w pośpiechu, gdyż pociąg odjeżdżał przed ósmą, a raczej winien był odjechać – zjawiłem się na stacji o siódmej trzydzieści, ale ponad godzinę spędziłem w wagonie, nim pociąg ruszył. Mam wrażenie, że im dalej na wschód, tym mniej punktualne pociągi. Strach pomyśleć, co dzieje się w Chinach.
Cały dzień toczyliśmy się niespiesznie przez kraj pod wieloma względami bardzo piękny. Czasem na szczytach stromych wzgórz ukazywały się zamki i miasteczka, jakie można oglądać w starych mszałach; czasem tory prowadziły wzdłuż rzeki czy strumienia, który – wnioskując z szerokich kamienistych łach po obu stronach – musiał nieść okresowo ogromne masy wód; trzeba bowiem mnóstwa wody i rwącego nurtu, by brzegi rzeki wymieść do czysta. Na każdej stacji stały grupki ludzi, czasem prawdziwe tłumy, a każdy człowiek inaczej ubrany. Niektórzy przypominali naszych wieśniaków czy chłopów francuskich albo niemieckich, mieli bowiem krótkie kurty, kapelusze z okrągłym rondem i niewprawnie uszyte spodnie. Inni wyglądali jednak bardzo malowniczo. Kobiety zdawały się całkiem ładne, póki nie podeszły blisko, może były tylko nieco zbyt szerokie w talii. Wszystkie nosiły białe koszule, a większość ściągała je grubymi pasami z mnóstwem cienkich paseczków polatujących wokół ich bioder jak spódniczki w balecie; naturalnie pod spodem miały zwykłe spódnice. Najprzedziwniejszymi postaciami, jakie dane nam było oglądać, okazali się Słowacy. Wyglądali prymitywniej od reszty – w wielkich pasterskich kapeluszach, workowatych spodniach w kolorze brudnej bieli włożonych w wysokie buty i białych lnianych koszulach ściągniętych wielkimi i ciężkimi skórzanymi pasami, szerokimi na stopę i nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Włosy mieli długie i czarne, a wąsy czarne i sumiaste. Wyglądali niezmiernie malowniczo, lecz sprawiali nieprzyjemne wrażenie. W teatrze natychmiast obsadzono by w ich rolach orientalnych rozbójników, powiedziano mi jednak, że są całkiem nieszkodliwi i brak im naturalnej pewności siebie.
Przed zmrokiem dotarliśmy do Bystrzycy, która jest arcyciekawym miastem o długiej historii. Położona niemal na granicy – przez przełęcz Borgo dociera się stąd wprost do Bukowiny – wiodła w przeszłości burzliwą egzystencję, co doskonale po niej widać. Przed pięćdziesięciu laty doszło tu do serii okropnych pożarów, które dokonały prawdziwych spustoszeń. Na początku siedemnastego wieku miasto przeżyło trzytygodniowe oblężenie, a trzynaście tysięcy jego mieszkańców zmarło wskutek chorób, głodu i obrażeń doznanych podczas walk.
Hrabia Drakula polecił mi zajazd Golden Krone, niebywale staroświecki, co stwierdziłem z zachwytem, jako że chciałem jak najdogłębniej poznać tradycje i obyczaje regionu. Najwyraźniej mnie oczekiwano, bo gdy szedłem ku drzwiom, stanęła w nich starsza kobiecina o pogodnej twarzy, ubrana w zwykły wieśniaczy strój: białą koszulę i długą podwójną zapaskę z jakiejś barwnej tkaniny, nieskromnie wręcz obcisłą. Gdy podszedłem bliżej, skłoniła się i zapytała:
– _Herr_ Anglik?
– Owszem, Jonathan Harker – odparłem.
Uśmiechnęła się i rzekła coś do starszego mężczyzny w białej koszuli, który stanął za nią. Ten odszedł i po chwili wrócił z listem następującej treści:
Drogi Przyjacielu,
witamy w Karpatach. Wyczekuję Pana niecierpliwie. Proszę się dobrze wyspać, gdyż jutro o trzeciej wyrusza do Bukowiny dyliżans, w którym zarezerwowano dla Pana miejsce. Na przełęczy Borgo będzie oczekiwał powóz, który mi Pana przywiezie. Mam nadzieję, że podróż z Londynu przebiegła pomyślnie, a pobyt w moim pięknym kraju sprawi Panu wiele radości.
Pański przyjaciel
Drakula
4 maja
Dowiedziałem się, że mój gospodarz otrzymał list od hrabiego, który polecił mu zarezerwować dla mnie najlepsze miejsce w dyliżansie. Kiedy jednak zacząłem wypytywać go o szczegóły, nabrał wody w usta, niby to nie pojmując mojej niemczyzny, co nie mogło być prawdą, bo chwilę wcześniej pojmował ją znakomicie, a w każdym razie odpowiadał tak, jakby ją rozumiał. Oboje z żoną – starszą panią, która mnie przyjęła – popatrywali po sobie z lękiem w oczach, wreszcie stary wymamrotał, że do listu załączono pieniądze, on sam zaś nic więcej nie wie. Gdy zapytałem, czy zna hrabiego i czy opowie mi o jego zamku, oboje z żoną przeżegnali się, zapewnili mnie, że nic nie wiedzą, i zwyczajnie przestali ze mną rozmawiać. Dyliżans za chwilę ruszał, nie miałem więc czasu wypytać innych, lecz wszystko to było bardzo tajemnicze i w żadnej mierze nie dodawało otuchy.
Przed odjazdem dyliżansu starsza pani weszła do mojego pokoju i spytała łamiącym się głosem:
– Musi pan jechać? Och, młody panie, czy naprawdę musi pan jechać? – Była tak roztrzęsiona, że zapomniała tej odrobiny niemczyzny, którą władała, i zaczęła mieszać słowa niemieckie z wyrażeniami zaczerpniętymi z języków mi nieznanych. Chcąc cokolwiek z tego zrozumieć, zmuszony byłem co chwila przerywać jej pytaniami. Gdy powiedziałem wreszcie, że do wyjazdu zmuszają mnie ważne interesy, zapytała: – Czy wie pan, jaki dziś dzień?
Odparłem, że 4 maja.
– Och, wiem o tym, wiem! – wykrzyknęła, po czym pokręciła głową i powtórzyła: – Ale czy wie pan, jaki dziś dzień?
Gdy przyznałem, że nie rozumiem, zaczęła mówić dalej:
– Wigilia Świętego Jerzego. A wie pan, że dziś w nocy, gdy zegar wybije dwunastą, całe zło tego świata będzie miało używanie? Wie pan, dokąd pan jedzie i czemu naprzeciw?
Taka była roztrzęsiona, że próbowałem ją uspokoić, lecz na próżno. Wreszcie padła na kolana i zaczęła mnie błagać, żebym nie jechał lub przynajmniej odłożył swój wyjazd o dzień lub dwa. Wszystko to było wręcz śmieszne, lecz czułem się bardzo niezręcznie. Miałem sprawy do załatwienia i nie mogłem pozwolić, by cokolwiek stanęło mi na przeszkodzie, spróbowałem więc ją podnieść, mówiąc z taką powagą, na jaką było mnie stać, że jestem jej bardzo wdzięczny za troskę, lecz obowiązek wzywa i muszę jechać. Wstała, otarła oczy, zdjęła krzyżyk z szyi i podała mi go. Nie wiedziałem, co począć, gdyż jako anglikanin zostałem nauczony, że takie przedmioty to przejaw bałwochwalstwa, jednak odmówić kobiecinie, która chciała dobrze, a ledwie panowała nad sobą, zdawało się niewdzięcznością. Dostrzegła chyba moje rozterki, bo założyła mi krzyżyk na szyję i rzekła:
– Niech pan pomni na swoją matkę.
Po czym wyszła z pokoju. Piszę ten fragment dziennika w oczekiwaniu na dyliżans, który naturalnie się spóźnia, a krzyżyk mam wciąż na szyi. Nie wiem, czy udzielił mi się lęk tej staruszki, czy niesamowite tradycje tego kraju, czy może to sprawka samego krzyżyka, lecz opuścił mnie zwykły spokój. Jeśli te zapiski dotrą do Miny przede mną, niech przyniosą jej moje pożegnanie. Lecz oto nadjeżdża dyliżans!
5 maja, zamek
Rozjaśniła się szarość poranka i słońce stoi wysoko nad odległym horyzontem, który zdaje się nierówny i nie wiadomo, czy to z powodu wzgórz, czy drzew, bo jest tak daleko, że wszystko – małe i duże – się miesza. Nie jestem śpiący, a ponieważ nikt nie będzie mnie niepokoił, póki nie zauważą, że się obudziłem, zamierzam pisać tak długo, aż zmorzy mnie sen. Zdarzyło się wiele rzeczy dziwnych, które należałoby odnotować. Gdyby zaś mój czytelnik zastanawiał się, czy czasem nie podjadłem zbyt obficie przed wyjazdem z Bystrzycy, pozwolę sobie dokładnie zapisać menu mojego obiadu. Spożyłem mianowicie szaszłyki, czyli kawałki boczku, cebuli i wołowiny nadziane z czerwoną papryką na patyki i opieczone nad ogniem, jakby to była siekana konina sprzedawana w Londynie właścicielom kotów! Do tego podano wino Golden Mediasch, dziwnie, choć wcale przyjemnie szczypiące w język. Wypiłem ledwie kilka kieliszków i na tym koniec.
Gdy wsiadłem do dyliżansu, woźnica nie od razu zajął swoje miejsce; widziałem, jak rozmawiał z gospodynią. Najwyraźniej o mnie, bo raz po raz zerkali w moją stronę, a kilku ludzi siedzących na ławie pod drzwiami, którą zwie się w tych stronach „wieścią gminną”, podeszło i przysłuchiwało się przez chwilę. Patrzyli na mnie. W oczach większości z nich wyczytałem litość. Doszło mnie kilka powtarzających się słów, dziwnych słów, bo w tym tłumie różne były ludy. Ukradkiem wyjąłem z torby słownik wielojęzyczny i zacząłem sprawdzać. Przyznam, że nie było mi do śmiechu, bo znalazł się tam i _ordog_, diabeł, i _pokol_, piekło, a jeszcze _stregoica_, czyli strzyga, a także _vrolok_ i _vlkoslak_, pierwsze po słowacku, drugie po serbsku, oba oznaczające wilkołaka albo wampira (muszę wypytać hrabiego o te przesądy).
Gdy dyliżans ruszył, pokaźny już w tamtej chwili tłum otoczył półkolem bramę do zajazdu, a wszyscy żegnali się i wystawiali w moją stronę dwa palce. Z trudem skłoniłem siedzącego obok mnie pasażera, by mi udzielił wyjaśnień. Z początku milczał, lecz gdy dowiedział się, że jestem Anglikiem, wytłumaczył, że zdejmowali złe czary i odczyniali uroki. Nie było to zbyt przyjemne, bo przecież ruszałem właśnie w obce miejsce poznać obcego człowieka, lecz wszyscy zdawali się tak serdeczni i pełni współczucia, że mimowolnie się wzruszyłem. Ostatni raz spojrzałem na dziedziniec zajazdu. Nigdy nie zapomnę widoku tłumu malowniczych postaci zgromadzonych przy łukowatej bramie, żegnających się raz po raz na tle gęstych liści oleandra i drzewek pomarańczowych ustawionych pośrodku dziedzińca w zielonych donicach. A potem nasz woźnica, którego szerokie płócienne spodnie zakrywały cały przód kozła – tutaj nazywają je _gotza_ – trzasnął z wielkiego bata nad głowami czterech drobnych koni, by ruszyły z kopyta. I tak rozpoczęliśmy naszą podróż.
Wobec uroków krajobrazu wkrótce puściłem w niepamięć wszystkie strachy, choć gdybym znał język czy raczej języki, którymi posługiwali się współpodróżni, nie odrzuciłbym mych obaw tak lekko. Przed nami rozciągała się zielona, pofałdowana kraina porośnięta lasami, tu i ówdzie piętrzyły się strome wzgórza zwieńczone kępami drzew lub zabudowaniami gospodarczymi, gdzie drogi kończyły się ślepo. Zdumiewała obfitość kwitnących drzew owocowych: jabłoni, grusz, śliw i wiśni. Gdy przejeżdżaliśmy obok nich, widziałem pod ich gałęziami zieloną trawę mieniącą się jasnymi, opadłymi płatkami. Wśród zielonych wzgórz, nazywanych tu Mittel Land, biegła droga ginąca raz po raz za kolejnym zarosłym trawą zakrętem lub niknąca pośród sosnowych zagajników, które tu i tam zbiegały zboczem jak języki ognia. Droga była wyboista, lecz wydawało się, że fruniemy nad nią w gorączkowym pośpiechu. Nie pojmowałem, co ów pośpiech oznacza, lecz woźnica był najwyraźniej zdecydowany nie zwłóczyć w drodze na przełęcz. Powiedziano mi, że latem droga jest w doskonałym stanie, lecz nie doprowadzono jej jeszcze do porządku po zimowych śniegach. Pod tym względem stanowi zatem wyjątek od reguły, jeśli chodzi o zarządzanie karpackimi drogami, bo tych zgodnie z odwieczną tradycją nie utrzymuje się w zbyt dobrym stanie. Dawni hospodarowie ich nie naprawiali, aby Turcy nie nabrali podejrzeń, że szykują przejazd obcym wojskom – to mogłoby stać się zarzewiem wojny, która i tak w każdej chwili groziła wybuchem.
Za zielonymi, spęczniałymi wzgórzami Mittel Landu wznosiły się zalesione zbocza majestatycznych, wyniosłych Karpat. Górowały nad nami oświetlone popołudniowym słońcem, które wydobyło z tego przepięknego łańcucha całą paletę wspaniałych barw – głęboki błękit i fiolet w cieniu szczytów, zieleń i brąz tam, gdzie trawa mieszała się ze skałą – oraz nieskończoną perspektywę poszarpanych skał i ostrych grani, które w oddali ustępowały dostojnym, ośnieżonym szczytom. Tu i ówdzie widać było przepastne rozpadliny, przez które – gdy słońce zaczęło się już zniżać – docierały do nas raz po raz białe błyski spadającej wody. Gdy objechaliśmy podstawę kolejnego wzgórza i ujrzeliśmy zaśnieżony szczyt góry wyrosłej jakby wprost przed nami, gdyż droga pięła się zygzakiem, jeden z towarzyszy dotknął mojego ramienia.
– Patrz pan! Isten széke! Boży tron!
I przeżegnał się z czcią.
Pokonywaliśmy niezliczone zakręty, a słońce za nami zniżało się coraz bardziej. Wokół zaroiło się od wieczornych cieni, tym wyraźniejszych, że promienie wciąż jeszcze padały na ośnieżony górski szczyt, który zdawał się emanować chłodnym, subtelnym różem. Od czasu do czasu mijaliśmy Czechów i Słowaków w strojach nieodmiennie malowniczych, jednak dostrzegłem, że wśród tych ludzi boleśnie powszechne jest występowanie wola. Przy drodze stało mnóstwo krzyży, a gdy przejeżdżaliśmy obok nich, wszyscy moi towarzysze się żegnali. Tu i ówdzie jakiś wieśniak czy wieśniaczka klęczeli przed kapliczką, lecz nikt nawet się nie odwrócił, słysząc nasz dyliżans – byli tak pogrążeni w modlitwie, jakby świat przestał dla nich istnieć. Wiele rzeczy widziałem po raz pierwszy w życiu, na przykład stogi na drzewach i kępy przepięknych brzóz, których białe konary pobłyskiwały srebrzyście zza delikatnej zieleni listowia. Zdarzało nam się minąć używany przez wieśniaków długi wóz drabiniasty, którego konstrukcja amortyzowała nierówności drogi. Na takim wozie siedziała zwykle grupa chłopów wracających do domu: Czechów w białych i Słowaków w farbowanych kożuchach. Ci drudzy trzymali w rękach długie ciupagi, jakby to były lance. Po zachodzie słońca bardzo się ochłodziło, a gęstniejące ciemności zbiły w mroczną mglistość posępniejące dęby, buki i sosny, choć gdy wolno wjeżdżaliśmy na przełęcz, w dolinach wcinających się głęboko między ostrogi wzgórz widać było wyrastające gdzieniegdzie samotne ciemne jodły, odcinające się wyraźnie od zalegającego śniegu. Czasem droga przecinała sosnowe bory sklepiające się nad naszymi głowami, a wielkie masy szarości ciążącej jeszcze gdzieniegdzie na gałęziach wywoływały wrażenie przedziwnego dramatyzmu, karmiąc ponure wizje zrodzone tego wieczoru, gdy zapadające słońce fantastycznie wyrzeźbiło widmowe chmury, które w karpackich dolinach zdają się nieprzerwanie przesuwać po niebie. Czasem droga wiodła zboczem tak stromym, że konie mimo ponaglania woźnicy mogły iść tylko wolnym stępem. Chciałem wysiąść i pójść obok wozu, jak zwykliśmy to robić w Anglii, lecz woźnica nie chciał o tym słyszeć.
– Nie, nie – powiedział. – Tutaj nie można iść, psy są strasznie zajadłe. A panu – dodał, ewidentnie siląc się na czarny humor, bo chwilę wcześniej rozejrzał się, by uchwycić zachęcające uśmiechy pozostałych – i tak nie zabraknie atrakcji przed snem.
Zatrzymał się tylko raz i tylko na chwilę, by zapalić lampy powozu.
Po zapadnięciu zmroku pasażerowie zaczęli szemrać. Zwracali się do woźnicy jeden po drugim i przez drugiego, jakby zachęcając go, żeby śmielej popędzał konie, on zaś smagał je bez litości długim batem i przynaglał wściekłymi okrzykami do zdwojonego wysiłku. Nagle w ciemnościach przed nami dostrzegłem plamę szarego światła. Niepokój pasażerów wzrósł jeszcze bardziej. Zwariowany dyliżans bujał się na grubych skórzanych resorach i kołysał jak łódź na wzburzonym morzu, tak że musiałem się zaprzeć nogami. Droga stopniowo się wypłaszczała, my zaś wkrótce poczuliśmy się tak, jakbyśmy frunęli, aż wreszcie góry zaszły nas z obu stron i pochyliły się nad nami z namarszczonym czołem. Wjeżdżaliśmy na przełęcz Borgo. Kilku pasażerów po kolei wręczyło mi podarunki – wciskali mi je w ręce z taką powagą, że nie mogłem odmówić. Wszystkie były przedziwne, każdy inny, lecz każdy otrzymałem z dobrego serca i z serdecznym słowem, błogosławieństwem na drogę oraz tą dziwną mieszanką lękliwych gestów, którą widziałem wcześniej przy hotelu w Bystrzycy: znakiem krzyża i dwoma palcami chroniącymi od uroku. Pędziliśmy dalej, woźnica wychylił się do przodu, pasażerowie po obu stronach powozu wyciągnęli szyje i gorliwie wbijali wzrok w ciemność. Było jasne, że dzieje się lub za chwilę wydarzy coś bardzo ekscytującego, lecz choć wypytywałem wszystkich po kolei, żaden nie udzielił mi najskąpszego choćby wyjaśnienia. Ten stan podniecenia utrzymywał się przez chwilę, po czym wreszcie ujrzeliśmy siodło przełęczy otwierającej się na wschodnią stronę. Nad naszymi głowami skłębiły się ciemne chmury, a w powietrzu zawisła ciężka, przytłaczająca zapowiedź burzy. Zdawało się, że łańcuch górski oddzielił od siebie dwie różne masy powietrza, a my właśnie wjechaliśmy w tę burzową. Zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zawieźć do hrabiego. Sądziłem, że lada moment zobaczę rażący blask lamp rozpraszających mrok, lecz wciąż było całkiem ciemno, a jedynym źródłem światła pozostawały nasze lampy, w których migotaniu białą chmurą unosiła się para buchająca ze zgonionych koni. Widzieliśmy piaszczystą drogę ciągnącą się przed nami białym pasem, lecz nie znać było na niej ani śladu pojazdu. Pasażerowie opadli na siedzenia z westchnieniami ulgi, która zdawała się drwić z mojego rozczarowania. Zacząłem się już zastanawiać, co począć, gdy woźnica spojrzał na zegarek i rzekł do pozostałych głosem tak cichym i niskim, że ledwie dosłyszałem:
– Została niecała godzina. – Po czym zwrócił się do mnie niemczyzną jeszcze bardziej łamaną niż moja: – Tu żadnego powozu nie ma. Nikt tu pana nie czeka. Pan pojedzie do Bukowiny i wróci jutro. Albo pojutrze. Lepiej pojutrze.
Nie skończył jeszcze mówić, gdy konie zaczęły rżeć, parskać i tańczyć w miejscu, aż musiał je przytrzymać, po czym przy akompaniamencie okrzyków podróżnych i czynionych pospiesznie znaków krzyża podjechała do nas od tyłu elegancka kalesza, zrównała się z naszym dyliżansem i stanęła obok niego. W światłach naszego powozu spostrzegłem, że cztery konie, które do niej zaprzężono, są piękne, rosłe i czarne jak węgiel. Powoził wysoki mężczyzna z długą brązową brodą, którego twarz skrywał przed nami wielki czarny kapelusz. Gdy woźnica się ku nam odwrócił, dostrzegłem jedynie błysk bardzo jasnych oczu, które w świetle lamp zdawały się czerwone.
– Wcześnie dziś przyjechałeś, przyjacielu – powiedział do naszego woźnicy.
– Angielski pan się spieszył – wyjąkał mężczyzna w odpowiedzi, na co obcy odparł:
– I dlatego, jak się domyślam, chciałeś zawieźć go do Bukowiny. Nie zwiedziesz mnie, przyjacielu. Wiem zbyt wiele, a moje konie są rącze.
Powiedziawszy to, uśmiechnął się, a światło lamp padło na jego wąskie usta o karminowych wargach i ostrych zębach białych jak kość słoniowa. Jeden z moich towarzyszy wyszeptał do drugiego wers z wiersza _Lenore_ Bürgera:
„Denn die Todten reiten schnell”
(„Bo umarli podróżują szybko”)
Dziwny woźnica ewidentnie usłyszał te słowa, bo uniósł głowę i błysnął zębami w uśmiechu. Pasażer odwrócił twarz, przeżegnał się i wystawił dwa palce.
– Podajcie bagaże pana – rzekł woźnica i moje torby żwawo przełożono z dyliżansu do kaleszy.
Wysiadłem z powozu, a ponieważ kalesza stała tuż obok, woźnica pomógł mi wsiąść, zamknąwszy moje ramię w stalowym uścisku; musiał być niewyobrażalnie silny. Bez słowa potrząsnął lejcami, konie zawróciły i zapadliśmy w ciemność. Gdy spojrzałem za siebie, w świetle lamp dyliżansu zobaczyłem parę buchającą z zaprzężonych koni i niedawnych towarzyszy kreślących teraz znak krzyża. Po chwili woźnica trzasnął z bata, przynaglił konie głosem i ruszyli drogą na Bukowinę. Gdy niknęli w ciemnościach, ogarnęły mnie samotność i dziwny chłód, lecz w tym momencie na ramiona narzucono mi płaszcz, na kolana koc, a mój woźnica rzekł doskonałą niemczyzną:
– Noc jest chłodna, _mein Herr_, a hrabia kazał mi dobrze się o pana zatroszczyć. Pod siedzeniem znajdzie pan butelkę śliwowicy, gdyby naszła pana ochota.
Nie wypiłem ani łyka, lecz świadomość, że zawsze mogę po nią sięgnąć, przyniosła mi pociechę. Czułem się dość dziwnie i przyznać muszę, że strach mnie obleciał. Gdybym miał jakieś wyjście, chętnie bym z niego skorzystał, zamiast kontynuować tę nocną wyprawę w nieznane. Powóz jechał prosto i bardzo szybko, po czym nagle zawrócił i znów ruszył prostą drogą. Miałem wrażenie, że jeździmy w kółko, więc upatrzyłem sobie jakiś punkt orientacyjny; chwilę później potwierdziły się moje przypuszczenia. Chciałem zapytać woźnicę, cóż to ma znaczyć, lecz nie śmiałem, bo gdyby zamierzał opóźnić naszą podróż, moje protesty i tak nie zdałyby się na nic. Z ciekawości, chcąc sprawdzić upływ czasu, zapaliłem zapałkę i spojrzałem na zegarek. Do północy zostało kilka minut. To odkrycie dość mną wstrząsnęło, bo chyba ostatnie przeżycia podsyciły we mnie pospolite przesądy dotyczące tej godziny. Czekałem w mdlącym napięciu.
Nagle gdzieś niżej, w gospodarstwie przy drodze, zaskowyczał pies, wydając z siebie długie, bolesne wycie, jakby ze strachu. Odpowiedział mu drugi, potem trzeci i jeszcze jeden… Wreszcie wiejący na przełęczy wiatr poniósł to dzikie ujadanie dalej i rozszczekała się cała kraina, jak daleko sięgnąć wyobraźnią przez ponurą noc. Na pierwszy skowyt konie spięły się i stanęły dęba, lecz woźnica przemówił do nich łagodnie i przestały się szarpać w uprzęży, choć drżały i pociły się, jakby przed chwilą poniosły. Gdzieś z dalekich gór dobiegło ostrzejsze, głośniejsze wycie wilków, które jednako wpłynęło na mnie i na konie: ja zapragnąłem nagle wyskoczyć z kaleszy i pobiec przed siebie, one zaś znów stanęły dęba, po czym wyrwały wściekle do przodu, aż woźnica musiał ze wszystkich sił ściągać lejce, żeby nie poniosły. Po kilku minutach moje uszy przywykły do niespodziewanego dźwięku, a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica zsiadł z kozła i stanął przed nimi. Klepał je i uspokajał, naszeptywał im coś do uszu, jak robią to rzekomo zaklinacze koni, one zaś pod jego pieszczotą stały się na powrót całkiem posłuszne, choć nie przestały drżeć. Woźnica wspiął się z powrotem na kozła, wstrząsnął lejcami i ruszyliśmy z kopyta. Tym razem po dotarciu na drugą stronę przełęczy skręcił nagle w wąską drogę, która odbijała ostro w prawo.
Zewsząd osaczyły nas drzewa, gdzieniegdzie tak schylone nad drogą, że jechaliśmy jakby w tunelu. Znów po obu stronach piętrzyły się nad nami ponure skalne ściany. Na drodze panowała cisza, lecz słychać było narastający szum wiatru jęczącego i gwiżdżącego wśród skał, a przydrożne drzewa uderzały o siebie konarami. Robiło się coraz zimniej, aż wreszcie sypnął drobny śnieg i wkrótce nas i wszystko wokół przykrył biały koc. Przenikliwy wiatr niósł psi skowyt, lecz im dalej odjeżdżaliśmy, tym bardziej ujadanie cichło. Wycie wilków zdawało się przybliżać, jakby otaczały nas kręgiem ze wszystkich stron. Opadł mnie przejmujący lęk, podzielany najwyraźniej przez konie, woźnica jednak pozostał niewzruszony; obracał głową w prawo i lewo, choć ja sam w ciemnościach nie widziałem dosłownie nic.
Nagle w oddali po lewej stronie zobaczyłem słabo migoczący niebieski płomyczek. Woźnica dostrzegł go w tej samej chwili. Natychmiast wstrzymał konie, zeskoczył na ziemię i zniknął w ciemnościach. Nie wiedziałem, co począć, zwłaszcza że wilcze wycie przybliżyło się jeszcze bardziej. Nie zdążyłem zebrać myśli, gdy woźnica wrócił nagle, bez słowa zajął swoje miejsce i powiózł nas dalej. Chyba przysnąłem i śniłem o tym zdarzeniu, bo miałem wrażenie, jakby powtarzało się wielokrotnie. Teraz, gdy wracam do niego pamięcią, zdaje się jakimś koszmarem. Raz płomień zjawił się tak blisko drogi, że mimo otaczających nas ciemności mogłem obserwować postępowanie woźnicy. Podszedł szybko do miejsca, w którym palił się niebieski płomień – musiał być bardzo słaby, bo nie oświetlał niczego wokół – zebrał kilka kamieni i ułożył je w przemyślany sposób. Innym razem zaobserwowałem przedziwny efekt optyczny: choć woźnica stanął między mną a płomieniem, nie zasłonił go, bo wciąż mogłem bez przeszkód oglądać upiorne migotanie. Wzdrygnąłem się, lecz że trwało to tylko chwilę, uznałem, że zawodzą mnie oczy zmęczone wpatrywaniem się w ciemność. Przez jakiś czas błękitne płomyki się nie pojawiały, my zaś pędziliśmy przed siebie w ponurych ciemnościach, otoczeni wyciem wilków, których krąg zdawał się za nami podążać.
Za którymś razem woźnica oddalił się bardziej niż dotąd, konie zaś pod jego nieobecność zaczęły trząść się jak w febrze, parskać i rżeć ze strachu. Nie widziałem po temu żadnych powodów, bo wilcze wycie całkiem ucichło, lecz właśnie wtedy księżyc żeglujący wśród czarnych chmur wyłonił się zza poszarpanej grani porośniętej sosnowym lasem i w jego blasku spostrzegłem otaczające nas wilki o zmierzwionym futrze i długich, żylastych kończynach. Obnażyły białe zęby i wywaliły czerwone jęzory. W martwej ciszy przerażały tysiąckroć bardziej niż wówczas, gdy zanosiły się skowytem. Sparaliżowany strachem uzmysłowiłem sobie, że dopiero mierząc się z taką grozą, człowiek zaczyna pojmować jej prawdziwą wielkość.
Nagle wszystkie wilki zawyły przenikliwie, jakby podniecone księżycowym światłem. Konie zatańczyły i stanęły dęba, bezradnie oglądając się wokół, a widok odsłoniętych białek ich oczu sprawiał obserwatorowi prawdziwy ból. Żywy krąg grozy zamykał się ze wszystkich stron, a one nie miały jak się wydostać. Wielkim głosem zawołałem woźnicę, bo zdawało mi się, że naszą jedyną szansą jest przerwać ten krąg. Chcąc ułatwić mu powrót, zacząłem pokrzykiwać i uderzać w bok kaleszy z nadzieją, że łoskot odstraszy wilki przynajmniej z jednej strony, dając mężczyźnie sposobność wdrapania się na kozła. Nie wiem, jak to się stało, lecz nagle usłyszałem jego podniesiony głos nakazujący bezwzględne posłuszeństwo. Gdy spojrzałem w miejsce, skąd dobiegał, ujrzałem woźnicę stojącego na drodze. Rozsunął długie ramiona, jakby odpychał niewidoczną przeszkodę, a wilki zaczęły się szybko cofać. Właśnie wtedy ciężka chmura przesłoniła tarczę księżyca, pogrążając nas na nowo w ciemnościach.
Zanim moje oczy na powrót do nich przywykły, woźnica wgramolił się na kozła, a wilki zniknęły. Wszystko to było tak dziwne i niesamowite, że ogarnął mnie potworny strach, który nie pozwalał mi ani się poruszyć, ani odezwać. Czas dłużył się w nieskończoność, a my toczyliśmy się naprzód, teraz już w kompletnych ciemnościach, bo skłębione chmury przesłoniły księżyc. Pięliśmy się coraz wyżej i tylko od czasu do czasu szybko zjeżdżaliśmy krótki kawałek w dół. Nagle uświadomiłem sobie, że woźnica zatrzymuje konie na dziedzińcu rozległego zrujnowanego zamku, z którego wysokich okien nie pada nawet promień światła i którego potrzaskane blanki odcinają się poszarpaną linią od rozjaśnionego księżycowym blaskiem nieba.III DZIENNIK JONATHANA HARKERA
(ciąg dalszy)
Zrozumiawszy, że mnie uwięziono, popadłem w jakieś szaleństwo. Zacząłem biegać po schodach w górę i w dół, popychać każde drzwi, wyglądać przez każde okno – i już wkrótce wszystkie uczucia zagłuszyła kompletna bezradność. Zreflektowałem się po kilku godzinach, gdy uświadomiłem sobie, że straciłem głowę i zachowałem się jak szczur w pułapce. Pojąwszy własną bezsilność, usiadłem spokojnie jak chyba nigdy w życiu i zacząłem rozmyślać, co czynić. I myślę nadal, nie doszedłszy na razie do ostatecznych wniosków. Jednego jestem pewien: nie wolno mi dzielić się swoimi spostrzeżeniami z hrabią. Wie on doskonale, że jestem uwięziony, bo sam mnie uwięził, bez wątpienia z pobudek osobistych, więc zwiódłby mnie tylko, gdybym ufnie podzielił się z nim swoimi obserwacjami. Jedyne, co mi zostaje, to zachować dla siebie posiadaną wiedzę, ukryć obawy i mieć oczy szeroko otwarte. Albo zostałem jak dziecko omamiony, albo znalazłem się w prawdziwych opałach. Jeśli to drugie, potrzeba mi będzie wszystkich władz umysłowych, by się z tego wykaraskać.
Ledwie doszedłem do tego wniosku, usłyszałem, jak zatrzasnęły się na dole ciężkie wrota; wiedziałem już, że hrabia wrócił. Nie od razu przyszedł do biblioteki, więc udałem się ostrożnie do swojej sypialni – i zastałem go przy ścieleniu łóżka. Było to dziwne, lecz potwierdziło coś, czego domyślałem się od początku: w tym domu nie było służby. Gdy zaś przez szparę w drzwiach podejrzałem, jak nakrywa do stołu, zyskałem pewność. Skoro sam wykonywał wszystkie te rutynowe prace, najwyraźniej nie było nikogo, kto mógłby się nimi zająć. Przeraziłem się, bo skoro w zamku byliśmy sami, to hrabia musiał kierować powozem, który mnie tu przywiózł. Ta myśl była prawdziwie koszmarna. A jeśli tak, cóż to miało znaczyć, że umiał zapanować nad wilkami, co uczynił na moich oczach, w milczeniu podnosząc dłoń? Czemu ludzie z Bystrzycy i pasażerowie dyliżansu tak bardzo się o mnie bali? Co miały znaczyć dzika róża, czosnek, jarzębina i krzyżyk, które mi podarowano? Niech Bóg błogosławi kobiecinę, która zawiesiła mi krzyżyk na szyi! Za każdym dotknięciem dodaje mi sił i otuchy. Dziwne, że coś, czym nauczono mnie gardzić, okazało się taką pomocą w kłopotach i osamotnieniu. Czy jest coś w samej istocie tego przedmiotu, czy to jedynie medium, materialny środek przekazu współczucia i pociechy? Jeżeli nadarzy się okazja, muszę zbadać tę sprawę i wyrobić sobie zdanie na ten temat. Tymczasem trzeba jak najwięcej dowiedzieć się o hrabim Drakuli. Może dziś wieczorem, jeśli odpowiednio pokieruję rozmową, coś mi o sobie opowie. Muszę być bardzo ostrożny, by nie wzbudzić jego podejrzeń.
Północ
Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Zadałem mu kilka pytań o historię Transylwanii, a on wspaniale rozwinął podsunięty przeze mnie temat. Mówiąc o ludziach i zdarzeniach, zwłaszcza o bitwach, opowiadał tak, jakby we wszystkich uczestniczył. Później mi wyjaśnił, że dla bojara chwała rodu jest jego własną chwałą, rodowe zwycięstwa są jego zwycięstwami, los rodziny jest jego losem. Opowiadając o swym rodzie, zawsze posługiwał się zaimkiem „my”, zawsze mówił w liczbie mnogiej, używając pluralis maiestatis. Żałuję, że nie mogę zapisać wszystkiego, co powiedział, gdyż było to fascynujące, jakby zawierało całą historię tych ziem. Monologując, zapalał się i krążył po pokoju, szarpał siwy wąs i chwytał się wszystkiego, czego zdołał sięgnąć, jakby chciał to zgnieść własnymi rękami. Jedną rzecz chciałbym zapisać jak najdokładniej, gdyż w pewien sposób przedstawia historię jego ludu:
– My, Seklerzy, niemało mamy powodów do dumy, bo w naszych żyłach płynie krew wielu walecznych ludów, które na tych terenach walczyły o władzę jak lwy. Tutaj, do tygla europejskich ras, plemiona ugryjskie przeniosły z Islandii ducha walki zaszczepionego w nich przez Thora i Odyna, którego to ducha berserkowie objawili tak srogo na brzegach Europy, a także Azji i Afryki, aż w końcu miejscowi zaczynali sądzić, że najechały ich wilkołaki. Przybywszy tu, natrafili na Hunów, których zapał wojenny ogarnął te ziemie jak pożoga. Umierający utrzymywali, że w ich żyłach płynęła krew dawnych strzyg, które skazane na banicję ze Scytii parzyły się z diabłami na pustkowiach. Głupcy! Żaden diabeł, żadna wiedźma nie osiągnęli nigdy wielkości Attyli, którego krew płynie w tych żyłach! – Uniósł ręce. – Czy można się dziwić, że zostaliśmy rasą panów? Że byliśmy dumni? Że gdy przez nasze granice przelewali się tysiącami Madziarzy, Longobardowie, Awarowie, Bułgarzy czy Turcy, wypieraliśmy ich? Czy można się dziwić, że gdy Arpad ze swymi legionami przeszedł przez węgierską ziemię ojców i dotarł do granicy, zastał tu nas i to tu dokonało się zajęcie ojczyzny? Gdy węgierska powódź przelała się na wschód, zwycięscy Madziarzy ogłosili Seklerów swymi krewniakami i to nam przez wieki powierzali strzeżenie granicy z imperium osmańskim, więcej nawet: niekończącą się wartę straży granicznej, bo jak mówią Turcy: „Woda śpi, wróg nie śpi nigdy”. Kto spośród Czterech Narodów z większą radością niż my przyjmował „krwawy miecz”? Kto na wezwanie do walki szybciej gromadził się pod królewskim sztandarem? Kiedy odkupiono wielką hańbę mojego narodu, klęskę w bitwie na Kosowym Polu, gdy to sztandary Wołochów i Madziarów padły pod naporem półksiężyca? Kto, jeśli nie członek mojej rasy jako wojewoda przekroczył Dunaj i pobił Turków na ich własnej ziemi? Tak, to był Drakula! Biada, że jego nikczemny brat po swoim pożałowania godnym upadku sprzedał Turkom swych ludzi i ściągnął na nich hańbę niewolnictwa! Ale czy to nie ten Drakula zainspirował innego ze swego rodu, który w kolejnym wieku wielokrotnie przeprowadzał swoje siły przez wielką rzekę na ziemie tureckie? Który, mimo że został pokonany, wracał tam raz po raz, choć sam musiał uchodzić ze skrwawionego pola usłanego trupami jego żołnierzy, bo wiedział, że tylko on może ostatecznie zatriumfować! Mówią, że myślał tylko o sobie. Ha! Czymże jednak są chłopi bez pana? Dokąd zmierza wojna bez ducha i zamysłu tego, który ją prowadzi? I znów: gdy po bitwie pod Mohaczem zrzuciliśmy węgierskie jarzmo, to my z krwi Drakulów byliśmy wśród przywódców, bo duch nasz nie zniósłby niewoli. Och, młody panie, Seklerzy… i Drakulowie jako ich serce, mózg i miecz… szczycą się historią, jakiej te grzybicze narośla w rodzaju Habsburgów czy Romanowów nigdy nie napiszą. Dni wojennej chwały minęły. W tej epoce haniebnego pokoju krew jest czymś nadto cennym, a zwycięstwa wielkich ras przeszły do legendy.
Gdy zaczęło świtać, udaliśmy się na spoczynek. (Ten dziennik zaczyna wyglądać jak początek _Baśni tysiąca i jednej nocy_, bo wszystko znika wraz z pianiem koguta… jak duch ojca Hamleta).
12 maja
Pozwolę sobie zacząć od faktów. Nagich faktów potwierdzonych przez literaturę przedmiotu i dane liczbowe, co do których nie może być żadnych wątpliwości. Faktów nie należy mylić z doświadczeniem, które opiera się na moich własnych obserwacjach – takich, jakimi je zapamiętałem. Zeszłego wieczoru, gdy hrabia przyszedł ze swojego pokoju, zadał mi szereg pytań o kwestie prawne oraz pewnego rodzaju transakcje. Spędziłem nużący dzień nad książkami, więc dla zajęcia umysłu omówiłem wybrane sprawy, z których egzaminowano mnie w Lincoln’s Inn. Dociekliwość hrabiego rządziła się pewnymi prawami, więc postaram się przedstawić jego pytania po kolei. Któregoś dnia ta wiedza może okazać się dla mnie użyteczna.
Najpierw hrabia zapytał mnie, czy mieszkaniec Anglii może mieć dwóch lub więcej radców prawnych. Odparłem, że może ich mieć choćby tuzin, jeśli takie jest jego życzenie, lecz nieroztropnością byłoby angażowanie więcej niż jednego radcy prawnego do jednej transakcji, gdyż w danej sprawie może reprezentować go tylko jeden, a zmiana tego stanu rzeczy byłaby wbrew jego interesom. Chyba zrozumiał, bo zaczął pytać, czy cokolwiek stoi na przeszkodzie, by jeden radca doglądał, dla przykładu, spraw bankowych, a drugi wysyłek morskich, na wypadek gdyby jego rada była potrzebna w miejscu odległym od miejsca zamieszkania radcy do spraw bankowych. Poprosiłem, by opisał sytuację bardziej szczegółowo, abym przypadkiem nie wprowadził go w błąd, na co odparł:
– Podam przykład. Znany nam obu pan Peter Hawkins, pracujący w cieniu przepięknej katedry w Exeter wznoszącej się dość daleko od Londynu, kupuje dla mnie za pana łaskawym pośrednictwem posiadłość w Londynie. Doskonale! Pozwoli pan, że wyznam szczerze na wypadek, gdyby zastanawiał się pan, czemuż to zwróciłem się do kogoś mieszkającego tak daleko od Londynu, zamiast poszukać kogoś stamtąd. Chciałem mianowicie, by uwzględniono jedynie moje życzenia, a nie jakieś miejscowe interesy. Londyńczyk mógłby przy tej okazji próbować osiągnąć jakieś cele swoje czy przyjaciela, dlatego zadałem sobie trud wyszukania pełnomocnika, który będzie się trudził jedynie w moim interesie. Teraz załóżmy, że ja, który prowadzę wiele spraw, chcę wysłać transport do Newcastle, Durham, Harwich albo Dover… Czy nie wygodniej byłoby zlecić jego obsługę któremuś z tamtejszych radców?
Odparłem, że z pewnością byłoby to wygodniejsze, lecz my, radcy, opracowaliśmy system pozwalający nam reprezentować się nawzajem, więc zadanie na miejscu może zostać wykonane zgodnie z instrukcją dowolnego radcy, dzięki czemu klient powierzający swoje sprawy jednemu prawnikowi nie musi kłopotać się o to, by jego życzenia zostały spełnione w dowolnym miejscu.
– Dysponuję jednak swobodą kierowania swoimi sprawami, nieprawdaż? – zapytał.
– Naturalnie – odparłem. – Tak często postępują ludzie biznesu, którzy nie chcą, by jeden człowiek znał wszystkie ich sprawy.
– Dobrze! – Po czym zaczął mnie wypytywać o organizację przewozów, niezbędne formalności i potencjalne trudności, których przezorność pozwala uniknąć. Wytłumaczyłem wszystko najlepiej jak umiałem, nabierając stopniowo przekonania, że byłby z niego wyśmienity radca, myślał bowiem o wszystkim i wszystko zawczasu przewidywał. Jak na człowieka, który nigdy nie był w Anglii i najwyraźniej niewiele prowadził interesów, miał niezwykłą wprost wiedzę i odznaczał się wyjątkową przenikliwością. Gdy już uzyskał satysfakcjonujące odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, ja zaś najlepiej jak umiałem potwierdziłem wszystko w dostępnych książkach, wstał nagle i rzekł: – Czy od czasu pierwszego listu do naszego przyjaciela, pana Petera Hawkinsa, pisał pan do niego lub kogokolwiek innego?
Z goryczą w sercu przyznałem, że nie, nie miałem dotąd sposobności wysłać listów do kogokolwiek.
– Pisz więc teraz, młody przyjacielu – rzekł i położył mi ciężką dłoń na ramieniu. – Napisz do naszego przyjaciela i do innych, z łaski swojej, że zostaniesz u mnie przez miesiąc.
– Życzy pan sobie, żebym został tu tak długo? – Serce zlodowaciało we mnie na samą myśl.
– Życzę sobie. Więcej nawet: nie przyjmę odmowy. Gdy pana zwierzchnik, pracodawca czy jak go tam zwać, wysłał pana w swoim imieniu, założył milcząco, że moje życzenie będzie dla pana rozkazem, nieprawdaż? A ja niczego panu nie skąpię, czyż nie?
Co miałem robić? Skłoniłem się posłusznie. To były sprawy pana Hawkinsa, nie moje, i o nim, nie o sobie musiałem myśleć. Do tego coś w spojrzeniu i postawie hrabiego Drakuli przypominało mi, że jestem tu więźniem i choćbym chciał, nie mam wyboru. Hrabia w moim ukłonie dostrzegł swój triumf, w moim zakłopotaniu swoją siłę, co natychmiast wykorzystał, jak zwykle gładki w obejściu i nieodparty:
– Upraszam cię, młody przyjacielu, byś w swoich listach nie poruszał żadnych kwestii wykraczających poza sprawy biznesowe. Twoi przyjaciele bez wątpienia ucieszą się, że dobrze się miewasz i wyczekujesz spotkania z nimi po powrocie do kraju. Czyż nie?
Mówiąc to, podał mi trzy kartki papieru i trzy koperty. Była to najcieńsza, najdelikatniejsza papeteria, a gdy spojrzałem na nią, a potem na niego, spostrzegłem perfidny uśmiech i kły przygryzające karminową wargę. Pojąłem wówczas tak jasno, jakby to właśnie obwieścił, że muszę uważać, co piszę, bo wszystko zostanie przeczytane. Postanowiłem ograniczyć się zatem do formalnej wiadomości, a w sekrecie opisać wszystko panu Hawkinsowi i Minie, do której mogłem pisać pismem stenograficznym; gdyby przypadkiem hrabia się z nim zetknął, wprawiłoby go jedynie w konsternację. Po napisaniu dwóch listów usiadłem spokojnie i zatopiłem się w lekturze książki, tymczasem hrabia skreślił kilka wiadomości, zaglądając w trakcie pisania do kilku rozłożonych na stole książek. Następnie wziął moje dwa listy, wsunął je między swoje i położył cały plik obok swoich materiałów piśmienniczych. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, natychmiast pochyliłem się nad listami odłożonymi na biurku pismem do dołu. Zrobiłem to bez wyrzutów sumienia, bo w zaistniałych okolicznościach uznałem, że muszę chronić się na wszelkie możliwe sposoby.
Pierwszy z listów zaadresowano do Samuela F. Billingtona zamieszkałego przy The Crescent No 7 w Whitby, drugi do _Herr_ Leutnera w Warnie, trzeci do siedziby Coutts & Co. w Londynie, czwarty zaś do panów Klopstocka & Billreutha, bankierów z Budapesztu. Listy drugi i czwarty nie zostały jeszcze zaklejone. Już miałem do nich zajrzeć, gdy spostrzegłem, że klamka się porusza. Opadłem na siedzenie, ledwie zdążywszy umieścić listy tam, gdzie były, i chwycić na powrót książkę, gdy hrabia wszedł do pokoju z jeszcze jednym listem w dłoni. Zabrał listy ze stołu i starannie je opieczętował, po czym odwrócił się do mnie i rzekł:
– Ufam, że nie będzie miał mi pan za złe, lecz dziś wieczorem mam sporo pracy, którą muszę wykonać na osobności. Mam nadzieję, że znajdzie pan wszystko wedle życzenia. – Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i dodał po krótkim milczeniu: – Pozwoli pan, młody przyjacielu, że coś mu poradzę… Nie, pozwoli pan, że ostrzegę go z całą powagą: gdyby pan opuścił te pokoje, pod żadnym pozorem nie wolno panu zasnąć w jakiejkolwiek innej części zamku. To stara budowla, kryje wiele wspomnień i wiele koszmarów przygotowała dla tych, którzy śpią nieroztropnie. Niech pan uważa! Gdyby teraz czy kiedykolwiek zmorzył pana sen, gdyby poczuł pan, że kleją się panu powieki, niech jak najszybciej uda się pan do sypialni lub do tych pokoi, gdyż tu odpocznie pan bezpiecznie. Jeśli jednak nie zachowa pan ostrożności…
Swą przemowę zakończył dość makabrycznie, wykonując gest umywania rąk. Pojąłem doskonale. Wątpiłem tylko, czy jakikolwiek sen może być koszmarniejszy niż ta nienaturalna, potworna sieć mrocznych tajemnic, która zdawała się zaciskać wokół mnie.