- W empik go
Drobiazgi - ebook
Drobiazgi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.
Kilka słów o autorze.
Gdyby mię zapytano, kto u nas dzisiaj pisze pięknie prozą z daru natury, odpowiedziałbym: Sienkiewicz, Tarnowski. Bogusławski, jeżeli wyłączymy Klaczkę, jako oddawna już nie pisującego po polsku; ale gdyby do pytania tego dodano jeszcze drugie: kto z darem natury łączy przy pisaniu rozmysł artystyczny o sztuce pisania, kto jest artystą słowa z całą świadomością artyzmu, wymieniłbym: Świętochowskiego, Tokarzewicza(Ho-diego), Sygietyńskiego i Gomulickiego.
Zestawienie to może się komuś wydaje dziwnem, jeżeli nie dziwacznem; nie przeczę bynajmniej, że w stylu wzmiankowanych pisarzy są różnice przepaściste i dlatego właśnie są oni zupełnie w swym stylu oryginalni, do siebie niepodobni: mają jedynie tę wspólność, że się szczerze i surowo zastanawiają nad wyrażeniem swych myśli. Nie chcę tu przeprowadzać paraleli pomiędzy tymi autorami; pragnąłem tylko, mając mówić o jednym z nich, zaznaczyć wybitne miejsce, zajmowane przezeń
w literaturze naszej pod względem czysto pisarskim.
Natura data Antoniemu Sygietyńskiemu temperament niezmiernie żywy i bardzo bogaty, bo zdolny zarówno do skrajnej porywczości i rozhukania, jak i do miękkiej, niemal kobiecej pieszczotliwości. Na tej rozleglej skali wahań temperamentowych wykształcenie i doświadczenie życiowe wyciskało po kolei swoje pieczecie i utrwalało lub modyfikowało pewne sposoby wypowiadania uczuć i poglądów, zmuszając ciągle umysł do pracy w tym kierunku, aby wszystko, co się wyraża, miało jędrność i gibkość krzepkiego organizmu, wypukłość rzeczy widzianej, barwność oświetlenia, właściwą danemu przedmiotowi w danej chwili, i harmonia muzycznego frazesu; pismo bowiem, jako symbol słowa, przeznaczone jest w gruncie rzeczy nie dla oka, lecz dla ucha czytelnika.
Sygietyński bawił długo we Francyi, gdzie sztuka pisarska oddawna już uprawiana była z zamiłowaniem, gdzie o dźwięk słów po sobie następujących dbano równie pilnie, jak o jasność rozwijanych myśli. Wiele tam pod względem stylowym skorzystał, bo się nauczył, że od doboru wyrazów świadomego, nie zaś przypadkowego, zależy częstokroć piękno mowy i rozprawy. Ale na przyswojeniu sobie metody starannego pilnowania strony formalnej pod wszelakim względem nie poprzestał, jak niektórzy inni styliści, wzorujący się na mistrzach francuskich. Tkwiło w nim silne poczucie rodzimości i czystości mowy ojczystej; a z lego uczucia wypłynęła dążność do wyszukiwania sin w i zwrotów, czy to w starej polszczy.nie… czy w gwarach ludowych, by niemi zastąpić wyrazy obce, bezbarwne, będące pustym dźwiękiem wskutek nierozumienia ich istotnej, słoworodowej natury.
Ze specjalnego zawodu swego jest Sygietyńskj muzykiem i wrażliwym być musi na wszelkie dysharmonie i dysonanse w połączeniu dźwięków wszelkich, a więc i dźwięków mowy, oraz wyrażenia jej na piśmie. Stąd poszła dbałość wielka o muzyczna, stronę każdego frazesu, który nie powinien się układać dowolnie, jak słowa piszącemu pod pióro przychodzą, Lecz musi mieć budowę starannie obmyślaną i prawu harmonii odpowiednią.
Naturalnie, że pod tym… jak i pod innymi względami kształcił się autor przez długie nawet bardzo długie lata. Debiutem swoim piśmienniczym sięga on już roku 1871, kiedy napisał do "Rocznika literackiego", wydawanego w Warszawie przez Stanisława Czarnowskiego, niepodznaczono wcale, króciutkie sprawozdanie o książce, mającej za przodmiol teoryę muzyki (Moniuszki Pamiętnik do nauki harmonii ale potem nastąpiły całe lata studjów nad muzyką w Lipsku, przerywane tylko korespondencjami ogólnej treści, pisanemi do "Przeglądu
Tygodniowego". Był to czas wyrabiania się pojęć nie tylko w zakresie tonów; Sygietynski zastanawiaj się już wtedy nad innemi sztukami pięknemi, mianowicie zaś plastycznemu malarstwem, rzeźbą i architekturą; a wyniki swych spostrzeżeń i rozmyślali ułożył, wyjechawszy do Francyi, w świetnie pisanym przeglądzie działu sztuki na powszechnej wystawie paryskiej r. 1878. Przegląd ten, drukowany w "Ateneum" w trzech obszernych ciągach (r. 1878. tom III: r. 1879 tom I), wywołał żywe zajęcie wśród inteligencji tak samo, jak artykuł dalszy:.Wystawa sztuk pięknych w Paryżu w roku 1879. również w „Ateneum” pomieszczony (r. 1879 t. IV, r. 1880 t. I). W sądach swoich był tu Sygietynski dobitnym, stanowczym, a nawet jaskrawym przeciwnikiem wszelkiej rutyny, wszelkiego fałszu… wszelkiej mierności, wielbiąc natomiast szczerość przekonań, prawdę w odtwarzaniu zjawisk życiu, siłę i jędrność wykonania.
Za powrotem do kraju umieścił w „Prawdzie” szereg szkiców, charakteryzujących malarstwo polskie, a w r. 1886 napisał tekst do pięknego wydawnictwa ilustrowanego p… t „Album braci Gierymskich”. Wyrażone tu myśli o malarstwie historycznem, które traktował lekceważąco, oraz o stosunku techniki do tematu, wyrobiły autorowi nazwę radykalisty, niedoceniającego znaczenia i zasług ludzi, eo jego przekonaniom i jego usposobieniu nie odpowiadają,. Nie moją jest rzeczą wda wać się po latach tylu w rozstrzyganie kwestji słuszności czy niesłuszności oceny malarstwa polskiego i wybitnych jego przedstawicieli; w niektórych szczegółach sam Sygietyiiski odstąpił zapewne dzisiaj od swoich krańcowych dawniejszych zapatrywań; to wszakże stwierdzić winienem, że zwrócenie naszej bieżącej krytyki malarskiej z toru religijnych, patriotycznych lub literackich ogólników na drogę rozpatrywania obrazów, jako wytworów temperamentu, wypowiadającego za pośrednictwem linij i barw swe wrażenia, jest zasługą Witkiewicza i Sygietyńskiego.
Prawie równocześnie z pierwszemi rozprawami o malarstwie, powstały studya Sygietyńskiego nad romansopisarzami francuskimi: Flaubertem. Daudetem. Zolą i braćmi Goncourt, drukowane w „Ateneum” od r. 1881 do 1883. p… t. „Spółczesna powieść we Francyi”. Jak w poglądach swoich malarskich, tak i w poglądach literackich był Sygietyński stanowczym realistą. Trafność obserwacji, dobry rysunek charakterów, rozum, zwłaszcza zaś dowcip i finezja miały w nim zawsze bystrego dostrzegacza i zapalonego chwalcę; uczuciowość natomiast i rzewność, jak to widzieć można szczególniej w artykule o powieściach Daudela… o wiele słabszein cieszyła się u niego uznaniem, ba, do drwin nawet pobudzać go się zdawała.
Jakiekolwiek jednak zarzuty mogą być zrobione jego studyom nad realistami francuskimi, faktem jest znowuż niezaprzeczonym, że do ezasu ich ukazania się mieliśmy n autorach francuskich fejletony tylku, pisane czasami bardzo ładnie, lecz pobieżne i przeważnie frazeologiczne tylko. Sygietynski dal u nas pierwszy pochop do badań w tej mierze poważnych i gruntownych, a przecie dalekich od oschłości i pedantyzmu erudycyinego.
Przekonania teoretyczne wpłynęły na twórczość Sygietyńskiego w dziedzinie powieściopisarstwo. Pierwsza jego powieścią, był obraz życia rybaków normandzkich p… t. "Na skalach Calvados" (Warszawa, 1884). Autor żył czas jakiś nad brzegami kanału La Manche i przypatrywał się obyczajom i trybowi życia rybaków; ci trzymając się metody realistycznej, zużytkował obserwacje swoje w zarysie tego życia napól zwierzęcego, w którem idealniejsze pierwiastki nudy udział biorą. Ponieważ denna tylko stronę duszy ludzkiej odmalował i ponieważ zrobił to w sposób jaskrawy, bez żadnego względu na delikatność uczuć i wznioślejsze poloty duszy, nadal więc utworowi swojemu cechy szkoły naturalistycznej. Chciwość grosza, twardość serca, przebiegłość… gburowatość – oto najgłówniejsza rysy charakteru tej ludności, której zajęcia, mieszkania… zwyczaje i obyczaje opisuje powieściopisarz.
Dotknął tu Sygietyński takich stosunków i takich ludzi, jakich do owego ezasu (r. 1884) powieściopisarze nasi nie przedstawiali. Że wziął temat obcy… to z ogólnego artystycznego punktu widzenia nio może stanowić zarzutu uprawnionego; artyści brali i brać będą do obrobienia wątek ze wszystkich stron świata i ze wszystkich czasów. Ze obrany tentat konsekwentnie rozwinął, że potrafił dać ludziom fizyognomje żywe a ich czynom podłożyć pobudki naturalne, psychologicznie! usprawiedliwione, to stanowi jego zaletę główną. Rzeczywiście, czytając powieść „Na skalach Calvados”, nigdzie się wprawdzie nie dziwimy bogactwu inwencji; ale natomiast czujemy, że wszystkie niemal rysy brane są tu z obserwacji, że pod calem opowiadaniem tkwi podkład wzięty z rzeczywistości; żadna sztuczna kombinacja w układzie scen… żadna fałszywa nuta w rozwijaniu motywów nie psuje wrażenia, nie trąci dysonansem. Atmosfera, w której autor każe nam oddychać, nie jest co prawda przyjemną wcale; dla osób o nerwach osłabionych może się nawet wydać wstrętną; ale zgodziwszy się na dobór czynników, w skąd jej wchodzących, i na zamiar piszącego, przyznać musimy, że nie mogła być inną. Mógł wprawdzie autor wpuścić do niej troche świeższego powietrza, inaczej mówiąc, mogł jaśniejszą stronę duszy ludzkiej nam ukazać; ale widocznie lego nie chciał, pragnąc, ażeby czytelnicy odczuwali to tylko, czego on sum doświadczał podczas obserwacji objawów bytu napól zwierzęcego.
W formie opowiadania Sygietyński odrzucił wszystko, coby przypominało autora: same fakta, W kolejnem po sobie następstwie idące, objaśniają czytelnika dostatecznie: a ponieważ sztucznych kombinacji w ich układzie niema, tylko się jedne ż drugich mocą konieczności psychicznej wywijają, więc też wszelkie Iak zwane przejścia okazały się zbytecznemi. Powieść "Na skałach Calvados" to studjum pewnego odlaniu życia, dokonano sumiennie i z talentem.
Draga z kolei powieść Sygietyńskiego: „Wysadzony z siodła” (Warszawa. 1S91) jest również studjum sumiennem i pełnem talentu, lecz jako całość nie przedstawia się w tym stopniu jednolitą jak poprzednia: widać tu bowiem przewagę epizodów nad wątkiem głównym. Tak np. kolacja u Boquet'a… sama w sobie doskonała, w belletrystyce naszej nic mająca równej, stanowi prawie czwartą część powieści, a zaledwie paru wierszami łączy się z całością. Pomiędzy poszczególnymi rozdziałami niema przejść, ale przeskoki, nieraz gwałtowne. Rozdziały te są zwykle świetnie pisane, lecz niezharmonizowane w całość artystyczną. W trzech miejscach pofolgował autor chętce opisu lokajów; wykonał zamiar w sposób barwny, ale nic potrafił zjednoczyć tych opisów z wałkiem powieściowym tak, żeby rzeczy służyły do lepszego poznania ludzi.
Mimo te braki, dotyczące kompozycyi, powieść budziła duże zajęcie, jużto z powodu świeżości wielu sytuacji, jut to ze względu ua znakomite obrobienie szczegółów. Bystra spostrzegawczość, patrząca na ludzi i ich stosunki bez obstonek konwenansu, wstydliwośei czy nieśmiałości, ale oczywiście nie bez pewnej z góry powziętej myśli, którą nasuwa autorowi jego temperament i cały zapas nagromadzonego doświadczenia; zamiłowanie w rysach ostrych, wyraźnie i dosadnie oddających sylwetki osób i rzeczy, żywość stylu, dowcip cięty, nie przebierający w słowach, byleby wywołać zamierzony elekt; chęć wyjaśnienia czynności ludzkich przez instynkty, pobudki czysto samolubne i poziome, a upośledzenie strony uczuciowo-szlachetnej – to główne cechy psychologiczne „Wysadzonego z siodła”, jako dzieła sztuki.
Treścią jego jest przedstawienie powolnego zsuwania się na dół po drabinie społecznej i równoczesne zanikanie poczucia moralnego w człowieku, który z urodzenia i uzdolnień mógł świetną odegrać rolę. Bohater powieści, Załogowski, jest to z pochodzenia i wychowania przedewszystkiem rycerz, któremu najlepiej na koniu, czy to w bitwie, czy na polowaniu przynajmniej. Zamożny, przekonany że ani pracować, ani uczyć się nie potrzebuje, bo za niego robić i myśleć będą inni, otrzymał wykształcenie powierzchowne na pensji pośród podobnych jak on paniczów, głowy sobie nati nauką nie łamał, bawił się już za miodu, nabierał ogłady, awanturki miłosne uważał za sposób prze pędzania czasu, ożenił się intorto, żonę niewątpliwie kocha), lecz to mu nie przeszkadzało zerkać pożądliwie na ładne buziaki i pobałamucić się od czasu do czasu. W opinjach, dotyczących ogółu, nic miał żadnych przekonali, wyrobionych samodzielnie, lecz posiadał szlachetne rycerskie popędy i tym dawał folgę przy sposobności. Uniesiony powszechnym prądem, bił się rozpaczliwie, a potem 15 lat pokutował za uniesienie. Za powrotem, majątku już nie zastał, a w ogródkowej aktorce pozna! swą córkę. We wszystkich poczuciach szlachetniejszych dotknięty boleśnie, staczał się stopniowo na niziny społeczne i moralne. Byt pu kolei administratorem, rządcą, dorożkarzem, w końcu posłańcem publicznym. Nie przywykły do pracy, nie znając się specjalnie na niczem, a nie mogąc zapomnieć dawnych swych nawyknień, nigdzie nie by! rzetelnie pożytecznym, musiał skończyć w szynku i pić za pieniądze, dawane przez eórkę-aktoreczkę. Wytrącony z kolei sobie właściwej, nie umiał odnaleść nowej, a raczej nie umiał się przystosować do zmiennych okoliczności; wygrywał chwilowo tam tylko, gdzie mu posłużyć mogła odwaga osobista i determinacja.
Gdyby wszystkie przejścia wewnętrzne Załogowskiego… tak interesujące pod względem psychologicznym, byty przez powieściopisarzy odmalowani, a nie zaznaczane jeno… mielibyśmy jedną z najświetniejszych, a głęboko pomyślanych kreacji. Na nieszczęście psychologa w tym utworze zostaią zaniedbana… a powieściopisarz, przeniewierzając się własnym zasadom estetycznym, dla efektownych kontrastów poświęcał niekiedy prawdę wewnętrzną w rozwoju charakteru.
Lecz nawel ze swymi błędami kompozycyjnymi i psychologicznymi „Wysadzony z siodła” daleko pozostawia za sobą przeciętne utwory belletrystyki naszej i przedziera się do pierwszych szeregów.
Drobne nowelle i obrazki,pisane dawniej pomiędzy jedną powieścią a drugą, lub tez w ostatnich czasach, a zebrane w tym tomie odznaczają się tą samą bystrą spostrzegawczością, tem samem zamiłowaniem do szczegółów, nietylko zaobserwowanych, ale i zanotowanych, tą samą plastyką w odtwarzaniu ludzi, rzeczy i zjawisk, co i obszerne owe utwory, a jako drobniejsze rozmiarami, nic mają błędów kompozycyjnych; wszystko w nich jest na swojem miejscu, zgodnie z naturą charakterów i wypadków, które malują. Styl w nich jest coraz wytworniejszy… w miarę coraz większego Zgłębiania cech mowy ojczystej i coraz pilniejszego baczenia un dźwięczność i wogóle piękność frazesu.
(idzie jednak styl ten wznosi się do kulminacyjnego, jak dotychczas, punktu doskonałości, to W sprawozdaniach muzycznych, pomieszczanych przez dwa lata w „Kurjerze Warszawskim”. Różnorodność tematów operowych i lirycznych, subtelne różnice w głosie i sposobie śpiewania zmuszały do nadawania stylowi tych delikatnych odcieni, za pomocą których jedynie można odznaczyć owe różnice i odtworzyć wrażenie, jakie utwór, przez żywych ludzi wykonywany, obudzać musi w człowieku wykształconym wielostronnie i starającym się wrażenia swoje zaszczepić w duszy czytelników. – Iuż teraz nie tylko energiczne, rubaszne, dosadne, jędrne, szyderczo dowcipne słowa z pod pióra jego płynąc poczęty, ale także rzewne, tęskne, miękkie, lotne. W dziedzinie tonów fantazja jest nietylko dozwoloną, ale i konieczną, dla zrozumienia mowy mistrzów; to też Sygietyński rozwijał (u nieraz skrzydła i stawat się poetą. Najsprzeczniejsze i najsubtelniejsze uczucia i wrażenia potrafił oddać wyrazami i zwrotami, w których przedewszystkiem unikat banalności, a dbał o szczere i otwarte wypowiedzenie tych wzruszeń, jakich podczas wykonywania dzieła sztuki doznawał. Jak poprzednio w „Kurjerze” o muzyce, tak obecnie w „Gazecie polskiej – o najnowszych objawach z dziedziny sztuk plastycznych i literatury, pisząc pod pseudonimem Gosławca, rozwija Sygietyński świetne przymioty swego stylowego uzdolnienia, wraz z pogłębieniem poglądu na treść utworów i znaczenie ich społeczne.
Do wyrobienia tej gibkości stylu wiele się zapewne przyczyniły zapasy z jakim wytwornym, choć często wyszukanym stylistą, jakim był Hipolit
Taine, którego dwa dzieła: „Podróż do Wioch” i „Filozofja sztuki” Sygietyński przyswoił językowi naszemu. Cudze myśli, odziane już w szaty pewnego kroju, trudniej wypowiadać w innym języku, aniżeli swoje własne w tej mowie, do której się od dzieciństwa przywykło; dlatego tłómaczenia, starannie wykonywane, bywają dobrą gimnastyką dla pisarza, chcącego styl swój wzbogacić i udoskonalić.
Atoli kto niema sam ani z urodzenia, ani skutkiem pracy nad sobą zdolności do oryginalnego wyrażania swych myśli, temu żadne przekłady nie pomogą. Dla Sygietyńskiego były one dobrą szkołą, bo już przynosił z sobą wielki zapas własnych zasobów. Stąd czegokolwiek się dotknął, wszędzie wybitny po sobie ślad zostawił, bo wszędzie był sobą, czy w krytyce malarskiej, czy literackiej, czy muzycznej, czy w powieściopisarstwie. Niesłusznie liczą go do uczniów Tainea; skorzystał on od niego dużo… ale pod jego sztandar się nie zapisał; wszelka szkoła, jako hodowla rutyny, jest mu Wstrętną i prędzej popełni niekonsekwencję, aniżeli zostanie pedantycznym szkolarzem indywidualność jego bujna, niekiedy rozhukana, nic lubi hamulców, wabi ją „huczny lot olbrzymich ptaków” – i dlatego jest sympatyczna.
P. Chmklowski.
Zakopane, 1 sierpnia 1899 r.
I.
KOŁYSKA-WIECZNIY TUŁACZ.
I Wisła w wylewie szalonym znosiła tamy, rozrywają tratwy, waliła mosty, rozbijała łlodzie, łamała drzewo budulcowe, przerzucała stogi siana z jednego brzegu ua drugi, zatapiała berlinki ze zbożem, unosiła chaty wiejskie, wstrząsała twierdze w posadach. Najwytrawniejsi wioślarze nie śmieli się puszczać na fale, z obawy ażeby wiry nie skleciły statku w głębiach, nic zmełły lodzi na proch. Przybrzeżni tylko mieszkańcy miast wyławiali bosakami łupy… zdobyte przez wodę na ludzkiej pracy i niedoli.
Środkiem rzeki płynęła kołyska z dzieckiem, które spało spokojnie, i buda z psem… który szczękając łańcuchem, wył żałośnie.
Jedni widzieli kołyskę, inni budę… a ci, co nie widzieli ani kołyski ani budy… zapewniali, że kołyska i buda płynęły tuż obok siebie. Podobna nawet pies wył w stronę dziecka.
I dziwna rzecz! Na całej długości rzeki od Krakowa do Płocka, niti Iemu dziecku, ani lenni psu na pomoc się nie rzucił, nikt żywych lub umarłych ua brzeg nie wyciągnął, nikt, nikł – nawet reporter. który nad tyra dramatem wzruszającym łzę dziennikarska świeżo pod wrażeniem uronił.
Tak więe kołyska i buda przesunęły się tylko przed oczyma setek i tysięcy widzów – z których niektórzy narażali życie dla zgrabki siana lub żerdki z cudzego płotu – i popłynęły dalej, dalej niż Płock, gdzie je widziano jeszcze, dalej niż Nieszawa, skąd nie było już telegramu, dalej niż uście Wisły, aż tam, gdzie o świadków wypadku trudno… ale tylko dlatego, iż nie znaleźliby wiary tak łatwo na słowo.
Lecz czy przez to już zginęły?…
Bynajmniej, Wszakże od morza Bałtyckiego do Atlantyku tak już niedaleko, a cóż łatwiejszego, jak na prądach oceanów opłynąc kuldę ziemską i potrącając o brzegi wszystkich części świata, zawinąć napowrót do swoich, nawet bez żagli fantazji?
Zresztą, widziano już kołyskę z dzieckiem i budę z psem na Nilu, na Gangesie, na Mississipi, na Dunaju, na wszystkich wielkich rzekach we wszystkich krajach obudwu półkul; więc, jeżeli tylko cywilizacja do tego czasu nic zdąży na umyśle ludzkim odcisnąć znamienia swego sceptycyzmu, który nie pozwala wierzyć bez badania – to za parę lat, przy nowem nieszczęściu, spotkamy się z pewnością z niemi na spienionych lalach Wisty, w tem samem miejscu i pod ta samą formą legiendy, mniej lub więcej wyraźnie udramatyzowanej, w którą ltum uwierzy napewno, gdyż legenda, choćby nawet najbardziej prostaczo naiwna, długo jeszcze będzie miała większy przystęp do umysłów ludzkich, aniżeli jasne prawdy nauki i ścisłej obserwacji.
I nic dziwnego. Wszakże zastęp szarlatanów, głoszących cuda słowem i piórem, nietylko jest i obecnie liczniejszy i wpływowszy, aniżeli garstka sumiennych obserwatorów życia i natury, ale nadto bardzej szanowany. Kiedy bowiem praca mrówcza i mozolna ostatnich powszechnie nazywa się realizmem bezdusznym, przed którym strzedz się trzeba, to błędy lekkomyślne pierwszych uważane są za poezję idealną, której ludzkości z serca wydzierać nie należy.
Lecz po czyjej stronie słuszność – to pytanie.
II.
AKTORKA.
Teatr! wszystko teatr!… W kościele staią tłumna mojej matki. Po waszych oczach, po wyrazach twarzy, po szybkości, z jaką ustąpiliście się przedemną, poznałam, że zeszliście się tam dla umie… nie dla niej. Publiczności przyszła zobaczyć, jak grać będę scenę rozpaczy wobec trupa matki. Oh! będę ją grata dobrze, bo inaczej nie dostanę brawa… wygwiżdżą mnie z kościoła, jak z teatru aktorkę bez uczucia. I czekałam tylko, rychło porwie się burza oklasków, a wieńce, leżące na stopniach Katafalku, posypią się na moją głowę.
Łzy cofnęły mi się w głąb oczu i zalały serce. Chciałam się modlić w myśli: zapomniałam roli. Czerwone światło gromnicy co raz szerzej migotało mi w oczach, a szepty publiczności coraz głośniej szumiały w uszach. Ktoś podał mi rękę. Pociemnialo mi w oczach: zemdlałam.
Kiedy wynoszono mnie z kościoła, usłyszałam głuchy jęk trumny, w którą zabijano ćwieki.
– Malko moja! – krzyknęłam w glos, i wtedy dostałam brawo, jakiego nikt oprócz mnie dostać nie może:
– „A to aktorka!” – zawołał ktoś z boku i jego sąd zapalił oczy wasze błyskawicą uznania…
Jakto? Aktorka? Więc nic kobieta? Więc nie córka, nie żona, nie matka, nie artystka nawet, która czuje, ale prosta komedjantka?… Ludzie, czy wy się mylicie, czy…
Tak… dziś już wiem… Dla was serce moje – to wielka scena, a nerwy i mięśnie – to jego aktorzy posłuszni. Dla was krew moja – to róż w płynie, który rozlewać można bezkarnie, bo on umie samą niewiele kosztuje, a życie moje – to sztuka teatralna, którą od rana do wieczora dla was tylko grani Iuli grać powinnam….. We mnie nic dla mnie… nic przeze mnie!… Wsławiliście cały teatr uczuć urojonych w moje serce, a raniąc prawdziwe, wołacie: „Ona niema serca: ona… nie kocha, nie cierpi, nic czuje jak my: ona udaje serce!” Udaje… Co udaję?… Ludzi?… Ależ ja wciąż jestem tylko sobą i nikim innym być nie moge!…..Uczucia-!…. Ależ uczuć naśladować nie podobna! Acha! Teatr!!!!… Mylicie się! To nie teatr wchodzi we mnie ze swojem życiem sztucznein, ale ja przychodzę do niego ze swojem – z życiem prawdy, bez której niema sztuki, z życiem nerwów ciągle obudzonych, bez których nic byłoby ani uczucia, ani jego wyrazu. Lecz moje nerwy – to tajemnica mojej natury. Kochając, analizuję miłość w jej istocie i w jej objawach zewnętrznych, tak samo jak cierpiąc, jeszcze przeglądam się w lustrze. Jeżeli przez sen z piersi mojej wyrwie się przypadkiem krzyk tak silny, że mnie obudzi, to natężenie głosu zmierzę w pamięci rezonansem sali, w której grałam wczoraj lub jutro grac będę. Nikt nie moie stanąć tak przedemną, abym nie widziała jego pozy; nikt nie może zapłakać, uśmiechnąć ię… zamyślić, abym nie miała spamiętać wyrazu jego twarzy, drgnienia powiek, ruchu ręki, nachylenia głowy: nikt nic może odezwać: się do umie ani przy mnie, abym nie miała zauważyć intonacji jego głosu, szybkości oddechu, głębokości westchnieniu…. nikt – nawet ja sama. Pomimo to, niech wam się nic zdaje, że w aktorce niema miejsca na kobietę. I ja może byłabym zdolna źyć cichem szczęściem, z ogniska domowego stworzyć sobie świat, uśmiechami dziecka koić wszystkie smutki, nad kołyską nucić rzewną piosnkę matki! Lecz po co sobie serce ranić? Nie mówmy o tem! Miłość, nienawiść, szczęście, smutek, śmiech, boleść, łzy… choroba, konanie – to szereg nagich modelów dla mnie – prawda ale modelów, z którymi żyję…
przez których i za których czuję, jeżeli jeszcze oni su poza mną tylko – nio we mnie… lto ażeby jedno wrażenie odtworzyć z cala jego silą w sztuce, trzeba ich w życiu odebrać tysiąc, i nieraz krwawo może odczuć. Wy sądzicie tymczasem, że ja moge je podrabiać dowoli, na każde zawołanie, dla waszych oklasków, za wasze pieniądze.
Fedro! Desdemono! Ofeljo! Marjo! Wy tylko wiecie, ile w waszych radościach i rozpaczach, uśmiechach i łzach był…….ich własnych radości i rozpaczy, uśmiechów i łez. Lecz na próżno bym was na Świadków wzywała! Wy przez moje tylko usla świadczyćbyście mogły za inna… a moim ustom się nie wierzy. Ja was krwią swoją poiłam, a oni mówią, że ja udaję. Ja w was duszę swoją tchnęłam, a oni myślą, że ja się tylko roli dobrze nauczyłam. Ależ rola nio ma życia zewnętrznego duszy: nie ma wyrazu twarzy, nie ma postawy i ru, ubaw, nie ma życia i głosu. Kola to trup spowinięty w zimny całun papieru, w którego żyły trzeba! przetoczyć krew własną, i tyle ile się jej ma. Inaczej każda bohaterka dramatu byłaby manekinem, który mówi, a nie kobietą, która żyje. Aby ona mogła żyć… życiem swojem wzruszać, ja muszę jej codzień oddawać swoje, i to nie po kropelce, ale całym puharem. Przez to wy w niej widzicie kobietę, która ż.yja, a we mnie manekina, który powtarza cudze słowa – aktorkę! Ja kobietą dla was jestem tylko przy świetle kinkietów blaszanych, umalowana, udrapowana, wplątana w sieć dramatu udanego na scenie. Tam współczujecie ze mną w każdej sytuacyi życia. Tam oburzacie się obelgą, która nie roni wcale, ponieważ nie w moją osobę mierzy; tam drżycie na widok sztyletu papierowego, który umie zabić nie może; tam każdy krzyk, jęk, westchnienie. Łzy wam z oczu wyciska. Niech jednak zejdę tylko ze sceny, niech róż zmyję z twarzy, niech kostjum precz odrzucę, i zawołam: „Cierpię!” ani w waszych oczach tez nie znajdę, ani w waszych sercach współczucia, taka pomiędzy wami a mną otwiera się w tej chwili, od razu, przepaść niedowierzania. Gdybym przejęła, wyczerpana wrażeniem, padła w omdleniu, powiedzielibyście wszyscy, żem dobrze zemdlała. Abyście nio myśleli przez trzy dni, że jestem w letargu, musiałabym umrzeć w obec całego fakultetu medycznego, tak wam trudno uwierzyć w szczerość moich wrażeń i uczuć, w prawdę mojego życia. Ponieważ wiecie, że na dnie duszy każdej kobiety jest trochę aktorki, więc zdaje się wam, że na dnie duszy aktorki nie może być duszy kobiety wcale. Tą myślą obałamuceni, bez pamięci, bez litości – jak dzieci, rozbawione ułudną pięknością lalki, którą dla poznania istoty jej wdzięku, prują, nicują i potem wyrzucają za okno – ścigacie mnie wszędzie, na scenie i za sceną, w domu i za domem, chcąc dostać się na dno mojej duszy i pokazać, że w tym jedynym skarbcu mojego życia, do którego nio udało wam się ani znalesć ani dorobić klucza, niema klejnotów.uczucia prawdziwego!
Na czyny moje nie umiecie patrzeć inaczej, jak tylko przez pryzmat uprzedzenia. Jestem aktorką: stąd, według waszego mniemania, wszystko we mnie musi być sztuczne, wszystko… nawet miłość dla sztuki. Jeżeli jako artystka nadużywam życia i w roli rzucam je wam pod nogi. Wołacie: „Komedjantka – dlla efektu! Jeżeli jako obywatelka, na ołtarzu miłosierdzia składam razem z wami to… co mam. Swoją pracę – część siebie, wołacie: ”Komedjantka – dla reklamy!"
Ze wszystkich kobiet ja tylko jedna nie inani prawa być solia., nie mam prawa należeć do siebie, nic inani prawa zabronić wam lego… czegobyście sobie nie pozwolili sami względem nikogo. Dom mój uważacie za teatr, do którego wchodzić można jak za biletami… a nawet bez biletów; każdej chwili wolno go iram splądrować, począwszy od sypialni a skończywszy na kuchni. Łóżko moje jest łożem rozpusty, a wieczerza każda orgią szaloną. Kieszenie moje przetrząsacie codzień publicznie; przy brylantach stawiacie znaki zapylania: czy prawdziwe?… a jeżeli prawdziwe, to za jakie, za czyje pieniądze? Kontrolujecie każdy krok mój – i ten, który zrobiłam, i ten… którego zrobić nawet nie myślałam. W każdym kochanku teatralnym widzicie mego kochanka. W przeszłości mojej dopatrujecie się czarnych cieniów, któreby mogły zaćmić moją teraźniejszość, a w blaskach teraźniejszości szukacie zadatku na przyszłość smutną. Włos. który mi spadł z głowy… ząb… który sobie wyrwać kazałam, ażeby nie cierpieć na przedstawieniu, wliczacie do wad artystycznych, gotowi tak życiem mojem obniżyć sztukę, jak moją sztuką obniżacie życie.
W pierwszej lepszej debiutantce widzicie moją rywalkę, przed której młodością samą powinnam schylić czoło. I dalejże zapisywać każdy dzień życia ubiegłego, podkreślać każdą zmarszczkę na mojej twarzy, abym się nie łudziła. Łudzić;… Ależ ja wiem i bez was. co mnie czeka!
W życiu i na scenie grata we mnie jedna i ta sama dusza, targały się jedne i te same nerwy. Każdy wieczór teatru kosztowa! mnie dzień życia, a każdy dzień byt krokiem… Ach, nie śmiem pomyśleć!… Tak ginąć może tylko dusza aktora i… psa!
Nastąpi chwila, kiedy na krzyki rozpaczy, na jęki i Izy… któreście oklaskiwali przeżeranie w bohaterkach dramatu, odpowiedzieć byście mogli tylko uśmiechem politowania dla mnie. Nie bójcie się! Zanim ten dzień nadejdzie, przestanę grać i… przestanę żyć. Żadnych złudzeń! Z chwilą, gdy zejdę ze sceny, zstąpię odrazu do grobu życia i mojej szlaki…. do grobu prawdziwego…. do grobu zapomnienia….
Sława innych artystów rośnie z ich wiekiem, a po ich śmierci… przez wieki. Moja z wiekiem i z wiekami maleć tylko może. Oni swojemi dziełami, poczętemi przy nędzy własnej i obojętności nieraz współczesnych, okupują sobie nieśmiertelność u następnych pokoleń; mnie potomność za wszystkie cierpienia wśród tryumfów przelotnych, za wzbudzanie zapału u współczesnych, zapłaci obojętnością, zupełna….. niepamięcią.
To też, aby wasze dzieci wiedziały, czem chociaż byłam za życia, historyk, wypisując moje imię na ścianie panteonu sztuki, będzie musiał dodać w nawiasie tytuł upokarzający: "Aktorka!"
III.
GEMMA.
Cale Abruzzy, dzikie, najeżone skałami, porozpadane, podszyte krzakami karłowatemi i niebami chorobliwie zielonemi na skrajach urwisk, drżały w stońcu. Powietrze dyszało żarem czerwcowym i wonią upajającą roślinności, ożywionej nagle burzą gwałtowną, jakiej najstarsi ludzie z Burtgo delia Rocca nie pamiętali. Wielkim parowem, niby łonem rozdartem jednej z gór, waliła jeszcze woda deszczowa z bulgotem i szumem, którego świst złowrogi łamał się na dachach lepianek osady, przyczepionych do skał skalistych wąwozu na dole.
Było już koło dziesiątej. Na polach i pólkach, porozpinanych na spadzistym stoku, czerniały tu i owdzie sylwetki mieszkańców Sorgo delia Rocca. Prawie u samego wierzchołka góry, poza wszystkiemi i ponad wszystkiemi polami, ciągnął się podługowaty pasek ziemi, spadającej gwałtownie na dół. W zwykłym czasie, pod koniec lata, kiedy owies dojrzewał, cały ten szmatek nędznie rodzajnego gruntu wyglądał jak płachta wąska płótna pożółkłego, zawieszonego przez przypadek u szczytu góry, podziurawionego gilzie wyżej olbrzymiemi głazami, podartego gdzie niżej na pasy potokami deszczu, poplamionego wszędzie odłamkami granitu i kupkami kamieni, które mieniły się w słońcu, niby tłuste plamy na świeżo wypranym lecz starym fartuchu.
– Istna ziemia, jaką tylko djabeł mógłby dać swej córce w posagu" – mawiali sami mieszkańcy osady, litując się nad stanem Adula, który ją odziedziczył w spadku po ojcu. Wieki osadziły pył a on naniósł resztę własnemi rękami.
Achil dopiero co przyszedł. Ażeby się dostać na swoje pole, musiał iść najpierw gościńcem bitym w wąwozie kilka stajań drogi, polem wykręcić na lewo wąskim parowem, następnie piąć się w górę ścieżyną kręta wśród ogrodów warzywnych szczęśliwiej uposażonych sąsiadów, wymijać wyrwy, okrążać pola innych, przemykać się pomiędzy ryszpami kamieni, stanowiącemi granicę i ochronę pola od nieszczęść. Stal on na skraju parowu, z rękami spuszczonemi na dół, z oczami nieruchomo wlepionemi w nagą skałę swojego dziedzictwa.
Wszystko poszło z wodą! Ulewa, przerzucając się z południo-zachodu na północo-wschód, nietylko spłukała owies, jak to sam odrazu przypuszczał, ale nadto zniesła do szczętu cala… warstwę rodzajną lego pola nędznego, które i tak nic oprócz owsa nic wydawało. Z całej osady on jeden tylko odziedziczył szczyt góry, na którą przez trzydzieści pięć lat, od szóstego roku życia, przy ojcu jeszcze, nosił w płachcie na plecach ziemię, Wszyscy mieli grunt lepszy i głębszy, uprawę łatwiejsza i sprzęt pewniejszy. Wszyscy mieli bliżej na pole i wszyscy mogli wyżyć choć jako tako z samej roli. On jeden tylko musiał pół dnia tracić na samo chodzenie i oprócz tego wynajmować się drugim do roboty w polu lub odstawiać na ośle cudzą ogrodowiznę do sąsiedniego miasta. Obecnie, z całego mienia, zostały mu się tylko ręce i tak już zgrabiałe w pracy. O uprawie roli nie było co myśleć. Tam, gdzie wczoraj o tej porze lśnił się żółty owies, dziś parowała spokojnie na słońcu gładka, szara, połyskująca łysina skaty. Nawet wielkie głazy, które miejscami chroniły swym cieniem owies od spiekoty, stoczyły się z nawałem wody na sam dół stromego pola… aż tam… gdzie zaczynał się grunt jego brata. Nic było tu już co robić. Achil, posiawszy chwilę, puścił się brzegiem parowu na dół, gdzie odłamy granitu, głazy, kamienie, zatrzymane nagle w szalonej jeździe, wryty się w ziemię i stanęły olbrzymim, bezładnym mułem cyklopów nad polem sąsiedniem jego brata. Ze szczytu tego wału, pole wyglądało jak jedno wielkie zsypisko piasku i żwiru, które mur przepuścił z wodą na drugą stronę. (Idzie okiem sięgnął, widać było zniszczenie i rozpacz.
Brat Achila, przygnębiony i złamany, siedział na ryszpie kamieni wśród pola. Był to człowiek w sile wieku, barczysty; legi… pięknie zbudowany.
Spostrzegłszy Achila na wale, porwał się z miejsca, jak gdyby go jakaś sprężyna wewnętrzna nagle w górę wysadziła, i wytrząsając naprzemian to jedną, to drugą ręką przed nosem, zaczął z daleka już krzyczeć:
– Żebyś ty z piekła nie wyjrzał za twoją ziemię przeklętą, za twój żwir. za twój piasek! Całe moje warzywo w twoim mule zapowietrzonym!… Bezecny wynajdo! A toż twoje wściekłe kamienic wymłóciły mi jęczmień do szczętu. Tyle mi nawet nie zostało, żeby się z psem podzielić! Porco!
jeżeli choć jedną świeczkę zaniosę do kościoła!
– Człowieku, toć ja wszystko straciłem. Na skale tyle nawet ziemi nie zostało, co niuch tabaki, a przeć Boga nie wyzywam.
– Co mi tam twoja ziemia, kiedy mi ani jeden kalafior nie ocalał przed twojemi kamieniami.
– Przecieżem ci ich umyślnie nic narzucał na pole.
– Umyślnie czy nie umyślnie, ale to twoje! Ja ci kości połamię, jak cię w swoje ręce dostanę!
– A to połam, jeżeli chcesz, bo tak czy tak z dziećmi umrę z głodu.
– Ty? Ciamajda… Tybyś nawet umrzeć nio potrafił.
– Cóż komu z mojej śmierci, kiedy moim dzieciom nikt jeść nie da.
– A kto moim da teraz, kiedy cały sprzęt twoje kamienie zmełły. Zresztą mam więcej bechów nis ty. A żona to nic? Hę?
– Szczęście, że moja pierwej um arta, bo bym niemiał nawet za eo jej pochować.
– Czekaj ja ciebie za darmo pochowam tu oto, pod tym kamieniem, na którymeś z góry na moje polo przyjechał.
– Ale przed kamieniami przyjechała do ciebie ziemia, com ją przez tyle lat nosił na górę.
– To ją sobie zabierz, byłeś mi z pola kamienie wyzbierał.
– Jak mię najmiesz na całą zimę, to będę zbierał.
– Patrzcie go… jaki mądry! Jeszczeby chciał z cudzego nieszczęścia korzystać.
– Nie to nie: pójdę Żebrać – odpowiedział Achil i zszedł z wału na swoje pole. Coś go ciągnęło do tego kawałka góry… którą przez tyle lat deptał zakrwawionemi nogami, którą skrobał do szczerku własnemi pazurami, którą rosił swoim potem znojnym. Przez chwilę ważyła się w jego głowie myśl, czy nic zacząć na nowo nosić ziemi w płachcie? Gdy jednak sobie przypomniał, ile to lat potrzeba było kopać i dźwigać, wchodzić i schodzić, ciemno mu się zrobiło przed oczami, jak gdyby nagle noc powlekła całe jego lśniące na słońcu pole chmurą czarną. A jednak nie mógł odejść od razu; coś go wiązało do tej twardej skały, coś go do niej przykuwało. I usiadł tuż pod trałem, na wprost lej łysej, szarej opoki, która mu raziła oczy odblaskiem stolica. Usiadł w kuczki i, opuściwszy głowę bezwładnie w dłonie oparte na kiju… zamyślił się głęboko, smutnie.
Nieopodal, na uboczu, trzymała się sześcio czy siedmioletnia córka Adula. Gemma, blade, zabiedzone dziecko, w podartej sukienczynie, z gołą głową… bose. W parowie, cokolwiek niżej, stał stary osieł, z poobijanemi bokami, z wyprzałą na krzyżu skórą, i szczypał oset i kiełki trawy puszczającej się gdzieniegdzie ze szczelin skały.
Było to całe mienie Adula. Przy ciężkiej pracy od rana do nocy mógł on od biedy wyżywić siebie. Gemmę i kilkomiesięcznego Gigi, który od pół roku… jak go matka odumarła… pochłaniał większą część dochodów. Potrzeba bowiem było kupować dlań codzień pół kwarty mleka koziego, co stanowiło ciężar nad siły biednego chłopa z Abruzzów. A przytem, zbytkowny ten pokarm nie szedł dziecku na pożytek, gdyż, mimo całą pieczołowitość, z jaką pielęgnowała je Gemma, objawiało ono wciąż wielkie niezadowolenie, które cz.ęslo gesto kończyło się napadem konwulsji.
Gemma patrzyła w milczeniu na rozpacz ojca i czekała rychło on pociągnie ją do domu.
Tymczasem po górach rozległ się przeraźliwy, chrapliwy, konwulsyjny ryk osia, który ni stąd ni zowąd zaczął w parowie drzeć się na całe gardło. Achil porwał się nagle z miejsca, jak gdyby go kto ukropem oblał, i, dopadłszy w kilku skokach osła… zaczął go okładać kijom z cała wściekłością człowieka, który się mści za jakąś wielką i niecną krzywdę, Bił gdzie się zdarzyło i krzyczał, miotając grubijaństwa coraz silniejsze, coraz wstrętniejsze, jak gdyby chciał sam się podniecić ich wyrazem. Osieł, nie wiedząc co się z nim dzieje, stał z początku spokojnie na mieyscu i ryczał jak opętany; następnie jednak puścił się truchcikiem do domu. Achil biegł za nim i garbował mu skórę z boków, z tylu, po grzbiecie, gdzie kijem dosięgnął.