- W empik go
Droga człowiecza - ebook
Droga człowiecza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 755 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z lat mego dzieciństwa, a zbiegło się ono z samym początkiem stulecia, utkwił mi w pamięci obraz starca, który w spodniach do kolan i wełnianych pończochach kuśtykał, pomagając sobie laską, po naszym miasteczku. W roku 1807 miał już chyba dobrze pod osiemdziesiątkę, a mam wrażenie, że wcześniejszych wspomnień o nim mieć nie mogę, bo urodziłem się w roku 1802. Kosmyki siwych, rzadkich włosów zwisały mu koło uszu, był przygarbiony, stąpał niepewnie na wiotkich nogach, ale zachował czerstwość i cieszył się wielkim poważaniem naszego małego światka w Paleham. Nazywał się Pontifex.
Wieść głosiła, że żona sprawowała nad nim władzę absolutną. Opowiadał mi ktoś, że wniosła mu ponoć trochę pieniędzy w posagu, ale nie mogło ich być dużo. Ta wysoka, barczysta niewiasta (słyszałem na własne uszy, jak mój ojciec dość złośliwie wyrażał się o jej wyglądzie) zawzięła się na zawarcie związku małżeńskiego z panem Pontifexem, a było to wtedy, kiedy był młody i zbyt gołębiego serca, by zdobyć się na odmowę kobiecie, która obdarzyła go miłosnym afektem. Pożycie tej pary okazało się zresztą wcale szczęśliwe, bo pan Pontifex miał usposobienie łatwe i szybko nauczył się kunsztu cierpliwej uległości wobec burzliwych nastrojów swej małżonki.
Pontifex z zawodu był stolarzem, a przez jakiś czas pełnił także obowiązki pisarza parafialnego, ale za mojej pamięci był już tak dobrze sytuowany, że nie potrzebował dłużej zarabiać na chleb własnymi rękami. Za młodu nauczył się malować. Nie twierdzę, że malował dobrze, ale przecież to było naprawdę zdumiewające, że malował aż tak dobrze, jak dawał tego dowody. Mój ojciec przeniósł się do Paleham w roku 1797 i z biegiem czasu nabył wiele rysunków starego pana Pontifexa, które nieodmiennie były poświęcone tematyce lokalnej, a były wypracowane z taką drobiazgową starannością i jednocześnie z tak naturalną prostotą, że mogły uchodzić za robotę jakiegoś dobrego mistrza starej szkoły angielskiej. Pamiętam je dobrze, wisiały w gabinecie mego ojca na plebanii, oprawione i oszklone, nasycone, jak wszystko w tym pokoju, zielenią, której użyczały im zwoje bluszczu oplatającego okna. Zastanawia mnie, na czym będzie polegać istota procesu, w którego konsekwencji utracą swój obecny byt i przestaną istnieć jako rysunki, w jakie kształty się przeobrażą w kolejnych etapach swej egzystencji. Sukcesy malarskie bynajmniej nie zaspokoiły ambicji artystycznych pana Pontifexa. Własnoręcznie zbudował organy dla miejscowego kościoła, a drugie, mniejsze, dla własnego domowego użytku. Umiejętność gry na organach posiadł mniej więcej w takim samym stopniu jak umiejętność rysowania, to znaczy podług kryteriów zawodowych grał niezbyt świetnie, ale z całą pewnością dużo lepiej, niż można się było po nim spodziewać. Za moich młodych lat bar – dzo lubiłem muzykę, a pan Pontifex od czasu, kiedy odkrył moje muzyczne upodobania, zaczął wyróżniać mnie sympatią.
Można byłoby sądzić, że trzymając jednocześnie tyle srok za ogon Pontifex nie mógł zrobić żadnej kariery, a jednak było całkiem inaczej. Ojciec jego wynajmował się jeszcze do pracy na dniówki, a on sam rozpoczął życie z kapitałem, który składał się z oleju w głowie i dobrego zdrowia. Obecnie na dziedzińcu u pana Pontifexa można było zobaczyć wcale pokaźny zapasik drewna, a z każdego kąta posesji aż pachniało solidną, kojącą zasobnością.
Pod koniec osiemnastego stulecia, na kilka lat zanim mój ojciec sprowadził się do Paleham, Pontifex nabył małe gospodarstwo, coś około dziewięćdziesięciu akrów, co znacznie poprawiło jego sytuację życiową. Razem z gospodarstwem wszedł w posiadanie domostwa staroświeckiego, ale wygodnego, z przyjemnym ogrodem kwiatowym i ładnym sadem. Warsztat stolarski przeniesiono do oficyny, wchodzącej niegdyś w skład zabudowań klasztornych, których resztek można dziś jeszcze domyślać się w tak zwanym Opackim Gródku. Dom mieszkalny, spowity w kapryfolium i pnące róże, był ozdobą miasteczka, a porządek, który panował wewnątrz, był równie wzorowy, jak strojna była jego szata zewnętrzna. Wieść głosiła, że pani Pontifex dla swego reprezentacyjnego łoża używała tylko krochmalonej bielizny pościelowej, czemu skłonny jestem dać wiarę.
Jakże świetnie pamiętam to wszystko – jej salonik, w połowie wypełniony organami zbudowanymi przez męża, przesycony zapachem jabłek, które opadły z pyrus japonica, rosnącej tuż koło domu, obraz premiowanego wołu nad kominkiem, namalowany przez samego pana Pontifexa, malowaną na szkle sylwetką mężczyzny śpieszącego podczas nocnej śnieżycy, aby oświetlić drogę dyliżansu, także pędzla pana Pontifexa; staruszka i starowinkę przepowiadających pogodę, pasterza i pasterkę z porcelany. W dzbankach pierzaste kwitnące trawy, z pawimi piórami wśród nich dla kontrastu, i czarki wypełnione płatkami różanymi wysuszonymi solą morską. Wszystko to dawno już przestało istnieć i stało się wspomnieniem wyblakłym, a przecież dla mnie do dziś pełnym aromatu.
A jej kuchnia! – dalej w głębi widać było fragment otchłannej piwnicy, a w niej grę migotliwych refleksów odbitych od bladych tafli konwi wypełnionych mlekiem po brzegi lub ramion i twarzy dziewuchy zbierającej śmietanę. Wreszcie jej składzik, gdzie wśród wielu skarbów przechowywała swą sławną „maść na zajady”, stanowiącą jeden ze szczególnych powodów jej chwały; słoiczek tej maści raz w roku ofiarowywała temu, komu chciała okazać szczególne względy. Wypisała na nią przepis i na rok lub dwa przed śmiercią dała go mojej matce, ale nie potrafiliśmy nigdy zrobić jej tak, jak ona umiała ją przyrządzić. Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, przesyłała wyrazy uszanowania mojej matce z prośbą, by nam pozwoliła pójść do niej na herbatę. Raczyła nas wtedy wspaniale. A co do jej usposobienia, to chyba nigdy w życiu nie spotkaliśmy równie miłej starszej pani, i cokolwiek pan Pontifex od niej znosił, my nie mieliśmy żadnego powodu do skargi. A potem pan Pontifex grał na organach, a my z rozdziawionymi ustami skupialiśmy się wokół i uważaliśmy go za najwspanialszego i najmądrzejszego człowieka na świecie, z wyjątkiem oczywiście naszego taty.
Pani Pontifex nie miała poczucia humoru, przynajmniej nie mogę sobie przypomnieć niczego, co by na to wskazywało, ale pan Pontifex nosił w sobie skarby wesołości, których, sądząc z jego powierzchowności, trudno się było domyślić.. Przypominam sobie, jak ojciec posłał mnie pewnego razu do jego warsztatu po trochę kleju i akurat trafiłem na moment, kiedy stary Pontifex łajał swego małego czeladnika. Trzymał chłopca – wyrostka o twarzy zdecydowanie głupkowatej – za ucho i mówił: „Co, znowu zawieruszony? Ach, ty głowo do pozłoty!” (Mam wrażenie, że określenie „zawieruszony” odnosiło się do samego chłopaka, bo uchodził za bardzo roztrzepanego i dlatego pan Pontifex zwracał się do niego używając tej swoistej terminologii.) „Słuchaj uważnie, Jim – perorował – niektórzy czeladnicy są głupi od urodzenia, i ty jesteś jednym z nich, inni głupieją dopiero później, i ty też do nich należysz, bo urodziłeś się głupi i zdążyłeś znacznie powiększyć swą schedę. Niektórych (i tu nadszedł moment kulminacyjny, w czasie którego głowa i ucho chłopca zostały wprawione w ruch wahadłowy) faszeruje się głupotą, ale ciebie, jeżeli taka będzie wola boska, to ominie, mój chłopcze, bo ja z ciebie głupotę wypatroszę, choćbym czyniąc to zmuszony był sprawiać ci tęgie lanie.” Nie stwierdziłem, żeby staruszek sprawiał chłopcu lanie lub posuwał się do czegoś więcej ponad udaną groźbę, bo w rzeczywistości rozumieli się wzajemnie doskonale. Innym razem słyszałem, jak wołał do miejscowego szczurołapa: „Chodź no tu, ty Połówka!” – co, jak się później dowiedziałem, miało być zręczną aluzją do regularności, z jaką ów szczurołap bywał przez połowę tygodnia pijany. Ale dość już tych błahostek. Twarz mego ojca rozjaśniała się na samą wzmiankę o starym Pontifexie.
– Powiadam ci, Edwardzie – powtarzał mi często – stary Pontifex był nie tylko zdolnym człowiekiem, ale jednym z najzdolniejszych ludzi, jakich miałem sposobność spotkać w życiu.
Byłem zbyt młody, by znieść coś podobnego bez sprzeciwu.
– Ależ, drogi ojcze – odparłem – czegóż on takiego dokonał? Malował jako tako, ale czy zdołałby, nawet gdyby na głowie stanął, dokazać tego, aby choć jeden z jego obrazów został przyjęty na doroczną wystawę Akademii Królewskiej? Zbudował organy i umiał na jednych zagrać menueta ze Samsona, a na drugich marsza ze Scypiona. Był dobrym stolarzem i niezgorszym kawalarzem. Staruszek był istotnie woale sympatyczny, ale dlaczego przypisywać mu większe talenty niż te, które posiadał?
– Mój chłopcze – odpowiedział ojciec – nie wolno ci ferować wyroków na podstawie oderwanych dzieł, trzeba ludzi oceniać na podstawie dzieł w związku ze środowiskiem. Czy sądzisz, że obraz Giotta lub Filippa Lippi dostałby się dziś na wystawę Akademii? Czy choćby jeden z tych fresków, które oglądaliśmy razem w Padwie, miałby bodaj najmniejszą szansę na przyjęcie, gdyby go teraz posłano na wystawę? Gdzież tam, ci panowie z Akademii byliby tak oburzeni, że nawet nie zadaliby sobie trudu napisania do biednego Giotta, żeby zabrał to swoje malowidło. Ba – ciągnął dalej coraz bardziej zaperzony – gdyby staremu Pontifexowi dać te same szanse, które miał Cromwell, dokonałby tego samego co Cromwell, i zrobiłby to lepiej. Gdyby miał szanse Giotta, dokonałby tego samego co Giotto, i wcale nie gorzej. Tak się jednak złożyło, że był tylko stolarzem w małym miasteczku, ale ośmielę się twierdzić, że nie sfuszerował ani jednej roboty w ciągu całego swojego życia.
– Ale przecież – odparłem – nie można sądzić ludzi stosując metodę tak licznych „gdyby”. Gdyby stary Pontifex żył w czasach, w których żył Giotto, nie jest wykluczone, że byłby drugim Giotto, ale nie żył w tamtych czasach.
– Powiadam ci, Edwardzie – mówił dalej ojciec, a głos jego nabrał pewnej surowości – nie należy sądzić ludzi wedle ich czynów, ale wedle tego, co w naszym przekonaniu potrafiliby dokonać. Jeżeli zatem ktoś w muzyce albo w malarstwie, albo choćby w codziennym życiu dokonał tyle, by wzbudzić we mnie przekonanie, że mogę mu zaufać w razie potrzeby, to osiągnął już dość dużo. I dlatego będę go oceniać nie wedle tego, co namalował na płótnie, ani wedle konkretnych czynów, które – że się tak wyrażę – nałożył na płótno swego życia, ale wedle tego, co czuł i do czego dążył. Jeżeli zdołał mnie przekonać, że ukochał to samo, co i ją uważam za godne miłości, nie żądam niczego więcej. Choć, być może, jego składnia była bardzo niedoskonała, przecież rozumiałem go, bo on i ja byliśmy en rapport 1 . Powtarzam, Edwardzie, stary Pontifex był nie tylko człowiekiem utalentowanym, ale jednym z najbardziej utalentowanych ludzi, jakich znałem.
Trudno było na to cokolwiek odpowiedzieć i siostry spojrzały na mnie w milczeniu. Tak się zawsze składało, że kiedy nie zgadzałem się z ojcem, patrzyły na mnie i nic nie mówiły.
– Gadaj sobie o jego udanym synalku – zagrzmiał ojciec, którego niezgorzej podenerwowałem – butów nie jest godzien oczyścić swemu ojcu. Zarabia tysiące funtów rocznie, a jego ojciec u schyłku życia miał pewnie na cały rok nie więcej jak trzy tysiące szylingów. Zapewne, robi karierę. Ale jego ojciec, który krzątał się po Paleham w popielatych wełnianych pończochach, kapeluszu z szerokim rondem i tym swoim brązowym surducie o jaskółczych połach, wart był stu takich Jerzych Pontifexów, mimo jego karet i koni, tonów i fumów, które stroi.
A jednak – dodał – Jerzy Pontifex bynajmniej nie jest głupcem. – I tak dotarliśmy do drugiego pokolenia rodziny Pontifexów, i teraz nim się zajmiemy.ROZDZIAŁ II
pan Pontifex ożenił się w roku 1750, ale przez pierwsze piętnaście lat małżonka nie obdarzyła go potomkiem. Po upływie tego okresu miasteczko z nieopisanym zdumieniem stwierdziło u pani Pontifex objawy, które nieomylnie wskazywały na zamiar ofiarowania mężowi dziedzica lub dziedziczki. Już przed wielu laty jej przypadek uznany został za beznadziejny, i kiedy doktor, zapytany o znaczenie pewnych symptomatów, wyjaśnił pacjentce ich przyczynę, zbeształa go bez ogródek, że plecie głupstwa. Odmówiła uścibienia nawet najmarniejszej pieluszki w przewidywaniu czekającego ją połogu i gdyby nie sąsiedzi, którzy lepiej od niej samej zorientowali się w jej stanie i – nie mówiąc jej słowa – pomyśleli o wszystkim zawczasu, byłaby zupełnie nie przygotowana. Może bała się Nemezis, choć z całą pewnością nie wiedziała, co to takiego jest Nemezis. A może lękała się, że doktor pomylił się i ludzie będą się z niej śmieli. Cokolwiek było przyczyną negacji faktu tak oczywistego, niezaprzeczalnie odmawiała mu swego uznania, aż pewnej śnieżnej nocy styczniowej poprzez wyboiste drogi wiejskie posłano z wielkim pośpiechem po doktora. Kiedy zjawił się na miejscu, nie jeden, lecz dwóch pacjentów potrzebowało jego pomocy, bo urodził się chłopiec, któremu we właściwym czasie nadano imię Jerzy na cześć panującego wówczas suwerena.
Jestem święcie przekonany, że charakter Jerzego Pontifexa był niemal bez reszty dziedzictwem po tej starszej upartej pani, jego matce – matce, która, choć nikogo na świecie nie kochała z wyjątkiem swego męża (i to na swój specjalny sposób), była jednak jak najczulej przywiązana do nieoczekiwanej pociechy swego podeszłego już wieku. Okazywała to zresztą nader powściągliwie.
Z dzieciaka wyrósł chłopiec silny, o żywym spojrzeniu, niezwykle bystry, choć, być może, trochę przesadnie rozmiłowany w wiedzy książkowej. W domu otoczony był serdecznością, więc kochał swą matkę i ojca tak bardzo, jak z natury skłonny był kochać każdego, ale poza nimi nie kochał nikogo. Posiadał zdrowo i mocno ugruntowane poczucie meum, a definicję tuum tak kruchą, jak tylko mógł sobie na to pozwolić. Rozwijał się przebywając dużo na wolnym powietrzu w jednej z najlepiej położonych i najzdrowszych miejscowości Anglii, a jego młode ciało pławiło się do syta w swobodzie i ruchu, bo w owych czasach umysły dzieci nie były tak przeciążone jak dziś. Nie jest wykluczone, że w tym tkwi przyczyna owej zachłanności, z jaką chciał się uczyć. W wieku sześciu czy siedmiu lat czytał, pisał i rachował tak dobrze jak żaden z jego rówieśników w miasteczku. Mój ojciec został pastorem w Paleham dopiero w latach późniejszych, i nie pamięta dzieciństwa Jerzego Pontifexa, ale sam słyszałem, jak sąsiedzi mu opowiadali, że uchodził on za chłopca niezwykle bystrego i ponad wiek rozwiniętego. Rodzice byli oczywiście dumni ze swego jedynaka, a matka uważała za rzecz zdecydowaną, że jej syn pewnego dnia zostanie zaliczony w poczet władców i prawodawców świata.
Ale mocne postanowienie, że naszemu synowi uda się wspiąć na szczyty powodzenia, tnie oznacza jeszcze, że mu się zapewniło szczęśliwy los w życiu. Mogło się zdarzyć, że Jerzy Pontifex zostałby wychowany na stolarza i zdobyłby powodzenie życiowe nie inaczej jak dziedzicząc po ojcu pozycję jednego z poślednich wielmożów w Paleham, a mimo to osiągnąłby więcej, niż mu się w rzeczywistości udało, bo w moim przekonaniu trudno mówić o większym powodzeniu od tego, które przypadło w udziale państwu Pontifex. Zdarzyło się jednak, że około roku 1780, kiedy Jerzy miał lat piętnaście, siostra pani Pontifex, która wyszła za mąż za pana Fairlie, przyjechała na krótką wizytę do Paleham. Pan Fairlie był wydawcą, przeważnie dzieł o treści religijnej, i posiadał własne przedsiębiorstwo na Paternoster Row. Wywindował się w życiu wysoko, a z nim wywindowała się jego żona. Stosunki między siostrami były przez jakiś czas nieco luźne i nie pamiętam dokładnie okoliczności, które sprawiły, że państwo Fairlie zjawili się jako goście w spokojnym, ale nadzwyczaj wygodnym domu siostry i szwagra. Dość na tym, że z takiego czy innego powodu do wizyty tej doszło, a małemu Jurkowi wkrótce udało się pozyskać względy wujka i ciotki. Bystry, inteligentny chłopiec o gładkim obejściu i krzepkiej budowie, syn szanowanych powszechnie rodziców, reprezentował sobą potencjalną wartość, której praktyczny człowiek interesu, potrzebujący wielu podwładnych, nie mógł przeoczyć. Zanim wizyta dobiegła końca, pan Fairlie zaproponował rodzicom chłopca przyjęcie go do własnego przedsiębiorstwa, zapewniając jednocześnie, że jeżeli na to zasłuży, nie będzie w przyszłości potrzebował żadnego innego protektora. Interes syna był zbyt drogi sercu pani Pontifex, by miała odrzucić tak nęcącą ofertę, a więc sprawę szybko uzgodniono i, mniej więcej w dwa tygodnie po odjeździe państwa Fairlie, wyprawiono Jerzego dyliżansem do Londynu, a tam wyszli po niego wujostwo, z którymi według rodzinnego układu miał zamieszkać. Tak oto dla Jerzego Pontifexa zaczęło się nowe, wspaniałe życie. Ubierał się teraz znacznie staranniej, stosując się do wymagań mody z większą uwagą niż dotąd, a najdrobniejszego nalotu wiejskich nawyków – czy to w chodzie, czy wymowie – który przywiózł ze sobą z Paleham, pozbył się tak szybko i tak skrupulatnie, że niebawem można było przyjąć za pewnik, że urodził się i obracał wyłącznie w sferze ludzi, których określamy mianem wykształconych. Chłopiec przykładał się do pracy bardzo gorliwie, a dodatnia opinia, którą sobie wyrobił o nim pan Fairlie, znalazła pełne potwierdzenie, rzec można, z nadwyżką. Od czasu do czasu pan Fairlie posyłał go do Paleham na kilkudniowy wypoczynek i wkrótce rodzice spostrzegli, że ton i sposób wyrażania się syna są teraz zupełnie inne od tych, które wywiózł z Paleham. Byli z niego dumni i niebawem cofnęli się rozsądnie na właściwe im pozycje, rezygnując nawet z cienia rodzicielskiego nadzoru, który, prawdę mówiąc, był zupełnie zbędny. Nie pozostając im dłużny Jerzy odwzajemniał im się serdecznością i do końca życia zachował dla matki i ojca uczucie tak czułego przywiązania, jakie nie odezwało się w nim chyba nigdy więcej w stosunku do żadnego mężczyzny, kobiety lub dziecka.
Wizyty Jerzego w Paleham nigdy nie trwały długo, bo z Londynu było niespełna pięćdziesiąt mil i jeździło się dyliżansem bez przesiadania, a więc podróż nie była męcząca. Czasu bywało więc wtedy niewiele, dzięki czemu niepowszedniość odwiedzin nigdy ani dla młodego człowieka, ani dla jego rodziców nie zdążyła spłowieć. Jerzy rozkoszował się czystym powietrzem wiejskim i zielenią pól po szarzyźnie, do której nawykł na Paternoster Row, a wówczas, jak zresztą i dziś jeszcze, był to raczej wąski, ponury zaułek niż ulica w całym tego słowa znaczeniu. Niezależnie od przyjemności oglądania znajomych twarzy wiejskich gospodarzy i mieszkańców miasteczka lubił, kiedy jego oglądano i składano powinszowania, że wyrósł na młodzieńca tak przystojnego i tak obiecującego, bo z usposobienia nie należał do tych, którzy skłonni są swe talenty ukrywać pod korcem. Wieczorami nauczyciel, opłacany przez wuja, uczył go… łaciny i greki. Zabrał się do nauki tych języków z zapałem i opanował je szybko i łatwo w takim stopniu, który inni chłopcy osiągają po całych latach nauki. Domyślam się, że właśnie dzięki swej wiedzy nabrał owej pewności siebie, która, świadomie czy nieświadomie z jego strony, była tak wyraźnie wyczuwalna. Dość na tym, że niebawem zaczął pozować na znawcę literatury, a stąd już całkiem gładko uznał się za znawcę sztuki, architektury, muzyki i w ogóle wszystkiego. Podobnie jak i jego ojciec doceniał wartość pieniądza, ale w przeciwieństwie do ojca więcej dbał o zachowanie zewnętrznych pozorów, a rzadziej zdobywał się na gest niewyrachowanej hojności. Nie wyrósł jeszcze z wieku chłopięcego, a już stał się małym, lecz w każdym calu wytrawnym światowcem, który postępował przyzwoicie w pierwszym rzędzie dlatego, bo tak dyktowały mu zasady, podniesione przez jego własne doświadczenie do rangi zasad, a nie głębokie przekonania, które u jego ojca były tak instynktowne, że nie potrafiłby ich uzasadnić.
Ojciec Jerzego, jak wspomniałem, podziwiał syna i nie wtrącał się w jego życie. Syn prześcignął go znacznie i ojciec w jakiś niewyrażalny sposób zdawał sobie z tego sprawę. Po kilku latach, kiedy jedynak zjawiał się z wizytą w domu, wprowadził zwyczaj noszenia w jego obecności swego najlepszego ubrania i nie zamieniał go na zwyczajny przyodziewek, póki Jerzy nie wyjechał znowu do Londynu. Wydaje mi się, że stary pan Pontifex mimo całej swej dumy doznawał uczucia jakiegoś strachu przed synem, jak… gdyby przed czymś, czego nie potrafił bez reszty zrozumieć, lub przed istotą, która wbrew pozorom podobieństwa postępuje inaczej niż on. Pani Pontifex niczego podobnego nie przeżywała, dla niej syn był czystą i zupełną doskonałością. Widziała albo: wydawało się jej, że widzi, iż z rysów twarzy i charakteru podobny jest raczej do niej i jej rodziny niż do męża i jego rodziny, i cieszyło ją to niezmiernie.
Kiedy Jerzy miał coś około dwudziestu pięciu lat, wuj przyjął go do spółki na warunkach bardzo wspaniałomyślnych. Nie potrzebował zresztą żałować tego kroku. Młody człowiek wniósł zapas świeżych sił do firmy, która już wtedy wcale nie była słaba, i w wieku lat trzydziestu mógł zapisać na swe dobro okrągłą sumę tysiąca pięciuset funtów rocznego dochodu z tytułu udziału w zyskach. W dwa lata później ożenił się z panią o siedem lat młodszą, która wniosła mu pokaźny posag. Umarła W roku 1805, wydając na świat ostatnie dziecko, Aleteę, a jej małżonek nie ożenił się powtórnie.ROZDZIAŁ III
W pierwszych latach stulecia piątka drobnych dzieci, którym towarzyszyły dwie piastunki, zaczęła w regularnych okresach zjeżdżać w gościnę do Paleham. Nie potrzeba dodawać, że było to wzrastające pokolenie Pontifexów, do którego oboje starsi państwo, ich dziadkowie, odnosili się z równym uszanowaniem, jak gdyby chodziło o dzieci królewskiego namiestnika w hrabstwie. Dzieciaki miały na imię: Eliza, Maria, Jan, Teobald (urodzony w roku 1802, a więc mój rówieśnik) oraz Aletea. Pan Pontifex zawsze przed imionami swych wnuków dodawał „panicz” i „panienka”, a omijało to tylko jedną Aleteę, która była jego ulubienicą. Sprzeciwić się wnukom było dla pana Pontifexa równym niepodobieństwem jak sprzeciwić się żonie. Nawet sama pani Pontifex zostawiała im tak daleko posuniętą swobodę, na jaką nie pozwoliłaby ani moim siostrom, ani mnie, a darzyła nas szacunkiem tylko o jeden stopień mniejszym od swych wnuków. Obowiązywały ich jedynie dwie rygorystyczne reguły, których musiały przestrzegać: należało przed wejściem do domu porządnie wytrzeć buty oraz nie wolno było napompowywać zbyt dużo powietrza do mężowskich organów ani wykręcać piszczałek.
My, na naszej plebanii, niczego nie oczekiwaliśmy z takim utęsknieniem jak dorocznych wizyt małych Pontifexów. I nam dostawała się cząstka panującej wtedy swobody. Szliśmy na herbatę do pani Pon>tifex i tam spotykaliśmy jej wnuki, a potem naszych małych przyjaciół zapraszało się na herbatę do nas, na plebanię – i w ogóle, jak uważaliśmy zgodnie, żyło się nam wspaniale. Ja beznadziejnie zakochałem się w Aletei, a prawdę mówiąc, wszyscy zakochaliśmy się we wszystkich, i w obecności naszych piastunek otwarcie i bez żadnego wstydu propagowaliśmy wielożeństwo oraz wzajemną wymianę żon i mężów. Było nam bardzo wesoło, ale to działo się tak dawno, że niewiele już pamiętam z wyjątkiem tego, że było nam naprawdę wesoło. Tylko jedno wspomnienie utkwiło na dobre w mej pamięci, jak Teobald pewnego dnia bił swą piastunkę i okropnie jej dokuczał, a kiedy ona zagroziła, że odejdzie, wykrzyknął:
– Nie pójdziesz, będę cię trzymał naumyślnie, żeby cię dręczyć.
Pewnego zimowego ranka, w roku 1811, kiedy ubieraliśmy się w naszym zacisznym dziecinnym pokoju, usłyszeliśmy bicie dzwonu kościelnego i powiedziano nam, że to za starą panią Pontifex. Powiedział nam o tym służący Jan i z ponurą niefrasobliwością wyjaśnił, że dzwonią dlatego, żeby przyszli ludzie i zabrali ją z domu. Dostała ataku paraliżu, który spowodował niemal natychmiastową śmierć. Było to naprawdę wstrząsające, i to tym bardziej, że nasza piastunka zapewniła nas, że jeżeli Panu Bogu się spodoba i my też możemy jeszcze tego samego dnia zostać sparaliżowani i odstawieni prosto na sąd ostateczny. Dzień sądu ostatecznego, zgodnie z opinią osób najlepiej poinformowanych o tej sprawie, w żadnym przypadku nie będzie dłużej odraczany niż najwyżej na jakieś kilka lat, a wtedy cały świat zostanie spalony, a my zostaniemy skazani na wieczne męczarnie, jeżeli nie poprawimy się, i to tak znacznie, że w danej chwili nie było nawet cienia nadziei, byśmy zdołali tego dokazać. Wszystko to było tak dalece niepokojące, że rozbeczeliśmy się i narobiliśmy wielkiego wrzasku, a piastunka dla własnego spokoju była zmuszona nas pocieszyć. Potem znowu płakaliśmy, ale bardziej powściągliwie, bo przypomnieliśmy sobie, że nie pójdziemy już więcej na herbatę z ciastkami do pani Pontifex.
W sam dzień pogrzebu przeżyliśmy jednak wielką emocję: stary pan Pontifex posłał każdemu mieszkańcowi miasteczka bochenek chleba za pensa, zgodnie ze zwyczajem, który na początku naszego wieku nie był rzadki, a z dawien dawna nazywał się – „strawne”. Nigdy nie słyszeliśmy o tym zwyczaju, a choć chlebek za pensa ze słyszenia nie był nam obcy, zobaczyliśmy go wtedy po raz pierwszy. Co więcej, zostaliśmy obdarowani jako obywatele miasteczka i zrównani z dorosłymi, bo ojciec i matka oraz służba też dostali po bochenku, ale tylko po jednym. Nawet przez myśl nam nigdy nie przeszło, że jesteśmy obywatelami, a dodać trzeba, że chlebek był świeży, my zaś namiętnie lubiliśmy świeży chleb, ale dostawaliśmy go rzadko, może nawet wcale, bo uważano, że nie wychodzi nam na zdrowie. W tym stanie rzeczy nasze uczucie żalu z powodu utraty starej przyjaciółki musiało stawić czoło zjednoczonym atakom naszych za – interesowań archeologicznych, naszych przywilejów obywatelskich i praw własności, przyjemności dla oka i smakowitości dla podniebienia; jakie reprezentował sobą mały chlebek, i wreszcie naszemu poczuciu znaczenia, którego źródłem stał się fakt, że pozostawaliśmy w zażyłych stosunkach z kimś, kto właśnie umarł. Dalsze dociekania doprowadziły nas do wniosku, że w istocie jest mało prawdopodobne, żeby którekolwiek z nas miała spotkać rychła śmierć, a w tym stanie rzeczy świadomość, że to kogoś innego zabrano na cmentarz, okazała się wcale przyjemna. W jednej, chwili z krańcowej rozpaczy wpadliśmy w krańcowe upojenie. Uświadomienie sobie faktu, że przez śmierć przyjaciół możemy odnieść korzyść, objawiło nam… niebo i ziemię w zupełnie nowym świetle, i obawiam, się, że przez pewien czas interesowaliśmy się zdrowiem każdego mieszkańca miasteczka, którego pozycja wskazywała na prawdopodobieństwo ponownego obdarowania nas żałobnym chlebkiem.
Były to czasy, w których wszystkie wielkie sprawy wydawały się nam bardzo odległe, i niezmiernie zdziwiliśmy się, kiedy dowiedzieliśmy się, że Napoleon. Bonaparte jest osobą naprawdę żyjącą Uważaliśmy, że tak wielki człowiek mógł żyć tylko w bardzo dawnych czasach, a tymczasem był tu, ma ziemi, i to tak blisko, że niemal tuż za drzwiami naszego domu. W konsekwencji pogląd, że dzień sądu ostatecznego, jest, być może, bliższy, niż przypuszczaliśmy, nabrał znowu plastycznego wyrazu, ale piastunka uspokoiła nas, że teraz jest wszystko w najlepszym porządku, a ona dobrze na tym się zna. W owych czasach śnieg, leżał dłużej i głębszymi warstwami kładł się na łąkach; niż dziś, a w zimie wcale nierzadko przynoszono nam mleko ścięte lodem i prowadzono nas do kuchni, żeby nam je pokazać. Sądzę, że i dziś w niejednym zakątku naszego kraju są takie plebanie, do których nieraz w zimie przynoszą mleko pokryte warstewką lodu, a dzieci schodzą na dół i oglądają je z podziwem, ale ja, w Londynie, nie widuję nigdy zamarzniętego mleka, i dlatego wydaje mi się, że zimy są teraz cieplejsze, niż bywały dawniej.
W jakiś rok po śmierci pani Pontifex pan Pontifex również odszedł na zawsze. Ojciec mój widział go na dzień przed śmiercią. Staruszek miał własną teorię o zachodach słońca i przy murku, okalającym ogródek warzywny, zbudował sobie dwa stopnie, na których stawał i przy dobrej pogodzie wpatrywał się w zachodzące słońce. Pewnego popołudnia ojciec wybrał się do niego w odwiedziny i zobaczył starca opartego o ogrodzenie i patrzącego w słońce poprzez pole przecięte ścieżką, którą ojciec szedł w jego kierunku. Słońce kryło się właśnie za horyzontem i ojciec usłyszał, jak pan Pontifex mówił: „Żegnaj, słońce, żegnaj, słońce!”, a z tonu i ruchów spostrzegł, że musiał czuć się już bardzo słabo. Zanim słońce zaszło następny raz, pan Pontifex już nie żył.
Nie było żałobnego chlebka. Niektórych wnuków pana Pontifexa przywieziono na pogrzeb, a my wnieśliśmy do nich w tej sprawie uroczysty protest, ale nie przyniosło to poważniejszego rezultatu. Starszy ode mnie o rok Jan Poratifex odniósł się z lekceważącą pogardą do chlebków za pensa i dał do zrozumienia, że dlatego wystąpiłem z takim roszczeniem, bo widocznie moich rodziców nie stać, żeby mi go kupili, co, jak mii się wydaje, skończyło się czymś w rodzaju bójki, z której on wyszedł pokonany, ale mogło być Właśnie przeciwnie. Pamiętam, że piastunka moich sióstr, bo ja już wyrastałem z piastunek, przekazała tę sprawę czynnikom kompetentnym i wszystkich nas spotkała jakaś sromotna kara, co raz na zawsze wyleczyło nas ze złudzeń i przez długi czas na samo wspomnienie chlebków za pensa rumieniliśmy się ze wstydu po same uszy. Po tym zdarzeniu, choćby przyniesiono nam i tuzin chlebków, nie odważylibyśmy się nawet ich dotknąć.
Jerzy Pontifex wzniósł pomnik ku czci swych rodziców, była to zwykła płyta wmurowana w palehamskim kościele z następującym epitafium:
NIEODŻAŁOWANEJ PAMIĘCI
JAN PONTIFEX
URODZONY 16 SIERPNIA 1727, ZMARŁ 8 LUTEGO 1812
ŻYŁ LAT 85
I ŻONA JEGO
RUT PONTIFEX
URODZONA 13 PAŹDZIERNIKA 1727, ZMARŁA 10 STYCZNIA 1811
ŻYŁA LAT 84
BYLI CISI I SKROMNI, ALE WZOROWI W WYPEŁNIANIU
SWYCH OBOWIĄZKÓW
RELIGIJNYCH, MORALNYCH I SPOŁECZNYCH.
POMNIK TEN WZNIÓSŁ
ICH JEDYNY SYNROZDZIAŁ IV
Po kilku latach było Waterloo i pokój wiedeński. Wtedy Jerzy Pontifex wyjechał za granicę, zresztą potem powtarzał to dość często. Przypominam sobie, że po latach oglądałem w Battersby dziennik, który prowadził z okazji pierwszej z tych eskapad. Charakterystyczny dokument. Czytając czułem, że autor przed wyjazdem powziął decyzję zachwycania się tylko tymi rzeczami, dla których zachwyt był w jego przekonaniu aktem przynoszącym mu zaszczyt, oraz oglądania przyrody i sztuki przez okulary, które, przekazywane przez pokolenia kabotynów i pozerów, w końcu jemu dostały się w spadku. Oglądając Mont Blanc po raz pierwszy, pan Pontifex dostał ataku tradycyjnej ekstazy. „Nie potrafię wyrazić mych uczuć. Zabrakło mi tchu w piersi, a jednak kiedy stanąłem po raz pierwszy w obliczu Króla Gór, nie odważyłem się zaczerpnąć oddechu. Oczyma wyobraźni dojrzałem Geniusza, który wysoko, ponad strzelistymi pobratymcami, rozparł się na swym potężnym tronie i rzucił wyzwanie niebu i ziemi. Uczucia, które mną owładnęły, spowodowały, że stałem zdrętwiały i niemy i po pierwszym okrzyku nie wydałbym za skarby świata więcej głosu ze siebie, aż dopiero obfite łzy przyniosły mi ulgę. Z bólem oderwałem się od niezwykłego widowiska «mgłą dali zasnutego> (czułem się tak, jak gdyby ma dusza i me oczy uleciały ze mnie do niego).” Po dokładniejszym obejrzeniu widoków alpejskich ze wzniesień w okolicy Genewy, pomaszerował w dół jakieś osiem czy dziewięć mil: „Mój umysł i moje serce były tak pełne wrażeń, że nie mogłem usiedzieć spokojnie, i dopiero w wysiłku fizycznym znalazłem jakie takie odprężenie – dla mych uczuć.” Następnie dotarł do Chamonix, skąd w niedzielę wybrał się do Montanvert zobaczyć Mer de Glace. Tam wpisał do księgi pamiątkowej następujący utwór poetycki, który uznał – jak sam się wyraził.– za odpowiedni do „dnia i scenerii”:
Panie, cuda Twej ręki widząc wokół siebie
Dusza ma korne dzięki posyła do Ciebie.
Te pustkowia posępne, ta głusza śmiertelna,
Tej śnieżnej piramidy biel nieskazitelna,
Turnie strzelistej kwieciem roześmiane hale
I ogromne jezioro w wiecznej zimy chwale
To Twoje dzieło, Boże. A gdy patrzę na nie
Zewsząd szept cichy słyszę, co Cię wielbi, Panie.
Niektórym poetom po śmignięciu przez siedem czy osiem linijek nieuchronnie wiotczeją kolana. Z ostatnią zwrotką miał pan Pontifex niemało kłopotu i prawie każde słowo było wymazywane i co najmniej raz przepisywane. Ale księga pamiątkowa w Montanvert wymagała wyboru tej czy innej wersji. Biorąc utwór jako całość skłonny jestem przyznać Pontifexowi rację, że odpowiedni był do dnia, a nie chcąc być zbyt surowy dla Mer de Glace wolę powstrzymać się od opinii, czy był także odpowiedni do scenerii.
Pontifex udał się na Przełęcz Św. Bernarda i tam napisał znowu kilką wierszy, obawiam się, że, tym razem po łacinie. Postarał się też, by schronisko i jego otoczenie zrobiły na nim odpowiednie wrażenie:' „Cała ta niezwykła podróż wydała mi się snem, a szczególnie jej finał: doskonałe towarzystwo, pełny komfort i wszelkie wygody wśród dzikich skał w krainie wiecznego śniegu. Myśl, że znajduję się w klasztorze i leżę w łóżku bądź co bądź samego Napoleona oraz że przebywam w najwyżej położonym, a zamieszkałym przez ludzi punkcie starego świata”, w miejscu, którego sława dotarła do każdego zakątka ziemi, spędzała mi przez pewien czas sen z oczu." Dla przeciwstawienia przytoczę fragment listu napisanego do mnie rok temu przez jego wnuka Ernesta, o którym czytelnik dowie się wkrótce nieco więcej szczegółów: „Udałem się na Przełęcz Św. Bernarda i widziałem psy.” Następnie znalazł się pan Pontifex we Włoszech i tu na widok obrazów i innych dzieł sztuki –. tych przynajmniej, które wówczas były modne – ogarnął go utrzymany w dobrym tonie paroksyzm zachwytu. O galerii w pałacu Uffizi notuje: „Dziś przed południem spędziłem trzy godziny w galerii i doszedłem do wniosku, że gdybym spośród wszystkich skarbów, które widziałem we Włoszech, miał wybrać jedną salę, wskazałbym na tę w tutejszej galerii, która zwie się Trybuną. Zawiera w swych ścianach Wenus Medycejską, Exploratora, Zapaśnika, Tańczącego Fauna i pięknego Apollina. Ciężar gatunkowy tych dzieł przewyższa, i to dość znacznie, Laokoona i Apollina Belwederskiego w Rzymie. Poza tym znajduje się tu jeszcze Święty Jan Rafaela i wiele innych cheis-d'oeuvre, największych mistrzów świata." Warto zestawić słowotok pana Pontifexa z rapsodami naszych współczesnych krytyków. Nie tak dawno ogólnie poważany pisarz oznajmił światu, że rzeźba Michała Anioła zrobiła na nim takie wrażenie, iż czuł „ochotę krzyczeć wniebogłosy z zachwytu”. Zastanawiam się, czy odczuwałby również ów wewnętrzny przymus krzyczenia na widok autentycznego Michała Anioła, lecz zdyskwalifikowanego przez krytykę jako falsyfikat, lub na widok obiektu powszechnie uznanego za dzieło Michała Anioła, którego twórcą był w istocie ktoś zupełnie inny. Wydaje mi się, że pedantyczni kabotyni, którzy mają więcej pieniędzy niż rozumu, byli przed sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu laty tacy sami jak dziś.
Zwróćcie uwagę, co pisze Mendelssohn o tej samej sali, na którą Pontifex z taką pewnością postawił stawkę, ryzykując reputacją arbitra smaku i kultury. On również czuje się niemniej pewny i zapisuje: „Potem poszedłem do Trybuny. Salka ta jest tak uroczo mała, że można ją przemierzyć w piętnastu krokach, a przecież zawiera w sobie ogrom sztuki. Znowu wyszukałem sobie mój ulubiony fotel, ustawiony pod rzeźbą Niewolnika ostrzącego nóż (L'Arrotino), a kiedy w nim zasiadłem, mogłem przez kilka godzin oddać się rozkosznej sjeście, bo w zasięgu mego wzroku miałem Madonnę del Cardellino, Papieża Juliusza II, Portret kobiety Rafaela, ponad nim uroczą Świętą rodzinę Perugina, Wenus Medycejską tak blisko, że mogłem jej dotknąć, a tylko nieco dalej Wenus Tycjana… Przestrzeń między nimi zajmują inne obrazy Rafaela, portret pędzla Tycjana, jakiś Dominichino itd., itd., a wszystko to jest zamknięte w obwodzie tak małego półkola, że pomieszczenie to z powodzeniem mogłoby być zwyczajnym pokojem. Jest to miejsce, gdzie człowiek czuje swą nicość i uczy się pokory." Dla ludzi pokroju Mendelssohna ta sala jest za śliska na naukę pokory. Z reguły na jeden krok w jej kierunku, cofają się dwa kroki wstecz. Zastanawia mnie, jak wysoką notę postawił sobie Mendelssohn za siedzenie przez dwie godziny w tym fotelu. Zastanawiam się, ile razy musiał zerkać na zegarek, czy już te dwie godziny minęły. Ciekawy jestem, ile razy powiedział do siebie, że w istocie rzeczy, gdyby prawdzie stało się zadość, on jest taką samą znakomitością jak ci, których dzieła ma przed sobą; ile razy zastanawiał się, czy zwiedzające osoby rozpoznały, kim on jest, i czy podziwiają go za tak długie siedzenie w tym samym fotelu, i ile razy był zły, że ludzie przechodzą nie zwracając na niego uwagi. Nie jest bynajmniej wykluczone, że gdyby prawda wy – szła na jaw, okazałoby się, że do tych dwóch godzin coś niecoś brakowało.
Powracając do pana Pontifexa, naprawdę nie wiem, czy na serio, czy nie na serio upodobał sobie owe, w jego mniemaniu, arcydzieła sztuki greckiej i włoskiej, dość na tym, że przywiózł sobie kilka kopii, które, jego zdaniem, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, wytrzymywały najsurowsze porównanie z oryginałami. Dwie takie kopie dostały się Teobaldowi przy podziale ojcowskiego umeblowania i widywałem je często w Battersby przy okazji mych wizyt u Teobalda i jego żony. Jedną z nich była Madonna. Sassoferrata w niebieskim welonie rzucającym cień na połowę jej twarzy. Druga wiernie odtwarzała Magdalenę Carlo Dolci, kobietę o bardzo pięknych włosach, z marmurową wazą w rękach. Za moich młodych lat uważałem te obrazy za piękne, ale później, w miarę jak odwiedzałem Battersby, zacząłem odnosić się do nich z coraz większą odrazą i doświadczałem uczucia że na odległość paruje od nich Jerzym Pontifexern.: W końcu odważyłem się dla eksperymentu skrytykować je, zresztą niezbyt surowo, ale zarówno Teobald, jak i jego żona w tej samej chwili zmobilizowali swe siły przeciwko mnie. Choć ani jedno, ani drugie nie darzyło swego ojca i teścia sympatią, to nie mogło być mowy o podawaniu w wątpliwość jego znawstwa i nieprzeciętnych zdolności ani o podważaniu jego autorytetu jako człowieka obdarzonego absolutnym smakiem w sprawach literatury i sztuki, a dziennik, który prowadził w czasie swej zagranicznej podróży, był przekonywającym tego dowodem. Przytoczę z niego jeszcze jeden fragment, po czym pozostawię go jego własnym losom i powrócę do mej opowieści. W czasie pobytu we
Florencji pan Pontifex zanotował: „Właśnie widziałem wielkiego księcia i jego rodzinę, jak przejeżdżali w poszóstnych pojazdach, co zwróciło niemal tak znikomą uwagę przechodniów, jak gdyby chodziło o mnie, który jestem zupełnie nieznany w tym mieście.” Nie wydaje mi się możliwe, żeby choć trochę wierzył, że jest zupełnie nieznany we Florencji lub w ogóle gdziekolwiek.