Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drogą Czwartaków: od Ostrowca na Litwę 1915 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drogą Czwartaków: od Ostrowca na Litwę 1915 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 233 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DRO­GĄ CZWAR­TA­KÓW OD OSTROW­CA NA LI­TWĘ 1915

W Kra­ko­wie 1916

Na­kła­dem Cen­traln.

Biu­ra Wy­daw­nictw

N.K.N.

Okład­ka i zdob­ni­ki ry­sun­ku Le­ona Cze­chow­skie­go. Od­bi­to czcion­ka­mi Dru­kar­ni Na­ro­do­wej w Kra­ko­wie.

Puł­kow­ni­ko­wi

Bo­le­sła­wo­wi Rojl

Bo­ha­ter­skie­mu Do­wódz­cy Czwar­ta­ków

dzien­nik ni­niej­szy

– od Ostrow­ca na Li­twę -

W hoł­dzie zoł­nier­skim ofia­ru­je

Wła­dy­sław Or­kan cho­rą­ży.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY.

Dłu­go pa­mięt­nym dla Piotr­ko­wian zo­sta­nie dzień 15. lip­ca 1915 roku, gdy ufor­mo­wa­ny wła­śnie pułk czwar­ty Le­gio­nów wy­ru­szał w pole. A zwłasz­cza mo­ment ten, dla wie­lu przez łzy wzru­sze­nia na za­wsze wpa­mięt­nio­ny, gdy po mszy po­lo­wej, na bło­niu, wo­bec ja­sne­go nie­ba, wo­bec ze­bra­nej licz­nie pu­blicz­no­ści i władz woj­sko­wych, de­fi­lo­wa­ły od­dzia­ły puł­ko­we przy dźwię­kach "mar­sza czwar­ta­ków"… Je­chał po­przód puł­kow­nik, o gło­śnem już, zdo­by­tem w bo­jach kar­pac­kich imie­niu – je­cha­li za nim inni ofi­ce­ro­wie puł­ku, wio­dąc ba­ta­lio­ny swo­je, kom­pa­nie – szły rów­no, rów­no, sprę­żo­ne, moc­ne sze­re­gi: – a gdy mi­ja­li oczy że­gna­ją­ce, sa­lu­tu­jąc, dresz­czem przy­sięż­nej po­wa­gi ude­rza­ły świa­tła ócz żoł­nier­skich i świa­tła wznie­sio­nych sza­bel o ser­ca osta­ją­cych. A dało się z tych przy­się­głych, dum­nie pod­nie­sio­nych głów od­czuć jesz­cze jed­no, co cień tra­gi­zmu pew­ne­go, niby re­fleks prze­szło­ści, na mi­ja­ją­ce sze­re­gi rzu­ca­jąc, giest oso­bli­wy tej for­ma­cyi le­gio­no­wej tło­ma­czy­ło: – to w świa­do­mo­ści od­cho­dzą­cych kre­wień­stwo nie­ja­kie z onym "ty­sią­cem wa­lecz­nych" – myśl o so­bie, świa­do­ma za­dań bo­jo­wych: "Czwar­ta­cy".

Roz­ka­zem Ko­men­dy Le­gio­nów w ostat­niej chwi­li do puł­ku czwar­te­go przy­dzie­lo­ny, zdą­ży­łem jesz­cze w nocy do po­cią­gu, któ­rym od­jeż­dżał ba­ta­lion trze­ci. Pierw­szy i dru­gi już były od­je­cha­ły.

Ko­lej do­cho­dzi­ła do Ostrow­ca, gdzie też na­zna­czo­na była pierw­sza kwa­te­ra puł­ku.

Po ule­wie noc­nej dzień na­stał 17. lip­ca, po­god­ny, świe­ży. Wcze­snem ra­nem wy­ru­szył pułk z Ostrow­ca, szo­są, w kie­run­ku na Oża­rów.

Po­chód od­by­wał się dla ćwi­cze­nia mar­szem ubez­pie­czo­nym. To zna­czy: na­przód pa­trol przed­nia, t… zw. szpi­ca, za nią w od­stę­pach pew­nych, po­je­dyn­ką, wi­dzą­ce się jako słu­py te­le­gra­ficz­ne – łącz­ni­ki, po obu stro­nach dro­gi w od­da­le­niu znacz­nem – pa­tro­le bocz­ne, za ostat­nim łącz­ni­kiem – kom­pa­nia wy­su­nię­ta, ubez­pie­cza­ją­ca, za­czem ba­ta­lio­ny w od­stę­pach krót­kich od sie­bie, z od­dzia­ła­mi ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, w bo­jo­wym po­rząd­ku, – na koń­cu tre­ny.

Po­stę­po­wał tak pułk roz­wi­nię­ty szo­są, drze­wa­mi cie­nio­ną, wił się na za­krę­tach, prze­gi­nał się w zgur­bach, niby ru­chli­we zwo­je spo­jo­nych dość luź­no ogniw, to spię­trzał się w nurt ciem­ny, ły­skli­wy, gdy szo­sa wy­ci­na­ła pro­sto.

Oczy spo­ty­ka­ły po obu stro­nach szo­sy łany zbóż przej­rza­łych, gdzie­nieg­dzie wzdłuż jak­by stru­mie­nia­mi po­wo­dzi stło­czo­ne. Prze­pły­nę­ło tu wi­dać przed nami spo­ro wojsk, któ­rym nie star­czy­ło ławy dro­gi.

Ście­li­ły się też łąki o wtór­nej, przy­ga­słej tra­wie, i wy­świe­ca­ły się tu ów­dzie ła­chy ścier­nisk.

Ude­rza­ły wzrok na­pół ze­bra­ne pola, czę­ścią w ko­pach, czę­ścią na po­ko­sach – jak gdy­by ktoś prze­moż­ny ro­bot­ni­ków od po­lnych żniw od­wo­łał. I oto zie­mia świę­tu­je. Ży­wej du­szy – jak za­go­ny dłu­gie – nie wi­dać. Gdzie ten na­ród – wła­ści­ciel, któ­ry nad wszyst­ko ce­nio­ną zie­mię rod­ną w ta­kiem opusz­cze­niu osta­wia? – Od­po­wiedź na to mia­ła nam wyjść na­prze­ciw po wie­lu wior­stach dro­gi.

Słoń­ce, wy­to­czo­ne nad spo­ry okraj nie­ba, za­le­wa­ło, pa­da­jąc z uko­sa, ścier­nie, łąki, zbo­ża, z rosy desz­czu noc­ne­go jesz­cze nie­obe­schłe, kła­dło się w po­przek ma­sze­ru­ją­cym ko­lum­nom.

Pułk świę­cił w tym po­cho­dzie pierw­szy dzień swe­go wy­stą­pie­nia w pole. Ta świa­do­mość, po­pie­ra­na świe­żo­ścią won­ną po­god­ne­go rana, na­pa­wa­ła żoł­nie­rza zro­zu­mia­łą dumą i pod­no­si­ła krzep­ką tę­ży­znę od­dzia­łów. Szły raź­nie sze­re­gi mło­de, peł­ne po­czu­cia swo­jej war­to­ści bo­jo­wej i spo­dzie­wa­nych w krót­kim cza­sie nie­zwy­czaj­nych czy­nów.

Ko­men­dant puł­ku, ów gło­śny ze swo­ich prze­wag kar­pac­kich Bo­le­sław J.Roja, ja­dą­cy po­przód ze szta­bem swym, za­trzy­mał się u wy­lo­tu dro­gi bocz­nej i lu­stro­wał zo­strzo­nym wzro­kiem nad­pły­wa­ją­ce od­dzia­ły.

Pierw­szy szedł ba­ta­lion ka­pi­ta­na An­drze­ja Ga­li­cy. Mimo, że był to ma­te­ry­ał świe­ży, prze­waż­nie z Kró­le­stwa w ostat­nich mie­sią­cach zwer­bo­wa­ny, sze­re­gi nio­sły się sprę­ży­ście, po­staw­nie – znać było w ich po­sta­wie­niu woj­sko­wem szko­łę do­brą.

Ja­dą­cy na cze­le ka­pi­tan Ga­li­ca, były ko­men­dant Ba­ta­lio­nu uzu­peł­nia­ją­ce­go, mimo, że po raz pierw­szy uda­wał się na front, wy­glą­dał, jak­by żoł­nie­rzem się już był uro­dził: tak w nim się zjed­no­li­cił giest ju­nac­ki z po­sta­wą. Po­bok je­chał jego ad­ju­tant, rów­nie po­staw­nej for­my, cho­rą­ży Re­li­dzyń­ski. – Pierw­szą kom­pa­nię pro­wa­dził do­świad­czo­ny i dziel­ny ofi­cer, por. Boń­cza-Uzdow­ski. – Od­dzia­łem pierw­szym ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, wcho­dzą­cym w skład ba­ta­lio­nu, kie­ro­wał mło­dziut­ki cho­rą­ży Aj­du­kie­wicz, któ­re­mu aż oczy śmia­ły się na myśl, że wkrót­ce swo­ich grze­cho­cą­cych ma­szy­nek spró­bu­je.

Ba­ta­lion dru­gi wiódł ka­pi­tan Si­kor­ski, czło­wiek mło­dy, a już w kam­pa­nii kar­pac­kiej do­brze za­słu­żo­ny. Ba­ta­lion jego skła­dał się też prze­waż­nie z Kar­pat­czy­ków. – Od­dział dru­gi ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych wiódł cho­rą­ży Wa­sung.

Trze­ci ba­ta­lion pro­wa­dził po­de­szły w le­ciech a krzep­ki jesz­cze po­rucz­nik Sze­rauc, któ­ry rów­nież kam­pa­nię zi­mo­wą w Kar­pa­tach prze­byw­szy, od sze­re­gow­ca do ran­gi tej tru­dem za­sług do­szedł. Zdo­bił zaś ba­ta­lion, jak mak zbo­że, ad­ju­tant jego, cho­rą­ży Brzo­zow­ski, za­wsze ele­gan­cyą kwie­ci­sty.

Tren pro­wa­dził cho­rą­ży Gwiżdż.

Puł­kow­nik, zro­biw­szy prze­gląd, po­pra­wiw­szy to i owo w po­cho­dzie, ru­szył ko­niem i wkrót­ce zna­lazł się znów z gro­mad­ką ofi­ce­rów swych na prze­dzie puł­ku.

Pułk ma­sze­ru­je da­lej, brnąc pier­sią, ocho­ty peł­ną w po­wie­trzu czy­stem, bez­pyl­nem, w kie­run­ku wschod­nim.

Wdzięcz­nie przyj­mu­ją oczy – w mia­rę mi­ja­nych wiorst – kraj nowy, nowe, od­kry­wa­ją­ce się ob­sza­ry ra­dom­skiej zie­mi o znacz­nych fa­li­sto­ściach. Po dłu­go opa­trzo­nej mo­no­to­nii rów­ni­ny piotr­kow­skiej, wzrok z lu­bo­ścią za­trzy­mu­je się na wzgó­rzach, nie­rzad­ko wień­ca­mi lasu ocie­nia­nych.

A my­śli wy­bie­ga­ją na­przód, ku nie­wia­do­me­mu koń­cu dro­gi. Tają jak pta­ki w nie­doj­rzy po­wietrz­nej – i nik­ną. Rze­czy­wi­stość bo­ga­ta drob­nych spraw po­cho­du puł­ku i rze­czy­wi­stość do­okol­na za­pa­no­wu­ją w umy­śle nad wszyst­kiem. To jest, co jest. Idee gdzieś tam so­bie fru­wa­ją nad gło­wą… Klę­ski? na­dzie­je? – Jest tyl­ko pew­ność dro­gi – wzrok wy­by­strzo­ny – uwa­ga. I ser­ce ja­kieś przy­ja­zne wszyst­kie­mu. – Gdzieś, mó­wią, woj­na – i my po­noć na woj­nę je­dzie­my. Na­wet gdzieś bliz­ko. Dziw­ne.

Słoń­ce za­czy­na przy­grze­wać. Kom­pa­nie, przy­nu­żo­nę mar­szem i wsta­ją­cem już go­rą­cem przed­po­łu­dnia, aby so­bie do­dać ocho­ty, po­czy­na­ją w przy­osła­bły rytm sze­re­gów śpie­wać. Zra­zu nie­śmia­ło, prób­nie, aż wresz­cie z kom­pa­nii przo­du­ją­cej wy­bi­ja się cheł­pli­wość pio­sen­ki czwar­tac­kiej:

"Przy­szli­śmy na­po­ić na­sze ko­nie

Przy­szli­śmy na­po­ić na­sze ko­nie

Ha nami pie­cho­ty peł­ne bło­nie –

Ha nami pie­cho­ty peł­ne bło­nie… "

Huk­nę­ło moc­niej – kom­pa­nia na­stęp­na po­par­ła;

" O Jezu! a cóż to za wo­ja­cy?

O Jezu! a cóż to za wo­ja­cy? –

– Otwie­raj, nie bój się, to Czwar­ta­cy –

Otwie­raj, nie bój się, to Czwar­ta­cy. "

I już cały ba­ta­lion śpie­wa:

"O Jezu! do­ką­dże Bóg pro­wa­dzi?

O Jezu! do­ką­dże Bóg pro­wa­dzi?

– War­sza­wę od­wie­dzić by­śmy ra­dzi,

War­sza­wę od­wie­dzić by­śmy ra­dzi. "

Gdy moc­niej nad inne wy­grzmia­ły ostat­nie sło­wa, czu­ło się, że praw­dę tę­sk­no­ty le­gio­no­wej wy­ra­ża­ją. To pra­gnie­nie tkwi­ło w pier­siach wszyst­kich – od ko­men­dan­ta, do ostat­nie­go w sze­re­gach.ROZ­DZIAŁ DRU­GI.

Oko­li­ce, gdy­śmy da­lej za­ła­nia­li się w zie­mię ra­dom­ską, za­cho­dzi­ły przed nas pa­gó­ra­mi, co­raz bar­dziej po­fał­do­wa­ne. Da­wa­ły się też za­uwa­żyć z dro­gi żół­te roz­rzu­ty ro­wów, a pod wy­nie­sie­nia­mi gdzie­nieg­dzie rwa­ne li­nie oko­pów: świa­dec­two nie­daw­no mi­nio­nych tu walk.

Za­cho­dzi przed myśl dro­ga pierw­szej bry­ga­dy – gdzieś tu ni­żej ku po­łu­dnio­wi krwa­wią­ce się: Opa­tów, Ko­na­ry, – cięż­kie tam­że prze­pra­wy. Tędy dro­ga ta mu­sia­ła prze­cho­dzić, pro­wa­dząc w kie­run­ku pół­noc­no-wschod­nim.

Czo­ło puł­ku do­szło schy­ło­ści szo­sy, któ­ra się zwol­na wy­no­si­ła na roz­le­gły pła­sko­wyż. Dą­żąc pod górę, mo­gli­śmy z "bliz­ka oglą­dać rowy strze­lec­kie, po obu stro­nach co pe­wien czas w róż­nych od­stę­pach spo­ty­ka­ne. Wi­dać było ner­wo­wość w ich roz­miesz­cze­niu i ro­bo­cie. – Stąd atak szedł, ku gó­rze. – Na wznie­sie­niu pod la­sem i na otwar­tej prze­strze­ni wy­zna­cza­ły się pu­ste łuki oko­pów ro­syj­skich. Rów­nież za prze­chy­le­niem w kil­ku od­stę­pach – rowy ro­syj­skie, re­zerw. Łan zbo­ża stło­czo­ne­go, a da­lej wie­niec ciem­ny lasu.

Zjeż­dża­my po schy­le­niu wol­nem, a póź­niej w dół, ku ja­kiejś wsi, czy mia­stecz­ku, jak wska­zu­ją wy­ła­nia­ją­ce się w za­głę­biu roz­wi­dlo­nem na pra­wo za­ła­my ciem­ne do­mów i na wzgó­rzu prze­ciw­le­głem, w oko­le­niu drzew, mury bia­łe ko­ściół­ka. Czyż­by to wy­mie­nio­ny w roz­ka­zie ran­nym Oża­rów?

Te­ren za­chyl­ny prze­sła­nia. A pra­gnie­nie nu­żą­ce – bo­wiem z po­łu­dnia już było – na­su­wa na­przód całe win­ni­ce po­krze­pień, ja­kie nas tam cze­ka­ją. Pierw­sza od wy­ru­sze­nia spo­tka­na osa­da lud­na. Go­ścin­ność wyj­dzie z wdzięcz­nym uśmie­chem na­prze­ciw.

Mury się po­ka­zu­ją… za­pew­ne mia­stecz­ko. Pra­gnie­nie się nie­cier­pli­wi. Na­raz oczy się wzdry­gły. Co to jest?

Praw­da to – czy ma­jak ohyd­ny?

Ko­mi­ny czar­ne, nic wię­cej. Jesz­cze ja­kieś szcząt­ki mu­rów. To wszyst­ko.

Zbli­ża­my się – wjeż­dża­my wol­no, z za­lę­kiem w uli­cę. Gro­za przy­wi­ta­ła nas u wstę­pu…

Ta­kiej ohy­dy znisz­cze­nia oczy na­sze jesz­cze nie wi­dzia­ły. Prze­ra­ża­ją­cy ob­raz gwał­tu i bar­ba­rzyń­stwa.

Sto­ją one ko­mi­ny zczer­nia­łe, – pię­ści po­msty bez­sil­nej w pust­kę ku nie­bu wznie­sio­ne.

Cze­re­py ścian, pa­trzą­ce oczo­do­ła­mi otwo­rów okien­nych.

Zwa­fy gru­zów, ce­gieł skru­szo­nych, prze­pa­lo­nych, zczer­nia­łych ka­mie­ni, jako też kupy stę­ża­łe po­pio­łu – za­le­ga­ją miej­sca pod­łóg.

Doły piw­nic otwar­te.

Gdzie­nieg­dzie szczy­ty sa­mot­ne osta­łe, dziw­ną siłą jesz­cze nie upa­dłe. Wi­dać z nich, jako i z ułam­ków ścian, że mury wy­pro­wa­dzo­ne były jed­no­mod­nie, z gła­dzo­ne­go, bia­łe­go, pia­skow­ca. Ni jed­ne­go domu oca­la­łe­go. Spa­lo­ne wszyst­ko do­szczęt­nie. Na­wet ocem­bro­wa­nia stu­dzien ogień po­żarł – snać i wodę z nich wy­pił.

Wień­ce czer­wo­ne uschnię­tych drzew ota­cza­ją ozdo­bą śmier­ci te ru­iny i zglisz­cza.

Je­dzie­my wol­no środ­kiem tej mar­two­ty.

Zni­kąd ży­wej du­szy, ży­we­go wej­rze­nia. Wszyst­ko umar­ło.

Tu ów­dzie na pla­cu do cna wy­pa­lo­nym, któ­ry sa­dem był może lub dzie­dziń­cem dla za­ba­wy dzia­twy, zwę­glo­ne pnie drzew ki­ku­ta­mi zczer­nia­ły­mi stra­szą.

Z uli­czek, za­wa­lo­nych gru­za­mi, oczy roz­sze­rzo­ne pust­ki wy­cho­dzą.

Na pu­stych pro­gach, w ką­tach sie­ni od­kry­tych – prze­raż­ne opusz­cze­nie.

Na­resz­cie…

W otwar­tem wnę­trzu ja­kaś po­stać. Nie­wia­sta mło­da – o pięk­nej, lecz bla­dej i za­mar­łej twa­rzy – sza­lem spło­wia­łym owi­nię­ta, z dziec­kiem na ręku.

Mi­ja­my, nie­zau­wa­że­ni.

W ulicz­ce coś się ru­sza. Człek, czy psi­na? Sza­re coś mię­dzy zwa­li­ska­mi.

Na pla­cu szer­szym, na ku­pie gru­zów – gru­pa nie­wiel­ka ży­dów. Dziw – ża­den gło­wy nie od­wró­cił, gdy prze­jeż­dża­my mimo. Żad­ne oczy ku nam nie spoj­rza­ły. – Wźrok za­sty­gły, w je­den punkt gdzieś wcze­pio­ny. Dło­nie jak szpo­ny koło ko­lan sple­cio­ne. Tak sie­dzą. Człek ja­kiś sza­ry za­szedł z boku.

– Jak się ta miej­sco­wość na­zy­wa?

– Oża­rów, pa­nie.

– Kto tak znisz­czył?

Mo­ska­le spa­li­li.

* * *

Da­rem­ny otrząś my­śli, by zrzu­cić z sie­bie ten ob­raz tło­czą­cy. Dłu­go jak zmo­ra cię­żyć bę­dzie oczom, gro­zą pa­dać na ser­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: