- W empik go
Drogą Czwartaków: od Ostrowca na Litwę 1915 - ebook
Drogą Czwartaków: od Ostrowca na Litwę 1915 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 233 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Krakowie 1916
Nakładem Centraln.
Biura Wydawnictw
N.K.N.
Okładka i zdobniki rysunku Leona Czechowskiego. Odbito czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie.
Pułkownikowi
Bolesławowi Rojl
Bohaterskiemu Dowódzcy Czwartaków
dziennik niniejszy
– od Ostrowca na Litwę -
W hołdzie zołnierskim ofiaruje
Władysław Orkan chorąży.ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Długo pamiętnym dla Piotrkowian zostanie dzień 15. lipca 1915 roku, gdy uformowany właśnie pułk czwarty Legionów wyruszał w pole. A zwłaszcza moment ten, dla wielu przez łzy wzruszenia na zawsze wpamiętniony, gdy po mszy polowej, na błoniu, wobec jasnego nieba, wobec zebranej licznie publiczności i władz wojskowych, defilowały oddziały pułkowe przy dźwiękach "marsza czwartaków"… Jechał poprzód pułkownik, o głośnem już, zdobytem w bojach karpackich imieniu – jechali za nim inni oficerowie pułku, wiodąc bataliony swoje, kompanie – szły równo, równo, sprężone, mocne szeregi: – a gdy mijali oczy żegnające, salutując, dreszczem przysiężnej powagi uderzały światła ócz żołnierskich i światła wzniesionych szabel o serca ostających. A dało się z tych przysięgłych, dumnie podniesionych głów odczuć jeszcze jedno, co cień tragizmu pewnego, niby refleks przeszłości, na mijające szeregi rzucając, giest osobliwy tej formacyi legionowej tłomaczyło: – to w świadomości odchodzących krewieństwo niejakie z onym "tysiącem walecznych" – myśl o sobie, świadoma zadań bojowych: "Czwartacy".
Rozkazem Komendy Legionów w ostatniej chwili do pułku czwartego przydzielony, zdążyłem jeszcze w nocy do pociągu, którym odjeżdżał batalion trzeci. Pierwszy i drugi już były odjechały.
Kolej dochodziła do Ostrowca, gdzie też naznaczona była pierwsza kwatera pułku.
Po ulewie nocnej dzień nastał 17. lipca, pogodny, świeży. Wczesnem ranem wyruszył pułk z Ostrowca, szosą, w kierunku na Ożarów.
Pochód odbywał się dla ćwiczenia marszem ubezpieczonym. To znaczy: naprzód patrol przednia, t… zw. szpica, za nią w odstępach pewnych, pojedynką, widzące się jako słupy telegraficzne – łączniki, po obu stronach drogi w oddaleniu znacznem – patrole boczne, za ostatnim łącznikiem – kompania wysunięta, ubezpieczająca, zaczem bataliony w odstępach krótkich od siebie, z oddziałami karabinów maszynowych, w bojowym porządku, – na końcu treny.
Postępował tak pułk rozwinięty szosą, drzewami cienioną, wił się na zakrętach, przeginał się w zgurbach, niby ruchliwe zwoje spojonych dość luźno ogniw, to spiętrzał się w nurt ciemny, łyskliwy, gdy szosa wycinała prosto.
Oczy spotykały po obu stronach szosy łany zbóż przejrzałych, gdzieniegdzie wzdłuż jakby strumieniami powodzi stłoczone. Przepłynęło tu widać przed nami sporo wojsk, którym nie starczyło ławy drogi.
Ścieliły się też łąki o wtórnej, przygasłej trawie, i wyświecały się tu ówdzie łachy ściernisk.
Uderzały wzrok napół zebrane pola, częścią w kopach, częścią na pokosach – jak gdyby ktoś przemożny robotników od polnych żniw odwołał. I oto ziemia świętuje. Żywej duszy – jak zagony długie – nie widać. Gdzie ten naród – właściciel, który nad wszystko cenioną ziemię rodną w takiem opuszczeniu ostawia? – Odpowiedź na to miała nam wyjść naprzeciw po wielu wiorstach drogi.
Słońce, wytoczone nad spory okraj nieba, zalewało, padając z ukosa, ściernie, łąki, zboża, z rosy deszczu nocnego jeszcze nieobeschłe, kładło się w poprzek maszerującym kolumnom.
Pułk święcił w tym pochodzie pierwszy dzień swego wystąpienia w pole. Ta świadomość, popierana świeżością wonną pogodnego rana, napawała żołnierza zrozumiałą dumą i podnosiła krzepką tężyznę oddziałów. Szły raźnie szeregi młode, pełne poczucia swojej wartości bojowej i spodziewanych w krótkim czasie niezwyczajnych czynów.
Komendant pułku, ów głośny ze swoich przewag karpackich Bolesław J.Roja, jadący poprzód ze sztabem swym, zatrzymał się u wylotu drogi bocznej i lustrował zostrzonym wzrokiem nadpływające oddziały.
Pierwszy szedł batalion kapitana Andrzeja Galicy. Mimo, że był to materyał świeży, przeważnie z Królestwa w ostatnich miesiącach zwerbowany, szeregi niosły się sprężyście, postawnie – znać było w ich postawieniu wojskowem szkołę dobrą.
Jadący na czele kapitan Galica, były komendant Batalionu uzupełniającego, mimo, że po raz pierwszy udawał się na front, wyglądał, jakby żołnierzem się już był urodził: tak w nim się zjednolicił giest junacki z postawą. Pobok jechał jego adjutant, równie postawnej formy, chorąży Relidzyński. – Pierwszą kompanię prowadził doświadczony i dzielny oficer, por. Bończa-Uzdowski. – Oddziałem pierwszym karabinów maszynowych, wchodzącym w skład batalionu, kierował młodziutki chorąży Ajdukiewicz, któremu aż oczy śmiały się na myśl, że wkrótce swoich grzechocących maszynek spróbuje.
Batalion drugi wiódł kapitan Sikorski, człowiek młody, a już w kampanii karpackiej dobrze zasłużony. Batalion jego składał się też przeważnie z Karpatczyków. – Oddział drugi karabinów maszynowych wiódł chorąży Wasung.
Trzeci batalion prowadził podeszły w leciech a krzepki jeszcze porucznik Szerauc, który również kampanię zimową w Karpatach przebywszy, od szeregowca do rangi tej trudem zasług doszedł. Zdobił zaś batalion, jak mak zboże, adjutant jego, chorąży Brzozowski, zawsze elegancyą kwiecisty.
Tren prowadził chorąży Gwiżdż.
Pułkownik, zrobiwszy przegląd, poprawiwszy to i owo w pochodzie, ruszył koniem i wkrótce znalazł się znów z gromadką oficerów swych na przedzie pułku.
Pułk maszeruje dalej, brnąc piersią, ochoty pełną w powietrzu czystem, bezpylnem, w kierunku wschodnim.
Wdzięcznie przyjmują oczy – w miarę mijanych wiorst – kraj nowy, nowe, odkrywające się obszary radomskiej ziemi o znacznych falistościach. Po długo opatrzonej monotonii równiny piotrkowskiej, wzrok z lubością zatrzymuje się na wzgórzach, nierzadko wieńcami lasu ocienianych.
A myśli wybiegają naprzód, ku niewiadomemu końcu drogi. Tają jak ptaki w niedojrzy powietrznej – i nikną. Rzeczywistość bogata drobnych spraw pochodu pułku i rzeczywistość dookolna zapanowują w umyśle nad wszystkiem. To jest, co jest. Idee gdzieś tam sobie fruwają nad głową… Klęski? nadzieje? – Jest tylko pewność drogi – wzrok wybystrzony – uwaga. I serce jakieś przyjazne wszystkiemu. – Gdzieś, mówią, wojna – i my ponoć na wojnę jedziemy. Nawet gdzieś blizko. Dziwne.
Słońce zaczyna przygrzewać. Kompanie, przynużonę marszem i wstającem już gorącem przedpołudnia, aby sobie dodać ochoty, poczynają w przyosłabły rytm szeregów śpiewać. Zrazu nieśmiało, próbnie, aż wreszcie z kompanii przodującej wybija się chełpliwość piosenki czwartackiej:
"Przyszliśmy napoić nasze konie
Przyszliśmy napoić nasze konie
Ha nami piechoty pełne błonie –
Ha nami piechoty pełne błonie… "
Huknęło mocniej – kompania następna poparła;
" O Jezu! a cóż to za wojacy?
O Jezu! a cóż to za wojacy? –
– Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy –
Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy. "
I już cały batalion śpiewa:
"O Jezu! dokądże Bóg prowadzi?
O Jezu! dokądże Bóg prowadzi?
– Warszawę odwiedzić byśmy radzi,
Warszawę odwiedzić byśmy radzi. "
Gdy mocniej nad inne wygrzmiały ostatnie słowa, czuło się, że prawdę tęsknoty legionowej wyrażają. To pragnienie tkwiło w piersiach wszystkich – od komendanta, do ostatniego w szeregach.ROZDZIAŁ DRUGI.
Okolice, gdyśmy dalej załaniali się w ziemię radomską, zachodziły przed nas pagórami, coraz bardziej pofałdowane. Dawały się też zauważyć z drogi żółte rozrzuty rowów, a pod wyniesieniami gdzieniegdzie rwane linie okopów: świadectwo niedawno minionych tu walk.
Zachodzi przed myśl droga pierwszej brygady – gdzieś tu niżej ku południowi krwawiące się: Opatów, Konary, – ciężkie tamże przeprawy. Tędy droga ta musiała przechodzić, prowadząc w kierunku północno-wschodnim.
Czoło pułku doszło schyłości szosy, która się zwolna wynosiła na rozległy płaskowyż. Dążąc pod górę, mogliśmy z "blizka oglądać rowy strzeleckie, po obu stronach co pewien czas w różnych odstępach spotykane. Widać było nerwowość w ich rozmieszczeniu i robocie. – Stąd atak szedł, ku górze. – Na wzniesieniu pod lasem i na otwartej przestrzeni wyznaczały się puste łuki okopów rosyjskich. Również za przechyleniem w kilku odstępach – rowy rosyjskie, rezerw. Łan zboża stłoczonego, a dalej wieniec ciemny lasu.
Zjeżdżamy po schyleniu wolnem, a później w dół, ku jakiejś wsi, czy miasteczku, jak wskazują wyłaniające się w zagłębiu rozwidlonem na prawo załamy ciemne domów i na wzgórzu przeciwległem, w okoleniu drzew, mury białe kościółka. Czyżby to wymieniony w rozkazie rannym Ożarów?
Teren zachylny przesłania. A pragnienie nużące – bowiem z południa już było – nasuwa naprzód całe winnice pokrzepień, jakie nas tam czekają. Pierwsza od wyruszenia spotkana osada ludna. Gościnność wyjdzie z wdzięcznym uśmiechem naprzeciw.
Mury się pokazują… zapewne miasteczko. Pragnienie się niecierpliwi. Naraz oczy się wzdrygły. Co to jest?
Prawda to – czy majak ohydny?
Kominy czarne, nic więcej. Jeszcze jakieś szczątki murów. To wszystko.
Zbliżamy się – wjeżdżamy wolno, z zalękiem w ulicę. Groza przywitała nas u wstępu…
Takiej ohydy zniszczenia oczy nasze jeszcze nie widziały. Przerażający obraz gwałtu i barbarzyństwa.
Stoją one kominy zczerniałe, – pięści pomsty bezsilnej w pustkę ku niebu wzniesione.
Czerepy ścian, patrzące oczodołami otworów okiennych.
Zwafy gruzów, cegieł skruszonych, przepalonych, zczerniałych kamieni, jako też kupy stężałe popiołu – zalegają miejsca podłóg.
Doły piwnic otwarte.
Gdzieniegdzie szczyty samotne ostałe, dziwną siłą jeszcze nie upadłe. Widać z nich, jako i z ułamków ścian, że mury wyprowadzone były jednomodnie, z gładzonego, białego, piaskowca. Ni jednego domu ocalałego. Spalone wszystko doszczętnie. Nawet ocembrowania studzien ogień pożarł – snać i wodę z nich wypił.
Wieńce czerwone uschniętych drzew otaczają ozdobą śmierci te ruiny i zgliszcza.
Jedziemy wolno środkiem tej martwoty.
Znikąd żywej duszy, żywego wejrzenia. Wszystko umarło.
Tu ówdzie na placu do cna wypalonym, który sadem był może lub dziedzińcem dla zabawy dziatwy, zwęglone pnie drzew kikutami zczerniałymi straszą.
Z uliczek, zawalonych gruzami, oczy rozszerzone pustki wychodzą.
Na pustych progach, w kątach sieni odkrytych – przerażne opuszczenie.
Nareszcie…
W otwartem wnętrzu jakaś postać. Niewiasta młoda – o pięknej, lecz bladej i zamarłej twarzy – szalem spłowiałym owinięta, z dzieckiem na ręku.
Mijamy, niezauważeni.
W uliczce coś się rusza. Człek, czy psina? Szare coś między zwaliskami.
Na placu szerszym, na kupie gruzów – grupa niewielka żydów. Dziw – żaden głowy nie odwrócił, gdy przejeżdżamy mimo. Żadne oczy ku nam nie spojrzały. – Wźrok zastygły, w jeden punkt gdzieś wczepiony. Dłonie jak szpony koło kolan splecione. Tak siedzą. Człek jakiś szary zaszedł z boku.
– Jak się ta miejscowość nazywa?
– Ożarów, panie.
– Kto tak zniszczył?
Moskale spalili.
* * *
Daremny otrząś myśli, by zrzucić z siebie ten obraz tłoczący. Długo jak zmora ciężyć będzie oczom, grozą padać na serce.