- promocja
Droga donikąd - ebook
Droga donikąd - ebook
Zanim nastał Ołowiany świt
Misza porzuca warszawski apartament i wyrusza w nieznane. Poprzez ulice Mińska i zaułki Brahina trafia do samej Zony, gdzie po raz pierwszy styka się z tajemnicami, które będą prześladować go przez całe późniejsze życie.
Doskonały popis możliwości pisarskich osadzony w realiach kultowej gry S.T.A.L.K.E.R. Powrót do przeszłości i przedstalkerskiego życia Miszy.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-505-4 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najmniejszy dźwięk, ani jeden szmer, najlżejszy nawet szelest nie mąci grobowej ciszy, wiszącej nieruchomo ponad ulicami martwego miasta.
Gdy podnoszę i stawiam nogę, krok odbija się echem od ściany podziurawionej otworami pustych okien. Postrzępione firanki wiszą nieruchomo, w matowych taflach brudnych szyb przegląda się ołowiane niebo. Drzwi mieszkań stoją otworem, ale nikt nie chodzi po klatkach schodowych zasłanych odłamkami tynku i oblazłą ze ścian farbą.
Puste witryny wyludnionych sklepów obserwują mnie obojętnie, gdy idę niespiesznie bulwarem po brązowo-żółtym kobiercu zbutwiałych liści. Mijam latarnie, niczym słupki kilometrowe przy drogach stojące karnymi rzędami wzdłuż ulic, po których nigdy już nie przejedzie samochód.
Jest przepięknie, idealnie wręcz cicho. Zaczerpuję głęboki haust powietrza, niosącego ze sobą tylko i wyłącznie zapach ciężkiej, mokrej ziemi i wilgoci naturalnego rozkładu. Z czasem wszystko to zamieni się z powrotem w humus, na którym wyrosną kolejne pokolenia brzóz i topoli.
Otwieram oczy.
Leżę w skołtunionej atłasowej pościeli na moim przeogromnym łóżku. Nogi i ręce mam rozrzucone tak szeroko, jak tylko się da, a mimo to nie zajmuję nawet połowy imponującego mebla, zrobionego na zamówienie z nierdzewnej stali i obciągniętego czarną ekoskórą o fakturze imitującej łuski węża. Trzy i pół metra nad sobą widzę kratkę nawiewu klimatyzacji, w dzień i w nocy utrzymującej zadaną temperaturę i wilgotność – teraz ledwo widoczną w sączącym się spod kloszy z autentycznego japońskiego papieru przyćmionym świetle, mającym jeszcze bardziej podkreślać ogrom głównego i jedynego pokoju mojego luksusowego kopulodromu. Mam straszną ochotę zapalić cienkiego, długiego papierosa z paczki bez banderoli, jednego z tych, które przywiozłem sobie ostatnio z wycieczki do Tajlandii, ale wiem, że jeśli się ruszę, to nastrój pryśnie jak bańka mydlana. Z dwunastu głośników designerskiego systemu nagłaśniającego na jarzących się fioletem lampach wciąż sączą się tony gorącego, ale nastrojowego beatu, który jednak teraz, kilka minut „po”, zupełnie do mnie nie trafia.
Kurwa.
Zwlekam się z łóżka, chcę podejść do stolika, z którego patrzy na mnie zachęcająco uchylona paczka papierosów, ale rezygnuję. Staję przed ogromnym, przyciemnianym polaryzacyjnie oknem, opieram się rękoma o idealnie czystą powierzchnię szyby tak gładkiej, że można robić przez nią zdjęcia bez zakłóceń. Wiem, bo próbowałem. Teleskop z podłączonym aparatem stoi tak, jak go zostawiłem jeszcze w lutym, zaraz po tym, jak sobie go kupiłem na urodziny. Ot, taka sobie zachcianka, teleskop fotograficzny za piętnaście koła. Jasne, że się znudził, bo co niby miałem nim fotografować? Mieszkania brzydsze i mniejsze od mojego? Szarych, nijakich ludzi? Ich żony w łazienkach? Kobiety, które nawet do pięt nie dorastają zjawiskowej brunetce, właśnie wystawiającej twarz do czterdziestocentymetrowego deszczownika w mojej kabinie prysznicowej o powierzchni dokładnie osiemnastu tysięcy trzystu siedemdziesięciu centymetrów kwadratowych? Powierzchni w całości przykrytej pojedynczą, podgrzewaną płytą egipskiego piaskowca, której samo sprowadzenie kosztowało więcej niż cały wystrój ich łazienek...
Patrzę pustym wzrokiem na świat, który radośnie mruga do mnie kolorowymi światełkami zza strug deszczu, bębniącego o potrójne szyby okien.
Warszawa powinna być o tej porze piękna. Ciepła, kwietniowa noc, całe miasto czyste i świeże, odradzające się w strugach lejącej się z nieba wody. Równe sznury samochodów – białe światła po lewej, czerwone po prawej – ustawiają się w skupiska na ulicach, żeby ruszyć zsynchronizowaną nitką na znak sygnalizatora. Pieszych praktycznie już nie ma – pojedyncze, zabłąkane parasole otwierają się przy drzwiach luksusowych klubów nocnych, przemykają do darmowych o tej porze miejsc parkingowych pod salonem firmowym Ferrari. W knajpkach wciąż jeszcze ruch, widzę ludzi uśmiechających się do siebie znad kolorowych drinków w wysmukłych szklankach, kobiety w butach za kolano i na niklowanych szpilkach, pozornie niedbale ubranych mężczyzn w obcisłych spodniach i nonszalancko wywiniętych kołnierzykach. Dalej po lewej mam ciemną plamę drzew schodzących ku Powiślu, a potem wstęgę rzeki, błękitną linią spinającą góry i morze, tej samej, o której uczą się piosenek i wierszyków dzieci w przedszkolach.
– O czym tak myślisz, tygrysie? – Ciepłe, pachnące naturalnym balsamem pod prysznic i masłem shea ręce przesuwają mi się po ramionach, badają linię wyrzeźbionych mięśni na plecach, zsuwają niżej, na pośladki. Widzę jej odbicie w szybie. Mimo że powinno mnie to podniecać – my we dwoje nadzy, ona ewidentnie wciąż chętna, ja stojący przy ogromnym oknolustrze, na widoku półtora miliona ludzi – to irytuje mnie to, że nakłada się na prawie idealny wizerunek niemalże pustego miasta. Przeciąga mi dłonią po wydepilowanym torsie, całuje w biceps. – Masz ochotę na jeszcze?
Powinienem.
– Portier na dole zamówi ci taksówkę – rzucam sucho, odwracam się tyłem do okna, zostawiając na szybie rozmazane ślady rąk, wciąż pachnących kobietą. Ona patrzy na mnie chwilę, nie rozumiejąc, widzę, że ma na końcu języka jakąś figlarną odpowiedź, ale nie chcę jej słuchać. Wymijam ją i ruszam do łazienki, zamykam drzwi, rozkręcam prysznic na maksymalny strumień wody. Lodowatej wody.
Gdy słyszę huknięcie antywłamaniowych drzwi, wychodzę z kabiny, zostawiając na kamiennej posadzce mokre ślady, gaszę światło w całym domu. Wyłączam sprzęt grający, odłączam oświetlenie, gaszę nawet lampki LED wbudowane w lustro. Gdybym mógł, wyłączyłbym też klimę i grzanie podłogi, ale nie mogę. W pełnej, otulającej wszystko ciemności wchodzę po omacku pod prysznic i odkręcam kurki.
Rozpływam się w czarnej, wodnistej nicości strumienia. Jestem tylko ja, kłujący ból zimnej wody i stygnący kamień pod nogami.
Szlaban nieskończenie powoli zaczyna zjeżdżać w dół jak biało-czerwony palec złośliwego bóstwa. Cholera. Wciskam chromowany pedał hamulca, czterysta dwadzieścia koni niechętnie, ale posłusznie zwalnia biegu, sportowy bolid staje, jak przyklejony do drogi. Turbina jeszcze chwilę wyje na wyższych obrotach, potem zwalnia i schodzi do cichutkiego mruczenia, prawie niesłyszalnego spod pokrytej błyszczącym lakierem maski. Zaciskam tylko ręce na obszytej skórą kierownicy, aż bieleją mi kostki, zamykam oczy, biorę głęboki wdech. Światła sygnalizatorów mrugają na zmianę, drwiąc sobie ze mnie, zmuszonego do stania tu razem z resztą frajerów, wlokących się z tyłu pojazdami klasy compact. Widzę jeszcze, jak podrasowany na wiejski tuning VW golf wyprzedza jadące przed nim cienko-cienko, niemal wypada z zakrętu i piszcząc oponami, hamuje desperacko, żeby nie wjechać mi w tyłek. Patrzę na niego prawie wyzywająco – miałby niezłą kabałę, gdyby chociaż zarysował lakier, jeszcze jego dzieci by spłacały raty z ubezpieczenia... Widzę tępe, czerwone mordy dresiarzy we wstecznym lusterku, pokazują sobie na mnie palcami i śmieją się do siebie jak bydlęta; podkręcam trochę głośność, żeby nie słyszeć rytmicznego umpa-umpa, którym rzęzi wieziony przez nich w bagażniku subwoofer.
Dlaczego?
Dlaczego muszę stać tu, na tym cholernym przejeździe, czekając, aż kolejny towarowy z paskudnego, szarego Śląska przeciągnie kolejny wymalowany sprayem skład napchany węglem, który potem trafi w postaci worków i małych wywrotek do pieców kolejnych pokoleń proletariuszy? Dlaczego muszę patrzeć na twarze szarych ludzi? Dlaczego wszędzie, gdzie spojrzę, widzę puste spojrzenia?
Bo sam jestem pusty – spoglądam we wsteczne i wtedy dociera to do mnie. Bo w twarzach ludzi widzę tylko odbicie siebie, bo ich nijakość i szarość przypomina mi o mojej własnej. Bo samochód, mieszkanie i pięciocyfrowa wypłata to już za mało, żeby wypełnić wewnętrzną pustkę. Pustkę, która gryzie mnie od lat, od której nie da się uciec, bo im dalej odbiegam, tym większa się staje; bo noszę ją w sobie, dokądkolwiek pójdę.
Nie słyszę pociągu, ale widzę go, jak zbliża się zielononiebieską strzałą. Pospieszny. Przelatuje obok i pędzi dalej, wioząc w małych, kwadratowych okienkach twarze i życia ludzi. Ludzi, których nie stać na samolot, ale też ludzi szczęśliwszych, bo widzących, czujących mijany świat. Przypomina mi się zapach herbaty z termosu, kanapek odwijanych ze sreberka, kołysanie wagonów, miarowy stukot podkładów i ściskające serce uczucie, gdy nocą leżałem na górnej kojce przedziału i patrzyłem na migające za oknem domki i drzewa. Ci ludzie jadą w nieznane, nie mając żadnej kontroli nad swoją drogą. Pociąg może się wykoleić, mogą wszyscy zginąć, zmieleni na papkę w maszynce do mięsa koziołkujących wagonów i zgnieceni na miazgę przez źle posłaną na zwrotnicy lokomotywę. Wprasowani w ziemię, jak ta prawie setka biednych ludków w tupolewie w ostatnią sobotę. A mimo to jadą, spokojni i bezpieczni, jak dziecko na rękach u matki – spokojni, bo ufni, że nic od nich nie zależy.
Szlaban podnosi się, wciskam wściekle pedał – sportowy bolid wystrzeliwuje naprzód z rykiem silnika, zostawiając w chmurze błękitnych spalin dresiarzy, korek i wszystko to, czego tak się boję.
– Misiek, możemy chwilunię porozmawiać?
Nienawidzę go. Nienawidzę go całym sobą, nienawidzę każdego fragmentu jego ubrania, każdej, najmniejszej nawet komórki jego ciała. Mam ochotę zedrzeć mu z nóg te fagasowskie lakierki z zakręconymi czubkami, wepchnąć do gardła i patrzeć, jak powoli się dławi.
– Jasne, o co chodzi?
Uśmiecham się – moja twarz jest doskonale wyszkolona w imitowaniu emocji normalnych ludzi, tylko oczy pozostają takie same, nieruchome i zimne, jak szklane kuleczki. W głębi duszy gardzę tym wszystkim, gardzę nimi wszystkimi. Nie wiem, dlaczego oni tego nie widzą.
– Słuchaj, bo przysłali nam nowy targecik, rozumiesz... – Przepraszająco-pedrylski grymas na twarzy naszego kijkastomermanadżera to pewnie uśmiech. – Ja wiem, że ty już jesteś do przodu, więc nie o to chodzi...
– Stary, do rzeczy. Mam zaraz umówione spotkanie, więc w dwóch słowach.
– Zobacz, są nowiutkie wytyczne. – Pokazuje na wykres w PPT, gdzie dzikie linie tańczą i falują, przecinając się i zlewając jak pijacka rozmowa. Dla innych to może abstrakcja; dla mnie to praca i realne pieniądze. – No bo rozumiesz, po adżastacji naszego targetu na Q2 będziemy musieli to wszystko zauditingować, żeby mieć pewność, że to jest konformingowe...
– To nie mój problem. – Wzruszam ramionami. – Mam sto pięćdziesiąt trzy tysiące sprzedaży ponad normę, sam wiesz. Chcesz, to dopasowuj; nie chcesz, zostaw. Jest piątek, trzecia po południu, ja wychodzę.
– Znowu potem imprezka, co? – Uśmiecha się do mnie i mruga, ale nie reaguję. – Baw się dobrze!
Biorę marynarkę, wychodzę, zamykam za sobą drzwi.
Nigdy więcej.
Nigdy.
Siedzę sam na kamiennej ławce. Pode mną płyty chodnika, żelbet mostu, a niżej bury nurt płytkiej Wisły. Po lewej i po prawej miasto, dokoła noc. Powinienem być teraz w klubie. Powinienem właśnie kończyć blanta, powinna na mnie czekać Diana z marketingu. Albo Aśka z HR. Albo jakakolwiek inna. Na pewno czekają... Wyciągam z kieszeni telefon, nie grubszy niż zeszyt w podstawówce – ikonka nieodebranych połączeń i wiadomości miga natrętnie, domagając się uwagi, próbując za wszelką cenę zaczepić mnie pazurem sieci społecznościowych i kontaktów towarzyskich, cichej licytacji na spinki do mankietów i papier wizytówek, milczącej wojny na zmieniające się literki na ubraniach i partyzantki suwenirów z jak najbardziej nieznanych części Trzeciego Świata. Czekają na mnie, jak co piątek. Powinienem do nich iść.
Powinienem.
Za mną, po lewej, ciemny masyw Muzeum Wojska Polskiego – na podwórcu stoją uśpione skorupy czołgów i wozów pancernych, na zawsze już uziemione skrzydlate bestie powoli zapadają się w żwir i trawę, ciemne okna skrywają echa dawnych bitew. Gdy byłem mały, uwielbiałem tam przychodzić i słuchać odgłosu własnych kroków, niknącego w pustych korytarzach, należących tylko do mnie i tylko na mnie czekających. Dlaczego tak było? Pewnie dlatego, że nie miałem wtedy nic, więc należało do mnie wszystko; a teraz mogę mieć wszystko, a nic nie daje mi radości. Wtedy potrafiłem cieszyć się tym, co tylko uważałem za moje – a teraz pustka duszy zdaje się nie mieć dna.
Drugą stroną mostu idzie bezdomny – klasyczny menel, z tych, co wieczorami wychodzą na żer, przeszukując kosze w nadziei na niedojedzonego hepimila albo nadgryzionego bajgla. Patrzę na tego lumpa, jak po prostu idzie sobie po moście, spinającym dwa brzegi rzeki; ot, idzie sobie niespiesznie, drapiąc się brązową, pomarszczoną łapą po parchatej dupie, i patrzy w gwiazdy. Tak sobie po prostu idzie bez celu.
Czuję, jak coś we mnie pęka. Od dawna już coś we mnie łkało i trzęsło się, a teraz właśnie zerwało się jak ząb z ostatniej nitki mięsa. Ból zalewa duszę, napełnia każdy nerw, każdą synapsę mózgu; zaciskam oczy, kulę się na zimnej betonowej ławce, ściskam głowę rękami. Po chwili odczucie cierpienia płynącego z pękającej duszy mija, jego miejsce zajmuje spokojna pustka. Pojawia się ukojenie i pewność.
Otwieram książkę telefoniczną, wyszukuję w otchłaniach pamięci i telefonu dawno zapomniany numer. Po raz pierwszy od nie wiem jak dawna czuję w gardle gulę adrenaliny, gdy chłodny nagle palec naciska zieloną słuchawkę: „dzwoń”.
Po pierwszym dzwonku włącza się tandetna, natarczywa piosenka – jakiś popowy hicior sprzed kilku miesięcy, z gatunku tego gówna, które dają za darmo do abonamentów. Czekam trzy, pięć, siedem sekund... nie słyszy albo zmienił numer. Trudno.
– Haalo? – Szczęknięcie i słowa w słuchawce są tak niespodziewane, że aż podskakuję. Przez chwilę autentycznie panikuję, nie wiedząc, co powiedzieć. – Haloo!
– Cze... cześć, to ja, pamiętasz mnie jeszcze, Żaba? – Głos ćwiczony w tysiącach rozmów szybko odzyskuje pewność. – Sorry, że się długo nie odzywałem, co tam u ciebie?
– Misiek! – Rozradowany okrzyk przebija się nawet przez huczącą w tle wiejską muzę. – Kopę lat, bandyto! Co tam, przyparło cię?
– Nie, Żaba, ja nie po to. Przecież wiesz, że skończyłem. – Uśmiecham się, nawet pomimo tego, że diler nie może mnie widzieć. – Słuchaj, jest sprawa. Jesteś u siebie?
– Jutro – rzuca krótko. – Wesele mam dziś.
– W piątek? – Jestem autentycznie zdziwiony.
– Na soboty już nie było terminów, a to tylko cywilny, więc w piątek zrobili. Misiek, jutro, tak... cholera, koło czwartej tak!
– Za późno. Będę u ciebie z samego rana.
– A co ty... Czekaj no! – Hałas cichnie, Żaba pewnie gdzieś na dwór wyszedł. – No, lepiej teraz. Misiek, ja rano spać będę jeszcze, a ty wiesz, jaka jest moja stara, nie? Sobota dzień święty, spanie, dymanie, jajecznica na śniadanie.
– Żaba, będę z rana, ogarnij się. Chcę uchwyt wziąć.
– Co?! – drze się przez kolejną falę muzyki. – Jaki uchwyt?
– Klamkę.
Cisza.
– Żaba, jesteś tam?
– Jestem – odpowiada nieco zmienionym głosem, nagle bardziej rzeczowo i chłodno. – Jesteś pewien?
– Tak.
– Hm. Jakiś konkretny?
– Masz tę osiemnastkę jeszcze?
– Mam. Zadzwoń, jak będziesz dojeżdżał.
Audytorium niegdysiejszej sali muzycznej jest ciche i puste, miejsca po wyrwanych siedzeniach pokrywa kurz i na wpół skompostowany tynk. Farba złuszcza się ze ścian, latami sącząca się przez dach woda wyrzeźbiła w zalegającym ziemię pyle jeziorka i kaniony, tworzące fantasmagoryczny krajobraz rodem z innej planety.
Powietrze pachnie pleśnią i wilgocią, przez okna zaglądają pokryte suchymi liśćmi gałęzie. Zbliża się wieczór, długie cienie kładą się na ścianach, ciemność zaczyna wypełzać z zawilgoconych kątów opuszczonych pomieszczeń. Daleko, ponad wyludnionymi wielopiętrowcami, wstaje księżyc w odcieniu purpury.
Żaba mieszka w domku na osiedlu sypialnianym na przedmieściach – ot, takie sobie miejsce jakich wiele, domki klasy średniej, która jako tako dała radę wygrzebać się z bagna po pół wieku socjalistycznego szczęścia. Czerwona dachówka, okna z fałszywymi szprosami, wystrzyżone trawniczki, place zabaw dla rozwydrzonych dzieci, którym wydaje się, że ich tatusiowie złapali przysłowiowego Saturna za jajca. Podwójne garaże, podjazdy z kostki granitowej, domofony przy bramach i rozjeżdżona glina zamiast asfaltu – tu każdy grabi tylko pod siebie, nikt nie zrzuci się na drogę, bo może sąsiad skurwysyn pożałuje i nie da, a wtedy trzeba będzie za niego założyć. Zresztą tu i tak wszyscy mają terenówki.
Prawie wszyscy.
Żaba odbiera telefon dopiero za trzecim razem.
– Żaba, jestem przy asfalcie. Wyjdź do mnie.
– Miiiisieek... ty wiesz, która jest, kurwa, godzina? – rozespany szept Żaby w słuchawce brzmi niemalże teatralnie, prawie że go widzę, jak trze wyłupiaste ślipia i drapie się po kędzierzawym łbie. – Weź poczekaj, ja przecież...
– Stoję przy asfalcie, masz kwadrans – ucinam i rozłączam się.
Wyrabia się w dziesięć minut.
– Misiek, kurwa, że ty nie masz co robić o tej porze... – Ładuje się do mnie na siedzenie pasażera, podaje rękę. – Siema, zbóju poranny! Cholera, ale zimno, ja pitolę...
– Masz? – pytam, posyłając niedopałek w mokrą trawę.
– Mam, mam... ciebie co tak przyparło? Nie masz na co pieniędzy wydawać? – Schyla się i zaczyna rozpinać suwak plecaka. – Ładna bryka, swoją drogą. Ile dałeś?
– Sporo. Chcesz kupić?
– Sam nie, co ja, miałbym się tutaj parkować i piechotą do domu chodzić? – Uśmiecha się, a ja widzę kawałki wczorajszego jedzenia tkwiące mu między zębami. Wyciąga do mnie zawiniątko w foliowej reklamówce. – Masz.
Odwijam folię, rozchylam stary podkoszulek, patrzę na kanciasty, matowy kształt. Tak.
– Ile?
Żaba nerwowo oblizuje usta, udaje, że się zastanawia. Będzie zawyżał.
– Osiem.
– Jesteś pazernym chujem, Żaba, i ktoś cię kiedyś za to zastrzeli. – Wyciągam z kieszeni paczuszkę banknotów, podaję mu, odliczam jeszcze piętnaście z portfela. – Myślisz, że nie mam internetu i nie wiem, ile to powinno kosztować?
– Ale ja... – Widać, że handlarz sam nie wierzy w to, że zgodziłem się na tak oburzającą cenę, ogląda i przelicza banknoty z miną człowieka, który właśnie zesrał się złotem. – Misiek, to... słuchaj, przecież wiesz, że...
– Wiem. – Uśmiecham się samymi ustami. – Dorzuć paczkę i jesteśmy kwita.
– Słuchaj, ty! – Do Żaby nagle dociera całość sytuacji. – Ja nie chcę, żeby tu do mnie przyszli, rozumiesz? Jeśli masz zamiar coś odpierdolić, a ja potem za to beknę...
– Wyluzuj, Żaba. – Poklepuję go po policzku, chowam zakup do schowka. – Nie zostaniesz gwiazdą TVN-u, chyba że do „Rozmów w toku” się zgłosisz. A teraz leć do domu, jajecznicę rób. I umyj zęby, zanim do baby wleziesz pod kołdrę.
Żaba patrzy na mnie, niepewny, czy serio mówię, czy rżnę głupa, w końcu mamrocze jakieś pożegnanie i wysiada. Spoglądam jeszcze na niego, jak truchta do domu, podnosząc wysoko nogi w pokrytej poranną rosą trawie.
Odpalam silnik, ruszam do miasta.
– Czesć przystojniaku, ty dzwonil?
– Hej, Nataszka, dzięki, że oddzwaniasz. Masz chwilę?
– Jasne, dlia cjebie zawsze. – Śpiewny akcent w słuchawce przywodzi na myśl ciepłe dni zeszłego lata na Śniardwach. I wieczory. I noce też. – Co, masz wolny weekend?
– Niezupełnie, ślicznotko. Potrzebna mi jesteś.
– Mhmm. Teraz? – Zaczepne pytanie niemalże przekonuje mnie do zmiany zdania i odłożenia wszystkiego na nieokreślone „kiedyś”; ale tylko niemalże.
– Na poniedziałek rano. Wiza mi potrzebna do was.
– O, a ja już mysliala, że na rewizję osobistą chcesz się umówić... nu, zobaczę, co sję da zrobić. A odbierzesz chociaż osobiscje?
– Jasne. O której?
– Przywieź paszport dziś, to wieczorem u mnie... adrjes ty pamiętasz, prawda?
– Jak mógłbym zapomnieć, krasawica... Stoję na parkingu u was, zaraz będę przy twoim okienku.
Wieczorem mam wszystko – wizę, bilet, Nataszę w łóżku. Świętuję ostatni weekend życia.
W niedzielę z samego rana wybieram się na spacer po Starym Mieście, idę sobie do restauracji na obiad, odwiedzam wszystko, co trafię po drodze – galerie, muzea, sklepy, kina. Flirtuję z jakimiś zagranicznymi turystkami, daję żebrakom po stówie, która nagle staje się dla mnie tylko kolorowym papierkiem. Jeden z nich odmawia i prosi o dziesięć złotych – mówi, że tyle pieniędzy nie da szczęścia, a on chce tylko kupić sobie jedzenie. Zabieram go do pierwszej knajpy, obsłudze zostawiam trzy stówy i każę karmić go przez tydzień.
Wieczorem pakuję walizkę, prasuję koszulę i szykuję garnitur na ostatni dzień życia.
Pachnie tu młodym winem i suchą trawą.
Małe, kwaśne jabłka spadają z gałęzi zdziczałych jabłonek pomiędzy wysokie źdźbła o cienkich kłosach, zaściełając ziemię gęstym dywanem rozkładającej się materii organicznej. Spękaną korę pokrzywionych, rachitycznych drzew pokrywają nieregularne, białe narośle, ociekające brunatną, żywicopodobną substancją.
Wokoło jest tylko pustka.
Przekrzywiony dach na wpół zrujnowanego drewnianego domku musiał zapaść się do wnętrza całe lata temu, teraz przy kominie rośnie kilka sporych brzózek, wyglądających ciekawskimi gałęziami ponad obrys ścian. Puste okna straszą resztkami szyb wciąż tkwiących w powypaczanych drewnianych ramach.
W poniedziałek wieczorem stoję na peronie Centralnego, wokół mnie kłębi się tłum podróżnych. Powietrze śmierdzi tu brudem, szczynami i pyłem żelaznym, niosąc zapach hot doga i kebaba z budek na górze. Znudzona baba bełkoce coś przez megafony, spanikowani ludzie biegają bezładnie między peronami, próbując znaleźć swoje pociągi. Pseudomarmurowa posadzka klei się od rozlewanych latami kompotów i słodkiej herbaty. Powinienem być zdegustowany, patrząc na otaczający mnie postsocjalistyczny syf.
Powinienem.
Nie przeszkadza mi, że garnitur prześmiardnie zapachem otaczającej mnie tłuszczy, że mankiety koszuli nie dadzą się doprać. Że zapastowane na glanc buty już ktoś podrapał mi podeszwą chamskiego trepa. Nie ma to dla mnie znaczenia.
Już nie.
Pociąg podjeżdża, ludzie tłoczą się przy wejściach, szarpią za klamki, wpychają bagaże przez okna, krzyczą na siebie i do siebie, żegnają się, wrzeszczą, śmieją się i płaczą. Pozwalam, żeby uniosła mnie fala tłumu, trzymam tylko mocno uchwyt walizki i pilnuję portfela. Jeszcze jakiś czas będzie mi potrzebny.
Jestem wręcz rozczarowany, gdy bez większego trudu znajduję swój przedział i miejsce. Miałem nadzieję, że zdąży zająć je rodzina hałaśliwych Cyganów albo że rozwali się w nim chrapiący na trzech siedzeniach naraz dziad, jadący aż z Berlina gdzieś w nieznane. W zasadzie to chciałem już teraz poczuć, jak wygląda prawdziwe życie – odbyć część podróży na stojąco, siedząc na własnych bagażach, kłócąc się z konduktorem.
Na niewygody jeszcze przyjdzie czas.
Rozsiadam się, walizkę wrzucam niedbale na górę, wyciągam tylko tableta. Mam całą noc, żeby zaplanować kolejne kroki podróży, posprawdzać mapy i połączenia.
Gdy wychodzę później na korytarz kołyszącego się pociągu, jest już głęboka noc. Skład mknie przez bezmiar czarnej pustki, za oknami migają w cichym, szaleńczym pędzie słupy trakcji i przejazdy, na których okazjonalnie stoi za szlabanem jakiś zabłąkany samochód. Pojedyncze światełka palą się w oknach domków, które wyłaniają się z nicości lasów i zapadają ponownie w przestwór za nami, na krótką chwilę tylko rozbłyskując i gasnąc, niczym spadające z czarnego nieba gwiazdy. Stłoczeni w pociągu ludzie chrapią w półmroku pojedynczych żarówek, dzieci marudzą, wyrobnicy tną w karty pod pitą z plastiku wódeczkę. Ciężki zaduch snu wylewa się przez uchylone drzwiczki przedziałów, a za oknami przelatują wsie i miasteczka, z których istnienia śpiący nawet nie zdają sobie sprawy.
Ani ludzie mieszkający przy torach nie wiedzą o naszym istnieniu, ani my nie jesteśmy na dobrą sprawę świadomi tego, że oni tam w ogóle są. A mimo to pędzący pociąg życia niesie nas tak blisko siebie, niemalże na wyciągnięcie ręki... Gdyby tylko ktoś chciał tę rękę wyciągnąć.
Zamykam za sobą obskurne drzwiczki toalety, rozkraczam się, próbując złapać rytm kołyszącego wagonu; podłoga mokra jest śladami tych, co nie dość dobrze opanowali tę sztukę albo mieli nieszczęście trafić na hamowanie. Gdy zapinam rozporek, uświadamiam sobie, że nadal mam w kieszeni breloczek z kluczami. Podnoszę go jak rybak zaczepionego na haczyku kiełbika; patrzę na błyszczące kawałki stali, dawniej strzegące mego majątku i uruchamiające wyposażenie, dzięki któremu byłem tym, kim byłem. Jeden po drugim odpinam klucze i wrzucam w ciemny otwór sedesu, w którym migają w szalonym pędzie betonowe podkłady.
Wracam do przedziału pełnego ludzi, moszczę się na swoim siedzeniu. Za oknem wciąż lecą rozmywające się słupy i ciemne plamy lasów, jaśniejsze punkciki domów i tonące w blasku pomarańczowych lamp stacje, puste i ciche o tej porze nocy. Żałuję wręcz, że nie ma tutaj wagonu sypialnego, gdzie mógłbym zająć sobie górną kojkę, jak w latach dzieciństwa; zawsze był straszny problem, żeby na tę górę wejść i zejść, ale za to byłem tam panem samego siebie, zupełnie ponad wszystkim i wszystkimi innymi. Tak jak wtedy, gdy jechaliśmy do Wilna w późnych latach osiemdziesiątych... Leżałem wtedy na górnym łóżku i patrzyłem na lecące za oknem podkłady, myśląc o wszystkim i o niczym, czując ściskającą za serce świadomość bezmiaru świata i jednostkowości własnego istnienia. Pierwszy, jeszcze dziecięcy atak melancholii, Weltschmerzu w jego najczystszej formie.
Jednostajny rytm kół uspokaja i otępia, bujanie pociągu jest niczym najpiękniejsza kołysanka.
Stoję pośród bezkresu pól, patrząc ku zamglonemu horyzontowi. Po prawej ruiny wypalonej wsi i wrak porzuconego w polu traktora, nieco dalej droga krzyżowa słupów elektrycznych z wiszącymi luźno kreskami przewodów. Wysoka trawa krzewi się nierównymi kępami, zdziczałe sady owocowe powoli toną w bezmiarze zieleni.
Mam na sobie prostą, zieloną kurtkę i znoszone spodnie w nieznanym mi kamuflażu, przy pasie majta się parciana torba z wyposażeniem. Nie znam tych ubrań, ale czuję się, jakby były częścią mnie – od zawsze. Jakbym taki się właśnie urodził.
Przyklękam na kolano, rozgrzebuję dłońmi trawę, szukając świeżej, czarnej ziemi. Nabieram garść gleby, pachnącej wilgocią i humusem, zatykającej wonią żyznego czarnoziemu, podnoszę ku twarzy...
– Вашы дакументы, калі ласка!
Rozklejam ciężkie powieki, uderza mnie światło zapalonych jarzeniówek. Dokoła rejwach i zamieszanie, ludzie podnoszą się, grzebią po torbach... Celnik patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem i szturcha po raz kolejny w ramię:
– Вашы дакументы!
– Już, zaraz... ja uże, sjejczas... – mamroczę nieskładnie, wyciągając z kieszeni paszport, kopię zaproszenia i całą resztę. Facet odbiera ode mnie papiery, spogląda z mieszaniną pogardy, podziwu i niechęci na podpisy i pieczęcie konsulatu. Przeciągam się, zerkam na zegarek... o, zaraz świt już. Idealna pora na rewizję.
– У чамадане што ў вас? – Pokazuje głową na walizkę. Wzruszam ramionami.
– W walizce...? Rzeczy moje. Majtki, skarpetki, kurtka, kosmetyki, takie tam. Otworzyć?
– Не трэба. – Kręci głową, przystawia pieczątkę, salutuje do patelniowatej czapki i oddaje mi dokumenty. Garnitur i laczki jednak robią swoje, nie raz grało się w pokera, więc człowiek nie boi się patrzeć w oczy, nawet gdy się blefuje... Przede wszystkim wtedy. Zresztą musieliby wziąć mnie na dołek, żeby znaleźć wszystko, co ukryłem w mojej przemytniczej walizeczce, w której nie raz już ciągałem ciekawe rzeczy przez świat. Sąsiad z naprzeciwka też zadowolony, puszcza do mnie oko – mijaliśmy się na korytarzu, on akurat szedł do kibla z rolką taśmy samoprzylepnej i jakąś reklamówką, a wracał z pustymi rękami. Papierosy pewnie szmugluje. Chociaż nie, papierosy to raczej w drugą stronę się wozi. Przyklejasz, zakładasz na to ciuchy i modlisz się, żeby nie kazali wstać... Ciekawe, jak bardzo to boli, kiedy się tak potem skocza odrywa od gołego ciała.
Przecieram ręką zaparowane okno, widzę stojącego na żelaznej wieżyczce obserwacyjnej wachmana z karabinem. Patrzę prosto na niego, on patrzy prosto na mnie; poprawia pas nośny, potem sięga do kieszeni, wyjmuje puszkę i pociąga z niej łyka. Wszystko to, nie zdejmując palca ze spustu i nie spuszczając ze mnie oka... Odchylam się w swoim fotelu, zamykam oczy, mając nadzieję, że znów dam radę zasnąć, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że żołnierz wciąż na mnie patrzy – nawet wtedy, gdy pociąg z szarpnięciem rusza z miejsca i nabierając pędu, mknie po torach.
Na dworzec w Mińsku białoruskim zajeżdżamy koło szóstej rano lokalnego czasu – jest chłodno, przenikliwie wręcz zimno, ale też zarazem rześko i świeżo. Czuję się, jakbym właśnie rodził się na nowo, zostawiając daleko za sobą wszystko, co kiedykolwiek wiązało mnie z resztą świata... W sumie tak właśnie jest. Zapinam kurtkę, wyciągam rączkę walizki, niespiesznie ruszam ku podziemnemu przejściu pod torami. Kółka turkocą nierówno na powybijanym, spękanym asfalcie, dokoła słyszę gwar głosów, w którym z trudem rozróżniam słowa. Nie było mnie tu... ile to już będzie, dwadzieścia lat? Coś koło tego chyba. Tyle razy odbieraliśmy stąd wyczekiwanych gości z Polski, wypatrując z niecierpliwością, gdy pojawią się w oddali potrójne światła lokomotywy; a teraz to ja jestem dorosły i nikt na mnie nie czeka.
– Hotel – rzucam tylko taksiarzowi, zamykając za sobą drzwi lekko zdezelowanego mercedesa. Wyliniały misiek na fotelach, tandetne zabawki i figurki dyndające pod lusterkiem, wiszący w powietrzu zapach papierosów...
– Dobryj otel, pan? – pyta niby–po–polsku kierowca, gdy ruszamy spod dworca. Śmiesznie kaleczy słowa, zmiękcza i rozciąga głoski, ale gada nieźle. – Pan na dlugo przyjechal?
– Parę dni – odpowiadam, patrząc na mijane budynki i ulice.
– Dawaj, pan, ja was w otel Minsk zawiozę, dobryj otel!
Kiwam tylko głową, wspomnienia z lat młodości napływają falami.
– To w złą stronę pan jedziesz.
– A?
– Płoszcza Niezalieżnaści tam była. – Pokazuję od niechcenia ręką. – A ty mnie na Aktiabrską wieziesz, dookoła. Co ja, małpa, żeby ty mnie koło Cyrku woził?
Kierowca nie mówi nic, skręca tylko ostro w lewo. Za to pod hotelem pomaga mi wyjąć walizkę z bagażnika i jeszcze wciska w rękę swoją wizytówkę, że „jak co potrzeba, pan, to dzwonić”. Dziękuję, daję mu za kurs grubszym banknotem bez reszty, wchodzę do hotelu.
– Hieloł ser, welkam to ze Minsk hłotel, hał kien wi hielp ju? – paniusia zza kontuaru wygłasza wyuczoną kwestię i zawiesza się, gdy odzywam się porządnym oxfordem; schodzę kilka oktaw szpanu w dół, zaczynamy rozmawiać.
Hotel jak wiele innych; pokój, jak to pokój. Rzucam walizkę na łóżko, ściągam z siebie garnitur, puszczam wodę pod prysznicem. Miasto zaraz obudzi się do życia, ja też ochlapię się trochę i będę ruszał.
Mińsk zmienił się nie do poznania – ulicami ciągnie rzeka samochodów, sklepy świecą czystymi witrynami, zachęcająco mrugają neonami kafejki. Kupuję sobie espresso, siorbię kawę, patrząc na pejzaż za oknem. Nie mogę nie zauważyć, jak zalotnie spogląda na mnie jakaś blondynka w kozakach na wysokiej szpilce. Uśmiecham się, przesiadam do niej, wchodzimy w krótki flirt po angielsku. Nazywa się Nadia, jest studentką, idzie na zajęcia... I ma wolny wieczór, może byśmy się spotkali? Wymieniamy się numerami telefonów, w końcu ja wychodzę pierwszy. Dlaczego? Bo czuję, jak strasznie ciągnie mnie ku sobie poprzednie życie; w końcu niełatwo jest przeciąć pępowinę.
Idę ulicami miasta, rozglądam się dokoła. Ani śladu po tych ogromnych, pustych przestrzeniach, po szarych, ślepych ścianach, które zapamiętałem z młodości. Tutaj też wkroczyła kolorowa, krzykliwa i nijaka cywilizacja Zachodu – wszędzie Coca-Cola i Adidas, lans, Vans i Ray Ban. Miasto mojego zbyt krótkiego i burzliwego dzieciństwa odeszło w niepamięć, a na jego miejscu wyrosło coś obcego; chciałem przejechać się znanymi ulicami, zajrzeć w stare kąty, ale rezygnuję. Nie znajdę tu nic poza martwymi wspomnieniami z życia, które nie ma już znaczenia.
Znajduję sobie rozkład autobusów i tramwajów, kupuję bilet-dniówkę i jadę za miasto do pierwszego lepszego handlarza używanych samochodów. Kupuję od ręki najbrzydszego złoma, jakiego znajdę, podpisuję się na umowie in blanco – widać, że cwaniak tylko pośredniczy, bo sam wpisze dane obecnego właściciela, nic nie zapłaci za przerejestrowanie, a zgarnie różnicę między tym, co dostanie i co odda. To i dobrze, rzęch ma aktualne blachy i ubezpieczenie, więc nie będzie się rzucał w oczy. Sporo czasu zajmuje mi ponowne przywyknięcie do marnego wspomagania, braku ABS i silnika o pojemności butelki wody mineralnej, ale daję jakoś radę. Wracam do Mińska moją nową-starą limuzyną, chwilę kluczę po ulicach w poszukiwaniu miejsca parkingowego w pobliżu rynku, w końcu staję dwie ulice dalej i ruszam piechotą na Komarowkę.
Ogromny bazar tętni i huczy życiem, niczym ucieleśnienie sił żywotnych i tego, co w byłym ZSRR najlepsze. Przeciskam się przez tłum, pachnący czeremszą i mlekiem, chaczapuri i świeżym mięsem... Tutaj też zakradły się zdobycze cywilizacji, ale babuszki po staremu handlują z gazet suszoną rybą i siemoczkami, mlekiem w plastikowych butelkach i serem w torebkach. Chyba nie wyróżniam się aż tak bardzo w pozornie zwyczajnych ciuchach, a i tak od razu identyfikują mnie jako przyjezdnego, mimo że staram się gadać po rusku. Któraś przekupka nawet odzywa się do mnie czyściutkim polskim, z lekkim tylko zaśpiewem i teatralnym „l”, jak aktorzy z czarno-białych filmów.
Szukam nowego ubrania.
Zatrzymuję się przy stoiskach z wyprzedażą, przekopuję przez sterty szmat na używankach, omiatam wzrokiem wystawiony na stojakach z prętów towar. Rynek ma tę przewagę nad sklepem, że znajdziesz tu nawet rzeczy, które dawno temu wycofano z oficjalnego obrotu, nikt nie zadaje pytań, nikt nic nie wie, nawet jeśli próbują potem iść twoim śladem: „Przyszedł, popatrzył, kupił, poszedł. Kiedy? A bo ja wiem kiedy. Dwa dni temu może”. Kas fiskalnych tu nie ma, paragonów do reklamówek nie wrzucają.
Z plecakiem wypchanym ciuchami i wyposażeniem wracam do samochodu, wsuwam wszystko na tylne siedzenie. Brakuje mi jeszcze kilku co bardziej specjalistycznych rzeczy, ale po to będę musiał przejechać się już gdzie indziej... Mińsk jest zbyt oczywisty, każdy tu przybywa i stąd rusza dalej.
Kusi mnie, żeby już teraz, dziś, ruszać dalej. W końcu jest dopiero wczesne popołudnie, więc jeśli ruszę dziś, to tylko przecinam MKAD i wyskakuję na szosę w kierunku na Homel... ale tak nie zrobię. Najłatwiej, najprościej byłoby po prostu podjechać pod sam Kordon, znaleźć pierwszego lepszego oficera, dać mu w łapę równowartość jego rocznego żołdu i kazać się przewieźć na drugą stronę drutów – ale ja nie chcę zginąć od razu po wejściu. Najłatwiejszą i najprostszą drogę wybierałem w poprzednim życiu, a teraz kładę zręby pod budowlę nowego siebie. Zapalam silnik, włączam się do nurtu samochodów. „Włączam się” to szumne określenie; stary opel wlecze się i rzęzi, wyprzedza mnie co drugi miejscowy, ale to dobrze. Lekko już zarośnięty, w czapce na czubku głowy i schodzonej wojskowej kurtce, mógłbym uchodzić za kolejnego mińszczanina wracającego z ryb. Mam nawet na tylnym siedzeniu wędki i sadzyk, a dla tych, co nie uwierzą, świeżutkie dwadzieścia dolców w paszporcie. Mógłbym dawać nawet i po stówie każdemu napotkanemu gaisznikowi, ale nie ma co ich rozpieszczać. A na ewentualnych złodziei i cwaniaków mam już gaz pieprzowy i krótki nóż o szerokim ostrzu w kształcie liścia, jedną z „pamiątek” przemyconych w walizce. Nie mam zamiaru go używać, ale nie zawaham się; tam, gdzie idę, ludzka sprawiedliwość i tak mnie nie dosięgnie, a w boską niespecjalnie wierzę. W zasadzie nie wierzę w nią wcale: gdyby istniała, to nie miałbym tego, co miałem.
Wracam do hotelu, wymeldowuję się, zabieram swoje rzeczy. Nie będę ryzykował z podwójnym meldunkiem w napotkanych po drodze motelikach – prawdopodobnie nadal mają ten idiotyczny system, że nie można wynająć dwóch pokojów naraz. Nie można, i koniec; nie możesz być zameldowany dwa razy, a już na pewno nie w dwóch różnych miejscach. A jak mieszkasz i masz meldunek w jakimś mieście, to nie możesz tam wynająć pokoiku, choćby była to twoja noc poślubna: nielzja, i cześć.
Skręcam jeszcze w kierunku ulicy Pulichowa, przejeżdżam obok rzeki, zostawiam samochód na półlegalnym parkingu pod drzewami i ruszam piechotą w kierunku wielopiętrowych bloków. To było gdzieś tutaj... Chyba ten blok. Piąte piętro? Szóste? Siadam na ławce, zapalam papierosa, próbuję wzrokiem znaleźć okno. Ile razy tutaj się przychodziło, siedziało na tej ławeczce... Chociaż nie, to nie ta, tamta była kawałek dalej. Ciekawe, co też ona teraz porabia? Podobno wyjechała gdzieś na północ, do Szwecji albo innej Norwegii, znalazła sobie bogatego faceta, rozbija się po ekskluzywnych butikach, pieniędzy ma jak lodu... I założyć się mogę, że jej życie jest równie puste i pozbawione sensu jak moje. Wzdycham ciężko, wyrzucam papierosa w trawę. Oboje przesraliśmy swoją młodość, przesraliśmy całe życie.
Wracam do samochodu, wyciągam równiutko złożony garnitur i wrzucam do pojemnika na lokalny Caritas, ruszam Partizanskim Praspiektom w kierunku obrzeży miasta. Bloki Mińska migają po lewej i prawej, wyprzedzają mnie luksusowe samochody terenowe, migają równie kolorowe, co tandetne reklamy. Uderza mnie kolejna myśl – skręcam w bok, pomiędzy brzydkie pudełka socrealistycznych mnogoetażek. Wyjmuję swoje rzeczy, zarzucam plecak na ramiona, samochód zostawiam otwarty, z kluczykami w stacyjce i dowodem zakupu na siedzeniu. Pora zerwać ze starymi nawykami i zacząć myśleć tak, jak chcę, a nie tak, jak nauczyło mnie życie. Schodzę do metra, owiewa mnie gorąco-suche powietrze o bardzo charakterystycznym zapachu plastiku, metalu i dziwnych środków dezynfekujących. Kupuję plastikowy żeton, przechodzę przez bramkę z prymitywną fotokomórką; nie mogę pozbyć się pierwotnego, atawistycznego strachu wyniesionego z dzieciństwa, że gumowane szczęki zamykające przejście przez automat zatrzasną mi się dokładnie na nodze. Widziałem kiedyś, jak jedna babcia tak dostała, brrr... Ruska fotokomóra teoretycznie powinna działać PRZED tym, jak wejdziesz w bramkę, żebyś nie wlazł bez wrzucenia żetonu, ale to była tylko teoria, a z praktyką tu zawsze było słabo. Głupie Ruski. Przejeżdżam pod ziemią do stacji Mohylewska, w której pobliżu pamiętam widzianą na mapie ikonkę hotelu.
Z okien podrzędnego lokum obserwuję wieczorem, jak Mińsk układa się do snu. Powoli zamiera ruch na ulicach, zapalają się światła w przysadzistych, sowieckich blokach o dwuspadowych dachach. Rozkładam na skrzypiącym, irytująco wąskim łóżku swój dobytek, segreguję i sprawdzam, odkładam już niepotrzebne rzeczy. Muszę jutro jeszcze znaleźć bankomat i wypłacić, ile tylko dam radę, a potem pozbyć się karty kredytowej.
Dzwoni telefon. W ogóle zapomniałem, że go mam... Dziwny numer, chyba lokalny, bo nie kojarzę prefiksu. Przez chwilę zastanawiam się, kto może mieć mój numer, potem dociera do mnie – no tak, dziewczyna z kafejki. Wstaję, wahając się, co zrobić, ale w końcu otwieram okno, biorę zamach i rzucam wciąż dzwoniącym smartfonem na pustą ulicę. Widzę go jeszcze, jak wiruje i kręci się w powietrzu, aż w końcu roztrzaskuje o asfalt.
Wszędzie dookoła pustka.
Płowa trawa kołysze się w podmuchach wiatru, kładąc się falami w bezkresie przestrzeni. Szare chmury leniwie płyną po zasnutym białawą mgiełką niebie, strzępiąc się i przelewając ciężkimi zawirowaniami. Gdzieś ponad nimi wisi płaski dysk słońca, którego promienie zdają się niemalże nie dawać ciepła.
Poprawiam pasek plecaka, rozglądam się. Ciemna ściana lasu tchnie chłodem i wilgocią, daleko z przodu widać kominy jakiejś bezimiennej wioski. Zaciągam się dymem z podłego papierosa, posyłam niedopałek w pokryte pożółkłymi liśćmi zarośla.
Ruszam dalej.
Ruszam dalej skoro świt, jak porządny autostopowicz – zaczynam od autobusów miejskich, którymi dojeżdżam na skraj miasta, potem staję na trasie i macham na tak zwanego „łebka”. Nie jest łatwo, bynajmniej. Tutaj, podobnie jak w Polsce, ludzie zapomnieli już, jak to jest nie mieć samochodu, więc niechętnym okiem patrzą na człowieka w wyświechtanej kurtce i z plecakiem. A co, jak to jakiś obcokrajowiec i po naszemu nie umie? A może ma broń?
Paradoksalnie mają rację.
W końcu łapię okazję, podjeżdżam kilkanaście kilometrów za Mińsk, potem mój kierowca skręca, więc wysiadam i macham dalej... Mijające mnie wozy pędzą przed siebie i przelatują obok, zdając się w ogóle nie zauważać, że tu jestem i że czegoś mogę od nich chcieć. Wcale nie dziwi mnie, że kierowcom nie chce się zatrzymywać. To nawet nie kwestia strachu, wcale nie chodzi o bezpieczeństwo. Ludziom po prostu się nie chce. Nie chce im się zwolnić i wrzucić migacza, nie mają ochoty wpuszczać kogoś do swojego samochodu, bo może pobrudzić im tapicerkę albo będzie śmierdział... Albo gadał, a to już jest najgorsze przecież. Muzyka leci z zestawu nagłośnienia, mogłoby być tak miło i spokojnie, a tu ktoś gada, wylewa nam żółć, opowiada o swoich niedolach i perypetiach. I zatrzymać się nie można na jedzenie ani na stacji już się nie wysiądzie, bo jak tu obcego w samochodzie zostawić. Tak, o wiele prościej jest samemu, bez innych.
Ruszam w końcu piechotą, do pleców przyczepiam sobie tylko znaleziony na poboczu karton po pizzy i wymalowuję na nim koślawymi bukwami nazwę miasta, do którego chcę dotrzeć: BOBPYŃCK. Pęd powietrza przejeżdżających obok samochodów szarpie połami kurtki, prawie że zdmuchując mnie z pobocza. Nawet się nie odwracam, bo przeważnie mijający mnie kierowcy pokazują wyniosłe „fakju”, uśmiechając się złośliwie. Gdy macham wyjątkowo uporczywie i patrzę ludziom w oczy, jedna terenówka w końcu zwalnia i zawija na pobocze. Gdy jest już zupełnie blisko, szyba od strony pasażera zjeżdża w dół, przez okno wylatuje papierowa torba po McDonaldzie, uderza mnie kaskadą śmiecia w ramię, lepka, zimna cola chlapie na twarz. Śmiech, pisk opon, audica znika w oddali, spowita obłoczkiem siwego dymu. Wycieram twarz, ruszam dalej. Powinienem być wściekły, ale... emocje są jakoś obok. Jak gdyby to wszystko nie mnie, a kogoś zupełnie innego dotyczyło.
Nareszcie szczęście uśmiecha się i do mnie. Jest już dobrze po południu, gdy z piskiem i sykiem staje obok mnie potężny, osiemnastokołowy tir, kierowca otwiera drzwi do szoferki: Dawaj, bradzjaga! Gramolę się na górę, łamanym ruskim klecę jakieś podziękowania. Kurde, trzy lata tutaj zmarnowałem w dzieciństwie, wtedy już nawet jako tako się dogadywałem z ludźmi, a potem wróciłem do kraju i język szlag trafił, dzisiaj nawet nie potrafię porządnie za podwózkę podziękować.
Jedziemy na południe imponującymi białoruskimi drogami, zbudowanymi przez dobrotliwego Baćkę Łukaszenkę dla kochającego narodu za ukradzione Ruskim petrodolary. Trzy pasma asfaltu w każdą stronę, sznur samochodów, a dla kontrastu drewniane chatynki przycupnięte pod ścianą ciemnego lasu, studnie z żurawiami i obejścia okolone płotkami z faszyny... Chyba przysypiam, bo budzę się, gdy już zmierzcha.
Bobrujsk wita nas deszczem i wiatrem, jest ciemno i szaro. Aleksij – mój trucker, robiący akurat długi kurs – podwozi mnie prawie że pod sam dworzec autobusowy, chociaż rozgląda się mocno, czy nie widać gdzieś patrolu GAI, czyli lokalnej inspekcji drogowej. Ani jemu, ani mnie nie uśmiecha się spotkanie z mentami wieczorem... Nie chce ode mnie nawet grosza za podróż, dziękuję mu więc na tyle, na ile pozwala mi mój słabiutki rosyjski. Przebiegam w strugach lejącej się z nieba wody przez ulicę, chowam pod zadaszonym przystankiem z brudnego pleksi. Przyświecając zapalniczką, próbuję dopatrzyć się na tablicy przyjazdów-odjazdów rozkładu kursów na Homel.
Włóczę się dość długo po ulicach, próbując znaleźć jakiekolwiek lokum na noc. Owszem, trafiam na jeden hotelik, ale okazuje się, że jest czynny tylko do osiemnastej. Rewelacja, prawie jak restauracja zamknięta na przerwę obiadową. Nie mając pojęcia o topografii miasta, po prostu idę przed siebie, czekając na to, co ześle mi los. Oddryfowuję nieco od centrum, wchodzę w kwartały mieszkalne, pomiędzy niskie bloki i garaże, gdzie w lokalach o zaparowanych oknach siedzą kędzierzawi Gruzini i skośni Uzbecy w błyszczących skórzanych kurtkach i z łańcuchami o grubych ogniwach leżącymi ciężko na włochatych klatach. Raz namierzają mnie miejscowe dziwki, szukające klienta; dziewczyny wołają za mną długo i namiętnie, gdy tylko rozpoznają u mnie polski akcent, ale nie zwracam na nie uwagi. Raz wylegitymowuje mnie patrol milicji, ale na szczęście nie pozbyłem się jeszcze paszportu i wizytówki białoruskiego konsula w Warszawie... A raz zaczepiają mnie lokalni chuligani. Chuligani albo dresiarze zwykli, trudno powiedzieć – tusują się niedaleko nocnego, przy wejściu do klatki schodowej, przestępując z nogi na nogę i spluwając na ziemię łupinami słonecznika. Tusowka to dość specyficzny wschodni obyczaj, polegający głównie na staniu pod blokiem, ewentualnie siedzeniu na oparciu drewnianej ławeczki i patrzeniu, co się dziś w okolicy stanie. Czasem ktoś przyniesie papierosa, ktoś skoczy po piwo, zdarza się, że kolega przyjdzie z gitarą. A czasem zdybie się nietutejszego.
– Э, мужик! Закурить есть? – słyszę lekko ochrypły głos. Od padjezdu odrywają się trzy cienie, ruszają niespiesznie, chcąc przeciąć mi drogę. Nie chodzi im ani o papierosa, ani o odpowiedź na pytanie, tylko o mnie.
– Niet, nie kurju... – odpowiadam i od razu uświadamiam sobie błąd. Gdybym nie powiedział nic, to może potarmosiliby mnie trochę i puścili – ot, pijak, wariat, włóczęga – a tak to już na sto procent usłyszeli mój fatalny akcent.
– Так давай, что есть, козёл, бля! – Pierwszy z nich rusza na mnie, słyszę szczęknięcie sprężynowego noża, widzę odblask światła na ostrzu.
– Uże, szczas, nie nada... – Udając, że mocuję się z szelkami, ściągam plecak i z rozmachu ciskam na nich. Nożownik uchyla się, myśląc, że celuję w niego, ale rzuciłem w drugiego; dla prowodyra mam kopnięcie w pachwinę i uderzenie łokciem. Staram się celować w szczękę albo twarz, ale dawno już nie ćwiczyłem, wyszedłem z wprawy – cios prawie że mija go, zaczepiając muśnięciem o przegrodę nosową. Słyszę suche chrupnięcie i już wiem, że wystarczy, tego można odhaczyć. Uderzam oburącz zdziwionego dresa trzymającego plecak, uchylam się, przepuszczając pięść trzeciego nad sobą, chcę podciąć, ale noga źle układa się na nierównym chodniku, więc tylko tracę równowagę i zbyt słabo kopię pod kolano. Czuję pięść w żołądku, powietrze wylatuje z płuc, robi mi się ciemno przed oczami, ale uderzam jeszcze raz na oślep, potem przekręcam i walę się z rozpędu na tego, który oberwał plecakiem. Zasada walk ulicznych jest prosta – łokcie i kolana do przodu, celować w żołądek albo twarz; wbijam kolano w brzuch leżącemu, z gardła wyrywa mu się ni to jęk, ni to skowyt, przetaczam się na bok z plecakiem, podrywam się, potykam, łapię równowagę i lecę na złamanie karku do przodu, słysząc tylko szum wiatru w uszach i wściekłe wołanie ostatniego bandziora.
Zatrzymuję się dopiero, gdy zaczynam tracić oddech, dobrych kilka bloków dalej. Wciskam się w ciemną niszę pod najniższym balkonem, wsuwam drżącą rękę do plecaka, sprawdzam, czy nic nie zgubiłem, rozglądam się, czy nikt mnie nie widział i czy nikt nie goni. Serce wali jak oszalałe, żyły mam pełne adrenaliny, szum i dudnienie w uszach... Czuję metaliczny posmak krwi w ustach, na wardze rośnie mi gula, więc musiałem od któregoś oberwać jeszcze po drodze. Było blisko, nie ma co. Człowiek wybiera się w nieznane, a tu mu kilku domorosłych chuliganów nóż pod żebro wsadzi w ciemnym zaułku.
Nie wiem, czy jest sens kręcić się po nieznanym mieście po ciemku. Wracam szerokim kołem w kierunku dworca, po drodze zatrzymuję się po zakupy w nocnym. Ekspedientka patrzy na moją rozbitą mordę najpierw podejrzliwie, potem z jakiegoś powodu płynnie przechodzi we współczucie, gdy słyszy, że jestem ni czytaty, ni pisaty. Zagryzając bułkę i popijając kefirem, idę po ulicach śpiącego Bobrujska, wsłuchując się we własne odczucia.
Żyję.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
1 Pana dokumenty poproszę.
2 Dokumenty!
3 Ja już, zaraz.
4 Co pan ma w walizce?
5 Nie trzeba.
6 prażonymi nasionkami słonecznika
7 gliniarzowi
8 nie wolno
9 Właź, włóczęgo!
10 Ty, koleś! Masz ognia?
11 klatki schodowej
12 Nie, nie palę...
13 To dawaj, co masz, cwelu jebany!
14 Już, zaraz, nie trzeba...