Droga ku nadziei - ebook
Droga ku nadziei - ebook
W świecie ogarniętym wojną życie zmienia się w czekanie. Na wyzwolenie, na powrót ukochanego, na spokojny sen…
Dwie kobiety i dwie trudne życiowe historie.
Bogusława Brzezińska wreszcie może wyjechać z córeczką do Drogomyśla, gdzie czeka na nią ukochany Florian. Niestety, spokojna wieś staje się pod koniec wojny miejscem zażartych walk frontowych. Młodzi ponownie zostają rozdzieleni, a Bogusia jest skazana na pomoc obcych ludzi.
Jadwiga Paterek nie może się doczekać końca wojny. Kobieta pielęgnuje w sobie rodzące się uczucie do Mieczysława, którego poznała podczas ewakuacji w 1939 roku. Jednak znajomość z członkiem Armii Krajowej okaże się niebezpieczna… Oboje trafią do nazistowskiego więzienia w lubelskim zamku.
Czy po wojnie obu parom uda się ułożyć życie tak, jak to sobie wyobrażały?
Dalsze losy bohaterów Podróży w niechciane. Ich Droga ku nadziei wiedzie przez Lublin, Kraków, Krotoszyn i Drogomyśl.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6438-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lublin
Jadwiga nie była przygotowana na spotkanie z Lotharem Feldvoglem. Nigdy by nie pomyślała, że w ten zwykły, niczym niewyróżniający się wtorek stanie przed nią jej dawny kochanek.
Wicedyrektor szpitala dystryktowego wszedł bez pukania do sekretariatu Polskiego Komitetu Opiekuńczego i samym swoim pojawieniem się skutecznie wytrącił Jadzię z równowagi. Niemal tak jak niedawny sowiecki nalot, podczas którego spadło na Lublin kilkadziesiąt bomb. Zginęła wtedy jej koleżanka z biura. Znalazła się w nieodpowiednim czasie na niewłaściwym miejscu.
Feldvogel tak bardzo nie pasował do obecnego życia Jadzi, że miała wrażenie, jakby cofnęła się o kilka lat wstecz. Serce w niej zamarło, w nogach poczuła słabość. Gdyby nie siedziała, musiałaby oprzeć się o ścianę.
Jeszcze dziesięć minut wcześniej Jadwiga wyśmiałaby każdego, kto ośmieliłby się twierdzić, że krew uderzy jej do głowy i serce przyśpieszy na widok mężczyzny, którego najchętniej wymazałaby z życiorysu. Dał jej miłość – choć tylko cielesną, pozwolił jej uwierzyć, że nie jest szarą myszką niepociągającą mężczyzn. Ale był żonaty i był Niemcem.
Od czterech lat, odkąd odeszła ze szpitala i przestali się spotykać, ani razu nie natknęła się w mieście na Lothara. Widocznie chodzili innymi drogami. Rozmył jej się w pamięci i tylko czasem pojawiał się w snach. Znikał bez śladu w momencie, gdy się budziła.
– Guten Tag, Fräulein Hedwig. – Feldvogel uprzejmie się uśmiechnął.
– Guten Tag, Herr Doktor – odpowiedziała nie swoim głosem.
Wyglądał tak samo jak przed laty – wysoki, szczupły, o krótko ostrzyżonych jasnych włosach. Tylko oprawki okularów miał nowe, na tyle różniące się od poprzednich, że od razu zwróciła na nie uwagę.
Niepewnie podniosła się zza biurka. Podszedł bliżej, lecz nie przekroczył dystansu odpowiedniego do formalnej rozmowy.
– Czym mogę służyć? – spytała, niezadowolona, że głos jej drży.
– Miałem pewne sprawy do omówienia z pani przełożonym, więc pomyślałem, że zajrzę do pani – odparł. Zaraz jednak pokręcił głową, podając w wątpliwość własne słowa. – Wkrótce wyjadę z Lublina, Hedwig. Chciałem cię jeszcze zobaczyć – dodał innym, poufalszym tonem. – Rodzinę odesłałem już do domu.
Milczała, bo nie wiedziała, co miałaby powiedzieć – wyrazić żal, że pewnie już nigdy się nie zobaczą? A może radość, że w Lublinie nie ma jego żony? Powinna się ucieszyć, że w tej sytuacji pan doktor sobie o niej przypomniał?
– O której kończysz pracę? – kontynuował niezrażony jej milczeniem.
– O osiemnastej. Mam dłuższy dyżur na wypadek, gdyby ktoś coś...
– Będę punktualnie – przerwał jej. – A gdyby zatrzymały mnie dłużej obowiązki w szpitalu, to na mnie tutaj poczekaj.
Nie wiadomo, czy sprawił to ton, jakim to powiedział, czy też fakt, że w ogóle nie spytał, czy chce się z nim spotkać, w każdym razie niemoc, która ogarnęła ciało Jadzi na jego widok, nagle minęła.
– Jestem już umówiona z kimś innym, Herr Doktor – odparła. Jej głos zabrzmiał pewniej niż przed chwilą.
– Odwołaj to spotkanie, Hedwig. Nie będziemy już mieli następnej okazji. Widzimy się ostatni raz.
Pokręciła głową. Nie zamierzała ustąpić.
– Nie mogę. I... nie chcę. Niech pan nie przychodzi, panie doktorze, bardzo pana proszę.
– Nigdy nie byłaś taka uparta – stwierdził niezadowolony, mierząc ją wzrokiem. – Zawsze robiłaś to, czego od ciebie chciałem. Zresztą pamiętam, że bardzo ci się to podobało... –Zaśmiał się nerwowo, okrążył jej biurko, a gdy nie dzieliła ich już żadna przeszkoda, przyciągnął kobietę do siebie i wpił się ustami w jej wargi.
– Nie wszystko mi się podobało – odparła, kiedy udało jej się uwolnić. Paliły ją policzki.
– Nie? – Uniósł brwi.
– Nie – powtórzyła hardo.
Bynajmniej nie miała na myśli tego, co robił z jej ciałem. Myślała o tekście, który jej podyktował, gdy ubiegała się u niego o pracę w dyrekcji szpitala. O tym dyktandzie pełnym nienawiści do Polaków i Żydów, które napisała posłusznie, bez słowa sprzeciwu.
Później, gdy została już kochanką Lothara, nieraz się zastanawiała, czy to miał być sprawdzian jej uległości. Doszła do wniosku, że tak i że zdała go celująco.
– Masz mi wciąż za złe, że z tobą zerwałem, kiedy przyjechała moja żona – stwierdził Feldvogel, a w jego głosie zabrzmiała ironia. – Nie sądziłem, że jesteś taka pamiętliwa i małostkowa.
Jadzia wzięła głęboki wdech i oświadczyła dobitnie:
– Panie doktorze, nie chcę się już z panem prywatnie spotykać. Nawet ten jeden, ostatni raz.
Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, z kamienną twarzą, która nie zdradzała żadnych emocji. Potem cofnął się w stronę drzwi.
– Nie będę ci się naprzykrzał – powiedział z godnością. – Niech ci się życie dobrze ułoży, Hedwig.
– Panu również, Herr Doktor.
Żadne z nich się nie uśmiechnęło.
Kiedy wyszedł, siedziała przez długą chwilę bez ruchu, wpatrując się bezmyślnie w kartkę wetkniętą w maszynę. Wiedziała, że z trudem przyjdzie jej ponownie skupić się na pracy.
Skłamała. Nie była z nikim umówiona. Po pracy wróci do mieszkania Bardzików, które w Lublinie było jej domem, zje kolację z Grażyną i jej rodzicami. Jutro wyciągnie na spacer Mieczysława. Pomyślała o nim ciepło.
Od pewnego czasu był najważniejszym dla niej mężczyzną. Łączyła ich specyficzna relacja, jakże odmienna od erotycznego związku z niemieckim lekarzem. Lubili się i przyjaźnili.
Ale czy potrafiłaby go pokochać?
***
Mieczysław Grodek przyjechał do Lublina dosłownie w jednej koszuli, z pustymi rękoma, późną jesienią czterdziestego roku. Jadwiga Paterek, pracująca już wówczas w Polskim Komitecie Opiekuńczym – powiatowej placówce Rady Głównej Opiekuńczej – była pierwszą osobą, która przyszła mu z pomocą. Miał szczęście, że w biurze PKO trafił na znajomą. Poznali się rok wcześniej podczas ewakuacji z Krotoszyna na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. Wówczas on jej pomagał, zwłaszcza w tym trudnym czasie, kiedy opiekowała się chorą babcią i równocześnie maleńką córką przyjaciółki.
Teraz role się odwróciły.
Mieczysław, mężczyzna po czterdziestce, źle się czuł w roli człowieka zdanego na pomoc społeczną. Przed wojną był księgowym w krotoszyńskim magistracie, dobrze zarabiał, a ponieważ nie miał rodziny, gdyż jego żona zmarła młodo i bezpotomnie, pod względem materialnym nieźle mu się powodziło.
Kiedy w Lublinie zmuszony był stać w kolejce po obiad wydawany przez kuchnię dla wysiedlonych, miał wrażenie, że spali się ze wstydu. Niechętnie wracał do noclegowni. Raziły go zaduch, hałas, kłótnie, a najbardziej brudne toalety. Był wściekły nie tylko na niemieckich okupantów, z powodu których znalazł się w takim położeniu, ale też na niechlujstwo rodaków.
Musiał jednak przyznać, że w placówce prowadzonej przez Radę Główną Opiekuńczą warunki były o wiele znośniejsze niż w niemieckim obozie przesiedleńczym w Łodzi, gdzie był zmuszony spać w hali fabrycznej na zasłanej słomą betonowej posadzce. Przebywało w niej równocześnie z tysiąc osób. Ludzie wyrzuceni ze swoich domów leżeli pokotem, w takim ścisku, że trudno było się ruszyć, a i tak miejsc brakowało.
W Lublinie, pod skrzydłami polskiej instytucji, było lepiej, ale żadna noclegownia, żadna pomoc żywieniowa czy odzieżowa nie mogły zastąpić normalnego życia we własnym domu i na własny rachunek. Mieczysław miał dosyć poniewierki i polegania na innych, chciał jak najszybciej stanąć na własnych nogach.
Jadzia co kilka dni odwiedzała go w noclegowni. Zastanawiał się dlaczego. Z uprzejmości? Dlatego, że pochodzili z tego samego miasta? Z wdzięczności za pomoc, jaką on jej rok temu okazał?
Krępowały go te odwiedziny. Z jednej strony cieszył się z towarzystwa Jadzi, bo polubił tę może niezbyt urodziwą, lecz miłą i bezpośrednią dziewczynę, z drugiej – nie mógł oprzeć się wrażeniu, że odwiedza go jak podopiecznego instytucji, którą reprezentuje, a nie jak znajomego.
Czasem przechadzali się po mieście, raz zaprosiła go do kawiarni. Czuł się zawstydzony, gdy zapłaciła za jego herbatę. Następnym razem odmówił wspólnego wyjścia do miasta.
– Zrobiłam coś nie tak? – spytała zaniepokojona. Widział w jej oczach, że sprawił jej tą odmową przykrość. – Nie chce się pan ze mną spotykać? Może źle pan zrozumiał moje intencje, panie Mietku. Nie mam zamiaru się panu narzucać.
Nie wiedziała, jak mu wytłumaczyć, że w Lublinie wciąż czuje się obco, a on jest dla niej jedynym człowiekiem, z którym może rozmawiać o rodzinnych stronach, który pamięta przedwojenny Krotoszyn.
– Ależ skądże! – zaprotestował aż nazbyt gorliwie. A potem, w przypływie szczerości, dodał: – Sam ze sobą nie potrafię sobie poradzić i na tym polega cały problem. Może, jak już znajdę pracę, o ile w ogóle mi się to uda, i stanę na własnych nogach, to wtedy...
– Wtedy? – podchwyciła.
– Wtedy to ja zaproszę panią na spacer i do kawiarni.
Kilka miesięcy później, ponownie dzięki kontaktom Jadzi, udało mu się zdobyć posadę referenta w Radzie Głównej Opiekuńczej. Kiedy otrzymał pierwszą pensję, spełnił obietnicę.
Odtąd już nie unikał dziewczyny. Regularnie, choć niezbyt często, się spotykali. Łączyła ich coraz większa zażyłość. W tym obcym mieście stali się dla siebie bliskimi osobami. Mieczysław chciałby dalej posunąć się w tej relacji, lecz hamował się w swoich zapędach. Pamiętał, że pewnego dnia wojna się skończy. Jadwiga będzie chciała założyć rodzinę, urodzić dzieci. On czuł się dla niej za stary. Wątpił, czy mógłby dać jej to, o czym zapewne marzyła.
Był od Jadzi o siedemnaście lat starszy. Pogodził się z rolą jej przyjaciela, a po trosze też ojca czy może starszego, bardziej doświadczonego brata.
***
Pogoda nie sprzyjała spacerowi po mieście. Niebo pokryły chmury, zerwał się zimny wiatr. Jadzia poprawiła chustkę na szyi, ręce wsadziła w kieszenie wiosennego płaszcza.
– Zimno ci, prawda? – Mieczysław uśmiechnął się do niej. – Zaprosiłbym cię do kina, ale raz już to zrobiłem, a ty się oburzyłaś, że ośmielam się coś takiego ci proponować.
Oboje się roześmiali, przypominając sobie tę sytuację. To było rok temu. Mietek chciał zrobić Jadzi przyjemność i zaprosił ją na seans do kina „Rialto”. Zamiast błysku radości w jej oczach dostrzegł w nich gniewne błyskawice.
– Nie wiesz, że „tylko świnie siedzą w kinie”? – spytała wtedy zadziornie, a ponieważ szli ruchliwą ulicą, zaciągnęła go w spokojne miejsce i tam zafundowała mu uświadamiającą lekcję na temat Polaków, którzy odwiedzając kina, pozwalają się ogłupiać niemieckiemu Urzędowi Propagandy. Dodała, że „każda złotówka wydana na bilet to nabój wystrzelony przez Niemców w pierś polskiego lub sprzymierzonego z Polską żołnierza”. – Tak piszą na ulotkach, które konspiratorzy porozrzucali w kinach – pouczyła go, nie precyzując, że ową ulotkę pokazała jej w tajemnicy koleżanka z pracy, która poszła na film z narzeczonym.
Mieczysław udał wtedy, że nie słyszał o tej akcji i że wcale nie przyszło mu do głowy, iż pójście na film mogłoby być postrzegane jako przejaw braku patriotyzmu. W rzeczywistości wiedział o ulotkach więcej od Jadzi. Nawet bardzo dużo.
– Nie, na film nie pójdziemy, ale może do mnie na herbatę? – spytała, starając się przedłużyć czas spędzony z Mietkiem. Wiedziała, że gdy zostanie sama, znowu będzie myślała o wczorajszej rozmowie z Feldvoglem. – Chociaż... nie wiem. – Zawahała się. – Mama Grażyny zamierzała dzisiaj lepić pierogi. Zajmie nimi cały stół. Nie będzie gdzie usiąść.
– To chodźmy do mnie, tam będziemy mieli spokój – zaproponował. – Roman i Staszek nigdy nie wracają przed wieczorem od swoich dziewczyn. Wobec tego ja mogę zaprosić do siebie swoją.
Rzucił to żartem, lecz Jadzia nie mogła oprzeć się wrażeniu, że wcale nie przypadkowo.
Rozmowa przy herbacie, a później przy kolacji, się przeciągnęła. Wspominali przedwojenne czasy. Mietek po raz pierwszy opowiedział Jadzi o swojej zmarłej żonie. Wyznał, że przez wiele lat bezskutecznie starali się o dziecko.
– Była na różnych badaniach, dwa razy pojechała do wód. Zdaniem lekarzy powinna bez problemu zajść w ciążę. Widocznie więc to ja byłem... tą przeszkodą. – Urwał, a Jadzia spuściła głowę. Poczuła się zażenowana. Nigdy nie rozmawiali o intymnych sprawach.
Po tym wyznaniu, które Mietka wiele kosztowało, zapadła niezręczna cisza. Długo nie umieli jej przerwać. Jadzia podejrzewała, że przyjaciel nie bez powodu opowiedział jej tę historię. Nie po to, aby się przed nią wyżalić.
Staszek, jeden ze współlokatorów Mietka, pojawił się w domu dwadzieścia minut przed godziną policyjną. Ociekał wodą. Roman w ogóle nie przyszedł, co żadnego z mężczyzn nie zdziwiło, ponieważ często nocował u swojej dziewczyny. Jadzia szybko zaczęła się zbierać. Miała do domu piętnaście minut.
– Wychodzi pani? Nie widzi pani, jak wyglądam? – Staszek rozłożył ręce. Z rękawów kurtki kapała woda. – Leje tak, że nawet parasolka nie pomoże. O ile jakąś pani ma.
– Wezmę mój duży parasol i cię odprowadzę. Zresztą nie możesz iść sama, zrobiło się późno – zauważył Mietek.
Zaprotestowała.
– Pójdę sama, bo nie zdążysz wrócić przed godziną policyjną.
– Po co w ogóle wychodzić w taką pogodę? – wtrącił się ponownie Staszek. – Romek już na pewno na noc nie wróci, ja się prześpię na kuchennej leżance, a wy dwoje macie pokój dla siebie. Eleganckie rozwiązanie, prawda? – Mrugnął porozumiewawczo do Mieczysława.
Zniknął we wspólnej kuchni, z której korzystali lokatorzy z całego piętra. Służyła nie tylko do przyrządzania posiłków, ale dzięki wysłużonej kozetce była także czymś w rodzaju prowizorycznego pokoju hotelowego.
– No proszę, mam u siebie dziewczynę na noc. – Mietek się zaśmiał, gdy zostali sami. Żartami starał się zamaskować zmieszanie.
– Ale ta dziewczyna będzie spała daleko od ciebie – odpowiedziała w podobny sposób.
– Ja śpię pod oknem.
– A zatem ja się położę przy drzwiach. Środkowe łóżko zostanie puste.
– Teraz już tylko przyzwoitki brakuje, która spałaby między nami.
Roześmiali się oboje.
Jadzia położyła się w sukience, nie miała się w co przebrać. Nie mogła zasnąć. Mietek również przewracał się na posłaniu. Długo trwało, nim zapadli w płytki sen.
Dwie godziny po północy wyrwały ich z niego tupot ciężkich butów na schodach i szczekanie psów, a potem bezceremonialne walenie do drzwi.
Do ich drzwi.
Zerwali się z łóżek w tym samym momencie. Mietek, po ciemku uderzając się o kant szafy, doskoczył do Jadzi i złapał ją za rękę. Nie zapalił światła. Dziewczyna czuła, jak wali jej serce. Mogłaby przysiąc, że słyszy nawet bicie jego serca.
– Właź pod łóżko, to pod oknem, ciebie nie będą szukali. Przyszli na pewno po mnie – wyszeptał jej do ucha.
– Może nie po ciebie, ale po któregoś z twoich kolegów – odparła równie cicho.
– Zrób, co mówię – rozkazał. Był pewien, że to jego przyszli aresztować.
Wpełzła pod łóżko. Mieczysław pociągnął kołdrę, aby od strony drzwi zwisała do samej ziemi i zasłaniała dziewczynę. Potem poszedł otworzyć. Walenie i okrzyki się wzmagały. Wiedział, że rozwścieczy gestapowców, jeżeli będą musieli wyważyć drzwi.
***
Niemcy wtargnęli do przedpokoju z załadowaną bronią i okrzykiem Hände hoch! Mieczysław posłusznie podniósł ręce w górę. Był blady, z trudem panował nad drżeniem ciała. Miał nadzieję, że gestapowcy sprawdzą jego dokumenty, przekonają się, że to on jest osobą, której szukają, i nikim innym nie będą się interesowali.
Przeliczył się. Jeden z Niemców nadal w niego celował, nie pozwalając mu opuścić rąk, trzech innych wtargnęło do pokoju, ponawiając rozkaz Hände hoch! Za plecami Mietka zapaliło się światło. Słyszał ruch, otwieranie szafy i jej wybebeszanie, potem szelest przerzucanych kołder, wreszcie pół zdziwiony, pół ironiczny okrzyk:
– Mädchen?! Was machst du unter dem Bett? Wyłazić natychmiast!
Rozległ się dźwięk uderzenia kolbą, a po nim stłumiony jęk. Mietek miał ochotę rzucić się na pilnującego go gestapowca. Opanował się jednak, wiedząc, że zginąłby na miejscu, a Jadzi i tak nie pomógłby tym desperackim czynem. Zamknął oczy, gdy policjanci wyprowadzili dziewczynę do przedpokoju i kazali jej stanąć obok niego. Nie śmiał na nią spojrzeć, zdruzgotany, że to wszystko spotkało ją tutaj. U niego i przez niego.
Prowadzili ich w kajdankach po skąpo oświetlonej klatce schodowej. Na przodzie szedł Mieczysław, parę metrów za nim Jadzia. Widziała zgarbione plecy przyjaciela i zwieszoną głowę. Mogła być na niego zła, mogła czuć żal i rozgoryczenie, lecz zamiast tego jej serce wypełniła fala tkliwości. W tej strasznej chwili był jej bliższy niż kiedykolwiek wcześniej. Pomyślała, że go chyba kocha.
Wieźli ich przez ciemne miasto do zamku. Zabronili im rozmawiać. Sama myśl o więzieniu, o którym ze względu na pracę w Polskim Komitecie Opiekuńczym miała dość dokładne informacje, sprawiła, że serce Jadzi waliło jak oszalałe. Nie mogła uwierzyć, że zostali aresztowani. Za co? W jaki sposób Mietek, taki spokojny człowiek, mógł zaleźć Niemcom za skórę? Czyżby działał w konspiracji?
Sądziła, że zna go dobrze. Być może jednak mało go znała.
Starała się oddychać powoli i głęboko, aby choć trochę uspokoić oszalałe ze strachu serce.
To aresztowanie musi być pomyłką, która rano się wyjaśni. Jeżeli ani ona, ani Mieczysław nie stawią się w pracy, kierownictwo PKO będzie ich szukało. Zwierzchnicy będą o nich pytali w niemieckich urzędach. Gestapo będzie zmuszone ją zwolnić, miała przecież na rano zaplanowaną pilną pracę. Powinna przetłumaczyć na niemiecki kwartalną analizę pomocy świadczonej przez PKO. Materiały te miały trafić za pośrednictwem centrali Rady Głównej Opiekuńczej do samych władz Generalnego Gubernatorstwa w Krakowie. Okupanci czekali na wyniki jej pracy.
„Zwolnią mnie, muszą mnie zwolnić” – powtarzała w duchu jak mantrę. W głębi duszy czuła, że wcale nie muszą. Nie była niezastąpiona. Nikt z Polaków nie był niezastąpiony. Hitlerowcy każdego mogli zatrzymać, uwięzić, rozstrzelać lub wywieźć do obozu koncentracyjnego. Choćby tu, blisko, na Majdanek.
Samochód zatrzymał się przed bramą. Chwilę później Jadwiga Paterek i Mieczysław Grodek zasilili grupę tysiąca ośmiuset więźniów lubelskiego zamku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------