- promocja
Droga na molo w Wigan - ebook
Droga na molo w Wigan - ebook
Książka po raz pierwszy została wydana w Anglii w 1937 roku i niemal z dnia na dzień stała się bestsellerem. To jeden z najlepszych i najbardziej wnikliwych zbeletryzowanych reportaży. Orwell jak wiemy doświadczył na własnej skórze, jak żyli wyzyskiwani, upośledzeni przez los i gospodarkę rynkową nędzarze. Efektem prowadzonego przez niego „eksperymentu" jest Droga na molo w Wigan.
Pierwsza część książki zawiera napisaną w pierwszej osobie reportażową relację o pracy, życiu, warunkach mieszkaniowych, zwyczajach i swoistej subkulturze robotników z Wigan, a także z okolic Barnsley i Sheffield. Były to wówczas najbardziej uprzemysłowione okręgi Wielkiej Brytanii, gdzie wydobywano węgiel i gdzie znajdowały się huty oraz wielkie zakłady produkcyjne. Opis pracy w kopalni węgla do dziś uchodzi za majstersztyk światowego reportażu. Znakomity jest również niezwykle wprost szczegółowy opis codziennej egzystencji ludzi wyzyskiwanych, biednych, bezrobotnych. Orwell wyraźnie poszukuje tu odpowiedzi na pytanie, dlaczego ci, którym kraj zawdzięcza bogactwo i funkcjonowanie – przede wszystkim górnicy – są tak nieludzko traktowani i żyją w tak nieopisanej nędzy.
Druga część książki w bardzo niekorzystnym świetle ukazuje realia ówczesnego socjalizmu, stanowiącego właściwie domeną middle class i lekceważącego tych, dla których wspomniany socjalizm mógłby być dobrodziejstwem. Tę część powszechnie uznaje się za jeden z najznakomitszych w światowej literaturze politycznej traktatów o socjalizmie, jego twórcach, błędach i zaletach.
George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903 –1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego powieści: Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16871-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.02.1936. Podłe śniadanie z komiwojażerem z Yorkshire. Potem piechotą osiemnaście kilometrów na przedmieście Birmingham, autobusem na Bull Ring² (bardzo przypomina rynek w Norwich); przybyłem o 13.00. Lunch w Birmingham, następnie autobusem do Stourbridge. Piechotą sześć–siedem kilometrów do Clent Youth Hostel. Wszędzie czerwona ziemia. Pierwsze, jeszcze nieśmiałe, ptasie zaloty, samczyki zięb i gilów bardzo jaskrawo ubarwione, słychać godowe nawoływanie kuropatw. Wyjąwszy wioskę Meriden, na trasie z Coventry do Birmingham prawie żadnych porządnych budynków. Na zachód od Birmingham widać, jak niemal wszędzie za wzgórzami rozpełzła się rozpowszechniona na wielką skalę cywilizacja użytecznych lecz tandetnych domków jednorodzinnych. Cały dzień pada, choć z przerwami.
Przebyłem osiemnaście kilometrów, na środki transportu wydałem szylinga i cztery pensy. Na jedzenie dwa szylingi i trzy pensy.
02.02.1936. Wygodny nocleg w hostelu, pokój miałem dla siebie. Jednopiętrowy drewniany dom z potężnym piecem koksowym, który dobrze ogrzewa wnętrze. Łóżko kosztuje szylinga, dwa pensy to koszt ogrzewania, a żeby coś ugotować, trzeba wrzucać pensy do automatu przy liczniku gazu. W hostelu sprzedają chleb, mleko itd. Należy mieć własny śpiwór, ale dostaje się koce, materac i poduszki. Wieczór męczący, ponieważ syn gospodarza, chcąc, jak przypuszczam, okazać mi uprzejmość, przyszedł i grał ze mną w ping-ponga, niemal do upadłego, aż tak się zmęczyłem, że nie mogłem potem ustać na nogach. Rankiem długa rozmowa z gospodarzem, który hoduje drób i kolekcjonuje szkło oraz naczynia cynowe. Opowiadał mi, że w roku 1918 we Francji, podczas pościgu za wycofującymi się Niemcami, zrabował gdzieś bezcenne szkło, które z kolei odkrył w jego bagażach, a potem zrabował, generał jego macierzystej dywizji. Pokazał mi też piękne okazy naczyń cynowych oraz kilka bardzo osobliwych sztychów japońskich z motywami wykazującymi znaczne wpływy europejskie. Jego ojciec zrabował te przedmioty uczestnicząc w jakiejś morskiej wyprawie około roku 1860.
Opuściłem to miejsce o 10.00, potem piechotą do Stourbridge, autobusem do Wolverhampton, włóczyłem się jakiś czas po slumsowej dzielnicy tego miasta, później zjadłem lunch i poszedłem piechotą do odległego o szesnaście kilometrów Penkridge. Wolverhampton wygląda na okropną dziurę. Wszędzie liche domki, spowite pełzającym dymem, pomimo iż była niedziela, zaś wzdłuż linii kolejowej potężne zwały gliny i stożkowate kominy (ceramiczne piece szybowe). Piesza trasa z W’ton do Penkridge bardzo jednostajna, a przez cały czas lało. Szeregi jednostajnych domków ciągną się niemal nieprzerwanie pomiędzy tymi dwoma miastami. Około 16.30 zatrzymałem się w Penkridge na herbatę. Maleńki niechlujny salonik z miłym kominkiem, nieco naznaczony zmarszczkami pan domu, dość posunięty w latach, oraz ogromna kobieta, mniej więcej 45-letnia, o krótko obciętych włosach koloru lnu i pozbawiona przednich zębów. Oboje podziwiali mnie za bohaterstwo, czyli za to, że szedłem piechotą w taki dzień. Wypiłem z nimi „rodzinną” herbatkę. Pożegnałem się około 17.15 i znów uszedłem kilka kilometrów, ale sześć ostatnich kilometrów do Stafford przebyłem już autobusem. W poszukiwaniu taniego noclegu zaszedłem do Hotelu Abstynenckiego³, ale łóżko ze śniadaniem kosztowało tam aż pięć szylingów. Zwyczajny obrzydliwy pokoik, prześcieradła szyte z diagonalu, jak zwykle niedoprane i śmierdzące. W łazience jakiś komiwojażer wywoływał w wannie zdjęcia. Nakłoniłem go, żeby się z tym wyniósł i wykąpałem się, po czym zdałem sobie sprawę, jak bardzo bolały mnie nogi.
Przebyłem około dwadzieścia pięć kilometrów, na środki transportu wydałem szylinga i pięć pensów. Na jedzenie dwa szylingi, osiem i pół pensa.
3.02.1936. Wyszedłem o 9.00 i wsiadłem do autobusu jadącego do Hanley. Spacerowałem po Hanley i trochę po Burslem. Straszliwy ziąb, lodowaty wiatr, a w nocy spadł śnieg; wszędzie leżą całe jego ławice pokryte sadzą. Hanley i Burslem to chyba najohydniejsze z miejsc, jakie kiedykolwiek oglądałem. Labirynty maleńkich usmolonych domków, a wśród nich kominy szybowych pieców ceramicznych przypominające wielkie butle burgunda, na wpół zakopane w ziemi, wypluwające kłęby dymu. Wszędzie oznaki biedy, sklepy nadzwyczaj nędzne. Gdzieniegdzie widoczne ogromne wykopane jamy, jedna z nich szeroka na dwieście metrów i mniej więcej tak samo głęboka; z jednej strony wloką się na zbocze zardzewiałe wagoniki, wciągane podwieszonym przenośnikiem; na niemal pionowym urwisku drugiej jamy tu i ówdzie uwieszeni na linach robotnicy, przypominają zbieraczy kowniatka morskiego⁴, dziobiąc zaciekle ścianę kilofami, na pozór bezcelowo, choć przypuszczam, że wydobywali bryły gliny. Piechotą do Eldon, gdzie w pubie zjadłem lunch. Ziąb straszliwy. Okolica pagórkowata, wspaniałe widoki, zwłaszcza gdy zajdzie się dalej na wschód, tam gdzie żywopłoty ustępują miejsca kamiennym murkom. Tutejsze owce wydają się znacznie słabszej rasy niż te na południu. Piechotą do jeziora Rudyard.
Jezioro Rudyard (w rzeczywistości rezerwuar wodny, zaopatrujący miasta, w których produkuje się ceramikę) przedstawia nader ponury widok. Latem czynny jest tutaj ośrodek wypoczynkowy. Co dziesięć metrów kawiarnie, statki mieszkalne i wycieczkowe, teraz wszystkie opuszczone i zaniedbane, ponieważ nie jest to sezon. Tabliczki z napisami dotyczącymi łowienia ryb, jednak przyglądałem się dokładnie wodzie i nie wydaje mi się, by żyły w niej jakieś ryby. Wokół żywej duszy, wieje ostry, zimny wiatr. Wszystek połamany lód zebrał się na południowym krańcu, a fale poruszają rytmicznie taflami, które dźwięczą klink-klank, klink-klank – to chyba najbardziej przygnębiający odgłos jaki do mnie docierał. (Do zapam.: umieścić ten obraz w jakiejś powieści, także wspomnieć o pustym opakowaniu po papierosach Craven A, kołyszącym się wśród lodu). Z trudnością odnalazłem hostel oddalony o około półtora kilometra. Znów jestem w nim jedynym gościem. Wielkie domiszcze, w którym hulają przeciągi, kiepsko udaje dawny zamek – najwyraźniej ślad czyjegoś szaleństwa – zbudowany około roku 1860. Trzy z czterech pokojów zupełnie puste. Całe kilometry wyłożonych kamienną posadzką korytarzy, w których słychać echo kroków, żadnego oświetlenia wyjąwszy świece, a do podgrzewania potraw tylko małe i kopcące piecyki olejowe. Zimno jak w psiarni.
Pozostały mi tylko dwa szylingi i osiem pensów, tak więc jutro koniecznie do Manchesteru (piechotą do Macclesfield, potem autobusem), żeby zrealizować czek.
Przebyłem osiemnaście kilometrów, na środki transportu wydałem szylinga i osiem pensów. Na jedzenie dwa szylingi, osiem i pół pensa.
4.02.1936. Wstałem z łóżka, z zimna miałem tak zgrabiałe ręce, że nie mogłem zapiąć ani jednego guzika, toteż najpierw musiałem zejść na dół i ogrzać dłonie; dopiero potem mogłem się ubrać. Wyszedłem około 10.30. Prześliczny poranek. Ziemia zamarzła na kamień, wiatr zupełnie ucichł i jasno świeci słońce. Wokół żywej duszy. Jezioro Rudyard (długie na około dwóch kilometrów) w nocy zamarzło. Po lodzie łażą osowiałe dzikie kaczki. Słońce podnosi się na niebie, a promienie cudownie załamują się na lodzie, tworząc czerwonozłote refleksy, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałem. Długo rzucałem kamieniami, które ślizgały się po taflach. Przeciągły dźwięk, jaki wydaje wtedy chropowaty kamień, przypomina świstanie brodźca.
Piechotą do Macclesfield, szesnaście albo siedemnaście kilometrów, potem autobusem do Manchesteru. Odebrałem listy, potem do banku, żeby zrealizować czek, okazało się jednak, że bank jest nieczynny – tutejsze banki zamykają o 15.00. Głupia sprawa, ponieważ miałem przy duszy tylko trzy szylingi. Poszedłem do biura hostelu dla młodzieży i zapytałem, czy nie mogliby wymienić czeku na gotówkę, ale odmówili, wobec tego poprosiłem na komisariacie policji, żeby zaprowadzili mnie do jakiegoś adwokata, który pomógłby mi zrealizować czek, ale również spotkałem się z odmową. Przeraźliwie zimno. Na ulicach pryzmy ohydnej czarnej masy, był to zamarznięty śnieg usmolony dymem. Nie chciałem nocować pod gołym niebem. Poszedłem do ubogiej dzielnicy (Chester Street), odnalazłem lombard i usiłowałem zastawić płaszcz, ale usłyszałem, że już ich nie przyjmują. Potem przyszło mi na myśl, że mogę przecież zastawić szalik, za który otrzymałem szylinga i osiemnaście pensów. Potem do taniego podrzędnego pensjonatu: przy Chester Street jest ich trzy, wszystkie obok siebie.
Długi list od Reesa; radził mi, kogo należy odwiedzić i z kim warto rozmawiać, jedna z tych osób mieszka na szczęście w Manchesterze.
Przebyłem około dwadzieścia kilometrów, na środki transportu wydałem dwa szylingi. Na jedzenie dziesięć pensów.
5.02.1936. Próbowałem spotkać się z Meadem⁵, ale okazało się, że wyszedł. Dzień spędziłem w tanim pensjonacie. Podobnie jak w Londynie nocleg kosztuje tu jedenaście pensów, śpi się w osobnych pomieszczeniach, nie w sali ogólnej. Tutejszy „funkcyjny”, jak to często bywa, inwalida. Ohydny zwyczaj parzenia herbaty w blaszanych czarkach. Rano zrealizowałem czek, ale postanowiłem pozostać w pensjonacie i nazajutrz spotkać się z Meadem.
6–10.02.1936. W domu Meadów przy Brynton Road 49, Longsight. Brynton Road to jedna z ulic w obrębie nowej kolonii domów. Bardzo przyzwoite, z łazienkami i światłem elektrycznym; czynsz, jak przypuszczam, około dwanaście lub czternaście szylingów. Meade jest jakimś urzędnikiem związkowym i ma coś wspólnego z wydawaniem „Labour’s Northern Voice” – pracują tam ludzie, którzy zajmują się stroną wydawniczą pisma „Adelphi”. Oboje państwo M. bardzo porządni i nadzwyczaj dla mnie mili. Pochodzą z klasy robotniczej, mówią z ciężkim akcentem z Lancashire, w dzieciństwie chodzili w sabotach, ale atmosfera panująca w ich domu jest niemal taka, jak u rodziny wywodzącej się z klasy średniej. M. nieco zdziwieni i oburzeni słuchali, gdy opowiadałem, że spędziłem noc w tanim pensjonacie. Znów uderzyło mnie to, iż gdy tylko robotnik otrzyma oficjalne stanowisko w aparacie związkowym, albo zacznie się zajmować polityką labourzystowską, przenosi się jakby automatycznie do klasy średniej – z własnej woli albo i bezwiednie; innymi słowy, walcząc z burżuazją, sam staje się po trochu burżujem. Jest jednak faktem, że nie sposób nie prowadzić życia i jednocześnie nie być zwolennikiem ideologii nieprzystających do osiąganych dochodów (w przypadku M. wynoszą one, jak obliczam, około czterech funtów tygodniowo). Jedyny spór, w jaki wdałem się z państwem M., dotyczył kwestii zwracania się do mnie per „towarzyszu”. Pani M., jak to zwykle bywa, nie orientuje się zbytnio w polityce, jednak – tak jak każda dobra żona – przyjęła poglądy męża za swoje; wymawia zwrot „towarzyszu” z wyraźnym skrępowaniem. Uderzyła mnie duża różnica w zwyczajach, nawet na tak dalekiej północy. Pani M. była wyraźnie zaskoczona (i patrzyła trochę krzywo), gdy wstawałem z krzesła ilekroć wchodziła do pokoju, proponowałem jej też pomoc w zmywaniu, i tak dalej. – Tutejsi panowie zazwyczaj oczekują, że koło nich się będzie skakać – stwierdziła.
M. umówił mnie na spotkanie z Joe Kennanem, elektrykiem, który zajmuje ważne stanowisko w ruchu socjalistycznym. Mieszka on również w porządnym domku wybudowanym z miejskich funduszy (w osiedlu Beech Hill), ma jednak w sobie znacznie więcej cech robotnika. Jest bardzo krępy, mocno zbudowany, o zawsze łagodnych manierach, do tego bardzo gościnny i zawsze chętny do pomocy. Jego starsze dziecko leżało chore w górnej sypialni (lekarz podejrzewał szkarlatynę), młodsze bawiło się na podłodze żołnierzykami i miniaturową armatką. Kennan uśmiechnął się: – I widzi pan? A ja mam być pacyfistą – rzekł. – Meade wysłał mnie do biura NUWM⁶ z listem do sekretarza, w którym poprosił go o znalezienie dla mnie kwatery w Wigan. Ich biuro mieści się w obrzydliwej ciasnej norze, ale dla ludzi pozbawionych pracy jest istnym darem Bożym, ponieważ wewnątrz jest ciepło, są gazety itd. Sekretarz, Paddy Grady, jest bezrobotnym górnikiem. Wysoki i szczupły, lat około trzydziestu pięciu, inteligentny, dobrze poinformowany i bardzo uczynny. Jest kawalerem z poborami siedemnastu szylingów tygodniowo; poza tym lata niedożywienia i bezczynności fatalnie wpłynęły na jego stan fizyczny – stracił niemal wszystkie przednie zęby. Wszyscy pracownicy NUWM byli do mnie bardzo przychylnie nastawieni i chętnie udzielali mi wszelkich informacji, gdy tylko dowiedzieli się, że jestem pisarzem i zbieram materiały dotyczące warunków życia klasy robotniczej. Nie zdołałem ich jednak nakłonić do tego, aby traktowali mnie jak równego sobie. Tytułowali mnie albo „sir”, albo zwracali się per: „towarzyszu”.
15.02.1936. Wyruszyłem razem ze zbieraczami składek NUWM, dokonującymi swego regularnego obchodu, pragnąc zdobyć informacje o warunkach mieszkaniowych, zwłaszcza tych jakie panują w krytych wozach, służących wielu ludziom jako stałe lokum. Zrobiłem notatki. Uderzył mnie głównie wyraz przygnębienia wyzierający z twarzy niektórych kobiet, zwłaszcza tych mieszkających w bardziej zatłoczonych wozach. Twarz jednej z nich kojarzyła mi się wręcz z widmem śmierci, wyzierało z niej bowiem nieskończone cierpienie i upodlenie. Pomyślałem, że będąc na miejscu tej kobiety czułbym się jak oblepiony gównem. Jednocześnie jednak odniosłem wrażenie, że wszyscy ci ludzie traktują swoje warunki życiowe jako coś zgoła naturalnego. Nieustannie przecież obiecuje się im mieszkania, lecz bez żadnych konkretnych efektów, toteż od dawna przyjmują za pewnik, iż dom nadający się do zamieszkania to rzecz absolutnie niemożliwa do zdobycia.
Mijając ohydną boczną uliczkę, dostrzegłem kobietę, dość młodą, ale bardzo bladą, o (jak zwykle w tych okolicach) wymizerowanej, naznaczonej zmęczeniem twarzy. Kobieta klęczała w rynsztoku opodal domku i przepychała kijkiem ołowianą rurę ściekową. Pomyślałem wtedy, że to straszliwy los, klęczeć tak na tylnej uliczce w Wigan, do tego w przenikliwym zimnie, i wpychać kij w zatkany ściek. Wtedy ona uniosła głowę i spojrzała na mnie; w jej oczach dostrzegłem bezbrzeżną rozpacz; przyszło mi do głowy, że kobieta myśli to samo, co ja. Zmiana kwatery, ponieważ Pani H zachorowała na jakąś tajemniczą przypadłość i wysłano ją do szpitala. Wyszukano dla mnie lokum przy Darlington Rd, nad sklepikiem z flakami; właściciele przyjmują czasowych lokatorów. On jest byłym górnikiem (ma pięćdziesiąt osiem lat), a jego chora na serce żona stale leży na sofie ustawionej w kuchni. Atmosfera mniej więcej taka, jak u państwa H., z tym że dom wyraźnie bardziej zaniedbany i mocno tu cuchnie. Kilku innych lokatorów. Starszy wiekiem były górnik, w wieku około siedemdziesiąt pięć lat, pobiera emeryturę oraz dodatkowo pół korony tygodniowo z parafii (w sumie dwanaście szylingów, sześć pensów). Inny, podobno z tych „lepszych”, który „zszedł na psy”, mniej lub bardziej obłożnie chory. Były górnik, Irlandczyk, któremu bark oraz kilka żeber zmiażdżył parę lat temu spadający ze stropu odłam skalny, i który utrzymuje się teraz z renty inwalidzkiej w wysokości ok. dwudziestu pięciu szylingów tygodniowo, wyraźnie przewyższa pozostałych pod każdym względem; był niegdyś urzędnikiem, jednak „zjechał na dół”, a ponieważ był wielki i silny, to i w kopalni mógł zarobić więcej (było to przed wojną). Było również kilku agentów prasowych zbierających zamówienia na prenumeratę czasopism. Dwóch z „Johna Bulla”⁷, obaj wyraźnie już sfatygowani, jeden około czterdziestki, drugi mniej więcej pięćdziesiąt pięć lat, trzeci całkiem młody, pracował przez cztery lata w fabryce gumy w Kalkucie. Jakoś nie mogę go rozgryźć. Rozmawiając z innymi osobami przybiera akcent z Lancashire, gdy jednak zwraca się do mnie, powraca do swojej normalnej „poprawnej” wymowy. Cała rodzina Forrestów (wyjąwszy wspomniane małżeństwo) składa się z upasionego syna, który gdzieś pracuje i mieszka opodal, jego żony Maggie, tkwiącej za kontuarem niemal przez cały dzień, ich dwojga dzieci, oraz Annie, narzeczonej drugiego syna, który przebywa w Londynie. Jest również druga córka przebywająca w Kanadzie (pani F. mówi: „w Kanadowie”). Maggie i Annie wykonują praktycznie biorąc całą robotę w domu i w sklepie. Annie jest bardzo szczupła, przepracowana (ma również zajęcie w pracowni krawieckiej) i najwyraźniej nieszczęśliwa. Wyczuwam, że małżeństwo Annie z synem państwa F. wcale nie jest takie pewne, ale pani F. traktuje dziewczynę jak członka rodziny i ją tyranizuje. Liczba pomieszczeń w domu, wyjąwszy sklep, wynosi pięć lub sześć, do tego łazienka połączona z WC. Sypia w nich ogółem dziewięć osób. W moim pokoju oprócz mnie jeszcze trzy osoby.
Jestem zbulwersowany marnowaniem jedzenia przez tutejszą klasę robotniczą oraz jej zaskakującą ignorancją dotyczącą tej kwestii – pod tym względem jest tu chyba jeszcze gorzej niż na południu. Pewnego ranka, gdy prałem swoje rzeczy w komórce przy kuchni u H., sporządziłem taki oto spis wyrzuconej na śmietnik żywności: kawał boczku ważący około dwa i pół kilograma. Około kilograma pręgi wołowej. Około trzech czwartych kilograma wątroby (wszystko surowe). Resztki z monstrualnej zapiekanki z mięsem. (Pani H., przygotowuje tę potrawę w emaliowanej _miednicy_, jakiej używa się do przepierek. To samo dotyczy jej puddingów.) Półmisek z piętnastoma albo dwudziestoma jajkami. Mnóstwo małych ciasteczek. Płaski placek z owocami oraz placek „cake-a-pie” (ciasto z rodzynkami). Resztki starych ciast. Sześć dużych główek kapusty i dwanaście mniejszych. (Widziałem poprzedniego wieczoru, jak pani H. je gotowała). Rozmaite resztki masła i pomidorów, otwarte puszki ze skondensowanym mlekiem, i tak dalej. W piecyku kuchennym podgrzewano jeszcze więcej jedzenia. Wszystko oprócz chleba stało zawsze niczym nie nakryte, a półki lepiły się od brudu. Spożywa się tu niemal wyłącznie chleb oraz krochmal pod różnymi postaciami. Oto typowy zestaw posiłków dziennych u państwa H. Śniadanie (ok. 8.00): dwa jajka smażone i bekon, chleb (bez masła) i herbata. Obiad (ok. 12.30): wielgachny talerz duszonej wołowiny, kluski i gotowane kartofle (wszystko odpowiada około trzem porcjom podawanym u Lyonsa⁸) oraz ogromne porcje puddingu ryżowego lub łojowego. Podwieczorek (około 17.00): półmisek zimnego mięsa, chleb z masłem, słodkie ciasto i herbata. Kolacja (około 23.00): ryba z frytkami, chleb z masłem i herbata.
16.02.1936. Wielkie poruszenie, ponieważ pewna para, która mieszkała tutaj przez miesiąc, gdzieś około Bożego Narodzenia została zatrzymana przez policję (w Preston) pod zarzutem fałszowania monet; policja utrzymuje, że produkowali je także podczas pobytu w tym domu. Przybył inspektor policji i wypytywał przez około pół godziny. Pani F. opowiadała później, że gdy wraz z mężem przebywali na zewnątrz, policjanci węszyli w pokoju i znaleźli kostkę czegoś, co przypominało luciwo oraz kilka małych naczynek wyglądających jak kieliszki do jajek na miękko, tyle tylko że większych rozmiarów. Pani F. zgodziła się natychmiast z wszystkimi sugestiami inspektora, a gdy była na górze, sam również podsunąłem jej dwie, z którymi także się zgodziła. Widziałem wyraźnie, że gdy usłyszała, że zatrzymani nie są małżeństwem, natychmiast uznała, że są winni. Gdy inspektor sporządził jej oświadczenie, okazało się, że nie umie czytać i pisać (potrafiła tylko się podpisać), choć jej mąż w jakimś stopniu posiadł tę pierwszą umiejętność.
Łóżko jednego z agentów zakleszczyło się prostopadle do mojego. Nie mogę w związku z tym wyprostować nóg, ponieważ przy każdej próbie natychmiast stopami dotykam faceta w pasie. Chyba od dawna nie spałem w lnianej pościeli. Pościel z diagonalu nawet u państwa M. Od czasu mojego wyjazdu z Londynu byłem w wielu domach, ale tylko u nich nie śmierdziało.
17.02.1936. Ci agenci prasowi to prawdziwi nieszczęśnicy. Wykonują tak żałosne i beznadziejne zajęcie. Myślę, że „John Bull” oszukuje takich, którzy wypruwają sobie przez jakiś czas żyły w tej robocie i wypracowują sobie – na pewien czas – mniej lub bardziej uczciwy geszefcik, potem ich zwalnia, angażuje nowych, i znów wszystko od początku. Oceniam, że każdy z tych biedaków zarabia dwa, może trzy funty tygodniowo. Obaj mają rodziny, a jeden jest nawet dziadkiem. Tak u nich cienko, że nie stać ich na pełne utrzymanie; płacą tylko coś tam za pokoje i mają własną nędzną szafkę w kuchni, w której trzymają jedzenie; wyjmują stamtąd chleb, kostki margaryny, i tak dalej, a potem, unikając spojrzeń pozostałych lokatorów, sami przyrządzają sobie posiłki. Codziennie muszą odwiedzić bardzo wiele domów, muszą pukać do każdych drzwi i zebrać wyznaczoną, minimalną liczbę zamówień. Obecnie przygotowują jakiś szwindel dla „Johna Bulla” w stylu: każdy, kto wyśle dwa szylingi w znaczkach pocztowych oraz dwadzieścia cztery wycięte kupony otrzyma „bezpłatnie” komplet herbaciany. Gdy tylko zjedzą posiłek, zaczynają wypełniać blankiety zamówień na następny dzień: niebawem starszy z nich zasypia na krześle i zaczyna głośno chrapać.
Skądinąd zaskakuje mnie ich znajomość warunków życia robotników. Znają od podszewki sprawy mieszkaniowe, czynsze, podatki lokalowe, sytuację w branży itd. we wszystkich miastach na północy Anglii.
24.02.1936. Wczoraj zjechałem do kopalni Crippena z Jerrym Kennanem⁹, innym przyjacielem-elektrykiem tego ostatniego oraz dwoma małymi synkami Jerry’ego; na dole oprowadzało nas dwóch elektryków oraz technik, należących do załogi. Głębokość szybu wynosiła trzysta metrów. Zjechaliśmy o 10.30 i powróciliśmy o 13.30, przebywszy pod ziemią, jak obliczył ów technik, około trzy i pół kilometra.
Gdy winda zjeżdża w dół, czuje się, jak to wtedy zwykle bywa, krótkotrwały skurcz w brzuchu, a zaraz potem osobliwy ucisk w uszach. W połowie trasy winda rozwija ogromną szybkość (w niektórych głębszych kopalniach nawet przekracza podobno dziesięć kilometrów na godzinę), potem zwalnia tak gwałtownie, że człowiek dałby głowę, aby znów ruszyła w górę. Klatka windy jest maleńka – ma około dwa i pół metra długości, metr szerokości i prawie dwa metry wysokości. Mieści się w niej podobno dziesięć osób albo (jak obliczam) około półtorej tony węgla. Nas było tylko sześciu (oraz dwóch chłopców), ale z trudem zmieściliśmy się do środka; ważne jest, żeby od razu po wejściu stanąć twarzą w kierunku wyjścia na dole.
Było tam jaśniej niż się spodziewałem, ponieważ oprócz lamp, które mieliśmy ze sobą, świeciły także lampy elektryczne umieszczone w głównych chodnikach. Zaskoczyło mnie jednak co innego; coś, co uznałem za najważniejszą cechę tych podziemi, mianowicie niewysokie stropy. Wcześniej wyobrażałem sobie mgliście, że będę przemierzał korytarze przypominające tunele metra, faktycznie jednak jedynie w niewielu miejscach mogłem się wyprostować. Wysokość stropu wynosiła przeważnie sto dwadzieścia centymetrów albo sto pięćdziesiąt centymetrów, niekiedy jednak ów strop się obniżał, zaś co pewien czas trzeba było pochylać się jeszcze niżej, żeby przejść pod dźwigarem większym od innych. Tam gdzie ściany chodnika były proste i gładkie do złudzenia przypominały łupkowe zbocza w Derbyshire. Mniej więcej co metr widziałem podpory, niemal wszystkie drewniane. Ciosają je z niewielkich modrzewi odpowiednio ciętych (biorąc pod uwagę liczbę tych stojaków, zrozumiałem, dlaczego w szkółkach drzew niemal zawsze sadzą modrzewie); leżą po prostu na wierzchołkach pionowych stojaków, które z kolei zostały ustawione na klockach drewna i nie są w żaden dodatkowy sposób przymocowane do ścian. Te dolne podpórki stopniowo zapadają się w podłoże, innymi słowy, jak mawiają górnicy, „podłoga rośnie”, jednak naciskający od góry strop utrzymuje całą konstrukcję w równowadze. Widok powyginanych stalowych dźwigarów, którymi tu i ówdzie zastąpiono drewniane podpory unaocznia ogrom masy stropu. Pod nogami zalega gruba warstwa węglowego pyłu, znajduje się tam również tor o rozstawie szyn około siedemdziesiąt pięć centymetrów, którymi przetaczane są wózki z urobkiem. Na pochyłościach górnicy ślizgają się po tych torach, ponieważ wklęśnięcia na podeszwach ich sabotów odpowiadają mniej więcej profilowi szyn.
Po przejściu kilkuset metrów, zginając się w pół, a na niektórych odcinkach posuwając się na czworakach, poczułem ostry ból w udach. Odczuwa się także bolesny skurcz mięśni karku, ponieważ zginając tułów, człowiek musi nieustannie patrzeć w górę, żeby nie uderzyć głową w dźwigar – jednakże ból w udach jest najgorszy. Gdy zbliżaliśmy się do przodka, chodnik oczywiście się obniżał. W pewnym miejscu nawet musieliśmy się czołgać prowizorycznym tunelem, przypominającym powiększoną szczurzą norę, do tego niepodstemplowanym; gdzie indziej nocą oberwał się fragment stropu – wydaje mi się, że ważył co najmniej trzy–cztery tony¹⁰. Zablokował całe światło tunelu: pozostawił jedynie wąską szczelinę pod samym stropem, poprzez którą musieliśmy się przeczołgać, nie dotykając przy tym ani kawałka drewna. Niebawem musiałem przystanąć na chwilkę, żeby dać odpoczynek kolanom, które zaczęły się pode mną uginać; potem, po przebyciu jeszcze kilkuset metrów, dotarliśmy do pierwszego przodku. Było to niewielkie stanowisko z maszyną obsługiwaną przez dwóch górników i przypominającą powiększony elektryczny świder używany przy naprawie nawierzchni ulic¹¹. Opodal stała prądnica (czy też jak taka maszyna się nazywa), dostarczająca energii za pośrednictwem przewodów pierwszej maszynie oraz innym; były także stosunkowo niewielkie świdry (każdy waży jednak dwadzieścia pięć i trzeba je przenosić na ramionach), służące do borowania otworów strzałowych; również wiązki narzędzi górniczych powiązanych drutem jak wiązki kluczy, co jest zwykłą praktyką, ponieważ górnicy obawiają się je utracić.
Po przejściu jeszcze kilkuset metrów, znaleźliśmy się przy jednym z głównych przodków. Akurat nikt tam nie pracował, ale korytarzem podążała właśnie zmiana górników, mająca rozpocząć wydobywanie węgla około dwieście pięćdziesiąt metrów dalej. Stała tu jedna z większych maszyn obsługiwana przez pięcioosobową załogę. Maszyna jest wyposażona w obracające się koło, na którym osadzone są pod różnym kątem około kilkunastocentymetrowe zęby; urządzenie to jest właściwie powiększoną do ogromnych rozmiarów piłą tarczową o osadzonych znacznie rzadziej zębach i obracającą się poziomo, nie zaś pionowo. Załoga ustawia odpowiednio maszynę, której przedni element można odchylić i nastawić w dowolne położenie; następnie jeden z górników przyciska zębate koło do ściany węgla. Dwóch innych górników, zwanych _scufters_, czyli ładowacze, przerzuca łopatami urobek na gumowy transporter, który przenosi go przez tunel do niecek oczekujących w głównym chodniku, skąd kolejka parowa przewozi go do windy. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, że obsługa piły węglowej pracuje w miejscu wysokim na niespełna metr. Czołgając się tamtędy w kierunku przodku, mogliśmy co najwyżej posuwać się na klęczkach, a na niektórych odcinkach trzeba było nawet się przy tym pochylać: zatrudnieni tu górnicy muszą, jak przypuszczam, wykonywać większość pracy leżąc na brzuchach. Było tam gorąco jak w piekle – chyba około trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza. Tymczasem obsługa piły żłobiła węglową ścianę, wycinając w niej półkolisty rów; górnicy co pewien czas podciągali maszynę do przodu i w miarę postępu umacniali ją podporami. Zbulwersował mnie fakt, że to gigantyczne urządzenie oczywiście płaskie, ale długości półtora metra i ważące kilkanaście ton, i nie wyposażone w koła, tylko w płozy – dało się podciągnąć do stanowiska pracy przez te półtorakilometrowej długości chodniki. Nawet bowiem przesuwanie tej stalowej masy do przodu, wzdłuż pokładu węgla, musi być straszliwym znojem, ponieważ czynność tę obsługa wykonuje właściwie w pozycji leżącej. Opodal dostrzegliśmy kilka myszy, których na dole jest podobno mnóstwo. Usłyszałem, że najwięcej ich żyje w kopalniach, w których pracowały albo nadal pracują konie. Najbardziej zastanawia mnie to, w jaki sposób myszy tam się dostają. Prawdopodobnie ukryte w klatce windy, spadają w dół szybu i nie czynią sobie krzywdy, ponieważ, jak to mówią, mysz (mająca dużą powierzchnię ciała w stosunku do wagi) może spaść z dowolnej wysokości i mimo to przeżyć.
Podczas drogi powrotnej tak bardzo się zmęczyłem, że prawie w ogóle nie mogłem kontynuować marszu, a pod koniec trasy musiałem co pięćdziesiąt metrów zatrzymywać się i odpoczywać. Stale ponawiany wysiłek związany z koniecznością pochylania się pod każdym dźwigarem, a potem prostowania karku i pleców był straszliwy, zaś ulga jaką człowiek odczuwa gdy może się wyprostować – zwykle dzięki podwyższeniu w stropie – jest przeogromna. Niekiedy, gdy przyklękiwałem, kolana najzwyczajniej w świecie odmawiały mi posłuszeństwa i nie chciały mnie podnosić. Sytuację pogarszało to, że na najniższych odcinkach strop zwykle biegnie ukośnie, toteż oprócz tego, że trzeba posuwać się w pozycji pochylonej, trzeba to także robić mniej lub bardziej bokiem. Wszystkich nas bolało całe ciało, co nie dotyczyło tylko naszego przewodnika-inżyniera, który przywykł już do kopalnianych warunków, oraz dwóch małych chłopców, którzy nie musieli się pochylać; ja natomiast, ponieważ byłem najwyższy, cierpiałem najdotkliwiej. Ciekawe, czy w ogóle są górnicy dorównujący mi wzrostem, a jeśli tak, to czy cecha ta nie przysparza im cierpień fizycznych? Kilku górników, których spotkaliśmy pod ziemią, poruszało się niezwykle szybko i zręcznie, biegnąc między stojakami na czworakach jak psy.
Gdy wreszcie powróciliśmy na powierzchnię, z grubsza obmyliśmy się z pyłu węglowego i napiliśmy się piwa, po czym powróciłem do kwatery, zjadłem obiad, a następnie bardzo długo moczyłem się w gorącej kąpieli. Zaskoczyła mnie ogromna ilość brudu oraz to, jak trudno się było go pozbyć. Brud dotarł do każdego zakamarka mojego ciała, pomimo to że na dole miałem na sobie kombinezon ochronny, a pod spodem ubranie. Oczywiście bardzo niewielu górników ma w domach łazienki – przeważnie przed kuchennym paleniskiem stoi tylko cebrzyk z wodą. Myślę, że jeśli nie dysponują odpowiednią wanną, to utrzymanie czystości jest w ich warunkach niemożliwe.
W pomieszczeniu, w którym się przebieraliśmy, stało kilkanaście klatek z kanarkami. Przepisy górnicze nakazują hodowanie tych ptaków, ponieważ używa się ich do sprawdzania, czy aby nie zagraża podziemny wybuch. Kanarki wysyłane są windą na dół, a jeśli wracają żywe, oznacza to, że powietrze jest wolne od metanu.
Lampy Davy’ego świecą całkiem jasno. Na wierzchołku lampy znajduje się wlot powietrza, ale dopływ jego strumienia do płomyka hamuje siatka z gęstego drutu. Płomień nie przechodzi przez otworki poniżej pewnej określonej średnicy. Rolą siatki jest zatem podtrzymywanie go, ale jednocześnie zapobieganie, żeby nie przedostał się na zewnątrz i nie wywołał wybuchu niebezpiecznych gazów kopalnianych. Wypełnione lampy płoną przez osiem–dwanaście godzin i są szczelnie zamknięte, tak więc jeśli na dole któraś zgaśnie, nie można jej na nowo zapalić. Przed zjazdem na dół górnicy są poddawani rewizji w poszukiwaniu zapałek¹².
16.03.1936. Poprzedniego wieczoru poszedłem wysłuchać Mosleya¹³ w Public Hall, który z wyglądu i konstrukcji przypomina teatr. Sala była prawie pełna – jak oceniam, przyszło około siedemset osób. Służbę porządkową pełniło około stu „Czarnych koszul”; poza kilkoma, wszyscy raczej mizerni; dziewczęta sprzedające „Action”¹⁴ itd. Mosley przemawiał przez półtorej godziny i ku mojej konsternacji zdołał zdobyć sobie niemal całą publiczność. Początkowo co prawda go wygwizdano, ale na zakończenie dostał gromkie brawa. Kilka osób, które próbowały na początku przerywać mu pytaniami, wyrzucono z sali, a wobec pewnego mężczyzny – wydawało mi się, że chciał jedynie uzyskać odpowiedź na zadane pytanie – niepotrzebnie zastosowano przemoc; kilku „czarnokoszulowców” rzuciło się na niego, nie żałując mu ciosów, a przecież gość siedział spokojnie i wcale się nie awanturował. M. to bardzo dobry mówca. Żonglował swoimi oklepanymi frazesami – imperium wolnego handlu, precz z Żydami i cudzoziemcami, wyższe płace i krótsze godziny pracy dla wszystkich – i tak dalej, i tak dalej. Początkowo gwiżdżąca i tupiąca (głównie) robotnicza publiczność dała mu się łatwo skołować, ponieważ mówił niby to z socjalistycznych pozycji, potępiając kolejne rządy za zdradę interesów klasy robotniczej. Winą za wszystko obarczył tajemnicze międzynarodowe kliki żydowskie, które podobno finansują między innymi naszą Labour Party oraz Sowietów. Komentarz M. dotyczący sytuacji międzynarodowej: „Wcześniej walczyliśmy z Niemcami uczestnicząc w sporze brytyjskim – obecnie nie będziemy tego robić w sporze żydowskim” spotkał się z żywym aplauzem. Potem jak zwykle zadawano pytania; zbulwersowało mnie to, jak łatwo można omamić niewykształconych słuchaczy jeśli wcześniej przygotowało się zestaw ciętych i zręcznych ripost, służących potem do nieudzielania odpowiedzi na niewygodne pytania, np. M. wychwalał Włochy i Niemcy, jednak zapytany o obozy koncentracyjne itd., powtarzał: „Nie naśladujemy cudzoziemskich wzorów, a to, co się dzieje w Niemczech, nie musi dziać się u nas”. Na pytanie: „Skąd pan wie, że z pańskich własnych pieniędzy nie finansuje się taniej cudzoziemskiej siły roboczej?” (M. potępił żydowskich finansistów, którzy według jego słów uprawiają ów proceder), odparł: „Wszystkie fundusze zainwestowałem w Anglię”; jak przypuszczam, zaledwie tylko garść słuchaczy zdawała sobie sprawę z tego, że to puste słowa.
Na początku M. ostrzegł, że każdy kto zostanie usunięty z sali będzie pociągnięty do odpowiedzialności na mocy przepisów o zgromadzeniach publicznych. Nie jestem pewien, czy to się praktykuje, ale zapewne teoretycznie jest to możliwe. W związku z tym fakt, że _wewnątrz gmachu_ nie ma policjantów na służbie, ma ogromne znaczenie. Każdy, kto zakłóca przebieg zgromadzenia może być usunięty przemocą, a na dobitkę aresztowany; oczywiście to porządkowi, a w rezultacie sam Mosley, decydują o tym, co jest, a co nie jest zakłóceniem. W rezultacie można zdrowo oberwać w zęby, a dodatkowo zapłacić grzywnę za zadanie pytania, na które M. nie potrafił odpowiedzieć.
Po zakończeniu wiecu na zewnątrz budynku zebrał się spory tłum, ponieważ wiele osób było oburzonych z powodu usunięcia z sali kilku słuchaczy. Stojąc w tym tłumie, długo oczekiwałem na to, co nastąpi, ale ani M., ani jego partyjni towarzysze się nie pojawili. Po jakimś czasie policji udało się rozproszyć ludzi: znalazłem się z przodu, a wtedy policjant nakazał mi oddalić się, lecz uczynił to całkiem uprzejmie. Przeszedłem do tyłu i znów oczekiwałem, ale ponieważ M. się nie pojawiał, uznałem, że czmychnął tylnymi drzwiami, tak więc zrezygnowałem i powróciłem na kwaterę. Rano w redakcji „Chronicle” dowiedziałem się jednak, że trochę rzucano kamieniami, i że dwóch mężczyzn zostało aresztowanych, lecz później zwolniono ich za kaucją.
G.¹⁵ poczynając od dzisiejszego ranka pracuje na poranną zmianę. Wstaje o 3.45, a w pracy (czyli na przodku) musi być o 6.00. Wraca do domu około 14.30. Jego żona nie budzi się, żeby mu zrobić śniadanie, zresztą on sam powiada, że praktykują ów zwyczaj tylko nieliczne żony górników. Powiedział mi również, że są górnicy, którzy jeśli w drodze do pracy zobaczą kobietę, zawracają tego dnia do domu. Jest to bowiem uważane za zły omen. Jak rozumiem, powyższe odnosi się wyłącznie do porannej zmiany.