Droga pani Bird - ebook
Droga pani Bird - ebook
Jak pocieszyć przyjaciółkę po stracie narzeczonego?
Czy pomiędzy nalotami niemieckich bombowców można kochać, śmiać się i tańczyć fokstrota?
Wojna oczami brytyjskich dziewczyn i kobiet
Nominacja do British Book Awards
Londyn, 1941. Pośród bomb spadających na miasto Emmeline Lake, młodziutka ochotniczka służby pożarniczej, marzy o karierze dzielnej korespondentki wojennej. Nieoczekiwanie zostaje zatrudniona w redakcji „Przyjaciółki Kobiety” jako maszynistka apodyktycznej i pruderyjnej Henrietty Bird, redaktorki rubryki z poradami. Pani Bird nie chce czytać ani tym bardziej odpowiadać na listy „nieprzyjemne”, a już na pewno nie te o miłości, smutku czy moralnych rozterkach. Jednak Emmy nie potrafi przestać myśleć o pozbawionych wsparcia zrozpaczonych czytelniczkach – kobietach, którym wojna wywróciła życie do góry nogami, które tęskniły za swoimi mężami albo zostały same i zakochały się w nieodpowiednim mężczyźnie. Głęboko poruszona uznaje, że musi im pomóc. Potajemnie zaczyna odpisywać na listy, które miały wylądować w koszu – w końcu to nic złego.
Pełna ciepła i humoru, podnosząca na duchu opowieść o zwykłych Brytyjkach stawiających czoło wojennej nawałnicy jest debiutem A.J. Pearce. Autorka inspirowała się prawdziwymi listami wysyłanymi przez czytelniczki do gazet podczas II wojny światowej. Na podstawie książki powstaje serial telewizyjny. W przygotowaniu także sequel powieści.
Huk spadających z nieba pocisków i łuny pożarów. W bombardowanym Londynie rozgrywa się jedna z najbardziej wzruszających historii II wojny światowej. Życie przy tym toczy się dalej, a ratunkiem są humor, przyjaźń i empatia. Losy Emmy Lake porwały mnie i poruszyły. Kobiecy hart ducha potrafi zdziałać cuda!
- Anna Herbich, autorka Dziewczyn z Powstania
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07200-4 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To było jedno z tych paskudnych grudniowych popołudni, gdy zaczyna się ściemniać, zanim w ogóle zdąży zrobić się jasno, i nawet dwie kamizelki pod paltem nie wystarczą, żeby się rozgrzać. Kwadrans po trzeciej siedziałam na górnym poziomie w autobusie numer dwadzieścia cztery i kiedy chuchnęłam, z moich ust wydobył się obłoczek pary.
Pracowałam jako sekretarka w kancelarii adwokackiej Strawman’s Solicitors i właśnie wracałam do domu, żeby odpocząć przed nocną zmianą na posterunku straży pożarnej. Przeczytałam od a do zet wszystkie wiadomości w „Kronice Wieczornej” i teraz przeglądałam horoskopy, w które wprawdzie nie wierzyłam, ale co szkodziło rzucić okiem. Mojej najlepszej przyjaciółce Bunty gwiazdy obiecywały, że wkrótce czeka ją kupa szmalu, mnie natomiast niewiele miały do zaproponowania: „Niewykluczone, że twoja sytuacja wreszcie się poprawi. Szczęśliwa ryba: dorsz”.
I wtedy je zobaczyłam, w dziale „Praca”, wciśnięte między anons o tym, że potrzebna jest osoba do obsługi kotłów warzelnych z marmoladą (doświadczenie niewymagane), a informację o wakacie na stanowisku starszego brygadzisty w zakładzie szyjącym kombinezony (mile widziane referencje).
POSZUKIWANA MŁODA OSOBA: Launceston Press Ltd., wydawca „Londyńskiej Kroniki Wieczornej”, poszukuje młodej osoby do pracy w redakcji. Oczekiwane: kompetencja, entuzjazm, pracowitość, umiejętność pisania na maszynie (60 słów/min) i stenografii (110 słów/min). Listy pilnie kierować na adres: pani H. Bird, Launceston Press Ltd., Launceston House, Londyn EC4.
Nigdy w życiu nie widziałam wspanialszej oferty!
Moim największym marzeniem (oczywiście nie licząc tego, żeby wojna się skończyła, a Hitlera spotkała możliwie paskudna śmierć) było zostać dziennikarką. A właściwie korespondentką wojenną, jak by powiedziały osoby obeznane z tematem.
Od dziesięciu lat – to znaczy odkąd jako dwunastoletni podlotek odwiedziłam redakcję lokalnej gazety w nagrodę za napisanie poetyckiego potworka – śniłam o karierze reporterki.
Teraz więc serce waliło mi jak szalone, dudniło pod warstwą kamizelek i paltem – bałam się, że za chwilę wyskoczy z piersi i wyląduje na kolanach siedzącej obok kobiety. Byłam ogromnie wdzięczna losowi za posadę w kancelarii, ale też rozpaczliwie pragnęłam poznać tajniki pracy dziennikarskiej. Chciałam być reporterką – z notatnikiem w dłoni węszyć za politycznymi intrygami, zasypywać gradem trudnych pytań przedstawicieli rządu, a najlepiej wskakiwać na pokład ostatniego samolotu do dalekiego kraju, żeby depeszować stamtąd o poczynaniach ruchu oporu i działaniach wojennych.
W szkole nauczyciele próbowali powściągnąć moje ambicje i studzić zapał, mimo że najlepsze stopnie miałam z angielskiego. Powstrzymali mnie też przed napisaniem do premiera w sprawie polityki zagranicznej i opublikowaniem listu w szkolnej gazetce. Początki nie były więc zachęcające.
Mimo to wytrwałam. Ale znalezienie pracy przy żadnym bez mała doświadczeniu okazało się trudne, zwłaszcza że tęsknym okiem spoglądałam w stronę londyńskiej Fleet Street. Nawet taka optymistka jak ja nie śmiała przypuszczać, że trzy lata wakacyjnego stażu w „Dzienniku Little Whitfield” wystarczą, by pierwszym samolotem wysłano ją do Berlina.
To jednak była szansa, na którą czekałam.
Przeczytałam anons raz jeszcze, żeby sprawdzić, czy na pewno sprostam wymaganiom.
Kompetencja – Cała ja! Nawet jeśli nie byłam pewna, na jakim polu.
Entuzjazm – No raczej! W końcu omal nie zaczęłam krzyczeć na cały autobus.
Pracowitość – Gdyby zaszła taka konieczność, byłam gotowa spać na podłodze w redakcji.
Nie mogłam się doczekać.
Wcisnęłam dzwonek, żeby wysiąść na następnym przystanku; rozległo się przenikliwe brzęczenie i autobus zaczął zwalniać. Złapałam torebkę, maskę przeciwgazową oraz cebulę, wetknęłam gazetę pod pachę i popędziłam na dół, gubiąc po drodze rękawiczkę.
– Dziękuję! – krzyknęłam do konduktorki, której omal nie zgniotłam, wypadając tylnymi drzwiami.
Wcale nie zahamowałam, tylko wskoczyłam na resztki trotuaru obok składu aptecznego Boots, który wciąż był otwarty, mimo że w zeszłym tygodniu ze wszystkich okien powypadały szyby, i pognałam w stronę domu.
Nie tylko apteka ucierpiała podczas nalotów. Dostało się całej ulicy. Ze sklepu spożywczego zostało ledwie pół ściany i sterta gruzu, w budynku obok bomba całkowicie zmiotła cztery mieszkania, a w miejscu, gdzie znajdował się magazyn z wełną pana Parsonsa, ziała teraz wielka dziura. Może i Pimlico trzymało wciąż fason, ale nie obyło się bez strat.
Przeskakując leje, przebiegłam przez jezdnię i zwolniłam, żeby się przywitać z kioskarzem, panem Bone’em („Z takim nazwiskiem można by się spodziewać rzeźnika!”, mawiał), który układał gazety na stojaku. Miał na sobie kombinezon obrony cywilnej i chuchał w dłonie, żeby je rozgrzać.
– Uszanowanko, panno Emmy – powiedział między chuchnięciami. – Ma pani poranne wydanie? Kapitalne zdjęcie Ich Wysokości na pierwszej stronie. – Uśmiechnął się promiennie. Mimo że wojna dała mu, nomen omen, w kość, pan Bone pozostał najpogodniejszym człowiekiem, jakiego znałam. Choćby nie wiem jak straszne były wieści, on zawsze znajdował coś optymistycznego. – Nie, nie zatrzymuję pani, widzę, że się pani spieszy.
Kiedy indziej stanęłabym, żeby pogawędzić o najświeższych wiadomościach. Pan Bone dawał mi czasami stare numery gazet albo magazyn fotograficzny „Picture Post”, jeśli ktoś zamówił egzemplarz, ale zapomniał odebrać, choć powinno się je odsyłać wydawcy. Dziś jednak po prostu musiałam pędzić do domu.
– Druga strona, panie Bone! – krzyknęłam z wdzięcznością. – „Kronika” szuka młodej osoby do pracy w redakcji. Niewykluczone, że to jest to!
Pan Bone bardzo kibicował moim marzeniom, chociaż martwiło go, że chciałam się przedostać za linię wroga. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i triumfalnie pomachał za mną egzemplarzem wieczornej gazety.
– Tak trzymać, panno Emmy! – zawołał. – Powodzenia! Odłożę dla pani dzisiejszego „Timesa”.
Odkrzyknęłam, że dziękuję, i odmachałam wolną ręką, pędząc na drugi koniec ulicy. Jeszcze tylko kawałek, ostro w prawo, żeby ominąć dwie starsze damy, które okazywały żywe zainteresowanie Walterowi, sprzedawcy gorących ziemniaków – najpewniej z powodu temperatury – a potem obok herbaciarni prosto do domu.
Razem z Bunty zajmowałyśmy ostatnie piętro domu jej babki przy Braybon Street. W razie nalotu czekał nas szaleńczy sprint do schronu w ogrodzie Andersonów, ale zdążyłyśmy już do tego przywyknąć – nie martwiłyśmy się zanadto, szczęśliwe, że mamy mieszkanie za darmo.
Otworzyłam gwałtownie drzwi, przebiegłam przez wyłożony płytkami korytarz i pogalopowałam w stronę schodów.
– Bunty! – krzyknęłam w nadziei, że usłyszy mnie przez trzy kondygnacje. – Nigdy nie zgadniesz, co się stało! Mam najwspanialszą wiadomość na świecie!
Akurat kiedy dotarłam na górę, Bunty wyłoniła się ze swojej sypialni w szlafroku, przecierając zaspane oczy. Pracowała nocami jako sekretarka w Ministerstwie Wojny, ale oczywiście na temat tego, czym się zajmowała, nie mogła puścić pary z ust.
– Wygraliśmy wojnę? – spytała. – W pracy nic nie mówili.
– To tylko kwestia czasu – odparłam. – Ale nie, chodzi o coś trochę mniej wspaniałego.
Wcisnęłam jej gazetę do ręki.
– Obsługa kotłów z marmoladą?
– Nie, głupia. Niżej.
Uśmiechnęła się i spojrzała raz jeszcze. Na widok anonsu oczy jej się rozszerzyły.
– O mój Boże! – Z każdym słowem mówiła coraz głośniej. – Emmy, to praca dla ciebie!!!
Z zapałem pokiwałam głową.
– Tak myślisz? Serio? Dla mnie, prawda? – wymamrotałam bez ładu i składu.
– No, pewnie! Nadajesz się idealnie!
Bunty była najlojalniejszą przyjaciółką na świecie. A w dodatku niesłychanie praktyczną – bez zwłoki zabrała się do działania.
– Musisz odpisać zaraz, jeszcze dziś. Żeby być pierwsza. Pan Strawman da ci referencje, prawda? I kapitan Davies. Chyba będziesz mogła wciąż dyżurować w straży?
Jeszcze przed Blitzem zgłosiłam się jako ochotniczka do Auxiliary Fire Service, pomocniczej służby pożarniczej. Mój brat Jack był pilotem i walczył jak sam diabeł, uznałam więc, że nadeszła pora, abym i ja się na coś przydała. William, chłopiec Bunty, pracował jako pełnoetatowy strażak na nocnej zmianie i kiedy zaproponował, żebym się zgłosiła do obsługi telefonu na posterunku przy Carlton Street, uznałam, że to znakomity pomysł. Miałam dyżurować trzy razy w tygodniu, dostosowując służbę do pracy w kancelarii. Jeszcze tylko rozmowa z kapitanem Daviesem, dowódcą posterunku, badania, żeby mieli pewność, że nie nawalę, i już. Dumna jak paw, mogłam włożyć granatowy mundur z błyszczącymi guzikami, solidne czarne buty i czapkę z plakietką AFS.
Bunty i ja znałyśmy Williama od dziecka – kiedy zgłosiłam się do straży, przedstawiciel lokalnej gazety przyjechał do Londynu, żeby sfotografować całą naszą trójkę. Materiał zatytułowano Little Whitfield niesie pomoc i wyglądało to tak, jakbyśmy razem z Williamem i Bunty chronili całe miasto i dbali, żeby Ministerstwo Wojny działało, jak należy. Wspomniano nawet o moim narzeczonym Edmundzie – to był bardzo miły gest, ponieważ on też pochodził z Little Whitfield – choć dyskretna sugestia, że dowodzi połową Artylerii Królewskiej, stanowiła, jak stwierdził, pewną przesadę. Wycinek, który mu wysłałam, rozbawił go do łez. Ale to naprawdę szalenie miłe, że tak o nas napisali. Mogliśmy się poczuć jak za dawnych czasów, zanim wojna wywróciła nasze życie do góry nogami i Edmunda wysłano na drugi koniec świata.
Dwa tygodnie po tym, jak dołączyłam do straży, Niemcy zaatakowali Londyn, cieszyłam się więc, że mogę być użyteczna. Thelma, moja koleżanka ze zmiany, stwierdziła, że nawet jeśli nie uda mi się zostać korespondentką, przynajmniej wniosę wkład w obronę kraju.
– Och, w porządku, to praca w niepełnym wymiarze – powiedziała Bunty, czytając ogłoszenie raz jeszcze i sama sobie odpowiadając na pytanie. Nie krzyczała już, tylko poważnym tonem oznajmiła: – Emmy, naprawdę uważam, że to dla ciebie wielka szansa.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę, dumając nad ogromem owej szansy.
– Założę się, że najświeższe informacje masz w małym palcu – stwierdziła Bunty. – Będą pod wrażeniem.
– No nie wiem – odparłam, nagle zdenerwowana. – Mają okropnie wygórowane oczekiwania, nawet wobec młodszych redaktorów. Możesz mnie przepytać?
Ruszyłyśmy do salonu, gdzie na niskim stoliku balansowały w stanie chwiejnej równowagi dwie sterty czasopism i trzy albumy z wycinkami. Zdjęłam kapelusz i sięgnęłam do torby po notatnik, który zawsze nosiłam ze sobą – na wszelki wypadek. Otworzyłam go na końcu, na stronie, na której wielki czerwony napis głosił: „ANEKS”, a poniżej: „CZŁONKOWIE GABINETU WOJENNEGO”.
Wręczyłam notatnik Bunty, która tymczasem opadła na sofę.
– Udawajmy, że to rozmowa o pracę – powiedziała, wskazując najmniej wygodne krzesło w pokoju. – Będę bardzo surowa. Pierwsze pytanie: kto jest obecnie kanclerzem skarbu?
– Sir Kingsley Wood – odparłam, rozpinając płaszcz i sadowiąc się na krześle. – To łatwe.
– Bardzo dobrze – pochwaliła mnie Bunty. – A lordem przewodniczącym rady? Nie mogę się doczekać, aż zaczniesz. Twoi rodzice będą wniebowzięci.
– Sir John Anderson – odpowiedziałam. – Spokojnie, jeszcze mnie nie przyjęli. Mam nadzieję, że mama z tatą się ucieszą. Choć pewnie od razu zaczną się zamartwiać, że każą mi tam robić jakieś niebezpieczne rzeczy.
– Ale i tak będą udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku – stwierdziła Bunty.
Obie uśmiechnęłyśmy się szeroko. Bunty znała moich rodziców prawie tak dobrze jak ja. Nasi ojcowie byli przyjaciółmi z czasów pierwszej wojny światowej i Bunty właściwie należała do rodziny.
– Zapytaj mnie o coś naprawdę trudnego – poprosiłam.
– Już się robi – odparła Bunty i po chwili dodała: – Wiesz, co mi przyszło do głowy? Jak myślisz, co na to powie Edmund? Pewnie się wścieknie.
Chciałam stanąć w jego obronie, ale Bunty miała rację. Spotykaliśmy się z Edmundem od wieków, a od ośmiu miesięcy byliśmy zaręczeni. Był cudownym, bystrym, troskliwym i opiekuńczym chłopcem, ale nie do końca popierał moje marzenia. Czasami po prostu zachowywał się jak zmurszały grzyb.
– Nie jest taki zły – odrzekłam lojalnie. – Na pewno się ucieszy.
– A ty i tak przyjmiesz tę posadę. Nawet jeśli jemu się to nie spodoba – dodała Bunty stanowczo.
– Jasna sprawa – przytaknęłam. – Jeśli tylko mi ją zaproponują.
Kochałam Edmunda, ale przecież nie pozwolę mu kierować moim życiem.
– Naprawdę mam nadzieję, że dadzą ci tę pracę – powiedziała Bunty, ściskając kciuki. – Nie może być inaczej.
– Wyobrażasz to sobie? Młodsza redaktorka w „Kronice Wieczornej”. – Wbiłam wzrok w przestrzeń, wyobrażając sobie, jak mknę taksówką przez Londyn w pogoni za sensacją. – To będzie początek prawdziwej kariery dziennikarskiej.
– Wiwat! – zawołała szczerze przejęta Bunty. – Myślisz, że zostaniesz korespondentką wojenną?
– Och, mam nadzieję. Będę nosiła spodnie... A jak już wygramy wojnę, za zaoszczędzone pieniądze kupię automobil i razem z Edmundem wynajmiemy mieszkanie w Westminsterze. Pewnie zacznę palić papierosy, a wieczorami będę przesiadywała w teatrze albo sypała dowcipami w Café de Paris.
Bunty była zachwycona.
– Już się nie mogę doczekać – powiedziała, jakbyśmy planowały, co będziemy robić za dwa tygodnie. – Jeżeli Bill nie poprosi mnie o rękę, może się zajmę polityką.
Przed wybuchem wojny chłopiec Bunty studiował architekturę. Chciał zrobić dyplom i zacząć zarabiać, zanim się zaręczą.
– Kapitalny pomysł, Bunts! – Słowa przyjaciółki zrobiły na mnie wrażenie. – Nie wiedziałam, że cię to interesuje.
– No cóż, nie jakoś szalenie. Na razie. Ale jestem pewna, że kiedy w końcu wygramy, wielu członków parlamentu będzie chciało odpocząć, a ja zawsze marzyłam, żeby występować w radiu.
– Słusznie. Ludzie będą cię szanować, bo pracowałaś w Ministerstwie Wojny.
– Ale nigdy nie puszczę na ten temat pary z ust.
– Jasna sprawa!
Wszystko się dobrze składało. Ja miałam zostać dziennikarką, a Bunty pracować w BBC.
– W porządku – powiedziałam, wstając. – Napiszę w sprawie pracy, a potem pójdę na posterunek i spróbuję pogadać z kapitanem Daviesem. Nie wiem wprawdzie, w jaki sposób służba w straży miałaby mi pomóc dostać posadę w „Kronice Wieczornej”, ale spróbować nie zawadzi.
– Bzdury – stwierdziła Bunty. – Idealnie się składa. Skoro jesteś w stanie odbierać telefony, kiedy Hitler spuszcza na nas bomby, to potrafisz też pod ostrzałem przekazywać wieści z frontu. William mówi, że jesteś najdzielniejszą dziewczyną na zmianie i nawet ci nie drgnęła powieka, kiedy Derek Hobson wrócił upiornie pokiereszowany.
– No wiesz, w końcu to ja odpowiadam za pierwszą pomoc – odparłam.
Nie miałam ochoty o tym myśleć. Nie było o co robić szumu. Choć to naprawdę była piekielna noc, a Derek dotąd nie wrócił ze zwolnienia.
Bunty podniosła „Kronikę”.
– Jesteś bardzo dzielna – stwierdziła. – I będziesz kapitalną reporterką. A teraz lepiej bierz się do roboty. – Podała mi gazetę. – Tu jest napisane: „Listy pilnie kierować...”.
– Szczerze? – powiedziałam, biorąc od niej „Kronikę”. Oczy mi się zaszkliły. – Nie sądzę, żeby mi się udało.
Bunty uśmiechnęła się szeroko.
– Sama się przekonasz.
Sięgnęłam po torbę, wyjęłam swoje najlepsze pióro i zaczęłam pisać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------