Droga wiodła ugorem. Wspomnienia - ebook
Droga wiodła ugorem. Wspomnienia - ebook
Pierwsze od wielu lat wznowienie wspomnień generała Stanisława Sosabowskiego – jednej z dramatycznych postaci najnowszej historii Polski, bohatera walk na Zachodzie w czasie II wojny, twórcy pierwszej w historii polskiej formacji spadochronowej.
Pierwsza Brygada Spadochronowa zasłużyła się przede wszystkim w bitwie pod Arnhem (Holandia). Wkrótce potem Sosabowski w krzywdzący sposób został przez brytyjskie i polskie dowództwo odsunięty od Brygady. Po wojnie pracował w Anglii jako zwykły robotnik.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05676-9 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W naszych czasach, gdy wydarzenia przeistaczają tak szybko oblicze świata i radykalnie zmieniają układ stosunków ludzkich, blednie wartość literackich fikcji, a coraz większego znaczenia nabiera pamiętnik.
Przed paru laty zwrócił się do nas gen. Stanisław Sosabowski, aby rozważyć sprawę wznowienia będącej już na wyczerpaniu jego książki _Najkrótszą drogą._ Doszliśmy do zgodnego wniosku, że zamiast robić przedruk, lepiej wydać nowy pamiętnik, dający pełniejszy obraz żołnierskiej służby: zrodziła się książka _Droga wiodła ugorem…_
Dobijaliśmy końca pracy wydawniczej. Autorowi pomagało wielu chętnych, a on sam pilnie czuwał nad wykończeniem książki. Widywaliśmy go często w drukarni. Nagle przyszła wiadomość: gen. Sosabowski nie żyje! Jeszcze przed paru dniami uzgadniał układ ilustracji…
Prochy Dowódcy Spadochronowej Brygady powieziono do Polski. Spoczęły w Warszawie na cmentarzu Powązkowskim, żegnane przez byłych żołnierzy, ich rodziny i warszawiaków, którzy pamiętali, że Zmarły był dowódcą 21 pułku „Dzieci Warszawy”.
„Najkrótszą drogą” było zawołaniem Brygady. Twardą drogą wiodło życie jej dowódcę; do Polski nie dotarł, ale przyłożył rękę do pomnika polskiego męstwa, a jako dowódca i człowiek zaskarbił sobie miłość wielu. „A na to warto żyć” — pisał w ostatnich słowach pamiętnika. Nie doczekał się wydania książki — żołnierz-autor został odwołany…
Nad mogiłą pochylały się sztandary, żegnali generała towarzysze broni. Naszym udziałem w pożegnaniu jest oddanie polskiemu Czytelnikowi opowieści o Jego pracy i walce.
Dziękujemy wszystkim, którzy dopomogli i współdziałali w wydaniu książki: redaktorowi i grafikom, drukarzom i subskrybentom.
Niechaj „droga wiodąca ugorem” powiedzie ku celowi, jakiemu służył autor, wszystkich Czytelników, zwłaszcza — jak pragnął — młode pokolenie, wzrastające na uchodźstwie i w Kraju.
_Londyn, październik 1967_
BIBLIOTEKA POLSKAW STANISŁAWOWIE
Stanisławów, moje miasto rodzinne — dziś poza granicami państwa polskiego — staje mi nieraz przed oczyma. Widzę to miasto, a w nim siebie — chłopca, ucznia gimnazjum, niepozornego, nędznie ubranego, przebiegającego ulice z jednej lekcji na drugą. Widzę go w tajnych kółkach samokształceniowych, w harcerstwie i organizacji wojskowej.
Widzę to miasto, gdzie w codziennym trudzie zdobywałem chleb dla siebie i mojej rodziny, kształtowałem swój charakter i uczyłem się łamać piętrzące się przede mną przeszkody; miasto, gdzie poznałem i pokochałem ideały, które stały się myślą przewodnią mojego życia.
Stanisławów opuściłem na zawsze z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej. Gdy w późniejszych latach niekiedy tam bywałem, miasto to wydawało mi się już inne — nie takie, jak w moich latach młodzieńczych, widziane przez pryzmat własnych przeżyć.
Ojca straciłem bardzo wcześnie. Miałem wtedy zaledwie lat jedenaście; brat mój siedem, a siostra cztery. Ojca pamiętam jak przez mgłę. Najbardziej utkwiły mi w pamięci jego oczy. Miały wyraz głębokiej dobroci, a w razie potrzeby
Stanisławów, pocztówka z 1910 roku.
umiały być surowe. Nie podniósł na nas nigdy ręki; popatrzył tylko, i to wystarczyło. Jego serce czułe na ludzkie kłopoty, zbytnie zaufanie do otoczenia i łatwowierność, a przy tym, niestety, „słaba głowa” — były źródłem trosk i niepowodzeń materialnych. Nieraz wracał do domu z pustą kieszenią. Mimo że byłem dzieckiem, już wtedy zrozumiałem, czego robić nie należy.
Śmierć ojca stała się przyczyną mojej przedwczesnej dojrzałości. Utraciłem beztroskę i radość dzieciństwa i młodości. Pensja wdowia matki nie wystarczała na nasze potrzeby. Z obszernego mieszkania przenieśliśmy się do jednego pokoju z kuchnią. Matka, zajęta dziećmi, nie mogła podjąć się żadnej dodatkowej pracy. Było źle. Czasami głodno. Zrozumiałem wtedy, że ja muszę przecież pomagać matce. Ale jak?
Wspomnienia z gimnazjum
Chodziłem do Szkoły Realnej w Stanisławowie (późniejsze gimnazjum matematyczno-przyrodnicze). Był to okazały, dwupiętrowy budynek w głębi ogrodu, przy głównej ulicy Sapieżyńskiej. Byłem już w klasie III i miałem trzynaście lat.
W lutym panował ostry mróz.
Na przerwach między lekcjami chłopcy bawili się na podwórzu szkolnym lub na korytarzach. Stałem i ja na korytarzu. Byłem zziębnięty i skulony. Ktoś dotknął mego ramienia. Obróciłem się. Przede mną stał nasz katecheta, ks. prof. Andrzej Nogaj.
— Stachu, czemu nie włożysz płaszcza? Trzęsiesz się z zimna.
Chciałem zaprzeczyć, on nalegał. Wtedy wydusiłem:
— Ja, księże profesorze, nie mam płaszcza.
— Jak to, nie masz płaszcza, na to zimno? Na Boga, jak dostajesz się do szkoły?
— Ja biegnę, księże profesorze.
Dzwonek zakończył przerwę. Na dalszą indagację nie było czasu.
— Słuchaj, Stachu, przyjdź do mnie wieczorem — rzekł ks. Nogaj.
Wieczorem opowiedziałem księdzu wszystko o sobie i że przecież ja, jako najstarszy, muszę pomóc mojej rodzinie, a chyba jedyne rozwiązanie byłoby w udzielaniu korepetycji słabszym kolegom. Ks. Nogaj słuchał i milczał. Wreszcie rzekł:
— Pomyślę, naradzę się z profesorami, coś uradzimy.
I pamiętam jego twarz, jak z pewnym zakłopotaniem sięga do sutanny i wciska mi do ręki kilka koron:
— Weź to, chłopcze, przepraszam, że tak mało. I ja mam na utrzymaniu matkę staruszkę.
Wzdragam się, nie chcę przyjąć, on zaś:
— Nie wstydź się, to nie jałmużna, to pożyczka jedynie. Zwrócisz mi ją, gdy będziesz mógł.
I wciskając mi w dłoń pieniądze, omal że nie wyrzucił mnie za drzwi. A potem znalazł się dla mnie płaszcz…
Był to dzień św. Józefa. Marzec, pocieplało. Ks. Nogaj wezwał mnie do kancelarii szkolnej:
— Stachu, czy potrafisz pomóc twemu koledze M. we francuskim i matematyce?
— Tak jest, księże profesorze, podołam!
— Idź zaraz po szkole do niego.
Poszedłem. Po drodze wstąpiłem do kościoła oo. Jezuitów. Klęknąłem przed ołtarzem, na którym św. Józef trzymał Dzieciątko. Popatrzyłem i bez słów pomyślałem jedno: „Pomóż!”.
Do domu wpadłem jak burza.
— Mamciu, będzie nam lepiej! Przyniosę pieniądze, będę dawał lekcje!
Tak więc w trzynastym roku życia rozpocząłem pracę korepetytora i oddawałem matce zarobione pieniądze.
Nie byłem łatwym korepetytorem. Jakkolwiek umawiałem się na godzinę, nie wypuściłem delikwenta z mych rąk tak długo, aż nie umiał lekcji. Byłem twardy, nieustępliwy, nieraz bardzo niecierpliwy. I tak rosła moja sława jako korepetytora. Gdy matka czy ojciec, stroskani złymi postępami syna, pytali profesora o radę, często słyszeli odpowiedź: „To leń i nieuk, koniecznie potrzebuje pomocy i twardej ręki. Jest korepetytor, nazywa się Sosabowski — jeżeli on nie pomoże, to chyba nikt”.
Były okresy, że miałem po pięć korepetycji dziennie. Nauka w szkole odbywała się od godziny 8 rano do 1 po południu. Wpadałem do domu, by się nieco pożywić, i już od godziny 2 biegałem z lekcji na lekcję. Około 9 wieczorem wracałem do domu. W piecyku czekała kolacja. Połykałem ją i rzucałem się na łóżko, by zapaść w kamienny sen.
— Stasieńku, już siódma, wstawaj, czas do szkoły! — budziła mnie matka.
Tak biegł tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem — przez całe gimnazjum i okres studiów w Krakowie.
Nasze skromne bytowanie na granicy głodu polepszyło się nieco od chwili, gdy zarabiałem lekcjami.
Gdy dziś, po tylu latach, wspominam stosunki, jakie panowały w byłym zaborze austriackim, muszę przyznać, że wolność osobista, swoboda manifestowania polskości była całkowita. Oczywiście, była również znana tzw. nędza galicyjska. Kraj był eksploatowany przez przemysł austriacki i czeski. Handel przeważnie w rękach żydowskich. Majątki ziemskie zadłużone i w większości w pachcie u Żydów. Większość inteligencji stanowili pracownicy państwowi i samorządowi. Galicja rządzona była w ramach pewnej autonomii. Administracja składała się prawie wyłącznie z Polaków, w części z Ukraińców. Oficjalnym językiem był oczywiście niemiecki, ale w szkolnictwie np. obowiązywał język polski.
W moim gimnazjum dyrektorem był Polak, pan Nowosielski. Z wyjątkiem dwóch profesorów Ukraińców, cały personel nauczycielski stanowili Polacy. Minąłbym się z prawdą, gdybym twierdził, że w szkole istniały tendencje do wynaradawiania uczniów. Raczej wprost przeciwnie. Poza oficjalnym pomijaniem w nauce historii dziejów Polski porozbiorowej tolerowano i przymykano oczy na nie zawsze lojalne wyskoki młodzieży. Na przykład w 1908 r. podczas uroczystości szkolnej, z okazji 50-lecia panowania cesarza Franciszka Józefa, rzucone przez uczniów podczas akademii bomby cuchnące nie spowodowały żadnych konsekwencji karnych.
Nie było też tajemnicą dla władz szkolnych, że młodzież skupia się w tajnych kółkach samokształceniowych. I tu też nie było reakcji.
Jako ilustracja tego stanu rzeczy niech posłuży charakterystyczny moment z mojego egzaminu dojrzałości. Z historii Polski zadano mi temat: „Rządy pruskie na ziemiach polskich za czasów Bismarcka”.
Czyż znałem ten temat, którego przecież nie uczono w szkole? Jakże dobrze go znałem, i umysłem, i sercem. Mówiłem o Bismarcku, o Komisji Wywłaszczeniowej, o HKT, o twardym, nieustępliwym ludzie polskim na terenie zaboru pruskiego. Zapomniałem, gdzie jestem, przed kim się znajduję; że głową tego audytorium jest — mimo że Polak — urzędnik jednego z państw zaborczych. I z ust, i z serca płynęły słowa niepowstrzymanym potokiem, nasycone uczuciem tego, co jest nam Najdroższe. Aż w pewnej chwili usłyszałem głos inspektora: „Panie profesorze — rzekł on, zwracając się do historyka — gratuluję panu takiego ucznia” — a do mnie: „Dziękuję, abituriencie”.
Wyszedłem na korytarz. Po chwili zjawił się ks. Nogaj: — Stachu, zdałeś maturę z odznaczeniem.
Tajne organizacje szkolne
Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” skupiało polskie warstwy średnie — inteligencję i mieszczaństwo. W reprezentacyjnym gmachu „Sokoła” mieściły się również: Towarzystwo Młodzieży Polskiej i Towarzystwo Szkoły Ludowej. Ideologia „Młodzieży Polskiej” była narodowo-demokratyczna. Grupowała się w tej organizacji przede wszystkim młodzież akademicka i część młodej inteligencji. Rekrutowano również do tajnych kółek samokształceniowych uczniów szkół średnich.
Nie pamiętam, w której klasie zostałem zwerbowany do takiego kółka. Wiem natomiast, że już w V klasie zostałem przewodniczącym kółek na terenie mojego zakładu naukowego — Szkoły Realnej. Na czele tych uczniowskich organizacji stał zespół złożony z przewodniczących wszystkich pięciu szkół średnich.
Stanisław Sosabowski, 1907 rok.
Jakież rozeznanie lub kryteria społeczno-polityczne mógł mieć chłopak garnący się do tajnej pracy samokształceniowej, gdy wgłębiał się np. w _Myśli nowoczesnego Polaka_, _Egoizm narodowy_ Dmowskiego czy _100 lat walki o niepodległość_ Bolesława Limanowskiego, gdy studiował Mochnackiego, Lelewela czy Kutrzebę? Łatwiej strawne były _Dzieje porozbiorowe Polski_ Siemiradzkiego. Atrakcją zaś — _Dzieje oręża polskiego w dobie Napoleońskiej_ Kukiela. Ale uświadamialiśmy sobie, że przed narodem istnieją problemy i że w rozwiązywaniu tych problemów weźmiemy aktywny udział. Byliśmy zadowoleni, że nikt ze starszego społeczeństwa nie próbował narzucać nam swoich rozwiązań, że sami będziemy musieli znaleźć właściwą drogę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że problemy te przekraczają granice zaborów, że tam, za kordonem rosyjskim czy pruskim, są tacy sami Polacy jak my w naszym kresowym mieście. Że mają takie same dążenia.
Jednym z zewnętrznych przejawów naszej działalności była doroczna manifestacja w Dzień Zaduszny. Pod naszym kierownictwem cała polska młodzież szkolna zbierała się w określonym miejscu. W zwartych szeregach, po wysłuchaniu przemówień okolicznościowych, maszerowaliśmy ze śpiewem przez ulice miasta w stronę pobliskiego cmentarza. Tam już uprzednio były udekorowane i iluminowane groby zasłużonych i krzyże pamiątkowe. Przy świetle pochodni i pieśniach patriotycznych składaliśmy im hołd. I znowu przemaszerowaliśmy z powrotem przez miasto.
Innym przejawem działalności był bojkot uroczystości jubileuszowych cesarza Franciszka Józefa ze strony młodzieży szkolnej. I tu nie było żadnych represji ze strony władz.
Rozłam wśród młodzieży narodowej w latach 1906–1907 nie mógł pozostać bez echa wśród organizacji stanisławowskiej. Młodzież akademicka, skupiona w Towarzystwie „Młodzież Polska”, pozostała wierna swej ideologii narodowo-demokratycznej. Przed organizacją szkolną stanął problem, do której z grup przystąpić. Po długich konferencjach i obradach „Piątka” zdecydowała się na przystąpienie do „Zarzewia” — odłamu młodzieży narodowo-niepodległościowej.
Przysposobienie wojskowe
Powstały w 1908 r. Związek Walki Czynnej o zabarwieniu lewicowym nie odpowiadał ideologicznie ruchowi narodowo-niepodległościowemu „zarzewiaków”, którzy mieli również w swoim programie przygotowanie narodu do walki zbrojnej z zaborcami. Istotna różnica ideowo-polityczna polegała na tym, że ZWC i jego jawna emanacja — Związek Strzelecki — przygotowały kadry rewolucyjne, grupując elementy lewicowe, wyłoniona zaś z „Zarzewia” tajna organizacja wojskowa „Armia Polska” i jej jawna emanacja, Polskie Drużyny Strzeleckie — kadry regularnego Wojska Polskiego, grupując elementy młodzieżowe o nastawieniu narodowo-niepodległościowym.
Wszystkie stanowiska w tej organizacji miały charakter funkcyjny. Najwyższym stopniem był stopień podchorążego. Komendantami Naczelnymi byli kolejno podchorążowie: Januszajtis i Neugebauer; Komendantem okręgu krakowskiego — podchor. Janusz Gąsiorowski; Komendantem miejscowym w Stanisławowie — podchor. Węglarz-Sosabowski itd.
W Stanisławowie zalążek „Armii Polskiej” mieścił się w organizacji „Zarzewie”. Początkowo brak było instruktorów. W 1909 r. rozpoczęliśmy szkolenie wojskowe. Ponieważ spośród „Piątki” kierującej „Zarzewiem” mnie robota wojskowa najbardziej interesowała, kierownictwo jej przypadło mi w udziale.
Instruktorem został inż. Miedziobrodzki. Na pierwsze pamiętne zebranie przybył z walizeczką, w której po raz pierwszy w życiu ujrzeliśmy pistolet automatyczny Browninga i pistolet Mausera wraz z wydanymi przez Frakcję Rewolucyjną PPS instrukcjami o obchodzeniu się z bronią.
Nie ulega wątpliwości, że inż. Miedziobrodzki oraz kilku innych działaczy było w kontakcie z ZWC i dotarli do naszej organizacji z propozycją prowadzenia szkolenia wojskowego. Zgodziliśmy się na to z zastrzeżeniem, że nasza organizacja nie może być terenem infiltracji politycznej ZWC. Umowa stanęła.
Dla młodego prężnego elementu przysposobienie wojskowe było niezaprzeczalnie bardziej atrakcyjne niż samokształcenie. Objęło ono dwie najwyższe klasy gimnazjum. Młodsi prowadzili samokształcenie aż do czasu powstania skautingu (harcerstwa).
Oprócz młodzieży szkół średnich garnęli się do nas młodzi pracownicy kolejowi, urzędnicy, starsi uczniowie Szkoły Przemysłowej, tak że z biegiem czasu powstała konieczność ujawnienia naszej organizacji jako Stowarzyszenia „Odrodzenie”.
Wynajęliśmy domek na peryferii miasta, przy ul. Króla Jana III. Były tam izby wykładowe, magazyn na broń, a nawet zakratowana spiżarka, która służyła za areszt koszarowy. Ostre strzelania odbywały się w podziemiu „Sokoła”, na kręgielni. Wprowadzono również jednolite mundury strzeleckie.
W tym okresie przez kilkanaście miesięcy przebywałem na studiach w Krakowie. Tymczasem „Armia Polska” zamieniła się na jawne Polskie Drużyny Strzeleckie. Drużyna stanisławowska otrzymała numer 24 i na „blachach” naszych czapek drużyniackich wokół orła jagiellońskiego wytłoczony był napis: „24 Polska Drużyna Strzelecka w Stanisławowie”. Komendantem mianowany został podchorąży Stanisław Węglarz-Sosabowski.
Moja nominacja nadeszła w styczniu 1912 r.; w tym czasie powróciłem do Stanisławowa.
Stanisław Sosabowski, 1910 rok.
Pewnego dnia zastałem w lokalu Drużyny pełną zbiórkę. Przed frontem stał najstarszy z podoficerów, Stanisław Lityński. Po złożeniu raportu ze słowami: „Kolego Komendancie, aby dać wyraz naszej radości i uczuć, jakie dla ciebie żywimy, z okazji nominacji na podchorążego wręczamy ci tę oto szablę”. I szabla została mi wręczona. Po jednej stronie klingi wyryty był napis: „Za Wolność i Sławę”, po drugiej: „24 Polska Drużyna Strzelecka w Stanisławowie”, na głowicy zaś data.
Ogarnęło mnie wzruszenie. Płacili sercem za serce. I — rzecz dziwna — z szablą tą nie rozstawałem się nigdy, przez cały czas mojej służby żołnierskiej. Z nią odbyłem kampanię wrześniową. Obecnie znajduje się ona na przechowaniu w Polsce, z nią chyba spocznę, gdy przyjdzie chwila.
Początki polskiego harcerstwa (skautingu)
Pod koniec roku 1911 rozpoczęliśmy pod auspicjami Polskich Drużyn Strzeleckich tajnie organizować skauting. Rozwijający się spontanicznie — zwłaszcza po ukazaniu się książki Andrzeja Małkowskiego pt. _Skauting jako system wychowania młodzieży_ — ruch młodzieżowy zaktualizował pilną potrzebę związania go z jedną z jawnych organizacji polskich. Na podstawie porozumienia między komendą Polskich Drużyn Strzeleckich a „Sokołem-Macierzą” ustalono, że skauting zostanie przyłączony do tej ostatniej. Patronat nad skautingiem objął kpt. Józef Haller z ramienia „Sokoła-Macierzy”. Kierownictwo i organizacja pozostała w rękach Małkowskiego.
W dniu 11 listopada 1911 r. otrzymałem mandat zorganizowania skautingu na terenie Stanisławowa. Formalnie skauting podlegał „Sokołowi” i korzystał z jego lokali i urządzeń.
Wkrótce powstały trzy drużyny skautowe. Na czele pierwszej stanął drużynowy — druh Stanisław Lityński. Tak się złożyło, że gdy skauci doszli do przepisowego wieku, zgłaszali się natychmiast do Drużyny Strzeleckiej. Stąd w 1913 r. powstał konflikt z okręgowymi władzami „Sokoła”. W wyniku tego konfliktu złożyłem rezygnację ze swych obowiązków, co zostało przez władze przyjęte.
W wyznaczonym dniu w sali „Sokoła” zebrał się cały hufiec. Stanąłem przed frontem, obok mnie wyznaczony następca, druh Chorzemski. Bez żadnych wstępów, nie chcąc wytwarzać napiętej sytuacji, oświadczyłem skautom, że od dziś będzie nimi dowodzić druh Chorzemski.
Przed front wystąpili kolejno drużynowi wszystkich trzech drużyn, prosząc o zwolnienie z obowiązków. Mimo wszystko nie spodziewałem się takiej reakcji. Bez względu na motywy, które nimi kierowały, nie mogłem dopuścić do rozbicia skautingu.
Odpowiedziałem krótko i stanowczo:
— Żadnych rezygnacji nie przyjmuję. Nakazuję wam pozostać w szeregach. Komendantem będzie druh Chorzemski. Macie być mu lojalni i oddani. Gdy zaś przyjdzie czas, że będziecie mogli opuścić szeregi skautingu — od was tylko będzie zależało, gdzie się znajdziecie.
Przekazałem komendę nowemu hufcowemu.
W rezultacie później wszyscy, lub niemal wszyscy, znaleźli się w Drużynie Strzeleckiej.