Drohobycz - ebook
Drohobycz - ebook
Drohobycz to nowy tom wierszy znanego w Polsce ukraińskiego poety Serhija Żadana. Jest to również miasto dobrze znane każdemu czytelnikowi w Polsce – to w nim urodził się Bruno Schulz. Autor tomu we wstępie tak oddaje aurę tego wyjątkowego miejsca: „Natomiast Drohobycz… Drohobycz to miasto, które było miastem, kiedy miast prawie nie było. Ma ono miejską zabudowę. Czyli chaotyczną i nieuporządkowaną. Czyli najwygodniejszą dla mieszkańców. Czyli taką, która pozwala zabłądzić między dwiema ulicami i trzema kościołami. Bo jeśli w mieście nie można zabłądzić — no to w ogóle nie jest to miasto”. Ta magia towarzyszy lekturze wierszy w przekładzie Jacka Podsiadły. W skład tomu wchodzi 15 kolorowych grafik ukraińskiej artystki Olgi Czyhryk.
Spis treści
Drohobycz i okolice
1
2
3
Rozdział pierwszy
1 (Nim księżyc urośnie...)
2 (Historie miłosne zaczynają się rano...)
3 (Tych kilka tygodni...)
4 (I po dwóch latach milczenia...)
5 (Co rano...)
6 (No więc proszę...)
7 (Rano na przystanku...)
8 (Długo stoją na peronie...)
9 (Gorące letnie powietrze...)
10 (Wiolonczelista...)
Rozdział drugi
+ + + (Kochaj i doceniaj...)
+ + + (Miasta budowano...)
+ + + (Ma piętnaście lat...)
+ + + (Znałem duchownego...)
+ + + (Podążaj za mną...)
+ + + (Zima przynosi wiarę...)
+ + + (Ktoś podgląda cię...)
+ + + (Mogą nawet mieszkać...)
+ + + (– Gdzie twój brat...)
+ + + (Zdawałoby się, najprościej...)
Rozdział trzeci
Igła
Poszukiwacz
Sekta
Czeczenka
Świr
Szabrownik
Player
Kapelan
Szpieg
Nosorożec
Nota
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-06-03494-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cień Schulza przemknął zaraz, jak tylko zapadł zmrok. Letnie noce nie skąpią cieni, więc nic dziwnego, że pojawił się wśród nich i cień Schulza. O letniej nocy pisał tak: „Głucha, gęsta ciemność tłoczyła ziemię, cielska jej leżały zabite jak czarne, bezwładne bydlęta z wywalonymi ozorami, lejąc ślinę z bezsilnych pysków. Ale jakaś inna woń, jakiś inny kolor ciemności zwiastował dalekie zbliżanie się świtu (…). To jest chwila, kiedy na najtrzeźwiejszą, na bezsenną głowę spływa przez moment zamroka senna. Chorzy, bardzo smutni i rozdarci, mają wtedy chwilę ulgi”. My byliśmy chorzy, bardzo smutni i rozdarci. A do tego pierwszy raz byliśmy w Drohobyczu. A kiedy pierwszy raz znajdziesz się w mieście, próbujesz się uczepić czegoś znajomego, czegoś, co możesz sobie jeśli nie przypomnieć, to przynajmniej wyobrazić. W Drohobyczu wszyscy mieliśmy jednego i tego samego znajomego. Nazywał się Schulz. Spróbuj go sobie przypomnieć. Albo wyobrazić.
Oto stoi za rogiem, rozmawia z kimś, coś objaśnia. Oblicze o ostrych, ptasich rysach, ubranie robocze, znoszone buty – jest tu u siebie, może zanurkować do byle bramy i rozpuścić się w zmierzchu, on też jest bardzo smutny i rozdarty, rozdarty od kilku dekad, od dnia, kiedy zastrzelono go tutaj – w środku jego rodzinnego miasta, w środku jego literatury. I tak chodzi do teraz – rozdarty, bardzo smutny. Trudno nie poznać.
Czerwiec był deszczowy i rzeźwy. Za dnia między deszczami pojawiało się słońce, oświetlało wzgórza wokół miasta, osuszało kałuże na starych podwórkach, sprawiało, że trawa między kamieniami stawała się szmaragdowa i twarda. Pod wieczór robiło się chłodno, jakby wracała wczesna wiosna, i kawałki ciemności rzeczywiście leżały na chodnikach i w parkach jak czarne, bezwładne bydlęta z wywalonymi językami. Czyli szedłeś i bałeś się, że na nie nadepniesz. Znaczy się, na języki. Drohobycz przypominał wielką dekorację z wystawy historycznej. Czyli było go za mało jak na miasto, ale na dużą dekorację wystarczał w zupełności. Ja jestem z Ukrainy Wschodniej, a u nas rozumienie natury miasta jest całkiem inne, dla nas miasto to kupa wypaczonego przez ludzki geniusz żelazobetonu, miasto zaczyna się dla nas tam, gdzie w procesie produkcji niszczy się zdrowie od stu tysięcy ludzi wzwyż, wszystko inne to nie jest tak naprawdę miasto, tylko wieś, czy też – mówiąc suchym językiem urzędowym – osiedle typu miejskiego. Czyli sioło, ale typu miejskiego. A co to takiego typ miejski? Infrastruktura i branża niewyszukanych rozrywek. Cała reszta – smutny sektor prywatny i beznadziejne mieszkania spółdzielcze.
Natomiast Drohobycz… Drohobycz to miasto, które było miastem, kiedy miast prawie nie było. Ma ono miejską zabudowę. Czyli chaotyczną i nieuporządkowaną. Czyli najwygodniejszą dla mieszkańców. Czyli taką, która pozwala zabłądzić między dwiema ulicami i trzema kościołami. Bo jeśli w mieście nie można zabłądzić – no to w ogóle nie jest to miasto. Tak – miejski typ, osiedle. I jeszcze, rzecz jasna, cienie. Cienie tych, którzy tu żyli przez setki lat, którzy na tych ulicach zakochiwali się, bogacili, tracili wiarę, starzeli się, umierali. A jeszcze cienie tych, co umierali nie swoją śmiercią. Ich cienie są szczególnie niepokojące i niespokojne. To jak z miejskimi ptakami na wiosnę – niby wszystko na swoim miejscu, ale jakieś zmarznięte po zimie, zlodowaciałe. Więc są zaniepokojone. I cienie zmarłych podobnie – kręcą się wokół miejsc, gdzie zginęli, niepokoją się. Najwyraźniej na miejsce zbrodni ciągnie nie tylko zbrodniarzy. Tak samo ciągnie tu ofiary zbrodni. Miejsca zbrodni w ogóle przyciągają. Jakoś łamie się tam struktura przestrzeni, i struktura czasu tak samo, i możesz tam zastygnąć, czując, jak historia podąża dalej, obchodząc cię, omijając, nieświadoma twojej obecności. Bo czym jest twoja obecność w obcym mieście? Zbędnym skrzepem w ciemności, który leży jak czarne, bezwładne bydlęta, cudzym głosem, na którego dźwięk odwracają się chyba tylko ptaki, postacią, po której nic nie zostaje na tych chodnikach. Przybywamy do obcych miast ze swoimi wyobrażeniami, odczytujemy złożoną mechanikę ulic i adresów, patrzymy w cudze okna, przekonujemy się ostatecznie, że nikt tu na nas nie czekał i z czystym sumieniem ruszamy dalej. Na dworzec odprowadzają nas chyba tylko cienie. W Drohobyczu może to być cień Schulza.2
My – dzieci beznadziejnego dwudziestego stulecia, stulecia, w którym skończyła się historia, czyli skończyła się poezja, do końca swych dni pozostaniemy literaturocentryczni – odtwarzamy rzeczywistość z liter, wywodzimy jej zarysy ze znaków przestankowych, dla nas będzie naturalne nadal mówić o geografii rymem. Co wiem o tym mieście? To miasto, o którym pisał Bruno Schulz, i ile razy bym tu nie przyjeżdżał, ilu ciekawostek i niesamowitości nie zdarzyłoby mi się tu zobaczyć, poczuć i przeżyć, zawsze czytam je, to miasto, literami sklepów cynamonowych, dziwacznymi chimerycznymi zdaniami, z jakich zbudował swój świat Schulz. Oczywista jest błędność i niedoskonałość podobnego traktowania otaczającej rzeczywistości – pisarze zazwyczaj nie mówią całej prawdy, zazwyczaj zachowują najważniejsze dla siebie, nie chcą się nim dzielić, więc polegając na nich, sam się wpędzasz w pułapkę, sam siebie zwodzisz, wchodzisz do miasta z dobrowolnie zawiązanymi oczami, próbując potem wydostać się z niego po omacku, biorąc drzewa za wielkoludów, a kamienne słupy – za czarujące, ale niedostępne kobiety. Tak też jest z Drohobyczem Schulza – co można rzeczywiście znaleźć w plecionce tych ulic, korzystając z jego opowiadań jak z przewodnika? Kilka nieaktualnych adresów, kilka rozpoznawalnych skrzyżowań i tyle. No, chyba żeby jeszcze gęste powietrze letniej nocy, ciepły dech klatek schodowych rano, bezkresne jasne niebo, które obraca się wokół ratusza. O tym również pisał. Ale mógł i nie pisać – to coś, co istnieje poza literaturą. A dokładniej – to coś, co samo przez się jest literaturą. Ale, rzecz jasna, żadnych widziadeł ni dziwów, żadnych chimer i żadnej fantastyki – ciche miasto z nocnymi deszczami, senne budynki, wysoka trawa. Chyba że, ot, cienie…
Z drugiej strony, to wielkie szczęście dla miasta – mieć w sobie takie głosy, głosy, które swego czasu tworzyły cały wszechświat, nazywały i zapisywały nazwy wszystkich żyjątek i wszystkich ptaków, wszystkich oceanów i wszystkich podziemnych złóż, głosy, których nie można pomylić z innymi, które świadczą o świecie z tego jego punktu, z tych wzgórz, z tego ratusza. To szczęście być związanym z takim głosem, kojarzyć się z nim, być od niego zależnym. Chociaż co to za szczęście z zależności? Zależność od cieni i zagubionych głosów – także i ona nuży, zawadza, wstrzymuje przed czymś. Wymaga od ciebie współudziału, wymaga zrozumienia. Obok takich głosów nie przejdziesz obojętnie jak obok gromady miejskich ptaków, będziesz musiał zareagować, rozejrzeć się, powiedzieć coś w odpowiedzi, powtórzyć usłyszane, zapisać wyrwane z powietrza. Wtedy też zaczyna się najważniejsze – słuchać i mówić.3
Tak się złożyło, że przez ostatnie trzy lata zdarzyło mi się być tutaj kilka razy. Więcej – zdarzyło mi się tutaj sporo napisać. Nie celowo, rzecz jasna, nie było takiego zamysłu – przyjechać do tego dziwnego cichego miasta zapolować na cienie i głosy. Ale za każdym razem wszystkie te wzgórza i leśne drogi wokół, stare budynki i strefy przemysłowe w ruinie wydawały się tak śmiertelnie malownicze i tak pełne aluzji jeśli nie do pisma świętego, to przynajmniej do kodeksu karnego, że nie było możliwe o tym wszystkim nie pisać. To i pisałem. Choć nie dosłownie o tym, choć bez rozpoznawalnych toponimów i czytelnych nazwisk, ale i tak o tym – o śniegu dokoła Drohobycza, o parkach, które podchodzą mu aż do gardła, jak rzeczna woda, o wodzie rzeki, jako się rzekło, też. O niebie nad miastem, o miłości na jego ulicach, o literach na jego afiszach. O całym tym miejskim tle, na jakim pojawiają się cienie i głosy, bez jakiego rozproszyłyby się po prostu w chłodnym powietrzu nocy.
Jasne, nie wszystkie teksty pomieszczone w tej książce powstały w samym Drohobyczu. Więcej – większość powstała gdzie indziej. Ale wszystkie one powstały w przeciągu trzech ostatnich lat, czyli w czasie moich powrotów do Drohobycza. Więc to wszystko złożyło się w sumie w taką prywatną historię przywiązania do miasta, o którym jeszcze parę lat temu mógłbym opowiedzieć chyba tylko cytatem z cudzej książki, a które dzisiaj jest bardzo ważnym rozdziałem mojej prywatnej geografii. Historii tej raczej nie można nawet nazwać pouczającą – jeśli poucza, to chyba tylko przez swą nieobowiązkowość, przy czym i ona może o jeden raz za dużo przypomnieć o hojności i nasyceniu powietrza wokół nas, o zakrzywieniach i zagłębieniach przestrzeni, w jakich zalega reszta niewykorzystanych jeszcze słów, o głosach, które nigdy nie milkną, mówiących do nas tak, jak świecą nam dawno umarłe gwiazdy. Dla mnie cała ta historia zasadza się na pragnieniu podziękowania wszystkim, których udało mi się tu zobaczyć i usłyszeć, wszystkim, na których zdarzyło się wpaść na tych nocnych uliczkach i wszystkim, których rozpoznajesz teraz w mroku po chodzie i oddechu.
Oto jak – myślisz sobie – literatura wywraca cię na lewą stronę niczym rękawiczkę, wypełnia sobą twoje doświadczenie, podmienia je na siebie. Letnie noce są krótkie, tak krótkie, że czasem nawet nie zauważasz, że się kończą. Jak pisał o tym Schulz? „Kto wie, jak długo trwa ten moment, przez który noc zapuszcza kurtynę na to, co się dzieje w jej głębi, ale ten krótki antrakt wystarczy do przestawienia sceny, do usunięcia ogromnej aparatury, do zlikwidowania wielkiej imprezy nocy z całą jej ciemną, fantastyczną pompą. Budzisz się przestraszony z uczuciem, żeś coś zapóźnił i w samej rzeczy widzisz na horyzoncie jasną smugę świtu i czarną konsolidującą się masę ziemi”. Wszystko jest właśnie tak, co do literki – nikt nic nie wie, nikt niczego nie odczytuje, ale czasu starcza na wszystko – i na zmianę dekoracji, i na odczuwanie tego miasta, i na przywiązanie do niego. Nic więcej nie trzeba. Nic więcej nie ma. Tylko przywiązanie. Tylko pisanie potem wierszy. Tylko konsolidująca się masa ziemi.2
Historie miłosne zaczynają się rano,
w zimnym pokoju, gdzie każde z tych dwojga
próbuje w ślepym świetle świtu
twardo patrzeć drugiemu w oczy,
nie odwracać wzroku,
nie wstydzić się tego, co właśnie powiedziało,
nie żałować tego, co właśnie zrobiło.
I kiedy któreś nie wytrzymuje –
a kto nie wytrzymuje? to on nie wytrzymuje
i patrzy przez jej ramię,
i widzi przechodniów w deszczu za oknem –
wtedy w jego spojrzeniu pojawia się coś,
co można nazwać miłością.
Historie miłosne kończą się tego dnia
wieczorem, gdzieś na ulicy, kiedy oboje stają się
tacy samotni, jak zimne dłonie