- promocja
Drone Warrior - ebook
Drone Warrior - ebook
DroneWarrior to opowieść żołnierza, członka elitarnej jednostki Delta Force, który uczestniczył w tajnych operacjach wojskowych, polując na najgroźniejszych terrorystów świata. Z pomocą reportera CristopheraS. Stewarta BrettVelicovichprzybliża czytelnikom świat wywiadu wojskowego i służbę w oddziałach posługujących się najnowocześniejszymi technologiami. Relacje z pościgów i misji mających na celu likwidację przywódców ugrupowań terrorystycznych trzymają w napięciu i pozwalają zajrzeć za kulisy toczonej bezustannie wojny ze globalnym terroryzmem.
„DroneWarrior to porywająca opowieść z pierwszej ręki o tajnikach najbardziej sekretnych operacji militarnych. Wciąga nie mniej niż Homeland" - IshaSesay, prezenterka i moderatorka CNN
„Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, na czym polega współcześnie prowadzenie wojny” - Generał United StatesAirForce Michael V. Hayden, dyrektor Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w latach 1999–2005
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15433-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ustalmy na samym początku pewien fakt. Nie jestem bohaterem. Nie zasługuję na pochwały za to, że wykonywałem swoją pracę. Ale tę historię należy opowiedzieć.
Miałem szczęście, gdyż moja służba przypadła na okres, w którym do użycia weszły nowe technologie, a te na zawsze odmieniły sposób, w jaki prowadzi się i w jaki będzie się prowadziło wojny. Każdy żołnierz ma do odegrania określoną rolę. Ja też.
Nazwiska osób wymienionych w książce – z wyjątkiem urzędników państwowych i znanych osobistości – zostały zmienione w celu ochrony ich tożsamości. Większość moich kolegów nadal służy w armii, każdego dnia tocząc wojnę z zagrażającym nam wrogiem.
Analogicznie potraktowano terrorystów, nadając im fałszywe nazwiska – w tym wypadku także wyjątek zrobiono jedynie dla najbardziej rozpoznawalnych jednostek. Wprowadziłem zmiany do opisu operacji, aby nie wyjawiać informacji dotyczących stosowanych przez armię technik, procedur i taktyk.
Rękopis książki trafił do The Defense Office of Prepublication and Security Review i został zatwierdzony do druku. Jego treść zweryfikowali i ocenili pracownicy rządowych instytucji, o których istnieniu wie niewielu cywilów. Ów proces zajął więcej czasu niż pisanie książki. Pewne szczegóły mojej pracy, a także opisy tajnych misji, w których brałem udział, usunięto z tekstu na prośbę amerykańskiego rządu. Przedstawione w książce poglądy są poglądami autora i niekoniecznie odzwierciedlają postawy oraz nastawienie państwowych urzędników lub członków rządowej administracji, a w szczególności pracowników Departamentu Obrony.
Choć książka przeszła przed wydaniem proces weryfikacyjny, zamieszczona w niej opowieść należy do mnie. Opisane wydarzenia naprawdę miały miejsce. Starałem się odtworzyć z pamięci również dialogi, choć z pewnością nie byłem w tym całkowicie dokładny. Ich treść i sens nie odbiegają jednakże od prawdy.
Kilka osób zapytało mnie, dlaczego zasiadłem do pisania tej książki. Podjąłem taką decyzję, gdyż chciałem, aby moje doświadczenia i wiedza pomagały ludziom, szkicując jakże potrzebne tło dla wiedzionego przez nas na początku XXI wieku życia. Książka powstała, bo chciałem, aby czytelnicy zrozumieli, czym są drony, a także w jaki sposób ratują ludzkie życia, działając na korzyść ludzkości, a nie – jak utrzymuje wielu z nas – na jej szkodę.
Kiedy zaczynałem służbę w armii, drony należały do rzadkości – były dobrem luksusowym. W trakcie polowania na Saddama Husajna po zakończonej sukcesem inwazji na Irak dowódcy bili się o jednego Predatora.
Gdy odchodziłem z armii niecałą dekadę później, moja drużyna nadzorowała pracę trzech dronów typu Predator, obserwując z różnych płaszczyzn działania pojedynczych celów.
Właśnie z tego powodu przezwałem je „niemrugającymi oczyma” – nasze drony widziały wszystko i nie potrzebowały snu.
Jeśli przyjrzymy się, w jaki sposób wcześniej prowadzono wojny, szybko dojdziemy do wniosku, że siły powietrzne wykorzystywano głównie do przeprowadzania nalotów bombowych lub zapewniania wsparcia powietrznego. Oddziały piechoty nacierały ślepo na pozycje wroga, licząc, że naloty osłabiły jego siły. Piechurzy walczyli na ulicach miast, nie wiedząc, co znajdowało się za najbliższym zakrętem, zamkniętymi drzwiami czy uchylonym oknem.
Dziś, a w szczególności podczas misji przeprowadzanych przez oddziały specjalne, nad przebiegiem operacji zbrojnych czuwają drony. Dowodzi to ich ogromnej wartości i przydatności. Każda z misji opisywanych w mediach – rajd oddziału SEAL w Jemenie, odbicie zakładnika w Syrii, pojmanie terrorysty w Somalii – nadzorowana była przez drony. Przed, w trakcie i po jej zakończeniu.
Zmiany zaszły w zaskakującym tempie. Wielu żołnierzy – zwłaszcza osoby, które rozpoczęły służbę po zamachach z 11 września – nie potrafi sobie wyobrazić życia bez dronów. Naprawdę, nie wyolbrzymiam przydatności bezzałogowych maszyn.
Często zastanawiam się nad operacjami prowadzonymi, zanim wstąpiłem na służbę. Jak wiele ludzkich istnień zdołano by ocalić, gdyby nad przebiegiem misji czuwał Predator bądź Reaper? Myślę również o celach przeznaczonych do likwidacji – ludziach, których moglibyśmy powstrzymać, nim obrócili w ruinę nasz świat.
Drony nie służą jedynie do łapania złoczyńców. W rzeczywistości likwidowanie celów stanowi zaledwie skromny wycinek naszej pracy, gdyż ta skupia się przede wszystkim na odkrywaniu związków, które najbardziej niebezpieczne osoby na świecie starają się utrzymywać w tajemnicy; związków łączących ludzi, rodziny, fundusze, sprzęt wojskowy z planowanymi zamachami.
Mój zespół przeżył w Pudle, specjalnym bunkrze, wojnę z terrorem, przebywał w strefach najbardziej zapalnych walk. Nikt spoza grona osób biorących udział w tajnych operacjach nie wiedział, czym się zajmowaliśmy. Wątpię, by uwierzyli, gdyby poznali prawdę. Byliśmy detektywami wyposażonymi w sprzęt najnowszej generacji, a nasza praca odcisnęła piętno na sposobie, w jaki toczono kolejne wojny.
Drony, którymi dysponowaliśmy, pomagały w ratowaniu ludzkiego życia. Zmniejszały liczbę ofiar. Gromadziły informacje pozwalające na przewidywanie wydarzeń i uprzedzenie ich, gdy zachodziła taka konieczność.
W tym też należy upatrywać ich piękna. Pozwalają na podejmowanie działania, a nie czekanie na rozwój wypadków. Dzięki dronom możemy zaatakować wroga, nim ten wymierzy nam pierwszy cios. Działamy szybciej niż terroryści, zawsze wyprzedzamy ich o kilka kroków. Zespoły i obsługiwane przez nie bezzałogowe maszyny nie dają celom chwili wytchnienia.
Tradycyjne armie mają ograniczenia. Chcąc odnieść sukces, wróg musiał nauczyć się je wykorzystywać. Mój zespół był wolny od tych wad. Poruszaliśmy się wraz z nieprzyjacielem, byliśmy równie mobilni, co on. Staliśmy się cieniami, które go prześladowały, nie odstępując wroga na krok.
Technologia i sposób wykorzystywania dronów na polu walki będą podlegać dalszej ewolucji. Grupy terrorystyczne zaczną niebawem przeprowadzać ataki z wykorzystaniem komercyjnych, bezzałogowych maszyn – jest to jedynie kwestią czasu. Już teraz musimy opracowywać technologie i techniki pozwalające na likwidowanie zagrożeń nowego typu.
W Waszyngtonie pracują obecnie osoby, które przyczyniły się do nastania ery dronów. Mowa tu przede wszystkim o generale Michaelu Flynnie – w lutym 2017 roku zrezygnował ze stanowiska prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego – i generale Jamesie Mattisie.
Nie mam wątpliwości, że obecna administracja zwiększy zakres wykorzystania dronów w misjach bojowych prowadzonych za granicą, gdyż jej członkowie na własne oczy widzieli korzyści płynące z zastosowania bezzałogowych maszyn. Połączone Dowództwo Operacji Specjalnych to jedna z niewielu organizacji bezustannie toczących walkę z wrogiem i potrzebująca większej liczby dronów.
W trakcie kampanii prezydenckiej Donald Trump wielokrotnie podkreślał, że Ameryka musi przyjąć bardziej aktywną politykę w stosunku do grup takich jak ISIS czy Al-Kaida – przejść do ofensywy, wykorzystując narzędzia, którymi już dysponowała. Słowa te odnoszą się wręcz idealnie do bezzałogowych statków powietrznych, które mogą wyrządzić nieprzyjacielowi krzywdę bez względu na to, gdzie się znajduje.
Wysocy stopniem oficerowie – choćby generał Mattis – widzieli na własne oczy, co się dzieje, gdy przestajemy wywierać na naszych nieprzyjaciół presję. W konsekwencji takich zaniechań powstało właśnie ISIS.
Administracja Donalda Trumpa z pewnością dostrzega znaczenie nowych technologii. Zakładam, że prezydent zdziwił się, gdy przekazano mu, co jesteśmy w stanie zrobić (i co zrobiliśmy), gdyż prawie wszystkie informacje na ten temat zostały utajnione.
Większość członków Kongresu i komitetów zajmujących się tematyką wywiadowczą nie wie, na czym polegała praca mojego zespołu. Moi podkomendni udawali się niekiedy do Waszyngtonu, by zrelacjonować zakończone sukcesem operacje rządowym oficjelom, lecz zasiadający po przeciwnej stronie stołu politycy nie rozumieli w pełni – w częściowej niewiedzy utrzymywano ich celowo – na jakich zasadach działała nasza jednostka.
Właśnie o tym jest niniejsza książka. O nowej formie wojny, która wykształciła się podczas minionej dekady, o odgrywanej przeze mnie w tym procesie roli i o zdeterminowanych, połączonych na wieczność więzami braterstwa ludziach, którzy narażając własne życie, doprowadzili do urzeczywistnienia nowych idei.Rozdział 1 Mamy go zabić?
Nafaszerowany energetykami – wypiłem kilka puszek Rip It – z łomoczącym sercem wpatrywałem się w jasne ekrany. Kamera od wielu kilometrów śledziła furgonetkę zmierzającą na południe, wzbijającą chmury pustynnego piasku od samej syryjskiej granicy.
– Zwiększyć pułap i przełączyć na czujniki termiczne – krzyknąłem do reszty zespołu. – Jeśli nas wypatrzy, to po nas.
Było południe, wrzesień 2009 roku, a ja siedziałem w Pudle – tajnym, pozbawionym okien bunkrze stojącym na skraju wojskowej bazy znajdującej się na południe od Mosulu, blisko granicy z Syrią – wbijając wzrok w osiem płaskich ekranów telewizyjnych zawieszonych na ścianie w dwóch rzędach po cztery. Najbardziej gówniany sprzęt, jaki miał w swojej ofercie Best Buy.
Część ekranów przekazywała na żywo informacje z kame-ry zamontowanej na Predatorze – aktualny pułap, prędkość rozwijaną przez drona, dane z laserowego systemu celowniczego, szczegółową mapę terenu. Na pozostałych migały obrazy naszych celów, ich rodzin, złożonych siatek terrorystycznych oplatających cały glob. Wiele informacji pochodziło od ekspertów z CIA, DIA (Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony), NSA (Agencji Bezpieczeństwa Krajowego) i FBI, z którymi blisko współpracowaliśmy.
Ja służyłem w Delta Force, siłach specjalnych, i specjalizowałem się w operacjach chwytania i likwidowania ważnych celów. Moją bronią były głównie drony Predator MQ-1 wyposażone w naprowadzane laserowo pociski rakietowe AGM-114P Hellfire. Do moich zadań należało polowanie na najbardziej niebezpiecznych terrorystów na świecie. Jeśli stawałeś się moim celem, nie miałeś o tym zielonego pojęcia.
Dowodzony przeze mnie zespół liczył sześć osób – pracowników wywiadu wojskowego o różnorodnej specjalizacji – a wzywano nas zawsze, gdy zachodziła potrzeba zlokalizowania groźnego terrorysty. Byliśmy w stanie znaleźć każdego, bez względu na to, gdzie i jak dobrze się ukrył. Śledziliśmy najgroźniejszych i najważniejszych, ludzi uznawanych za duchy, a to dawało mi powód do dumy.
Nasz aktualny cel nazywał się Abu Baszir. Szukaliśmy go bezowocnie od tygodni, dopóki nie dostaliśmy cynku, że zmierza właśnie w naszym kierunku, na południe od granicy syryjsko-irackiej. Baszir był specem od materiałów wybuchowych i członkiem Al-Kaidy w Iraku. Niezauważenie – w większości przypadków – zwoził do Iraku materiały i elementy potrzebne do budowy bomb, a przy okazji przemycał przez granicę zagranicznych bojowników i zamachowców samobójców, napuszczając ich później na amerykańskich żołnierzy. Jego podróż miała jeden cel – doprowadzić do kolejnego zamachu na niewinnych cywilów lub personel amerykańskiej bazy wojskowej.
Gdyby zaszła potrzeba szybkiego przechwycenia celu, w pogotowiu czekały helikoptery. Siedzieliśmy w zatłoczonym pomieszczeniu z betonową podłogą, przy zbitym własnoręcznie ze sklejki biurku. Sąsiednie krzesło zajmował Jake – kontroler taktyczny z Air Force i mój cień. Obaj wpatrywaliśmy się w ekrany laptopów, prowadząc rozmowę na zaszyfrowanym chacie, który umożliwiał jednoczesną komunikację z dwudziestoma osobami – w naszym wypadku z pracownikami agencji wywiadowczych, żołnierzami polowymi, rządowymi urzędnikami i technikami przebywającymi w Iraku i tymi rozsianymi po całym globie.
Gdy wykrzyczałem polecenia, podając współrzędne geograficzne, wysokość lotu, wielkość zbliżenia, kierunek, jakim dron podążać miał za furgonetką, Jake przekazał na chacie stosowne informacje operatorowi kamery i pilotowi maszyny. Obaj piloci Air Force siedzieli w przyczepie zaparkowanej gdzieś w stanie Nevada, gotowi wykonać każdy rozkaz, który im wydam.
Podobna do pick-upa, lecz szersza furgonetka zmierzała w kierunku południowo-wschodnim, oddalając się szybko od syryjskiej granicy. Musieli coś w niej przewozić. Wypatrzyliśmy ją przed godziną na pustynnym odludziu, posiłkując się analizą aktywności i ruchów Abu Baszira.
– Jake, dlaczego każdy terrorysta w Iraku jeździ białą furgonetką?
– Zakupy grupowe.
Widoczny na ekranach samochód wzbijał tumany kurzu i piasku – ślad po jego przejeździe był łatwy do wychwycenia nawet z dużej wysokości. Trzymaliśmy ptaka w bezpiecznej odległości dwóch mil morskich od furgonetki, na pułapie około 3600 metrów. Gdyby nasz cel usłyszał pracujący silnik drona albo zobaczył lecącą nad nim maszynę, przerwałby misję i ponownie zaszył się pod ziemią, pozbywając się komórek, kasując konta poczty elektronicznej, zacierając po sobie wszelkie ślady. Miesiące pracy wywiadowczej poszłyby wówczas na marne.
Droga nie zasługiwała nawet na takie miano – biała, zygzakująca co chwila furgonetka jechała wyżłobionymi w piasku koleinami, które ciągnęły się przez setki kilometrów. Ten skrawek ziemi nie należał właściwie do nikogo. W nielicznych w tej okolicy wioskach żyło co najwyżej po dwadzieścia osób.
Kierowcy przekraczający syryjską granicę trzymali się zazwyczaj określonej trasy, szmuglując materiały wybuchowe lub zamachowców samobójców, omijając wioski i zmierzając prosto do miejsca przeznaczenia.
Czasami przystanek wypadał w pierwszym większym mieście, a terroryści wykorzystywali furgonetkę do ataku na konwój amerykańskich samochodów.
Nie zmrużyłem oka od dwudziestu godzin i z trudem walczyłem ze zmęczeniem. Sterta pustych puszek po napoju Rip It zalegała przy moim łokciu.
Jaki ma plan? Dokąd zmierza?
Minęło kolejne dwadzieścia minut, nim furgonetka zatrzymała się na skraju mijanej wioski.
– Zbliżenie – powiedziałem. – Chcę zobaczyć, kto siedzi w środku.
Zabicie lub pojmanie celu należało zawsze do powierzanych nam zadań, ale przed wydaniem ostatecznego rozkazu musiałem upewnić się, że auto faktycznie prowadził Abu Baszir. Nierzadko tożsamość celu potwierdzaliśmy na minutę przed atakiem. Decydowanie o życiu i śmierci w mgnieniu oka odmieniało ludzkie losy, również moje.
Z furgonetki wyszły dwie postacie.
– Dwaj mężczyźni w wieku poborowym, ubrani w białe dżalabije – ocenił Jake.
– Potwierdź. Bez kobiet i dzieci? – zapytałem.
Jake pochylił się ponownie nad ekranem, obserwując obraz przekazywany z kamery drona – na nagranym wycinku widniała furgonetka uchwycona od strony kierowcy i pasażera – niczym kibic oglądający powtórkę decydującej akcji meczu.
– Potwierdzam.
– Dwukrotne zbliżenie. Na co czekają?
– Może chcą się pomodlić.
– Nie, dopiero za godzinę.
Niespodziewanie pasażer wykonał nagły zwrot i ruszył w kierunku otwartej pustyni, znikając z ekranu. W tym samym czasie kierowca obszedł furgonetkę i stanął za nią.
– Zostań przy kierowcy – nakazałem.
– Przyjąłem.
Kierowca wszedł na tył furgonetki – szukał czegoś pomiędzy beczkami, z których wystawały końcówki ogrodowych węży.
– Widziałeś gdzieś pasażera? – spytałem. – Oddal kamerę.
Kazałem przełączyć obraz z elektrooptycznego, ukazującego wszystko w szarych i brunatnych barwach, na podczerwień. Na ekranie pojawili się obaj mężczyźni. Ich ciemne ciała odcinały się wyraźnie od białego tła pustyni. Pasażer zapalił papierosa, a ekran roziskrzył się nagle, jakbyśmy spoglądali na palący się dom.
Dlaczego odszedł, żeby zapalić?
Po kilku minutach podjechała druga biała furgonetka, z której wysiadło trzech mężczyzn. Zwróciłem uwagę na sposób, w jaki się przywitali. Wszyscy ucałowali dłonie i uścisnęli kierowcę pierwszej furgonetki – Abu Baszira.
Trójka nowo przybyłych zabrała się do wyładunku grubych, wysokich na około metr beczek i ostrożnie przenosiła je na tył pierwszej furgonetki. Przeładowywane i już tkwiące na pace zbiorniki były do siebie bardzo podobne.
Zwykły analityk mógł zlekceważyć ów fakt, gdyż przekazywany z dużej wysokości obraz nie pozwalał na dokładną identyfikację beczek. Pierwsza furgonetka mogła równie dobrze przewozić zbiorniki z gazem albo pojemniki z pitną wodą dla mieszkańców jakiejś odległej wioski. Po latach spędzonych na polowaniu i obserwowaniu innych doszedłem do wniosku, że ludzie robią często śmieszne i osobliwe rzeczy. Piątka mężczyzn mogła być wieśniakami niemającymi absolutnie żadnych powiązań z siatką terrorystyczną Al-Kaidy.
Mój oddział brał pod uwagę najgorsze scenariusze – wiedzieliśmy, że w tym „biznesie” nic nie działo się przez przypadek. Na tyłach furgonetki spoczywały materiały wybuchowe, a znając Abu Baszira, mogliśmy założyć, że właśnie montował na białym aucie bombę.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.O autorach
Brett Velicovich służył w amerykańskiej armii dziesięć lat, przeprowadzając operacje wywiadowcze i antyterrorystyczne na całym świecie. Jako analityk 1 Operacyjnego Oddziału Sił Specjalnych – Delta Force – uczestniczył w misjach, które doprowadziły do schwytania bądź zabicia wielu przywódców i dowódców ugrupowań terrorystycznych. W Iraku i Afganistanie odbył łącznie pięć tur, by po zakończeniu służby wyjechać do Somalii. Nagrodzono go wieloma odznaczeniami, w tym Brązową Gwiazdą i Combat Action Badge. Uznawany za eksperta w dziedzinie dronów, odszedł z jednostki, ukończył studia MBA na Uniwersytecie Duke, a następnie zaangażował się w projekt ratowania dzikich zwierząt w Afryce Wschodniej. Mieszka w Wirginii.
Christopher S. Stewart jest reporterem „Wall Street Journal” i laureatem nagrody Pulitzera z 2015 roku. Jego artykuły i reportaże ukazały się między innymi na łamach „GQ”, „Harper’s”, „The New York Times Magazine”, „New York”, „The Paris Review” i „Wired”. Obecnie piastuje stanowisko zastępcy redaktora naczelnego „New York Observer”; dawniej był redaktorem „Condé Nast Portfolio”. Stewart jest autorem książek Hunting the Tiger oraz Jungleland. Mieszka z rodziną w Nowym Jorku.