Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drugi tom: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugi tom: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 328 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP.

Rzecz dzie­je się w Ta­trach.

Wy­ciecz­ka z Za­ko­pa­ne­go do Szmek­su wóz­ka­mi gó­ral­ski­mi. – Czte­rech męż­czyzn, czte­ry pa­nie.

Po­pas w ja­wo­rzyń­skiej karcz­mie, po­pas – dwu­dnio­wy.

Deszcz leje jak z ce­bra. Lał wczo­raj od po­łu­dnia przez dzień cały, ustał w nocy, leje te­raz od rana. Wy­ru­szyć w dal­szą dro­gę nie­po­dob­na.

Ze­rwał się wiatr i dzwo­ni na­wał­ni­cą w szy­by. Okna źle za­opa­trzo­ne; przez szpa­ry ram nie­przy­sta­ją­cych do fu­try­ny, prze­cie­ka woda, roz­le­wa się po przy­mur­ku, ka­pie na pod­ło­gę. Po nie­rów­nych de­skach pod­ło­gi, nie­uło­żo­nych we­dług wa­go­mia­ru, są­czy się stru­my­czek co­raz da­lej; to sta­je się co­raz szer­szym, na­tra­fiw­szy na ja­kąś prze­szko­dę, to wzbie­ra i to­ru­je so­bie przej­ście mię­dzy so­sno­we­mi sę­ka­mi – i wije się tak wę­ży­kiem nie­po­strze­że­nie, aż…

Aż co? Aż na­tra­fił na ja­kąś prze­szko­dę, ol­brzy­mią dla sie­bie – choć w rze­czy sa­mej ma­luch­ną, prze­szko­dę wsze­la­ko nie­prze­par­tą dla jego prą­du, a nie chcąc zmie­niać wi­docz­nie kie­run­ku, za­miast ją omi­nąć… wsią­kać w nią za­czął…

Co to było?… Był to, po­wiem bez ogród­ki…. pru­ne­lo­wy bu­cik ślicz­nej pani Ka­ta­rzy­ny, naj­mil­szej to­wa­rzysz­ki na­szej nie­for­tun­nej wy­pra­wy.

– Fe, fe! – i pani Ka­ta­rzy­na sko­czy­ła, jak spło­szo­na sar­necz­ka, na śro­dek izby, a całe na­sze to­wa­rzy­stwo po­dróż­ne, mil­czą­ce i skwa­szo­ne nie­po­go­dą, wy­buch­nę­ło na­gle pu­stym śmie­chem.

– Mógł­byś pan prze­cież uwa­żać, pa­nie Wła­dy­sła­wie! zwró­ci­ła się pani Ka­ta­rzy­na, z wy­rzu­tem pół-se­ryo, pół­żar­tem, do mło­de­go, przy­stoj­ne­go sza­ty­na, któ­ry za­miast za­wtó­rzyć na­szej we­so­ło­ści, dziw­nie tą przy­go­da mło­dej wdów­ki, zda­wał się za­kło­po­ta­nym.

– Ja pani?… Praw­dzi­wie…

– "Praw­dzi­wie… " – po­wtó­rzy­ła, wy­drzeź­nia­jąe pani Ka­ta­rzy­na. – A prze­cież wi­dzę, że pan cią­gle pa­trzysz w tę stro­nę, na nur­ty tego uro­cze­go ru­cza­ju. Mo­głeś, mnie pan prze­strzedz!

I tu przy­tup­nę­ła ma­luch­ną nóż­ką, – nie wiem, czy chcąc wodę otrze­pać z bu­ci­ka, czy też, aby wię­cej po­wa­gi do­dać swo­im wy­ra­zom. Wła­dy­sław stał zde­kon­cer­to­wa­ny, jak stu­dent, któ­ry lek­cyi za­po­mniał.

– Cze­muż pan nie nie mó­wisz? – pa­stwi­ła się nad po­ko­na­nym po­etą wdów­ka. – Gzy pan wiersz jaki ukła­dasz o tym ru­cza­ju?

– Nie, pani – wtrą­ci­łem. – On onie­miał ze szczę­ścia.

Wła­dy­sław gorz­ko się uśmiech­nął; jak wszy­scy bo­wiem za­ko­cha­ni po­eci, nie chciał uwie­rzyć swe­mu szczę­ściu, o któ­rem już wie­dzia­ło całe ką­pie­lo­we to­wa­rzy­stwo szczaw­nic­kie i po­ło­wa go­ści w Za­ko­pa­nem, na Kru­pów­kach i Ka­spru­sio­wej. On je­den nie wie­dział, że jest ko­cha­ny.

– "Ze szczę­ścia?… " – po­wtó­rzy­ła z uda­nem zdzi­wie­niem pani Ka­ta­rzy­na, su­sząc nie bez ko­kie­te­ryi swo­ją nóż­kę przy ko­min­ku, na któ­rym ka­za­li­śmy za­pa­lić ogień.

– Tak. Czu­je się za­szczy­co­nym nie­spo­dzie­wa­nie wy­so­kim urzę­dem, któ­ryś mu pani po­wie­rzyć ra­czy­ła.

– Ja? ja­kim urzę­dem?

– Pil­no­wa­nia bu­ci­ka pani.

Pani Ka­ta­rzy­na po­kra­śnia­ła, jak czter­na­sto­let­nie dziew­czę. Wła­dy­sła­wo­wi za­świe­ci­ły się oczy, jak wiej­skie­mu pa­cho­lę­ciu, na wi­dok czer­wo­ne­go jabł­ka.

– I panu nadam urząd – zwró­ci­ła się do mnie z prze­ką­sem. – Do­pó­ki deszcz nie prze­sta­nie pa­dać i nie wy­ru­szy­my z tej karcz­my, bę­dziesz pan boż­kiem… mil­cze­nia.

– Mo­mu­sem? czy może Mo­mu­sem Żół­kow­skie­go?

– Nie, mil­czą­cym.

– Ha, i mil­cze­nie cza­sem jest wy­mow­nem – od­rze­kłem. – Ot, na­przy­kład…

Wła­dy­sław sko­czył na­gle ku ko­min­ko­wi:

– Na Boga, pani się za­pa­lisz!

– Aa, prze­cież pan spo­strze­głeś! Nie boj się pan – ja nie ze sło­my.

Wła­dy­sław wes­tchnął.

– Sło­mia­ny ogień pręd­ko się za­pa­la, pręd­ko ga­śnie – do­da­łem – ale…

– Pan za­po­mi­nasz, że je­steś Boż­kiem Mil­cze­nia.

– Re­zy­gnu­ję z tego urzę­du, po­da­ję się do dy­mi­syi Któż bę­dzie mó­wić, jak ja za­milk­nę? Wszy­scy pań­stwo da­li­ście so­bie ha­sło mil­cze­nia. Głu­cha ci­sza. Sły­chać tyl­ko cio­sy wy­mie­rza­ne przez pa­nią na bez­bron­nych i jęki ran­nych… Ja je­den mam od­wa­gę mó­wić jesz­cze wo­bec gro­zy po­ło­że­nia… Czy i pa­nie tak­że każą mi mil­czeć"? – do­rzu­ci­łem, zwra­ca­jąc się do resz­ty to­wa­rzy­stwa.

– Nie, nie! – za­wo­ła­ły chó­rem, uro­cza lwo­wian­ka, pani Wan­da, na­dob­na war­sza­wian­ka, pani Teo­fi­la i jej sio­stra, pani Le­ono­wa… naj­zna­ko­mit­sza w tym se­zo­nie tu­ryst­ka ta­trzań­ska.

– Nie, nie! – po­wtó­rzył za­chry­płym gło­sem sro­dze za­ka­ta­rzo­ny pan Leon, któ­ry z nu­dów grał z pa­nem Hie­ro­ni­mem w cha­pań­kę – Ho… nie! – za­hu­czał ba­sem p. Hie­ro­nim.

– Czy tak? pięk­nie! Wszy­scy­ście pań­stwo prze­ciw­ko mnie? dzię­ku­ję! – za­szcze­bio­ta­ła, od­da­jąc głę­bo­ki ukłon to­wa­rzy­stwu, pani Ka­ta­rzy­na. Nec Her­cu­les. pa­nie Wła­dy­sła­wie, jak to się mówi?

– Nec Her­cu­les con­tra plu­res.

– Tak, tak. Plu­res. Ale przy­znaj­cie pań­stwo, że kto nas na­mó­wił na te nie­for­tun­ną wy­ciecz­kę do Szmek­su, za­słu­gu­je na ja­kąś karę?…

– Czy za­słu­gu­ję na kare? Sądź pan, pa­nie Wła­dy­sła­wie! – od­par­łem w wła­snej obro­nie.

– Pan nie masz gło­su, pa­nie kwa­ter­mi­strzu! (tak mnie ty­tu­ło­wa­ła pani Ka­ta­rzy­na w cią­gu tej wy­ciecz­ki). Dwa dni sie­dzieć w Ja­wo­rzy­nie! w ta­kiej Ja­wo­rzy­nie! i nie módz się ru­szyć ani na­przód, ani z po­wro­tem do Za­ko­pa­ne­go… ah, to okrop­ne!

– Ta­kie nudy! – uża­la­ła się pani Le­ono­wa.

– Nam nie nud­no w to­wa­rzy­stwie pań! – ode­zwał się jej mał­żo­nek z afek­to­wa­ną ga­lan­te­ryą.

– A jed­nak grasz ser­ce w cha­pan­hę. Już to nie do­wo­dzi, abyś się bar­dzo ba­wił.

– Bądź­my szcze­rzy moi pań­stwo – roz­są­dzi­ła pani Teo­fi­la, ale i w naj­mil­szem to­wa­rzy­stwie trud­no się tu do­brze ba­wić. A jesz­cze na do­miar ju­tro świę­to i nie bę­dzie­my w ko­ście­le.

– I na nie­szczę­ście nie wzię­ły­śmy z sobą ani ksią­żek, ani ro­bót­ki! – ode­zwa­ła się pani Wan­da prze­cią­głym lwow­skim ak­cen­tem.

– Na­wet ta­lii kart pre­fe­ran­so­wych do­stać mo­ści­dzie­ju nie­moż­na! la­men­to­wał ba­sem jej dłu­go­wą­sy mał­żo­nek, pan Hie­ro­nim: tyl­ko mo­śći­dzie­ju te te­ro­wi wę­gier­skie z ob­raz­ka­mi.

– A co za je­dze­nie ma­dziar­skie! – do­rzu­cił p. Leon ki­cha­jąc. Wszyst­ko z pa­pry­ką! usta wy­krzy­wia!… I kich­nął raz jesz­cze.

– Wi­dzisz pan! – za­kon­klu­do­wa­ła wdów­ka, ob­ra­ca­jąc; się ku mnie: wy­wio­złeś nas pan z Za­ko­pa­ne­go, gdzie­śmy się nie­naj­go­rzej ba­wi­li, przy­je­cha­li­śmy tu wczo­raj prze­mok­nię­ci do nit­ki, sie­dzi­my dwa dni w tej ja­ski­ni, ki­cha­my bez prze­stan­ku, pa­pry­ka wy­krzy­wia nam usta… nudy ko­ron­ne, nie wzię­ły­śmy z sobą ani szy­deł­ka do ha­fto­wa­nia, ani igieł­ki, ani dru­tów do ro­bie­nia poń­czo­chy, ani Zło­te­go Oł­ta­rzy­ka, ani kart pre­fe­ran­so­wych… a to wszyst­ko win­ni­śmy panu, panu, i jesz­cze raz panu!… aaa i pań­skie­mu przy­ja­cie­lo­wi panu Wła­dy­sła­wo­wi…

– Mnie? – tłó­ma­czył się Wła­dy­sław. Wszak­że ja prze­strze­ga­łem, że be­dzie bu­rza!

– I po dwa­kroć wiesz­czu, spraw­dzi­ło się two­ję pro­roc­two! – do­rzu­ci­łem. Na­wał­ni­ca na dwo­rze, a gro­my pa­da­ją w po­ko­ju…

– A więc za kare wy­my­śl­cie pa­no­wie jaką za­ba­wę.

– Nic ła­twiej­sze­go! – od­rze­kłem. Pro­po­nu­ję za­tem, baw­my się… baw­my się…

– W co?

– W cho­wa­ne­go: ot np. pani się scho­wa, a pan Wła… Śmiech ogól­ny i wy­krzy­ki obu­rze­nia pań nie do­zwo­li­ły mi do­koń­czyć.

– A po­tem pan Wła­dy­sław się scho­wa, a…

Nie śmia­łem do­koń­czyć, bo pani Ka­ta­rzy­na tak na mnie spoj­rza­ła, jak­by na praw­dę mia­ła się po­gnie­wać.

– Nie? a więc… w kot­ka i mysz­kę? – i spoj­rza­łem na pa­nią Ka­ta­rzy­nę. – A może w pier­ścio­nek?

– Eh! cóż to, pan nas masz za dzie­ci?

– Broń Boże! Cóż po­waż­niej­sze­go jak pier­ścio­nek! Nie sa­dzisz Wła­dy­sła­wie?

– Dał­byś po­kój… szep­nął Wła­dy­sław, wi­dząc, że jego ubó­stwio­nej te żar­ty nie w smak idą.

– A więc roz­pra­wiaj­my o przy­czy­nach psu­cia się kar­to­fli, o ro­sze­niu lnu, o ro­bie­niu pu­dre­ty….

– Fe, fe!

– Pan Leon za­śpie­wa nam tę aryę z Fau­sta, któ­rą­śmy sły­sze­li na Mio­dziu­siu. Nu­cił ją wczo­raj wy­jeż­dża­jąc z Za­ko­pa­ne­go.

W od­po­wie­dzi pan Leon kich­nął trzy razy raz po razu.

– Pani bę­dziesz prze­bie­rać po sto­le pal­ca­mi, uda­jąc, że grasz na for­te­pia­nie, a my bę­dzie­my uda­wać, że tań­czy­my…

– Ach! gdy­by tu był for­te­pian – niech leje deszcz cały ty­dzień! – ode­zwał się mu­zy­kal­ny pan Leon. I zręcz­nie pod­biw­szy "cha­pan­kę", ścią­gnął kil­ka­na­ście cen­tów ze sto­łu.

– Gdy­byś pani gra­ła to pre­lu­dy­um Szo­pe­na – rzekł Wła­dy­sław – moż­na­by lata prze­ma­rzyć.

– Lata? ile lat? – za­śmia­ła się wdów­ka.

– Wiecz­ność całą! Ile razy o tem pre­lu­dy­um po­my­ślę, zda­je mi się, że sły­szę pa­nią gra­ją­cą. Nie zda­je mi się, ale sły­szę.

– Hu! hu! za­śmiał się gru­bym gło­sem pan Hie­ro­nim: przez ima­gi­na­cyę na ko­ro­na­cyą!

– Ale Wła­dy­sław pa­trzał zna­czą­co w oczy pani Ka­ta­rzy­ny. Z tem pre­lu­dy­um szo­pe­now­skiem łą­czy­ło się wi­docz­nie ja­kieś wspo­mnie­nie miłe dla oboj­ga, bo i pani Ka­ta­rzy­na żar­to­wać prze­sta­ła.

– Czy­taj­my może co – za­śpie­wa­ła po lwow­sku pani Wan­da.

– Kie­dy nic nie mamy – od­par­ła wdów­ka… otrzą­sa­jąc się z za­du­my. Czy nie masz pan an: jed­nej książ­ki w tym swo­im du­żym ku­fer­ku, pa­nie Wła­dy­sła­wie?

– Mam kil­ka ksią­żek na­uko­wych pol­skich… któ­re­by pa­nie nie za­ba­wi­ły – i mara Szek­spi­ra, ale w ory­gi­na­le, a pa­nie, po an­giel­sku nie czy­ta­ją.

– I po­cóż pan tyle ksią­żek z sobą wo­zisz?

– Wszak pani wia­do­mo, że ze Szmek­su mia­łem po­je­chać na kil­ka ty­go­dni do mej ciot­ki, za­męż­nej w Wę­grzech.

– A po­wie­ści pan ja­kiej nie masz?

– Żad­nej – od­rzekł Wła­dy­sław – i do­dał po chwi­li wa­ha­nia: chy­ba moją wła­sną, nie­skoń­czo­ną.

– Wła­sną? Jak­to? pan pi­szesz po­wie­ści? A to da­waj pan, daj ją pan za­raz! – z nie­ta­jo­ną ra­do­ścią za­wo­ła­ła pani Ka­ta­rzy­na, klasz­cząc w ręce i ru­mie­niąc się po same oczy.

Wła­dy­sław spoj­rzał na nią i snadź zro­zu­miał, że nie jest jej obo­jęt­nym… bo tak­że po­czer­wie­niał na twa­rzy i jak dziec­ko po­sko­czył do swe­go ku­fer­ka, szczę­śliw­szy, niż gdy­by mu za po­wieść zło­te wy­pła­co­no ho­no­ra­ry­um.

Sce­na ta była w rze­czy sa­mej bar­dzo śmiesz­ną. Pan Hie­ro­nim za­śmiał się gru­bym gło­sem, za­wtó­rzył mu pan Leon, pani Le­ono­wa; pani Wan­da chi­cho­ta­ła naj­szcze­rzej, a pani Teo­fi­la przez zby­tek de­li­kat­no­ści tłu­mi­ła śmiech, jak mo­gła. Na mo­jej twa­rzy wi­docz­nie osiadł ja­kiś dwu­znacz­ny wy­raz, któ­ry nąj­sro­żej roz­gnie­wał pa­nią Ka­ta­rzy­nę., bo pięk­na wdów­ka, któ­rej śmie­chy nie ra­zi­ły, spoj­rzaw­szy na mnie, prze­gry­zła war­gę i z kwa­śną min­ką usia­dła w fo­te­lu. Wi­docz­nie czu­ła się sro­dze skom­pro­mi­to­wa­ną i po­sta­no­wi­ła się ze­mścić – ale czy na mnie, czy na Wła­dy­sła­wie, trud­no było od­gad­nąć. Za­ko­cha­ne pa­nie, za wszyst­kie przy­kro­ści, któ­re im świat wy­rzą­dzi z po­wo­du ich mi­ło­ści, zwy­kły się mścić na tym, któ­ry im naj­mil­szy: mo­gło się za­tem skru­pić tym ra­zem na Wła­dy­sła­wie za uśmiech iro­nicz­ny, do­strze­żo­ny na mo­jej twa­rzy.

I sta­ło się tak w sa­mej rze­czy.

Wła­dy­sław roz­ło­żył gru­by plik pa­pie­rów na sto­le i za­py­tał:

– A więc, po­zwa­la­cie pań­stwo?

– Pro­si­my! pro­si­my!

– Słu­cha­my – do­da­ła pani Ka­ta­rzy­na obo­jęt­nie, ukła­da­jąc ka­pry­śno-znu­dzo­ną min­kę do źle niby ukry­te­go ziew­nię­cia. I opar­ła się o po­ręcz fo­te­lu, jak­by czy­niąc przy­go­to­wa­nia do drzem­ki.

Pa­nie za­sia­dły na ka­na­pie, ja bli­żej ko­min­ka. Pan Hie­ro­nim zgar­nął do kie­sze­ni kil­ka­dzie­siąt cen­tów wy­gra­nych w "cha­pan­kę" od pana Le­ona, któ­ry z bia­łą o kra­cia­stych brze­gach chust­ką przed no­sem, przy­go­to­wy­wał się do słu­cha­nia. Obaj usie­dli przy krą­głym sto­le.

Wła­dy­sław za­czął czy­tać.

– "Sze­ro­ką, to­po­la­mi wy­sa­dza­ną dro­gą po­my­ka­ły żwa­wo rą­cze ta­ran­ty… cią­gnąc no­wiut­ką, ele­ganc­ką ka­ry­ol­kę. W po­wo­zie dwóch męż­czyzn. Sta­rzec ogo­rza­łej twa­rzy, o po – ora­nem bróz­da­mi czo­le, brwiach krza­czy­stych i su­mia­stych, si­wych wą­sach, z poza któ­rych smęt­ny, a dziw­nej ła­god­no­ści wy­chy­lał się uśmiech. Obok nie­go przy­stoj­ny, może dwu­dzie­sto­let­ni mło­dzie­niec, z wy­ra­zem twar­dy, któ­ry mimo zdro­wej jego cery i krę­pej po­sta­ci do­zwa­la! się w nim do­my­ślać po­etę, mu­zy­ka lub ma­rzy­cie­la. – Obaj po­dróż­ni w ży­wej przed chwi­lą po­grą­że­ni roz­mo­wie, roz­bie­gać się te­raz zda­ją my­śla­mi. Mło­dzian z wzra­sta­ją­cem roz­tar­gnie­niem słu­cha wy­wo­dów to­wa­rzy­sza, spo­glą­da po raz dzie­sią­ty na ze­ga­rek i na­gli fur­ma­na do po­śpie­chu. Zda­la, po nad gę­stym klą­bem drzew ogro­do­wych, ry­su­je się na nie­bie co­raz wy­raź­niej sta­ro­żyt­na basz­ta war­ty­niec­kie­go dwo­ru. – W sze­ro­kich jej oknach po­ły­sku­je od­blask za­cho­dzą­ce­go słoń­ca.

– "Mój dro­gi, rzekł sta­rzec, koń­cząc prze­rwa­ne uwa­gi – my­lisz się. Ho­nor i uczci­wość, to dwa od­ręb­ne świa­ty… któ­re nie wie­le mają za­sad wspól­nych, a czę­sto­kroć wy­klu­cza­ją się na­wza­jem. Uczci­wość nie wzbra­nia znieść po­kor­nie naj­więk­szej obe­lgi, stchó­rzyć, albo się na­ra­zić na ubli­ża­ją­ce po­są­dze­nie o tchó­rzo­stwo, bła­gać o li­tość, że­brać wspar­cia. Owszem, nie­kie­dy uczci­wość tego wy­ma­ga od nas.. A ho­nor? ho­nor nie stoi na prze­szko­dzie uwie­dze­niu nie­win­nej dziew­czy­ny – prze­szka­dza tyl­ko oże­nie­niu się z nią, je­śli jest bied­na i bez na­zwi­ska; ho­nor po­zwa­la zba­ła­mu­cić cu­dzą żonę, byle tyl­ko po­tem za­bić męża je­śli się o tem do­wie i osie­ro­cić dzie­ci. Wol­no zgrać do nit­ki nie­do­świad­czo­ne­go mło­ko­sa, choć­by so­bie po­tem z roz­pa­czy miał ży­cie ode­brać. Za­strze­lić komu w po­je­dyn­ku syna je­dy­na­ka za ba­ga­tel­ną ob­ra­zę – to spra­wa ho­no­ro­wa. Ty­sią­ce rze­czy ho­nor każe, któ­rych uczci­wość za­bra­nia…. Twój ku­zyn n… p.

– "Z okna basz­ty ktoś chust­ką ku nam po­wie­wa – prze­rwał mło­dzie­niec. – Je­śli się nie mylę… to pan­na Klau­dya…. Ale nie! to nie ona.

– Któż­by to mógł być?

"Żwa­wiej po­mknę­ły ko­nie. Z poza bzów i ja­śmi­nów prze­glą­da­ją dłu­giem pa­smem bia­łe mury… zbu­do­wa­ne z gru­zów i na gru­zach obron­ne­go nie­gdyś za­mczy­ska.

" Oto za­je­cha­li przed bra­mę. Ze­sko­czył lek­ko mło­dzie­niec i po­dał star­co­wi ra­mię. Nikt ze służ­by się nie zja­wił. We­szli obaj do skle­pio­nej wy­so­kiej sie­ni, przy­bra­nej świą­tecz­nie w dy­wa­ny i kwia­ty.

"Za­nim tam za nimi się uda­my, win­ni­śmy po­prze­dzić opo­wia­da­nie na­sze kil­ko­ma sło­wy o sta­ro­żyt­nym dwo­rze war­ty­niec­kim, od­wiecz­nej daw­ne­go rodu sie­dzi­bie, któ­ra głów­ną po­wie­ści na­szej bę­dzie wi­dow­nią.

"Od za­cho­du, tam, gdzie nie­gdyś fosy i wały… "

– Co pan ro­bisz, pa­nie Wła­dy­sła­wie! – za­wo­ła­ła na­gle pani Ka­ta­rzy­na obu­rze­niem. Wszy­scy z nie­uda­nem zdzi­wie­niem spoj­rze­li­śmy na nią. Sie­dząc przy ko­min­ku, a więc w nie­ja­kiem od­da­le­niu od sto­łu, przy któ­rym od­by­wa­ła się ta sce­na, mo­głem całą snad­nie ob­jąć oczy­ma. Wi­dzia­łem do­brze co się dzia­ło nad sto­łem i co się dzia­ło pod sto­łem i nic ta­kie­go nie do­strze­głem, coby pięk­ną wdów­kę do ta­kie­go upo­waż­nić mo­gło wy­krzy­ku, Wsta­łem i zbli­ży­łem się z cie­ka­wo­ścią do to­wa­rzy­stwa.

– Co pan ro­bisz? – za­wo­ła­ła raz jesz­cze z em­fa­zą. Co to jest, co pan czy­tasz?

– Moja po­wieść…

– Ależ to wiem! Ja się py­tam, zkąd pan ją za­czą­łeś czy­tać?

– Od po­cząt­ku.

Pani Ka­ta­rzy­na ro­ze­śmia­ła się z ca­łe­go gar­dła dźwięcz­nym ale nie­szcze­rym ja­kimś śmie­chem.

– Od po­cząt­ku? Nie­po­dob­na!… Któż po­wieść czy­ta od po­cząt­ku! Po­wieść, po­wieść! i od po­cząt­ku!… Tego jesz­cze nie sły­sza­łam nig­dy….

I zno­wu pu­stym za­dzwo­ni­ła śmie­chem. Pani Wan­da była zgor­szo­ną. Pan Hie­ro­nim wzru­szył ra­mio­na­mi. Pan Leon mru­gał na żonę zna­czą­co.

– Zką­dże pani ka­żesz mi­za­cząc? – za­py­tał z cier­pli­wo­ścią ba­ran­ka Wła­dy­sław, na któ­rym jed­nak wi­docz­nie ta prze­rwa nie­naj­mil­sze wy­war­ła wra­że­nie.

– A w iluż to­mach ta po­wieść pań­ska? – za­py­ta­ła z iro­nią wdów­ka.

– Mia­ła być w trzech.

– Aaa, w trzech. Po­wieść w trzech to­mach czy­tać się za­czy­na od dru­gie­go tomu – a pierw­szy idzie pod plac­ki, albo do ko­min­ka….

Do… ko­min­ka? – po­wtó­rzył Wła­dy­sław ner­wo­wym ja­kimś gło­sem. Zwi­nął w ru­lo­nik kil­ka ze­szy­tów swe­go rę­ko­pi­smu i nie wsta­jąc z krze­sła, rzu­cił w ogień.Żyw­szy buch­nął pło­mień – ale za­nim zdo­łał ogar­nąć rzu­co­ne mu na pa­stwę pa­pie­ry… ze­rwa­ła się z fo­te­lu pani Ka­ta­rzy­na i jed­nym sko­kiem była już przy ko­min­ku, a drob­ne­mi rącz­ka­mi ra­to­wa­ła szcząt­ki rę­ko­pi­som.

Sta­ło się to wszyst­ko tak na­gle, że za­nim zdo­ła­li­śmy po­spie­szyć jej na po­moc, trzy­ma­ła już w po­pie­czo­nych rą­czę­tach pło­ną­ce ze­szy­ty, sta­ra­jąc się ogień dłoń­mi przy­du­sić.

Wła­dy­sław pierw­szy był przy niej, wy­rwał jej z rąk pa­pie­ry i rzu­cił na zie­mię, a sam, trzy­ma­jąc jej drob­ne rącz­ki, przy­pa­try­wał się po­pie­czo­nym i osmo­lo­nym pa­lusz­kom i ca­ło­wał je bez ce­re­mo­nii. Nie bro­ni­ła mu tego pani Ka­ta­rzy­na w pierw­szej chwi­li pod wpły­wem nie­zwy­kłe­go wzru­sze­nia czy bolu. Lecz na­gle uj­rza­ła rę­ko­pis pło­ną­cy na pod­ło­dze, wy­rwa­ła ręce z rąk Wła­dy­sła­wa i za­wo­ła­ła z nie­kła­ma­nym prze­stra­chem:

– Przy­depcz pan! przy­depcz!

Przy­dep­ta­łem do­go­ry­wa­ją­ce szcząt­ki i uga­si­łem do­ga­sa­ją­cy ogień. Jak to zwy­kle bywa na par­ty­ku­la­rzu, straż po­żar­na przy­by­ła za­póź­no.

Pani Teo­fi­la, pani Wan­da, pani Le­ono­wa, ota­cza­ły już bo­ha­ter­kę, oglą­da­jąc jej osmo­lo­ne rącz­ki. Jed­na ra­dzi­ła ba­weł­ną owi­nąć, dru­ga w zim­nej wo­dzie po­trzy­mać, trze­cia ręce moc­no na­my­dlić i dać im tam wy­schnąć z my­dli­na­mi. Wła­dy­sław jed­no­cze­śnie zde­spe­ro­wa­ny i szczę­śli­wy, roz­glą­dał się z nie­po­ko­jem po po­ko­ju, słu­cha­jąc tych sprzecz­nych or­dy­na­cyj i szu­ka­jąc nada­rem­nie sku­tecz­niej­sze­go ja­kie­go środ­ka. Chciał wresz­cie po­sy­łać po ar­ni­kę do naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka. Pan Leon do­wo­dził, że naj­le­piej po­sma­ro­wać oli­wą albo ło­jem, przy­po­mniał tak­że stu­denc­kie na opa­rze­nie le­kar­stwo – uma­czać pa­lec w ka­ła­ma­rzu. Pan Hie­ro­nim nic nie mó­wił, ręce trzy­mał w kie­sze­niach, cho­dził po izbie od Lata do kąta, uśmie­chał się iro­nicz­nie, fał­du­jąc czo­ło w po­przecz­ne bróz­dy i wzru­szał ra­mio­na­mi.

– Ależ nic mi nie jest! – pro­te­sto­wa­ła ochło­nąw­szy z pierw­sze­go bolu pani Ka­ta­rzy­na. Za­rę­czam pań­stwu, że za­le­d­wie tro­chę so­bie pal­ce po­pie­kłam. To nic…. Ale obacz­my też, czy­śmy co ura­to­wa­li?

– Nie­wie­le pani – od­rze­kłem. – Kil­ka kar­tek spa­lo­nych tyl­ko do po­ło­wy, resz­ta nie zda się na­wet i "pod plac­ki".

Z wy­rzu­tem spoj­rza­ła na mnie pani Ka­ta­rzy­na, za to zło­śli­we przy­po­mnie­nie jej wła­snych wy­ra­zów.

– Ależ pa­nie Wła­dy­sła­wie – rze­kła, ob­ra­ca­jąc się do au­to­ra spa­lo­nej po­wie­ści – czy go­dzi się być ta­kim sza­leń­cem! pra­cę wła­sną rzu­cać w ogień! Gnie­wam się, na se­ryo gnie­wam się na pana…. Nie, praw­dzi­wie, nig­dy panu tego nie da­ru­ję…

I po­da­ła mu rękę przy tych wy­ra­zach, któ­rą on do ust swo­ich przy­ci­snął.

Coś… niby łez­ki, za­bły­sło w jej si­wych oczach.

– Nie moż­na, wi­dzę, z pa­nem żar­to­wać…. Pan wszyst­ko bie­rzesz tak se­ryo!… – rze­kła cich­szym gło­sem.

– Każ­de sło­wo pani brać będę za­wsze na se­ryo.

– Więc co­fam wszyst­ko, com kie­dy przy­kre­go po­wie­dzia­ła – rze­kła jesz­cze ci­szej. – Tego wszyst­kie­go – szep­nę­ła – nie bierz pan na se­ryo!

– A to – za­py­tał rów­nie ci­cho Wła­dy­sław – co mnie na­peł­ni­ło szczę­ściem i na­dzie­ją…. czy mogę brać na se­ryo?

– Mo­żesz pan! – od­rze­kła le­d­wie do­sły­szal­nym szep­tem i wy­my­ka­jąc szyb­ko osmo­lo­ną rącz­kę z jego dło­ni… wło­ży­ła ją do gar­nusz­ka z wodą, któ­ry tym­cza­sem przy­nio­sła pani Teo­fi­la.

Ja i pan Leon mamy do­bry słuch. Nie uszły nam ostat­nie pół­gło­sem wy­szep­ta­ne sło­wa roz­mo­wy. Co się nie do­sły­sza­ło, nie trud­no było się do­my­śleć.

– To zda­je się ko­niec po­wie­ści? – szep­ną­łem na ucho panu Le­ono­wi.

Pan Leon kich­nął jak z pi­sto­le­tu.

Za­sie­dli­śmy przy sto­le.

Wła­dy­sław za­czął czy­tać Tom Dru­gi.

* * *TOM DRU­GI.

Po­gło­ska, pusz­czo­na w obieg w tak zręcz­ny spo­sób przez Igna­ce­go, chci­wie po­chwy­co­na i kol­por­to­wa­na przez mło­dzież próż­nia­czą i sta­re de­wot­ki, ry­chło ro­ze­szła się od dwo­ru do dwo­ru po ca­łej oko­li­cy. Nic się szyb­ciej nie roz­sze­rza od skan­da­licz­nej wie­ści. Opo­wia­da­no so­bie o niej zra­zu na ucho, pod se­kre­tem; po kil­ku dniach mó­wio­no już gło­śno, uzu­peł­nia­jąc ją roz­licz­ne­mi barw­ne­mi ko­men­ta­rza­mi. Nikt się nie zna­lazł, kto­by rzecz po­dał w wąt­pli­wość. Źró­dło, z któ­re­go wieść po­cho­dzi­ła, zda­wa­ło się usu­wać moż­li­wość przy­pusz­cze­nia, aby rzecz była zmy­ślo­ną.

Ma­jor, nie ży­jąc pra­wie z ni­kim z ca­łe­go są­siedz­twa, nie wie­lu li­czył życz­li­wych. Od­osob­nie­nie się jego, przy­pi­sy­wa­no du­mie mi­lio­ne­ra, cho­ciaż ta duma i nie­chęć do oko­licz­nej szlach­ty, inne wca­le mia­ła źró­dło. Bądź co bądź, nie lu­bio­no go, a więc cie­szo­no się skry­cie nie­szczę­ściem, któ­re mia­ło go do­tknąć. Byli na­wet tacy, któ­rzy jaw­nie ob­ja­wia­li swe za­do­wo­le­nie.

Nie cze­ka­no dłu­go na dal­sze wie­ści – a opi­nia po­czy­ta­ła je za stwier­dze­nie pierw­szej. Brycz­kę cwa­łem pę­dzą­cą po le­ka­rza, wi­dzia­ło całe są­siedz­two, był bo­wiem tego dnia targ w mia­stecz­ku. Do­wie­dzia­no się o na­głem nie­bez­piecz­nem za­słab­nię­ciu ma­jo­ra. Atak pa­ra­li­tycz­ny… wy­tłó­ma­czo­no so­bie ła­two tym gro­mem, któ­ry spadł na gło­wę star­ca. W tej mie­rze mia­no po­nie­kąd słusz­ność.

Tym­cza­sem po­czci­wy dok­tór Czar­ka sie­dział przy jego łożu, nie szczę­dząc sta­rań le­kar­skich, a w chwi­lach wy­po­czyn­ku, ła­mał so­bie gło­wę nad roz­wią­za­niem tra­pią­cej za­gad­ki, któ­ra go do­szła przed kil­ku dnia­mi, a któ­rej rad­by nie dał wia­ry. Prze­su­wał dło­nią po zmarszcz­kach swe­go czo­ła, bęb­niąc po niem zlek­ka pal­ca­mi, to zno­wu ogry­zał pa­znog­cie i chwy­ta­jąc w dwa pal­ce dol­ną war­gę, wy­cią­gał ją na­przód, zwy­kłym ge­stem za­kło­po­ta­nia.

Cho­ry zda­wał się spać cią­gle snem nie­spo­koj­nym. Stan, w ja­kim się znaj­do­wał, do snu po­dob­ny, nie był jed­nak snem, nie była to drzem­ka, było to ja­kieś po­ło­wicz­ne odu­rze­nie władz du­szy, nie prze­szka­dza­ją­ce jed­nak pew­nej, acz nie­wy­raź­nej świa­do­mo­ści tego, co się koło nie­go dzia­ło. Nie­kie­dy zda­wa­ło się, że umysł jego na chwi­lę całą od­zy­sku­je przy­tom­ność; otwie­rał wte­dy oczy, po­wiódł nie­mi po twa­rzach osób, któ­re go ota­cza­ły i wy­mó­wiw­szy z naj­więk­szem wy­si­le­niem kil­ka wy­ra­zów, świad­czą­cych, że obec­nych po­zna­je i że świa­dom swe­go sta­nu, usy­piał na­po­wrót, bu­dząc się za naj­mniej­szym sze­le­stem i po­wta­rza­jąc do­pie­ro co wy­mó­wio­ne sło­wa.

W tej chwi­li jed­nak od­dech był lżej­szy. Klat­ka pier­sio­wa w re­gu­lar­nych od­stę­pach pod­no­si­ła się i opa­da­ła. – Ma­jor spał te­raz snem rze­czy­wi­stym.

Sta­ry le­karz, ci­cho, na pal­cach wy­szedł do dru­gie­go po­ko­ju. W pro­gu ski­nął ręką na Klau­dyę, któ­ra kry­jąc się przed cho­rym, za ko­ta­rą sta­ła za­pła­ka­na.

– Uspo­kój się pani – rzekł pół­gło­sem – no… le­piej jest wi­docz­nie i zda­je mi się, że to złe prze­mi­nie. Kil­ka­na­ście lat temu, kie­dy mat­ka pani sko­na­ła, był taki sam atak pa­ra­li­tycz­ny, no i ura­to­wa­li­śmy pani ojca – i był zdrów aż do dziś dnia…. No, ale opo­wiedz­że mi pani te­raz, jak się to dzi­siaj sta­ło?…

Klau­dya za­czę­ła opo­wia­da­nie od chwi­li, gdy przy­wo­ła­na do ojca, za­sta­ła go sto­ją­ce­go na środ­ku po­ko­ju, bla­de­go, z twa­rzą strasz­nie prze­krzy­wio­ną – jak groź­nie ku niej wy­cią­gnął rękę i wy­mó­wiw­szy kil­ka słów nie­zro­zu­mia­łych upadł bez­przy­tom­ny.

– Psst! psst! – prze­rwał le­karz. – Nie mów pani tak gło­śno. Prze­ko­na­łem się, że cho­ry do­brze sły­szy. – Chodź­my ra­czej do sa­lo­nu, bo mu­szę z pa­nią dłu­żej po­mó­wić.

– A któż bę­dzie przy ojcu?

– Jest tam Ję­drzej; gdy­by cze­go po­trze­ba, to mnie za­wo­ła.

– Zaj­rzę jed­nak na chwi­lę…

– Nie chodź pani! Nie chodź pani tam wca­le i nie po­ka­zuj mu się na­wet, bo wi­dok pani wi­docz­nie go bar­dzo iry­tu­je. Sły­sza­łaś pani prze­cież, jak wy­beł­ko­tał trzy razy: "Lo­dzia precz!… Lo­dzia precz!"

Klau­dya przy­ci­snę­ła rękę do ser­ca, któ­re jej pę­ka­ło z bo­le­ści. Siłą woli przy­tłu­mio­ne łka­nie ję­kiem ja­kimś ode­zwa­ło się głu­chym. Dr. Czar­ka wziął ją pod ra­mię i wy­pro­wa­dził do sa­lo­nu.

– Tu się pani wy­płacz, wy­szlo­chaj. I ja będę pła­kać z pan­ną Klau­dya, no, bo to dwa­dzie­ścia siedm lat, jak tu jeż­dżę do War­ty­niec. Ja wasz sta­ry i naj­lep­szy przy­ja­ciel…. Ale le­karz musi wie­dzieć wszyst­ko, aby wie­dział, co ra­dzić. No, musi mi pan­na Lo­dzia praw­dę, całą praw­dę po­wie­dzieć. Przed le­ka­rzem nie ma ta­jem­ni­cy.

– Cóż mam panu kon­sy­lia­rzo­wi po­wie­dzieć?

– Wszyst­ko. Aby cho­ro­bę usu­nąć, trze­ba znać przy­czy­nę. Lata cau­sa tol­li­tur efec­tus. Co tu u was ta­kie­go za­szło? Kil­ka ty­go­dni tu nie by­łem i ni­cze­go nie mogę się do­my­śleć. Co się tu sta­ło? Cze­mu oj­ciec woła: "Lo­dziu­precz"?

– Ależ ja my­ślę, że oj­ciec nie­przy­tom­ny….

– Hm, hm, nie, nie. On mó­wić nie może, no, beł­ko­cze, praw­da, no, lewą nogą, lewą ręką – nic… ale on ma przy­tom­ność, ma! On nie ma­ja­czy, gdy mówi: Lo­dziu precz. Nie, nie…. No, jak pan­na Lo­dzia nie po­wie sta­re­mu dok­to­ro­wi Czar­ce, któ­ry ją pier­wej miał na rę­kach od ojca i mat­ki… no, to bę­dzie źle! Dok­tór nie bę­dzie wie­dział co ro­bić i fi­nis – no!

– Przy­się­gam panu na pa­mięć mat­ki mo­jej, że nie wiem, nie przy­pusz­czam na­wet, ja­ką­by oj­ciec mógł mieć przy­czy­nę nie­za­do­wo­le­nia…. Chy­ba jaka nie­god­na plot­ka… Wczo­raj wie­czór jesz­cze oj­ciec ze zwy­kłą czu­ło­ścią uści­skał mnie na do­bra­noc i dłu­go mnie pie­ścił….

Rzę­si­stą stru­gą po­pły­nę­ły łzy po jej twa­rzy.

– A no, no, no, to wie­rzę. Ale kto był dziś rano u ojca? Eko­nom, gu­mien­ny… le­śni­czy, urzęd­nik jaki, ksiądz? kto z ob­cych może?

– Był eko­nom, ale oj­ciec nie gnie­wał się na nie­go. Był tak­że z po­że­gna­niem pan Igna­cy, któ­ry wczo­raj wie­czór do nas przy­je­chał…. Chy­ba on?… W sa­mej rze­czy za­słabł oj­ciec wkrót­ce po jego od­jeź­dzie. Ale pan Igna­cy, jak mi mó­wio­no, za­le­d­wie kil­ka mi­nut ba­wił u nie­go.. z pocz­ty przy­nie­sio­no tak­że rano ja­kąś prze­sył­kę… może oj­ciec list jaki nie­przy­jem­ny otrzy­mał….

– Czy pan Brwic­ki sta­ra się o rękę pani?

Bla­da, spła­ka­na twarz Klau­dyi, ob­la­ła się ru­mień­cem.

– O któ­rym Brwic­kim pan mó­wisz?

– O panu Igna­cym.

– Oh! nie!… Oj­ciec go nie lubi… przyj­mu­je go tyl­ko przez pa­mięć na przy­jaźń, któ­ra go wią­za­ła z oj­cem p. Igna­ce­go….

– A jed­nak w ca­łej oko­li­cy mó­wią, że p. Brwic­ki… sta­ra się.

I by­stro w oczy dziew­czę­cia wpa­try­wał się le­karz.

– Może mó­wią o panu Alek­san­drze? – za­py­ta­ła i zno­wu ru­mień­ce zja­wi­ły się na jej twa­rzy.

– Nie – nie. Pan Alek­san­der bar­dzo mło­dy jesz­cze, za mło­dy! To o panu Igna­cym mó­wią.

– To dziw­ne!

– I wiem au­ten­tycz­nie, że sam pan Igna­cy mó­wił o tym związ­ku, jako o rze­czy… no, skoń­czo­nej…. Mó­wił, że pan­na Klau­dya… no, mó­wił, co mu śli­na do ust przy­nio­sła….

– Co mó­wił? co? – za­wo­ła­ła, za­ła­mu­jąc ręce. – Oh! ro­zu­miem! do­my­ślam się! Po­wiedz pan, po­wiedz! Dok­tór zro­bił dwu­znacz­ną minę.

– Co wię­cej mó­wił? na Boga! ja mu­szę wie­dzieć, ja po­win­nam wie­dzieć wszyst­ko!… Mów pan, zli­tuj się!… Ach! to on, to pew­nie on wi­nien tej cho­ro­bie ojca…. On dziś rano mu­siał mu to samo po­wie­dzieć…. Prze­strze­gał mnie, a ja nie chcia­łam słu­chać! Mój Boże, mój Boże…

– Kto? kto pa­nią prze­strze­gał? nic nie ro­zu­miem! – py­tał za­nie­po­ko­jo­ny le­karz.

Ale ona twarz ukry­ła w obie dło­nie, łka­jąc bo­le­śnie.

– Pan­no Klau­dyo – rzekł le­karz po chwi­li mil­cze­nia, z ca­łym spo­ko­jem. I po­chwy­cił ją za rękę, jak­by szło o zba­da­nie pul­su. – Po­słu­chaj mnie pan­no Klau­dyo! – mó­wił da­lej to­nem ser­decz­nym, oj­cow­skim.

Ock­nę­ła się, prze­sta­ła pła­kać.

– Mat­ki nie masz od­daw­na, oj­ciec śmier­tel­nie cho­ry, no, ja mam na­dzie­ję, że jesz­cze go ura­tu­je­my, ale w każ­dym ra­zie cho­ro­ba cięż­ka – dłu­go po­trwa… a tym­cza­sem pan­no Lo­dziu, je­steś jak sie­ro­ta, nie masz ni­ko­go. – Ja mam lat 62 i dok­tór wasz je­stem, a przy­ja­ciel wasz szcze­ry prze­szło od ćwierć wie­ku. – Tu coś w tem wszyst­kiem jest, no, a ja nie wiem co. Ten pa­ra­liż, ten na­gły gniew ojca na pa­nią, któ­rą ko­chał i pie­ścił jak bó­stwo ja­kie, ta roz­pacz pani w tej chwi­li… to ga­da­nie pana Igna­ce­go…. Po­wiedz­że mi pani, wy­znaj mi wszyst­ko szcze­rze jak na spo­wie­dzi! Sama so­bie nie po­ra­dzisz, nikt ci nie po­ra­dzi – chy­ba ja je­den, sta­ry wasz przy­ja­ciel – a ja wi­dzę, że tu po­trze­ba coś ra­dzić złe­mu… że tu oprócz cho­ro­by ojca, jesz­cze ja­kieś inne gro­zi ci nie­bez­pie­czeń­stwo…. Za­ufaj­że sta­re­mu i po­wiedz wszyst­ko!

– Po­wiem panu… bo w tem wszyst­kiem ja­kaś strasz­na ta­jem­ni­ca… ja nie nie ro­zu­miem… wie­rzaj mi pan!…. przy­się­gam panu!… W gło­wie mi się mie­sza!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: