- W empik go
Drugi tom: powieść - ebook
Drugi tom: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 328 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzecz dzieje się w Tatrach.
Wycieczka z Zakopanego do Szmeksu wózkami góralskimi. – Czterech mężczyzn, cztery panie.
Popas w jaworzyńskiej karczmie, popas – dwudniowy.
Deszcz leje jak z cebra. Lał wczoraj od południa przez dzień cały, ustał w nocy, leje teraz od rana. Wyruszyć w dalszą drogę niepodobna.
Zerwał się wiatr i dzwoni nawałnicą w szyby. Okna źle zaopatrzone; przez szpary ram nieprzystających do futryny, przecieka woda, rozlewa się po przymurku, kapie na podłogę. Po nierównych deskach podłogi, nieułożonych według wagomiaru, sączy się strumyczek coraz dalej; to staje się coraz szerszym, natrafiwszy na jakąś przeszkodę, to wzbiera i toruje sobie przejście między sosnowemi sękami – i wije się tak wężykiem niepostrzeżenie, aż…
Aż co? Aż natrafił na jakąś przeszkodę, olbrzymią dla siebie – choć w rzeczy samej maluchną, przeszkodę wszelako nieprzepartą dla jego prądu, a nie chcąc zmieniać widocznie kierunku, zamiast ją ominąć… wsiąkać w nią zaczął…
Co to było?… Był to, powiem bez ogródki…. prunelowy bucik ślicznej pani Katarzyny, najmilszej towarzyszki naszej niefortunnej wyprawy.
– Fe, fe! – i pani Katarzyna skoczyła, jak spłoszona sarneczka, na środek izby, a całe nasze towarzystwo podróżne, milczące i skwaszone niepogodą, wybuchnęło nagle pustym śmiechem.
– Mógłbyś pan przecież uważać, panie Władysławie! zwróciła się pani Katarzyna, z wyrzutem pół-seryo, półżartem, do młodego, przystojnego szatyna, który zamiast zawtórzyć naszej wesołości, dziwnie tą przygoda młodej wdówki, zdawał się zakłopotanym.
– Ja pani?… Prawdziwie…
– "Prawdziwie… " – powtórzyła, wydrzeźniająe pani Katarzyna. – A przecież widzę, że pan ciągle patrzysz w tę stronę, na nurty tego uroczego ruczaju. Mogłeś, mnie pan przestrzedz!
I tu przytupnęła maluchną nóżką, – nie wiem, czy chcąc wodę otrzepać z bucika, czy też, aby więcej powagi dodać swoim wyrazom. Władysław stał zdekoncertowany, jak student, który lekcyi zapomniał.
– Czemuż pan nie nie mówisz? – pastwiła się nad pokonanym poetą wdówka. – Gzy pan wiersz jaki układasz o tym ruczaju?
– Nie, pani – wtrąciłem. – On oniemiał ze szczęścia.
Władysław gorzko się uśmiechnął; jak wszyscy bowiem zakochani poeci, nie chciał uwierzyć swemu szczęściu, o którem już wiedziało całe kąpielowe towarzystwo szczawnickie i połowa gości w Zakopanem, na Krupówkach i Kasprusiowej. On jeden nie wiedział, że jest kochany.
– "Ze szczęścia?… " – powtórzyła z udanem zdziwieniem pani Katarzyna, susząc nie bez kokieteryi swoją nóżkę przy kominku, na którym kazaliśmy zapalić ogień.
– Tak. Czuje się zaszczyconym niespodziewanie wysokim urzędem, któryś mu pani powierzyć raczyła.
– Ja? jakim urzędem?
– Pilnowania bucika pani.
Pani Katarzyna pokraśniała, jak czternastoletnie dziewczę. Władysławowi zaświeciły się oczy, jak wiejskiemu pacholęciu, na widok czerwonego jabłka.
– I panu nadam urząd – zwróciła się do mnie z przekąsem. – Dopóki deszcz nie przestanie padać i nie wyruszymy z tej karczmy, będziesz pan bożkiem… milczenia.
– Momusem? czy może Momusem Żółkowskiego?
– Nie, milczącym.
– Ha, i milczenie czasem jest wymownem – odrzekłem. – Ot, naprzykład…
Władysław skoczył nagle ku kominkowi:
– Na Boga, pani się zapalisz!
– Aa, przecież pan spostrzegłeś! Nie boj się pan – ja nie ze słomy.
Władysław westchnął.
– Słomiany ogień prędko się zapala, prędko gaśnie – dodałem – ale…
– Pan zapominasz, że jesteś Bożkiem Milczenia.
– Rezygnuję z tego urzędu, podaję się do dymisyi Któż będzie mówić, jak ja zamilknę? Wszyscy państwo daliście sobie hasło milczenia. Głucha cisza. Słychać tylko ciosy wymierzane przez panią na bezbronnych i jęki rannych… Ja jeden mam odwagę mówić jeszcze wobec grozy położenia… Czy i panie także każą mi milczeć"? – dorzuciłem, zwracając się do reszty towarzystwa.
– Nie, nie! – zawołały chórem, urocza lwowianka, pani Wanda, nadobna warszawianka, pani Teofila i jej siostra, pani Leonowa… najznakomitsza w tym sezonie turystka tatrzańska.
– Nie, nie! – powtórzył zachrypłym głosem srodze zakatarzony pan Leon, który z nudów grał z panem Hieronimem w chapańkę – Ho… nie! – zahuczał basem p. Hieronim.
– Czy tak? pięknie! Wszyscyście państwo przeciwko mnie? dziękuję! – zaszczebiotała, oddając głęboki ukłon towarzystwu, pani Katarzyna. Nec Hercules. panie Władysławie, jak to się mówi?
– Nec Hercules contra plures.
– Tak, tak. Plures. Ale przyznajcie państwo, że kto nas namówił na te niefortunną wycieczkę do Szmeksu, zasługuje na jakąś karę?…
– Czy zasługuję na kare? Sądź pan, panie Władysławie! – odparłem w własnej obronie.
– Pan nie masz głosu, panie kwatermistrzu! (tak mnie tytułowała pani Katarzyna w ciągu tej wycieczki). Dwa dni siedzieć w Jaworzynie! w takiej Jaworzynie! i nie módz się ruszyć ani naprzód, ani z powrotem do Zakopanego… ah, to okropne!
– Takie nudy! – użalała się pani Leonowa.
– Nam nie nudno w towarzystwie pań! – odezwał się jej małżonek z afektowaną galanteryą.
– A jednak grasz serce w chapanhę. Już to nie dowodzi, abyś się bardzo bawił.
– Bądźmy szczerzy moi państwo – rozsądziła pani Teofila, ale i w najmilszem towarzystwie trudno się tu dobrze bawić. A jeszcze na domiar jutro święto i nie będziemy w kościele.
– I na nieszczęście nie wzięłyśmy z sobą ani książek, ani robótki! – odezwała się pani Wanda przeciągłym lwowskim akcentem.
– Nawet talii kart preferansowych dostać mościdzieju niemożna! lamentował basem jej długowąsy małżonek, pan Hieronim: tylko mośćidzieju te terowi węgierskie z obrazkami.
– A co za jedzenie madziarskie! – dorzucił p. Leon kichając. Wszystko z papryką! usta wykrzywia!… I kichnął raz jeszcze.
– Widzisz pan! – zakonkludowała wdówka, obracając; się ku mnie: wywiozłeś nas pan z Zakopanego, gdzieśmy się nienajgorzej bawili, przyjechaliśmy tu wczoraj przemoknięci do nitki, siedzimy dwa dni w tej jaskini, kichamy bez przestanku, papryka wykrzywia nam usta… nudy koronne, nie wzięłyśmy z sobą ani szydełka do haftowania, ani igiełki, ani drutów do robienia pończochy, ani Złotego Ołtarzyka, ani kart preferansowych… a to wszystko winniśmy panu, panu, i jeszcze raz panu!… aaa i pańskiemu przyjacielowi panu Władysławowi…
– Mnie? – tłómaczył się Władysław. Wszakże ja przestrzegałem, że bedzie burza!
– I po dwakroć wieszczu, sprawdziło się twoję proroctwo! – dorzuciłem. Nawałnica na dworze, a gromy padają w pokoju…
– A więc za kare wymyślcie panowie jaką zabawę.
– Nic łatwiejszego! – odrzekłem. Proponuję zatem, bawmy się… bawmy się…
– W co?
– W chowanego: ot np. pani się schowa, a pan Wła… Śmiech ogólny i wykrzyki oburzenia pań nie dozwoliły mi dokończyć.
– A potem pan Władysław się schowa, a…
Nie śmiałem dokończyć, bo pani Katarzyna tak na mnie spojrzała, jakby na prawdę miała się pogniewać.
– Nie? a więc… w kotka i myszkę? – i spojrzałem na panią Katarzynę. – A może w pierścionek?
– Eh! cóż to, pan nas masz za dzieci?
– Broń Boże! Cóż poważniejszego jak pierścionek! Nie sadzisz Władysławie?
– Dałbyś pokój… szepnął Władysław, widząc, że jego ubóstwionej te żarty nie w smak idą.
– A więc rozprawiajmy o przyczynach psucia się kartofli, o roszeniu lnu, o robieniu pudrety….
– Fe, fe!
– Pan Leon zaśpiewa nam tę aryę z Fausta, którąśmy słyszeli na Miodziusiu. Nucił ją wczoraj wyjeżdżając z Zakopanego.
W odpowiedzi pan Leon kichnął trzy razy raz po razu.
– Pani będziesz przebierać po stole palcami, udając, że grasz na fortepianie, a my będziemy udawać, że tańczymy…
– Ach! gdyby tu był fortepian – niech leje deszcz cały tydzień! – odezwał się muzykalny pan Leon. I zręcznie podbiwszy "chapankę", ściągnął kilkanaście centów ze stołu.
– Gdybyś pani grała to preludyum Szopena – rzekł Władysław – możnaby lata przemarzyć.
– Lata? ile lat? – zaśmiała się wdówka.
– Wieczność całą! Ile razy o tem preludyum pomyślę, zdaje mi się, że słyszę panią grającą. Nie zdaje mi się, ale słyszę.
– Hu! hu! zaśmiał się grubym głosem pan Hieronim: przez imaginacyę na koronacyą!
– Ale Władysław patrzał znacząco w oczy pani Katarzyny. Z tem preludyum szopenowskiem łączyło się widocznie jakieś wspomnienie miłe dla obojga, bo i pani Katarzyna żartować przestała.
– Czytajmy może co – zaśpiewała po lwowsku pani Wanda.
– Kiedy nic nie mamy – odparła wdówka… otrząsając się z zadumy. Czy nie masz pan an: jednej książki w tym swoim dużym kuferku, panie Władysławie?
– Mam kilka książek naukowych polskich… któreby panie nie zabawiły – i mara Szekspira, ale w oryginale, a panie, po angielsku nie czytają.
– I pocóż pan tyle książek z sobą wozisz?
– Wszak pani wiadomo, że ze Szmeksu miałem pojechać na kilka tygodni do mej ciotki, zamężnej w Węgrzech.
– A powieści pan jakiej nie masz?
– Żadnej – odrzekł Władysław – i dodał po chwili wahania: chyba moją własną, nieskończoną.
– Własną? Jakto? pan piszesz powieści? A to dawaj pan, daj ją pan zaraz! – z nietajoną radością zawołała pani Katarzyna, klaszcząc w ręce i rumieniąc się po same oczy.
Władysław spojrzał na nią i snadź zrozumiał, że nie jest jej obojętnym… bo także poczerwieniał na twarzy i jak dziecko poskoczył do swego kuferka, szczęśliwszy, niż gdyby mu za powieść złote wypłacono honoraryum.
Scena ta była w rzeczy samej bardzo śmieszną. Pan Hieronim zaśmiał się grubym głosem, zawtórzył mu pan Leon, pani Leonowa; pani Wanda chichotała najszczerzej, a pani Teofila przez zbytek delikatności tłumiła śmiech, jak mogła. Na mojej twarzy widocznie osiadł jakiś dwuznaczny wyraz, który nąjsrożej rozgniewał panią Katarzynę., bo piękna wdówka, której śmiechy nie raziły, spojrzawszy na mnie, przegryzła wargę i z kwaśną minką usiadła w fotelu. Widocznie czuła się srodze skompromitowaną i postanowiła się zemścić – ale czy na mnie, czy na Władysławie, trudno było odgadnąć. Zakochane panie, za wszystkie przykrości, które im świat wyrządzi z powodu ich miłości, zwykły się mścić na tym, który im najmilszy: mogło się zatem skrupić tym razem na Władysławie za uśmiech ironiczny, dostrzeżony na mojej twarzy.
I stało się tak w samej rzeczy.
Władysław rozłożył gruby plik papierów na stole i zapytał:
– A więc, pozwalacie państwo?
– Prosimy! prosimy!
– Słuchamy – dodała pani Katarzyna obojętnie, układając kapryśno-znudzoną minkę do źle niby ukrytego ziewnięcia. I oparła się o poręcz fotelu, jakby czyniąc przygotowania do drzemki.
Panie zasiadły na kanapie, ja bliżej kominka. Pan Hieronim zgarnął do kieszeni kilkadziesiąt centów wygranych w "chapankę" od pana Leona, który z białą o kraciastych brzegach chustką przed nosem, przygotowywał się do słuchania. Obaj usiedli przy krągłym stole.
Władysław zaczął czytać.
– "Szeroką, topolami wysadzaną drogą pomykały żwawo rącze taranty… ciągnąc nowiutką, elegancką karyolkę. W powozie dwóch mężczyzn. Starzec ogorzałej twarzy, o po – oranem brózdami czole, brwiach krzaczystych i sumiastych, siwych wąsach, z poza których smętny, a dziwnej łagodności wychylał się uśmiech. Obok niego przystojny, może dwudziestoletni młodzieniec, z wyrazem twardy, który mimo zdrowej jego cery i krępej postaci dozwala! się w nim domyślać poetę, muzyka lub marzyciela. – Obaj podróżni w żywej przed chwilą pogrążeni rozmowie, rozbiegać się teraz zdają myślami. Młodzian z wzrastającem roztargnieniem słucha wywodów towarzysza, spogląda po raz dziesiąty na zegarek i nagli furmana do pośpiechu. Zdala, po nad gęstym kląbem drzew ogrodowych, rysuje się na niebie coraz wyraźniej starożytna baszta wartynieckiego dworu. – W szerokich jej oknach połyskuje odblask zachodzącego słońca.
– "Mój drogi, rzekł starzec, kończąc przerwane uwagi – mylisz się. Honor i uczciwość, to dwa odrębne światy… które nie wiele mają zasad wspólnych, a częstokroć wykluczają się nawzajem. Uczciwość nie wzbrania znieść pokornie największej obelgi, stchórzyć, albo się narazić na ubliżające posądzenie o tchórzostwo, błagać o litość, żebrać wsparcia. Owszem, niekiedy uczciwość tego wymaga od nas.. A honor? honor nie stoi na przeszkodzie uwiedzeniu niewinnej dziewczyny – przeszkadza tylko ożenieniu się z nią, jeśli jest biedna i bez nazwiska; honor pozwala zbałamucić cudzą żonę, byle tylko potem zabić męża jeśli się o tem dowie i osierocić dzieci. Wolno zgrać do nitki niedoświadczonego młokosa, choćby sobie potem z rozpaczy miał życie odebrać. Zastrzelić komu w pojedynku syna jedynaka za bagatelną obrazę – to sprawa honorowa. Tysiące rzeczy honor każe, których uczciwość zabrania…. Twój kuzyn n… p.
– "Z okna baszty ktoś chustką ku nam powiewa – przerwał młodzieniec. – Jeśli się nie mylę… to panna Klaudya…. Ale nie! to nie ona.
– Któżby to mógł być?
"Żwawiej pomknęły konie. Z poza bzów i jaśminów przeglądają długiem pasmem białe mury… zbudowane z gruzów i na gruzach obronnego niegdyś zamczyska.
" Oto zajechali przed bramę. Zeskoczył lekko młodzieniec i podał starcowi ramię. Nikt ze służby się nie zjawił. Weszli obaj do sklepionej wysokiej sieni, przybranej świątecznie w dywany i kwiaty.
"Zanim tam za nimi się udamy, winniśmy poprzedzić opowiadanie nasze kilkoma słowy o starożytnym dworze wartynieckim, odwiecznej dawnego rodu siedzibie, która główną powieści naszej będzie widownią.
"Od zachodu, tam, gdzie niegdyś fosy i wały… "
– Co pan robisz, panie Władysławie! – zawołała nagle pani Katarzyna oburzeniem. Wszyscy z nieudanem zdziwieniem spojrzeliśmy na nią. Siedząc przy kominku, a więc w niejakiem oddaleniu od stołu, przy którym odbywała się ta scena, mogłem całą snadnie objąć oczyma. Widziałem dobrze co się działo nad stołem i co się działo pod stołem i nic takiego nie dostrzegłem, coby piękną wdówkę do takiego upoważnić mogło wykrzyku, Wstałem i zbliżyłem się z ciekawością do towarzystwa.
– Co pan robisz? – zawołała raz jeszcze z emfazą. Co to jest, co pan czytasz?
– Moja powieść…
– Ależ to wiem! Ja się pytam, zkąd pan ją zacząłeś czytać?
– Od początku.
Pani Katarzyna roześmiała się z całego gardła dźwięcznym ale nieszczerym jakimś śmiechem.
– Od początku? Niepodobna!… Któż powieść czyta od początku! Powieść, powieść! i od początku!… Tego jeszcze nie słyszałam nigdy….
I znowu pustym zadzwoniła śmiechem. Pani Wanda była zgorszoną. Pan Hieronim wzruszył ramionami. Pan Leon mrugał na żonę znacząco.
– Zkądże pani każesz mizacząc? – zapytał z cierpliwością baranka Władysław, na którym jednak widocznie ta przerwa nienajmilsze wywarła wrażenie.
– A w iluż tomach ta powieść pańska? – zapytała z ironią wdówka.
– Miała być w trzech.
– Aaa, w trzech. Powieść w trzech tomach czytać się zaczyna od drugiego tomu – a pierwszy idzie pod placki, albo do kominka….
Do… kominka? – powtórzył Władysław nerwowym jakimś głosem. Zwinął w rulonik kilka zeszytów swego rękopismu i nie wstając z krzesła, rzucił w ogień.Żywszy buchnął płomień – ale zanim zdołał ogarnąć rzucone mu na pastwę papiery… zerwała się z fotelu pani Katarzyna i jednym skokiem była już przy kominku, a drobnemi rączkami ratowała szczątki rękopisom.
Stało się to wszystko tak nagle, że zanim zdołaliśmy pospieszyć jej na pomoc, trzymała już w popieczonych rączętach płonące zeszyty, starając się ogień dłońmi przydusić.
Władysław pierwszy był przy niej, wyrwał jej z rąk papiery i rzucił na ziemię, a sam, trzymając jej drobne rączki, przypatrywał się popieczonym i osmolonym paluszkom i całował je bez ceremonii. Nie broniła mu tego pani Katarzyna w pierwszej chwili pod wpływem niezwykłego wzruszenia czy bolu. Lecz nagle ujrzała rękopis płonący na podłodze, wyrwała ręce z rąk Władysława i zawołała z niekłamanym przestrachem:
– Przydepcz pan! przydepcz!
Przydeptałem dogorywające szczątki i ugasiłem dogasający ogień. Jak to zwykle bywa na partykularzu, straż pożarna przybyła zapóźno.
Pani Teofila, pani Wanda, pani Leonowa, otaczały już bohaterkę, oglądając jej osmolone rączki. Jedna radziła bawełną owinąć, druga w zimnej wodzie potrzymać, trzecia ręce mocno namydlić i dać im tam wyschnąć z mydlinami. Władysław jednocześnie zdesperowany i szczęśliwy, rozglądał się z niepokojem po pokoju, słuchając tych sprzecznych ordynacyj i szukając nadaremnie skuteczniejszego jakiego środka. Chciał wreszcie posyłać po arnikę do najbliższego miasteczka. Pan Leon dowodził, że najlepiej posmarować oliwą albo łojem, przypomniał także studenckie na oparzenie lekarstwo – umaczać palec w kałamarzu. Pan Hieronim nic nie mówił, ręce trzymał w kieszeniach, chodził po izbie od Lata do kąta, uśmiechał się ironicznie, fałdując czoło w poprzeczne brózdy i wzruszał ramionami.
– Ależ nic mi nie jest! – protestowała ochłonąwszy z pierwszego bolu pani Katarzyna. Zaręczam państwu, że zaledwie trochę sobie palce popiekłam. To nic…. Ale obaczmy też, czyśmy co uratowali?
– Niewiele pani – odrzekłem. – Kilka kartek spalonych tylko do połowy, reszta nie zda się nawet i "pod placki".
Z wyrzutem spojrzała na mnie pani Katarzyna, za to złośliwe przypomnienie jej własnych wyrazów.
– Ależ panie Władysławie – rzekła, obracając się do autora spalonej powieści – czy godzi się być takim szaleńcem! pracę własną rzucać w ogień! Gniewam się, na seryo gniewam się na pana…. Nie, prawdziwie, nigdy panu tego nie daruję…
I podała mu rękę przy tych wyrazach, którą on do ust swoich przycisnął.
Coś… niby łezki, zabłysło w jej siwych oczach.
– Nie można, widzę, z panem żartować…. Pan wszystko bierzesz tak seryo!… – rzekła cichszym głosem.
– Każde słowo pani brać będę zawsze na seryo.
– Więc cofam wszystko, com kiedy przykrego powiedziała – rzekła jeszcze ciszej. – Tego wszystkiego – szepnęła – nie bierz pan na seryo!
– A to – zapytał równie cicho Władysław – co mnie napełniło szczęściem i nadzieją…. czy mogę brać na seryo?
– Możesz pan! – odrzekła ledwie dosłyszalnym szeptem i wymykając szybko osmoloną rączkę z jego dłoni… włożyła ją do garnuszka z wodą, który tymczasem przyniosła pani Teofila.
Ja i pan Leon mamy dobry słuch. Nie uszły nam ostatnie półgłosem wyszeptane słowa rozmowy. Co się nie dosłyszało, nie trudno było się domyśleć.
– To zdaje się koniec powieści? – szepnąłem na ucho panu Leonowi.
Pan Leon kichnął jak z pistoletu.
Zasiedliśmy przy stole.
Władysław zaczął czytać Tom Drugi.
* * *TOM DRUGI.
Pogłoska, puszczona w obieg w tak zręczny sposób przez Ignacego, chciwie pochwycona i kolportowana przez młodzież próżniaczą i stare dewotki, rychło rozeszła się od dworu do dworu po całej okolicy. Nic się szybciej nie rozszerza od skandalicznej wieści. Opowiadano sobie o niej zrazu na ucho, pod sekretem; po kilku dniach mówiono już głośno, uzupełniając ją rozlicznemi barwnemi komentarzami. Nikt się nie znalazł, ktoby rzecz podał w wątpliwość. Źródło, z którego wieść pochodziła, zdawało się usuwać możliwość przypuszczenia, aby rzecz była zmyśloną.
Major, nie żyjąc prawie z nikim z całego sąsiedztwa, nie wielu liczył życzliwych. Odosobnienie się jego, przypisywano dumie milionera, chociaż ta duma i niechęć do okolicznej szlachty, inne wcale miała źródło. Bądź co bądź, nie lubiono go, a więc cieszono się skrycie nieszczęściem, które miało go dotknąć. Byli nawet tacy, którzy jawnie objawiali swe zadowolenie.
Nie czekano długo na dalsze wieści – a opinia poczytała je za stwierdzenie pierwszej. Bryczkę cwałem pędzącą po lekarza, widziało całe sąsiedztwo, był bowiem tego dnia targ w miasteczku. Dowiedziano się o nagłem niebezpiecznem zasłabnięciu majora. Atak paralityczny… wytłómaczono sobie łatwo tym gromem, który spadł na głowę starca. W tej mierze miano poniekąd słuszność.
Tymczasem poczciwy doktór Czarka siedział przy jego łożu, nie szczędząc starań lekarskich, a w chwilach wypoczynku, łamał sobie głowę nad rozwiązaniem trapiącej zagadki, która go doszła przed kilku dniami, a której radby nie dał wiary. Przesuwał dłonią po zmarszczkach swego czoła, bębniąc po niem zlekka palcami, to znowu ogryzał paznogcie i chwytając w dwa palce dolną wargę, wyciągał ją naprzód, zwykłym gestem zakłopotania.
Chory zdawał się spać ciągle snem niespokojnym. Stan, w jakim się znajdował, do snu podobny, nie był jednak snem, nie była to drzemka, było to jakieś połowiczne odurzenie władz duszy, nie przeszkadzające jednak pewnej, acz niewyraźnej świadomości tego, co się koło niego działo. Niekiedy zdawało się, że umysł jego na chwilę całą odzyskuje przytomność; otwierał wtedy oczy, powiódł niemi po twarzach osób, które go otaczały i wymówiwszy z największem wysileniem kilka wyrazów, świadczących, że obecnych poznaje i że świadom swego stanu, usypiał napowrót, budząc się za najmniejszym szelestem i powtarzając dopiero co wymówione słowa.
W tej chwili jednak oddech był lżejszy. Klatka piersiowa w regularnych odstępach podnosiła się i opadała. – Major spał teraz snem rzeczywistym.
Stary lekarz, cicho, na palcach wyszedł do drugiego pokoju. W progu skinął ręką na Klaudyę, która kryjąc się przed chorym, za kotarą stała zapłakana.
– Uspokój się pani – rzekł półgłosem – no… lepiej jest widocznie i zdaje mi się, że to złe przeminie. Kilkanaście lat temu, kiedy matka pani skonała, był taki sam atak paralityczny, no i uratowaliśmy pani ojca – i był zdrów aż do dziś dnia…. No, ale opowiedzże mi pani teraz, jak się to dzisiaj stało?…
Klaudya zaczęła opowiadanie od chwili, gdy przywołana do ojca, zastała go stojącego na środku pokoju, bladego, z twarzą strasznie przekrzywioną – jak groźnie ku niej wyciągnął rękę i wymówiwszy kilka słów niezrozumiałych upadł bezprzytomny.
– Psst! psst! – przerwał lekarz. – Nie mów pani tak głośno. Przekonałem się, że chory dobrze słyszy. – Chodźmy raczej do salonu, bo muszę z panią dłużej pomówić.
– A któż będzie przy ojcu?
– Jest tam Jędrzej; gdyby czego potrzeba, to mnie zawoła.
– Zajrzę jednak na chwilę…
– Nie chodź pani! Nie chodź pani tam wcale i nie pokazuj mu się nawet, bo widok pani widocznie go bardzo irytuje. Słyszałaś pani przecież, jak wybełkotał trzy razy: "Lodzia precz!… Lodzia precz!"
Klaudya przycisnęła rękę do serca, które jej pękało z boleści. Siłą woli przytłumione łkanie jękiem jakimś odezwało się głuchym. Dr. Czarka wziął ją pod ramię i wyprowadził do salonu.
– Tu się pani wypłacz, wyszlochaj. I ja będę płakać z panną Klaudya, no, bo to dwadzieścia siedm lat, jak tu jeżdżę do Wartyniec. Ja wasz stary i najlepszy przyjaciel…. Ale lekarz musi wiedzieć wszystko, aby wiedział, co radzić. No, musi mi panna Lodzia prawdę, całą prawdę powiedzieć. Przed lekarzem nie ma tajemnicy.
– Cóż mam panu konsyliarzowi powiedzieć?
– Wszystko. Aby chorobę usunąć, trzeba znać przyczynę. Lata causa tollitur efectus. Co tu u was takiego zaszło? Kilka tygodni tu nie byłem i niczego nie mogę się domyśleć. Co się tu stało? Czemu ojciec woła: "Lodziuprecz"?
– Ależ ja myślę, że ojciec nieprzytomny….
– Hm, hm, nie, nie. On mówić nie może, no, bełkocze, prawda, no, lewą nogą, lewą ręką – nic… ale on ma przytomność, ma! On nie majaczy, gdy mówi: Lodziu precz. Nie, nie…. No, jak panna Lodzia nie powie staremu doktorowi Czarce, który ją pierwej miał na rękach od ojca i matki… no, to będzie źle! Doktór nie będzie wiedział co robić i finis – no!
– Przysięgam panu na pamięć matki mojej, że nie wiem, nie przypuszczam nawet, jakąby ojciec mógł mieć przyczynę niezadowolenia…. Chyba jaka niegodna plotka… Wczoraj wieczór jeszcze ojciec ze zwykłą czułością uściskał mnie na dobranoc i długo mnie pieścił….
Rzęsistą strugą popłynęły łzy po jej twarzy.
– A no, no, no, to wierzę. Ale kto był dziś rano u ojca? Ekonom, gumienny… leśniczy, urzędnik jaki, ksiądz? kto z obcych może?
– Był ekonom, ale ojciec nie gniewał się na niego. Był także z pożegnaniem pan Ignacy, który wczoraj wieczór do nas przyjechał…. Chyba on?… W samej rzeczy zasłabł ojciec wkrótce po jego odjeździe. Ale pan Ignacy, jak mi mówiono, zaledwie kilka minut bawił u niego.. z poczty przyniesiono także rano jakąś przesyłkę… może ojciec list jaki nieprzyjemny otrzymał….
– Czy pan Brwicki stara się o rękę pani?
Blada, spłakana twarz Klaudyi, oblała się rumieńcem.
– O którym Brwickim pan mówisz?
– O panu Ignacym.
– Oh! nie!… Ojciec go nie lubi… przyjmuje go tylko przez pamięć na przyjaźń, która go wiązała z ojcem p. Ignacego….
– A jednak w całej okolicy mówią, że p. Brwicki… stara się.
I bystro w oczy dziewczęcia wpatrywał się lekarz.
– Może mówią o panu Aleksandrze? – zapytała i znowu rumieńce zjawiły się na jej twarzy.
– Nie – nie. Pan Aleksander bardzo młody jeszcze, za młody! To o panu Ignacym mówią.
– To dziwne!
– I wiem autentycznie, że sam pan Ignacy mówił o tym związku, jako o rzeczy… no, skończonej…. Mówił, że panna Klaudya… no, mówił, co mu ślina do ust przyniosła….
– Co mówił? co? – zawołała, załamując ręce. – Oh! rozumiem! domyślam się! Powiedz pan, powiedz! Doktór zrobił dwuznaczną minę.
– Co więcej mówił? na Boga! ja muszę wiedzieć, ja powinnam wiedzieć wszystko!… Mów pan, zlituj się!… Ach! to on, to pewnie on winien tej chorobie ojca…. On dziś rano musiał mu to samo powiedzieć…. Przestrzegał mnie, a ja nie chciałam słuchać! Mój Boże, mój Boże…
– Kto? kto panią przestrzegał? nic nie rozumiem! – pytał zaniepokojony lekarz.
Ale ona twarz ukryła w obie dłonie, łkając boleśnie.
– Panno Klaudyo – rzekł lekarz po chwili milczenia, z całym spokojem. I pochwycił ją za rękę, jakby szło o zbadanie pulsu. – Posłuchaj mnie panno Klaudyo! – mówił dalej tonem serdecznym, ojcowskim.
Ocknęła się, przestała płakać.
– Matki nie masz oddawna, ojciec śmiertelnie chory, no, ja mam nadzieję, że jeszcze go uratujemy, ale w każdym razie choroba ciężka – długo potrwa… a tymczasem panno Lodziu, jesteś jak sierota, nie masz nikogo. – Ja mam lat 62 i doktór wasz jestem, a przyjaciel wasz szczery przeszło od ćwierć wieku. – Tu coś w tem wszystkiem jest, no, a ja nie wiem co. Ten paraliż, ten nagły gniew ojca na panią, którą kochał i pieścił jak bóstwo jakie, ta rozpacz pani w tej chwili… to gadanie pana Ignacego…. Powiedzże mi pani, wyznaj mi wszystko szczerze jak na spowiedzi! Sama sobie nie poradzisz, nikt ci nie poradzi – chyba ja jeden, stary wasz przyjaciel – a ja widzę, że tu potrzeba coś radzić złemu… że tu oprócz choroby ojca, jeszcze jakieś inne grozi ci niebezpieczeństwo…. Zaufajże staremu i powiedz wszystko!
– Powiem panu… bo w tem wszystkiem jakaś straszna tajemnica… ja nie nie rozumiem… wierzaj mi pan!…. przysięgam panu!… W głowie mi się miesza!…