- W empik go
Drugie Boże przykazanie: powieść - ebook
Drugie Boże przykazanie: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie masz występku, któryby wyraźniej zabronionym był, jak krzywoprzysięztwo. I słusznie. Jedno z narodowych naszych przysłowiów powiada: "kto łże, ten kradnie – kto kradnie, ten rozbija, kto rozbija, ten idzie na szubienicę: ergo etc. " Ten przysłowiowy syllogizm zastąpić się da następującem skróceniem: kto krzywoprzysięga, ten zasługuje na szubienicę.
Krzywoprzysięztwo toruje drogę do zbrodni wszelakich.
A przecież – obejrzyjmy się jeno do koła siebie. Co też to ludzi nosi na czole piętno: krzywoprzysięzca!
Krzywoprzysięztwo w wieku naszym zajęło nader poważne stanowisko zasiadło na tronie, stanęło obok tronu, wymierza sprawiedliwość. – Wymierza sprawiedliwość?!… – Niestety! – tak. Na dowód mógłbym wymienić mnóstwo nazwisk i przytoczyć całe kolumny rot przysięgi, wspominających o Przenajświętszej Trójcy, Chrystusie i Duchu świętym, a zawierających w sobie kłamstwa. Mniejsza jednak o to – to jest – o te nazwiska i o te roty, które z Chrześcianizmu zrobiły przedmiot spekulacyi tem brudniejszej, że na prostem opartej oszustwie. Ani ja je sądzić będę, ani je myślę pod sąd czytelników oddawać. Na nie z sądem czeka Bóg, w oczach którego racja stanu nie jest żadną racją, ani zręczność zasługą.
Bywają jednak krzywoprzysięzcy mimowolni – smutni głupcy, albo smutniejsi jeszcze tchórze, nie wiedzący co czynią. Takimi byli owi, którzy na Zbrucz przysięgali. O takich opowiem wam łaskawi czytelnicy w powieści niniejszej – i oddam ich pod wasz sąd.
Biedna Polska nasza!…
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że, gdyby nie sąsiedzi, którymi Opatrzność Polskę obdarzyła, społeczność nasza uniknęłaby wielu wad i wielu występków, z których jedne zaszczepiła, drugie wywołała – niewola. Do tych ostatnich zaliczyć należy krzywoprzysięztwo. Krzywoprzysięgają nam – krzywoprzysięgamy my – i tak to się powtarza z roku na rok, przy każdej okazji, niby przypadłości choroby chronicznej, z któremi pacjent już się oswoił. Stało się to powszednim naszej niewoli chlebem. Karmimy się nim – dla miłego spokoju. Każą przysięgać – przy – sięgamy – dla czego? – bo każą – inaczej: dla uniknienia nieprzyjemności, jakieby na nas ściągnęło odwołanie się do zasad moralności, do drugiego Bożego przykazania, do komentarza, jakim to przykazanie Chrystus opatrzył. Że nie jest to bez smutnego na narodowy nasz charakter wpływu, temu zaprzeczyć nie można.
Do najgorszego jednak ludzie z czasem się przyzwyczajają. Mitridates – powiadają – przyzwyczaił się był do trucizny. I nasza społeczność przyzwyczaja się dziś do niewoli, a z nią i do jej następstw. Bóg wie, w coby się obróciła Polska, gdyby nie ofiara, powtarzająca się peryodycznie i naród z upadku dźwigająca. Nasza martyrologia jest naszem zbawieniem. Religja ojczyzny daje nam świętych, którzy narodowi upaść nie dają.
A że przyzwyczajamy się do niewoli, powołuję się na świadectwo ludzi starych, pamiętających czasy między 1815 a 1831 rokiem.
Spełnienia zamiarów oczekiwano co wiosna. Wiosny wprawdzie jedna po drugiej przemijały, lecz oczekiwanie nie przemijało, tylko się przewlekało. Spełnieniu przeszkadzały przyczyny od autora niezależne.
– Niechajno… – kładli jeden drugiemu w ucho wiejscy politycy, i z rezygnacją następnej, potem znów następnej wyglądali wiosny. A tymczasem wprawiali się powoli do noszenia obroży, która prawdę powiedziawszy, nie bardzo szlachcicom zawadzała.
Nie pamiętam tych czasów, bom się urodził na rok przed śmiercią Aleksandra I. Dużo jednakże, zwłaszcza w dzieciństwie, nasłuchałem się o nich. Było w Polsce wesoło. Chłop chodził w jarzmie poddaństwa, pańszczyzna kwitła, szlachcic na własnej wiosce był małym królem, ześrodkowującym w ręku swoim władzę prawodawczą, sądowniczą i wykonawczą, za którą odpowiedzialnym był tylko przed Bogiem. Istniały tam wprawdzie prawa jakieś, ale te go nie obowiązywały, chyba że miał proces z innym szlachcicem lub popełnił zbrodnię na osobie poddanego nie własnego. Względem poddanego, prawem była jego wola.
– Tak chcę i tak być musi…
"Tysiąc pługów na obszarze
Orze zagon, gdy pan każe."
W dwóch tych wyrazach "pan każe" zbiegały się się wszystkie definicje i szczegóły stosunku szlachcica do chłopa.
I było dobrze.
Każdy jednakże szlachcic czuł, że mogłoby, że powinno być lepiej, bo każdemu w sumieniu tkwiły pytania: dla czego to była konfederacya barska? jaki sens miało powstanie Kościuszkowskie? co znaczyły legjony polskie? na co polskie kości ubieliły wszystkie pobojowiska, na które Francya, zrazu republikańska, następnie cesarska, wyzywała narody?…. – Czy na to, aby wywalczyć pańszczyznę?…. a z nią nieograniczone do chłopskiej skóry prawo?….
Ale pytania te traktowano jak muchy jesienne. Odpędzano i zabijano. Konfederacja, powstanie, legjony, wojny – wszystko to minęło. "Ojczyzna minęła także." Dla niej było westchnienie – a westchnienie jest objawem miłości. Czyż tego nie dość? – Głową muru nie przebić. Muszę na lwa się nie porywać. Trzeba z rezygnacją przyjąć co jest – "Pana Boga chwalić, sztukę mięsa walić" i dziękować Bogu, że nie spotkało nic gorszego.
I było wesoło. Królestwo posiadało konstytucyę. Litwa i Ruś spodziewały się "lada wiosna" być przydzielonemi do konstytucyi królestwa. Czegóż było chcieć? Czemuż nie było się weselić? – To, czego nie dokonały ani konfederacya, ani powstanie, ani legjony, ani wojny, miał zrobić cesarz Aleksander, czyli używając nowoczesnego a w Galicyi zrozumiałego wyrażenia – miała być oddana Polakom Polska, podobna do pieczeni przy cudzym upieczonej ogniu, a oddanie to miało nastąpić na drodze legalnej. Legalizm kołysał szlachciców i śpiewał im piosenkę do snu. Słodko było spać przy tej piosence, przeplatanej zwrotkami, w których dzwoniły przeszłość i przyszłość.
Rzeczy szły trybem zwykłym.
Zapomniałem na samym początku wymienić miejsca, w którem się powieść nasza odbywa. Rzecz działa się na Litwie, w czasie pomiędzy śmiercią Aleksandra I, a wybuchem powstania w 1830 roku.
Umarł Aleksander I, wstąpił na tron Mikołaj I. "Le roi est mort: vive le roi!" System się nie zmienił. Zmiana panowania uczuć się nie dała, zwłaszcza po zaściankach szlacheckich i po wioskach w głębi sosnowych ukrytych borów. Ta sama co i dawniej pogoda jaśniała na czołach, tak samo, przy pomocy kolportowanych przez arendarzów ze świata politycznego wiadomości stawiano horoskopy na przyszłość, w którą niezłomna wiara stanowi jedną z właściwości duszy polskiej.
Wprawdzie pewne fakta zdawało się, jakby świadczyły przeciwko tej wierze. W Wilnie odkrył rząd jakieś spiski pomiędzy studentami i dużo dzieci poszło na Sybir.
O dzieciach zapomniano – resztę sobie wyperswadowano – i pogoda umysłów nie uleciała.
– Jakoś to będzie…
Natem "jakoś" jeździli poczciwi Litwini i spokojni byli o jutro i tym spokojem osładzali sobie dziś. Jak osładzali?….
Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, od ogólników przejdziemy do szczegółów, to jest do prawdziwego początku powieści. Wszystko Com na poprzednich kilku stronicach popisał, było tylko preludium – pewnym rodzajem prologu, w którym żadna osobistość wyraźnie nie wystąpiła. Czas już przeto wziąć się do osobistości, z dokładnem oznaczeniem czasu i miejsca.
Czasem jest rok 1830 – miejscem, albo raczej punktem wychodnim, wioska Poderniszki, położona w Nadniemeńskiej okolicy, w niewielkim od Merecza oddaleniu.
Wioska leżała prawdziwie po litewsku, okolona sosnowym borem, który z jednej strony przymykał pod same chałupy, z innych zaś odbiegał na d… ość znaczną odległość, cofając się przed ornemi polami, które zielonym otaczał wiankiem. Zdawało się, że ten wianek zamyka Poderniszki i odgradza je od reszty świata, że dla śmiertelników, zamieszkałych w chałupach, grupujących się około wznoszącego się na wzgórzu dworku, świat kończył się na granicy lasu. Przypatrzywszy się bliżej, owo "zdawało się" nabierało podobieństwa do prawdy. Poderniszkom nie brakło na niczem, co potrzebnem jest do zaspokojenia pierwszych potrzeb życia. Miały one "ryby, grzyby i wędliny," z dodatkiem dostatecznej ilości pola i łąk na uprawę zboża, konopi i hodowli bydła.
U stóp wzgórza, na którem panował dworek, rozlewało się jasną szybą jezioro, z którego wypływała wijąca się wężykiem przez pola rzeczułka. Na rzeczułce stał młyn o trzech kamieniach. Nie wychodząc zatem poza obręb Poderniszek, można było się odziać, ogrzać nakarmić – i żartować z reszty świata, który leżał gdzieś tam za lasami. Oddzielenie to jednakże od świata było pozornem. Przez las z różnych stron prowadziły do Poderniszek drogi – ale co za drogi! – i nawet przechodził przez nie trakt, różniący się od dróg mniejszą ilością pni, ale za to większą nie wysychających nigdy kałuż, z których każda byłaby topieliskiem dla podróżnika, gdyby nie przezorność litewska, która je napełniła gałęziami i zarzuciła w poprzek bierwionami sosnowemi, zabezpieczającemi wprawdzie życie ludzi, lecz narażającemi na szwank końskie nogi, koła wozów i osie.
Tego rodzaju komunikacya ze światem nie była nader ponętną, a jednakże nie było prawie dnia w roku, ażeby ktoś nie zajrzał do Poderniszek. O ile bowiem drogi nie nęciły, o tyle ponętnym był dwór, a raczej dworek pod słomianą strzechą, wpół schowany w obszernym owocowym sadzie i wpół zamaskowany szeregami wysokich a różnej barwy malw i krzakami róż, które się z frontu do jego okien cisnęły, Wyglądał on i zewnątrz i wewnątrz staro, ale schludnie – zewnątrz zawsze czysto wybielony, wewnątrz wymyty, wymieciony, z prochów wydmuchany i napełniony meblami i sprzętami, które dawne pamiętały czasy. Trzeba wiedzieć, że Poderniszki od kilku wieków wciąż w jednej i tej samej linji z ojca przechodząc na syna, w dworku dziedzica posiadały muzeum starożytności, w którem od czasów prawie Jagiełły gromadziły się z pokolenia w pokolenie rodzinne a i narodowe pamiątki: zbroje, naczynia, sprzęty, obrazy, książki, dokumenty w różnych miejscach poskładane, częścią w lamusie, częścią na strychu, częścią w kufrach i szafach a częścią porozwieszane na ścianach.
Poderniszki były własnością Wiczów.
Rodzina ta nie doszła nigdy ani wielkich bogactw, ani wielkich zaszczytów, ale z rodu w ród służyła zawsze ojczyźnie wiernie, stając na wszelkie jej zawołanie. Pozostałe po nich pamiątki były jej historyą. W pamiątkach tych doczytać się można było i wojen i obrad, w których Wicze występowali zawsze osobiście, zawsze własnym sumptem, zawsze poczciwie, kładąc głowy, gdy któremu taki los padł. Ostatnim, który zginął pod Maciejowicami, był pan Józef ojciec pana Jana, który w tejże potrzebie ciężko raniony i jako umarły na pobojowisku zostawiony, wyleczył się, i bez prawej ręki powrócił pod strzechę rodzinną. Był to ostatni z rodziny Wiczów. Rodzina na nim gasła.
Pan Jan był pewny, że Opatrzność, która blisko przez cztery wieki Wiczami się opiekowała i tym razem nie dozwoli rodzinie wygasnąć. Niejednokrotnie bowiem już tak bywało, że w wojnach z Moskalami, Tatarami, Szwedami lub Kozakami wyginęli wszyscy Wicze, wyjąwszy jednego dziecka lub kaleki, z którego rozradzali się na nowo. Pewność jednakże go zawiodła. Powróciwszy, ożenił się i żona w pierwszym roku pożycia małżeńskiego powiła mu córkę. Było to na samym początku dziewietnastego wieku. We dwa – naście lat później przyszło na świat drugie dziecko – i była to druga córka.
– To już i po Wiczach… – rzekł pan Jan i ręką machnął.
– Ha! niech się boża dzieje wola…
Stracił nadzieję mieć potomka płci męzkiej, a to dla tego, że czuł, iż sam już długo nie pociągnie. Pożył jeszcze lat parę i umarł, żałowany przez sąsiadów, opłakany przez włościan.. Na kamieniu grobowym kazał sobie wyryć napis:
"Tu leży ostatni Wicz."
Zakazał do nazwiska dodawać imię i tytuł, i wspominać datę urodzenia i zgonu.
Pani Wiczowa, albo raczej pani sędzina – tak ją bowiem tytułowano z powodu, że nieboszczyk przez parę trieniów piastował urząd sędziego – pozostała w pamiętnym 1815 r. wdową z dwiema córkami, z których starszej było Franciszka, młodszej Róża. Testamentem nieboszczyk zrobił ją dożywotniczką majątku i opiekunką dzieci.
– Rób z tem wszystkiem, co zechcesz – były jego w dniu skonu wyrazy – ja ci ufam nieograniczenie. Wychowuj córki po bożemu i po polsku… Szkoda że mi Bóg nie dał syna… Ha!… cóż robić!….
I zaiste – zaufanie, zacnego człowieka nie mogło być lepiej ulokowanem. Sędzina była kobietą zacną, wzorową Polką, dobrą żoną i pojmującą swoje powinności matką.
Wychowanie dała córkom domowe. Frania i Rózia wzrastały i rozwijały się pod słomianą strzechą poderniskiego dworku, rozmiłowując się w domowem życiu i gospodarskich zajęciach. Nauk nie pobierały wysokich. Obce języki pozostały dla nich obcymi. Ale za to, oprócz katechizmu umiały doskonale czytać, pisać i rachować, znały na palcach jeografię powszechną i polską, historyę świętą, powszechną i polską, grały na fortepianie, śpiewały, tańczyły, umiały dobrze szyć i niezliczoną ilość robótek, i znały się się na wszystkich szczegółach kobiecego i niektórych męzkiego gospodarstwa. Rozumie się, że nie sama sędzina tego wszystkiego uczyła, ale sama doglądała nauczyciela, który, przyjęty jeszcze przez nieboszczyka, zaczął i zakończył edukacyę Frani. Frania zaś uczyła Rózię.
Różnica wieku między siostrami była ogromna. Frania była już dojrzałą panną, kiedy Rózia dopiero się z pączka rozwijała. Zachodziła też ogromna pomiędzy niemi różnica piękności. Frania była brzydka, jak – jak to powiadają – grzech śmiertelny; Rózia miała wiele podobieństwa do hymonyma swego – królowej kwiatów, znajdującej się w pierwszej dobie rozkwitu. Siostry… rodzone tak podobne były do siebie, jak jesienna noc do majowego poranku. Jedna słuszna, chuda, długiego nosa, żółtawej cery, obsypana na twarzy śladami ospy naturalnej; druga średniego wzrostu, pulchniutka, czerstwa, rumiana, jasnooka.
kształtna, gładkiego lica, bujnych, a jak len płowych i miękkich warkoczy, istna jagódka, bardzo ponętna i całością swojej postaci i każdym szczegółem wdzięków z osobna. Różniły się także jeszcze i temperamentem. Starsza była powolna, spokojna, myśląca; młodsza żywa i nawet trochę roztrzepana. Roztrzepania tej ostatniej było to zapewne powodem, że tak matka jak panna Franciszka, pomimo całego rozmysłu, z jakim jej wychowanie prowadziły, trochę ją zanadto pieściły – to jest, iż to pieszczenie bynajmniej dziewczynce nie szkodziło – czyniło ją tylko trochę roztrzepaną, z czem jej bardzo było do twarzy.
Stosunek do Rózi matki i starszej siostra, dla patrzącego z boku, wydawał się nieco dziwnym. Matka była względem niej jak babka, siostra jak matka. Obie żyły wyłącznie dla niej, do tego stopnia, że Franciszka skazała się dobrowolnie na staropanieństwo, byle tylko Poderniszki w całości dla Rózi na wiano zachować. Do tego rodzaju poświęcenia tylko matka jest zdolną. Franciszka jednakże nawet nie wiedziała, że czyni poświęcenie – nie rozumiała tego wyrazu. Poprostu, pomimo że kilku kawalerów w różnych czasach o jej zgłaszało się rękę, nie chciała iść za mąż, ażeby, jak sobie samej w duchu mówiła:
– Nie skrzywdzić Rózi… Głośno zaś powiadała matce:
– Postanowiłam nie iść za mąż, bo jestem przekonaną, że ci co się o mnie oświadczają, nie starają się o moją osobę, ale o połowę Poderniszek… wolę być sobie starą panną.
To jej postanowienie miało tę dobrą stronę, że nie pochodziło z prawdziwego ani też udanego do małżeństwa wstrętu, lecz z miłości dla siostry. Gdyby bowiem pochodziło z prawdziwego wstrętu, byłoby ją zaprowadziło do klasztoru, gdyby z udanego, byłoby ją oddało w ręce pierwszego lepszego posagowego spekulanta, któryby ją zdołał przekonać, że się rozkochał w piękności jej duszy, a ta choć rzeczywiście była piękną, ale nie aż do rozkochania. Panna Franciszka nie posiadała żadnych błyskotnych talentów, nie praktykowała żadnych głośnych cnót. W oczach ludzkich była to sobie o ile można najbardziej zwyczajna kobieta; a że do tej zwyczajności łączyła brzydotę, więc gadano niej, że zła, skąpa, etc., że nie idzie za mąż dla tego, że nikt jej nie chce, etc… etc… etc Wszystko to była nieprawda. Ale – od czegóż ludziom dał Pan Bóg języki?….II.
Powieść tedy naszą rozpoczynają trzy kobiety, mieszkające w staroszlacheckiem litewskiem gnieździe, pełnem pamiątek i dziejowej świętości. Od gniazda wiał niby zapach tych kwiatów, z których pszczoły biorą miód i składają go w leśnych barciach, owych odwiecznych ulach, starszych niż wszystkie nowego wynalazku dzierżony i niedzierżony.. Wiało od niego wonią starości, nie zgrzybiałej jednakże, ani spruchniałej, może dla tego, że mieszkała w niem urocza a pełna życia i siły młodość. Ta młodość, otoczona pamiątkami narodowej przeszłości i oskrzydlona z jednej strony przez starą matkę z drugiej przez brzydką siostrę, stanowiła oś, około której obracał się żywot poderniskiego dworku. Wszystko było dla niej: i matka, rozpadająca się nad swojem złotem oczkiem, i siostra czuwająca nad nią jak nad skarbem, i stary dworek ze wszystkiemi swojemi pamiątkami, i Poderniszki niosące parę tysięcy rocznej intraty i goście i spacery, i wędrówki w celach nabożnych odprawiane, i wyprawy do sąsiadów na imieniny i huczne w Poderniszkach zjazdy w ostatnim dniu maja, w którym wypadały imieniny sędzinej. We wszystkich okazjach Rózia wysuwaną była naprzód, a matka i siostra obok niej grały rolę tła obrazu, na którym jej postać na pierwszym jaśniała planie.
Takie postępowanie bywa niekiedy naciąganem. Dzieje się to zazwyczaj wówczas, gdy matka usiłuje złapać dla córki kawalera. Pani Wiczowej jednakże bynajmniej o łapanie nie chodziło. Wysuwała Rózię naprzód, woziła ją po okolicy, pokazywała ludziom najprzód dla tego, że ją bardzo kochała, powtóre, trochę przez macierzyńską próżność, potrzecie dla tego, że zwyczaj nakazywał, mając córkę na wydaniu, trzymać – jak to się mówi – dom otwarty, po czwarte nakoniec dla tego, że tak robili inni. Sędzina nie chciała i nie mogła stanowić wyjątku. Co robili inni, to robiła i ona, i nawet z większem niż inni umiarkowaniem, gdyż nie woziła córek ani do Wilna, ani do Grodna, ani – za granicę – do Suwałk. Wielkim światem dla panien Wiczówien był Merecz. Nie stroiła ich w kosztowne materye. Nie kupowała dla nich koczów i szorów. Panny nie znały zbytków. W płócienkowych lub wełnianych sukienkach, bryką na resorach odbywały wszystkie niedalekie podróże i wycieczki, i bawiły się doskonale.
Bawiły się – to znaczy – bawiła się Rózia, a Frania jej asystowała.
Bawienie się to odbywało w kółku sąsiedzkiem, na które składało się dwanaście do mów starej szlachty. Każdy z tej szlachty, bądź w przeszłości, bądź obecnie piastował jakiś urząd, od zaufania współobywateli zależny. Byli pomiędzy nimi marszałkowie, prezesi, sędziowie, podsędkowie. Kilku z nich nosiło tytuły wojskowe pana majora i pana kapitana. Byli to wszystko ludzie poważni, dobrze urodzeni, possesyonaci, ojcowie rodzin, jedni starsi, drudzy młodsi. Najmłodszy liczył nie mniej jak czterdzieści pięć lat, najstarszy nie więcej jak lat sześćdziesiąt. Pierwszym był pan Baltazar Trocki, marszałek powiatowy, drugim pan Nepomucen Nuszkiewicz, były marszałek, niegdyś konfederat barski, następnie żołnierz Kościuszkowski, człowiek siwy, poważny i poważany. Ci dwaj wiedli w okolicy rej. Pan Baltazar miał reputacyę głębokiego polityka, pan Nepomucen uchodził za człowieka, o którym w średnich wiekach powiedzianoby sans peur ni reproche. Obadwa byli zamożni i gościnni. Około nich przeto obracał się ruch okolicy. Oni nadawali ton i akcent. Oprócz bowiem osobistej wewnętrznej wartości ważyli jeszcze i tem, że mieli koneksye, stosunki i koligacye rozgałęzione na całą Litwę, a nawet sięgające aż Petersburga, gdzie rodzony pana Baltazara brat był adwokatem, a pana Nepomucena synowiec wysokim w ministerstwie skarbu urzędnikiem. Obydwu ich tytułowano "panie marszałku:" my jednakże będziemy ich zwali po imieniu, dla uniknienia w powieści zamieszania.
Pan Nepomucen mieszkał w Przetakach… pan Baltazar w Wołczyku. Przetaki, Wołczyk i Poderniszki stanowiły równoboczny trójkąt, którego każdy bok miał dwie mile długości… to jest z Poderniszek równą była odległość i do Przetaków i do Wołczyka. Środek tego trójkąta zalewały trzęsawiska i jeziora, i zapełniały sosnowe bory, śród których leżało kilkanaście osad. Pomiędzy temi osadami komunikacya była tego rodzaju, jak drogi do Poderniszek prowadzące. Trudność ta jednakże bynajmniej nie przeszkadzała komunikowaniu się. Latem i zimą sąsiedzi jeździli do sąsiadów, ale najgęściej w Maju, w tym bowiem miesiącu okazya następowała po okazyi. Zaczynało się 16 Maja w Przetakach imieninami pana Nuszkiewicza. We cztery dni następowały imieniny jego syna Piotra, a po Piotrze co drugi dzień, wypadało Feliksa, Dezyderyusza i Grzegorza, to jest imieniny pani sędziny Szymkajłowej, pana kapitana Puszkiewicza i jego brata podkomorzego. Magdaleny imię nosiła pani marszałkowa Trocka, Petroneli sędzina Wiczowa. Więc – całe sąsiedztwo zjeżdżało się najprzód do pana Nepomucena i bawiło u niego dni pięć. Szóstego dnia jechano do państwa Szymkajłów, ósmego do kapitana Puszkiewicza, dziesiątego do podkomorzego Puszkiewicza, dwunastego do marszałkowstwa Trockich a po wybyciu w tem ostatniem miejscu czterodniówki, wszystko co żyło ciągnęło do Poderniszek na Petronelę i z Poderniszek dopiero rozjeżdżano się po domach. Majowi wtórował Styczeń, który rozpoczynał zapusty Baltazarem, imieninami pana Trockiego i wywoływał szereg kuligów, trwających jednym nieprzerwanym ciągiem aż do ostatniego wtorku,
O! bawiono się tam. Mieszkańce miast nie mają i mieć nie mogą o tych wiejskich zabawach wyobrażenia. Co tam za wesołość! – tem większa, że połączona z trudem podróży, z potrzebą przełamywania pewnych przeszkód.
Oj! byłoż wesoło.
Lecz zamiast bawić czytelnika ogólnikowym opisem, lepiej wprowadzę go na imieniny pana Baltazara do wołczyckiego dworu.
Dwór to był nie dworek – choć na Litwie, a z pałacowemi pretensyami. Znać było, że panu Baltazarowi nie obcym był wielki świat. Rzucało się to w oczy na sam widok zewnętrzności jego pomieszkania. Dom kryty blachą, a blacha pomalowana na czerwono. Nad dachem wznosiły się konduktory, a zamiast ostrzeszka szły do koła rynny, które deszczową wodę odprowadzały do zbudowanej na środku podwórza cysterny. Okna wielkie, sztukateryą ozdobione i w żaluzyę zamiast okiennic opatrzone. Ściany miały kolor ka – narkowy a gzymsy i pilastry biały. Ganek zdobiła kolumnada. Z ganku wchodziło się do dużej okrągłej sieni – z sieni do salonu, tak wielkiego jak rajtszula, z galeryą dla muzyki, z parapetowemi drzwiami na ogród i z dwoma rzędami kolumn, dzielących go na trzy części, środkową i dwie poboczne. Był to salon balowy. Do niego z jednej strony przytykał salon jadalny, z drugiej bawialny, a dalej szły różne, rozmaitej wielkości i nazwy pokoje, z których większa połowa przeznaczoną była dla gości, równie jak i obszerne oficyny, postawione obok dworu ze strony przeciwległej stajniom, mogącym koni sto z górą pomieścić.
Dwór wołczycki w każdej chwili przygotowany był na przyjęcie zgromadzenia licznego. Na Trzech Króli jednakże gotowość zwyczajna nie zawsze wystarczała. Dwór, pomimo obszerności swojej, nie mógł pomieścić wszystkich. Z tego powodu brano ku pomocy folwark i chałupy chłopskie, po których kwaterowano gości niby żołnierzy.
Goście zjeżdżali się zwykle od dwunastej do wieczora. Kto mieszkał bliżej, przyjeżdżał później, równo z podaniem świec. Kto mieszkał dalej, wybierał się z domu rano, ażeby w dłuższej podróży nie narazić się broń Boże na zadymkę, nie zmylić' drogi, i zamiast do Wołczyk Bóg wie gdzie? nie zajechać.
W 1830 roku, jak w każdym, państwo Troccy w dniu Trzech Króli przyjmowali goś – ci ze zwykłą, a ich dostojeństwu i towarzyskiemu położeniu odpowiednią uroczystością. Marszałek wygolony, bez wąsów w granatowym z błyszczącymi guzikami fraku, w białej kamizelce i białym halsztuchu, w żabotach i mankietach, wychodził do sieni na spotkanie nowoprzybyłych, witał, dziękował za składane życzenia, i wprowadzał przez salon balowy do bawialnego, gdzie marszałkowa, w aksamitnej krwawnikowego koloru sukni, ubranej… w koronki, hafty i drogie kamienie, oczekiwała, witała i siedzieć prosiła. Ceremonia ta powtarzała się co moment. Marszałek był ciągle w ruchu pomiędzy sienią a bawialnym salonem. Marszałkowa wciąż się podnosiła i siadała i siedzieć prosiła, i o zdrowie najprzód a potem o drogę pytała. Na to ostatnie pytanie odpowiedzi były zrazu jednogłośnie pochwalne:
– Wyborna droga… Dzień prześliczny… Mróz tęgi ale bez wiatru…
Pod wieczór jednakże jednogłośność pochwalna zmieniła się na naganną:
– Droga byłaby jaką taką, ale pora okropna… Coś strasznego na dworze… Wiatr dmie i niesie tumany śniegu. Droga zupełnie zawiana, nie widać śladów, a co gorzej oczu otworzyć nie sposób… Biada temu, co się spóźnił…
Rzeczywiście litewska zima rozhukała się po swojemu.
Litwini przedstawiają sobie zimę bardzo poetycznie. Wcielają ją w postać starca, trząsającego siwą brodą, i przez ogromne dmuchającego wąsiska. Trząsanie sprawia śnieg, dmuchanie zawieję. Mimochodem pozwolę sobie zrobić uwagę, że dziwi mnie, dlaczego tej postaci nie zużytkował dotychczas żaden poeta, ani malarz, ani rzeźbiarz. Co to za posąg możnaby wykuć z litewskiej zimy! Ale mniejsza o to. Wracam do opowiadania.
Starzec się nadął i dmuchał z siły całej, jakby z wielkiego gniewu, na tę ciszę, która w przed i popołudniowych panowała godzinach. Wąsy mu się skłębiły i zadymiły. Po borach poszedł szum szyszek sosnowych, łomot gałęzi i ten łoskot głuchy, dziwny a przerażający, wiatru, nadziewającego się na miljony igieł. Był dzień, było widno w domach, świec nikt nie myślał zapalać, a przecież nic widzieć nie można było. Kto jechał, jechał na chybił trafił, spuszczając się na instynkt koński.
Dobrze było tym, co do Wołczyka zawczasu przyjechali. Przechadzali się po ciepłych salonach, gwarzyli i przez porysowane w mroźne desenie szyby na dwór wyglądali, posyłając westchnienia nie koniecznie szczere, pod adresem tych, których się jeszcze spodziewano. W całem zgromadzeniu był tylko jeden, co wzdychał szczerze. Ten nie poprzestawał na wyglądaniu przez okno. Co kilka minut wychodził na ganek, nb… bez futra i czapki, stawał na samej krawędzi, wyciągał szyję i niespokojnem okiem badał, niby marynarz, horyzont. I co kilka minut sam do siebie mówił:
– To się nie uspokoi do jutra… Mój Boże! mój Boże!…. Jeżeli ona w tej chwili jedzie… Mnie tu ciepło i zacisznie… a jej?…. tam?….
I powracał na salony i znów wychodził.
Tak powracał i wychodził aż do zmroku, a o zmroku stał się taki smutny, jakby go wielkie spotkało nieszczęście.
Zostawmy go własnemu smutkowi, a sami przenieśmy się na drogę z Poderniszek do Wołczyka prowadzącą.
Droga ta szła najprzód borem, potem polem, następnie znów borem i pod samym Wołczykiem wychodziła znów na pole. Minąwszy pierwszy bór, rozchodziła się w trzy strony i dochodząc do drugiego boru, znów się rozchodziła, nie licząc w to różnych, czepiających się jej w kilkunastu miejscach pobocznych dróg i drożyn, prowadzących do wsiów, to na zręby, to na jeziora. Przy pierwszem rozszczepieniu stała karczma do pół w lesie schowana, zbudowana nie według narysu dla karczem w całej Polsce przyjętego, to jest, z tak zwaną podsienią i stajnią, umieszczoną pod jednym z mieszkalnemi izbami dachem. Nie miała wrót, tylko drzwi zwykłe; stajnia zaś była do niej z tyłu przyczepiona i to nie stajnia a raczej chlew ze żłobem, przy którym zawsze stała para wierzgających i kąsających ko – ni. Do tego chlewu wchodziło się jak do piwnicy, a w tej piwnicy była ta szczególność, że kawałek ściany, wraz z polową żłobu otwierał się jak drzwi i prowadził do drugiej jeszcze głębiej wkopanej piwnicy, obszernej i mającej kształt podłużnego kwadratu, na którego dłuższych starannie ocembrowanych bokach umieszczone były żłoby i drabiny. Przy tych żłobach i drabinach można było wygodnie trzydzieści postawić koni. O tej jednak drugiej piwnicy, a raczej podziemnej stajni, wiedzieli nie wszyscy co tę karczmę znali, a do tych nie wszystkich należała najprzód pani Wiczowa, do której ona… jako do właścicielki gruntu, na którym była zbudowaną, należała. Takich nie wszystkich było bardzo dużo.
Sama karczma składała się z sieni i dwóch izb. Z tych, w pierwszej był szynk, w drugiej mieściła się liczna rodzina arendarza, w sile wieku żyda, którego pozór zapowiadał atletyczną siłę ciała, połączoną z wyrazem pewnej surowości i roztropności, rozlanym na jego twarzy. Żyd ten nosił szczególne nazwisko. Nie umiem powiedzieć, czy było prawdziwem, czyli też przybranem lub nadanem. Nazywano go Cezarem. Dla niego też to zapewne karczmę przezwano Rzymem. Okoliczna zaściankowa szlachta była głęboko przekonaną, że w tej to karczmie odbyła się ostatnia Twardowskiego z djabłem rozprawa.
Cezar od dwudziestu przeszło lat dzierżawił u pani Wiczowej Rzym i za jej wiadomością szynkowa! gorzałką, a bez jej wiadomości handlował końmi kradzionymi. Głuche pory i bliskość granicy wielce temu handlowi sprzyjały.
W dniu imienin pana Baltazara, nad wieczorem, kiedy zawierucha już się była rozhulała, przed Rzymem zatrzymały się parokonne sanki, w sankach siedziało dwóch ludzi, jeden na koźle w kożuchu baranim i ogromnych o dwóch palcach rękawicach wełnianych, drugi w siedzeniu, zakutany futrem, obwiązany chustką i okryty baranicą. Przy dyszlu był dzwonek. Jak tylko się zatrzymali, furman z kozła zeskoczył i począł okrywać derami mocno dyszące konie. A nim on okrywania skończył, we drzwiach karczmy, wywabiony zapewne odgłosem dzwonka, ukazał się Cezar. Człowiek w futrze wystawił twarz z kołnierza, dmuchnął i zapytał:
– A cóż?….
– Nic… – była odpowiedź Cezara.
Po chwili człowiek w futrze znów zapytał:
– Przejeżdżała już tędy pani z Poderniszek?
– Jeszcze nie…
– Możeś prześlepił…
Żyd ruszył ramionami i odparł:
– Jeszcze co!…. Gdzieżby ja mógł prześlepić!…. Ona się zawsze przy karczmie dla wytchnienia koniom i dania ludziom po kieliszku wódki zatrzymuje… Tem bardziej zatrzymałaby się dziś na taką pogodę…
– To prawda.… – odrzekł człowiek w futrze, powoli wysiadł z sanek i poprzedzany przez Cezara, wszedł najprzód do szynkowej, następnie do izby mieszkalnej, a chodząc po izbie wyciągał się i powtarzał:
– Otóż pogoda!…. nu!…. Daj tam Gryszy kieliszek wódki, tylko miary nie żałuj…
Cezar mrugnął na żonę – ta wyszła – a sam pozostał w izbie.
– U ciebie tu ciepło… – rzekł podróżny.
– Cóż dziwnego… Piece dobre, jest czem palić… – odparł żyd, stając pod piecem.
– Jest kto z naszych?….
– Nie ma nikogo… Na robocie… – A przy żłobie jest co?….
– Nie ma nic…
– Czort pabieri!…… – zawołał podróżny po rossyjsku… zatrzymując się przed żydem.
Zauważyć winniśmy, że podróżny mówiąc po polsku, lekko zarywał akcentem; gdy zaś chciał się dobitniej wyrazić do własnej uciekał się mowy.
– Czort pabieri!…… – zawołał zatrzymując się przed Cezarem i w oczy mu patrząc. – Coż z tego będzie?….
– Co będzie?…, nic nic będzie… Trzeba cierpliwie czekać.
– Oni próżnują…
– Ta!…… – odrzekł żyd od niechcenia. – Teraz święta i zima i wielkie śniegi…
– Złodziej, co świętuje i zimy się boi, złodziejem być nie wart… – rzekł dobitnie podróżny. Jabym ich wsiech w katorgu sukinych synów!….
– Po śniegu nie tak to łatwo, jak się zdaje… Można człowieka jak zająca tropić…
– Hm!…… – mruknął podróżny i począł znów chodzić, poprawiwszy na głowie czapkę która miała pąsową obwódkę. – U ciebie, Cezarze, gorąco…
– Niech się wielmożny zasidatel rozbierze… – odpowiedział żyd obojętnie… – Może wielmożny pan zechce co przekąsić… Mam szczupaka faszerowanego i dobry wiszniak,
– Twego szczupaka i twój wiszniak schowaj dla siebie… – odrzekł zasidatel z przyciskiem, – Ja jadę do Wołczyk na imieniny, a tam dostanę coś lepszego na przekąskę… ale się rozbiorę dla tego, żeby z tobą rachunek zrobić…
To mówiąc rozwiązał chustkę zrzucił futro i pozostał w berlaczach, czapce i mundurze z czerwonym kołnierzem.
– Cóż rachunek?….
– Bardzo krótki… – odpowiedział żyd – siedm koni, po pięć rubli, to trzydzieści pięć rubli…
– Łżesz… Nie siedm a dziewięć…
– Nu!…. a co ja panu mam na to odpowiedzieć?….
– Zaklnij się "af majne munes" i "put chajrem."
– Aj majne munes, putchajrem… – odrzekł Cezar z uśmiechem. – Bodajbym z dzieci pociechy nie doczekał, jeżeli od ostatniego rachunku było więcej jak siedm…
– Dawaj pieniądze tylko zlotem albo bomażkami, bo mi srebro kieszenie poobrywa…III.
Na dworze huczał, świstał i wył wicher, wydobywając z siebie tony żałosne i groźne. Tumany śniegu niosły się jak piasek na Sacharze i uderzając o okna, łopotały w szyby skrzydłem zmory. Przy cienkiej łojowej świeczce, w ciężkim, mosiężnym osadzonej krzywo lichtarzu, siedział w Rzymie nasz podróżny przy stoliku pod oknem, postawionym między dwoma łóżkami. Na trzeciem łóżku spało kilkoro bachorów. Pod piecem, na ławeczce, drzemała żydówka i stał w groźnej pozycyi Cezar. W szynkownej izbie, na lawie, wyciągnął się Grysza. Przed karczmą stały sanki z koni wyprzężone.
Podróżny pochylił głowę i zadumał się. W izbie panowała cisza.
Korzystając z tej ciszy, zaznajomię czytelnika bliżej z postacią powołaną do odegraw naszej powieści jednej z główniejszych ról.
Człowiek w mundurze z czerwonym kołnierzem, którego Cezar tytułował "wielmożnym zasidatelem," byt to jasny blondyn, regularnych rysów twarzy, więcej niż miernego wzrostu, silnej i kształtnej budowy ciała. Wieku mógł mieć około trzydziestu lat. Możnaby go nazwać mężczyzną przystojnym, gdyby nie pewien wyraz fałszu, czy też myśli ukrytej, strzelający z oczów, w krórych czytałeś jeszcze wyraz odwagi, albo zuchwalstwa – może bezczelności. Ten wyraz sprawiał, że zasidatel nie mógł posiadać władzy pociągania ku sobie ludzi, ale wzbudzał ku własnej osobie pewien rodzaj poszanowania wstrętnego. Zasidatel był u nas postacią tak znaną, że nie mam potrzeby rozwodzić się nad jej znaczeniem. Nikogo też zapewne nie dziwiła spółka jego ze złodziejem. Wielką byłoby nadzwyczajnością, gdyby kto wygrzebał białego kruka – zasidatela nie bawiącego się złodziejstwem. Jest to zastosowanie do służby cywilnej prawidła, które podaje Machiawel dla zapewnienia wierności żołnierzy. Radzi on dozwolenie rabunku. Złodziejstwo jest także rabunkiem, tylko zamaskowanym, i dlatego tem właściwszem dla ludzi, których głównem zadaniem jest szpiegostwo. Wykradanie pieniędzy ćwiczy w wykradaniu tajemnic. Pierwsze urzędnik zachowuje na własny, drugie oddaje na państwowy użytek. I jemu z tem dobrze i państwu dobrze. Dwa interesy idą w parze, wspierając się wzajemnie, a tak są z sobą związane, że jeden bez drugiego istnieć nie może.
Ale czyż każdy urzędnik koniecznie muci być złodziejem?….
Koniecznie – każdy policyjny, z tym dodatkiem, że specyalnością tego ostatniego są konie. Każdy bowiem ma swoją specyalność. Zgrzeszyłbym przeto przeciw prawdzie, gdybym jako nie złodzieja przedstawił czytelnikom Mikołaja Pawłowicza Hilferdinga.
Był złodziejem, ale obok tego uchodził za poczciwego człowieka. Tą szczególnego rodzaju reputacyę zawdzięczał uczynności z jaką załatwiał szlacheckie, kryminałem pachnące interesiki. Umiał za pieniądze "chować – jak rossyjskie powiada przysłowie – końce w wodę." Brał łapowe i zawsze zrobił czego od niego chciano. To stanowiło jego poczciwość.
Szlachta powiadała:
– Inny szelma weźmie i nie zrobi…
– Z tego powodu, a także i dla tego, że się mienił kurlandzkim szlachcicem, szlachta litewska chętnie go przyjmowała, hojnie opłacała i nie nader uważnie w oczy mu patrzyła,
Mikołaj Pawłowicz siedział przy stole w milczeniu, pochylił ku kolanom czoło i zdawało się, jakby się w wycie wiatru wsłuchiwał.
Po chwili milczenia podniósł głowę, spojrzał na zamurowane mrozem szyby i rzekł głośno, ale sam do siebie.
– Już ona nie przyjedzie… Ktoby na taką zawieruchę jeździł…
– Cóż to wielmożnemu zasidatelowi na natem zależy, ażeby się pani sędziny w Rzymie doczekać?…. –
– Nie o sędzinę mi chodzi!…… – odparł zasidatel żywo – Czort pabieri! starą babę i jej starszą córkę sekutnicę, co spogląda na mnie, jakby mnie zjeść chciała… Chcę się doczekać Rózi i posłużyć jej za przewodnika przez śnieżyste zaspy…
– E… – odezwał się Cezar i językiem cmoknął, – Hm… A toć to wielmożny pan ma niczego oko…
– Ależ-bo ładna, szelma…
– Nu, nu. To nie ma co o tem mówić…
– Dlaczego?….
– Ładnem jest słońce, ładnemi są na niebie gwiazdy, a niechżeby mnie albo panu zachciało się dostać słońca, albo której z najmniejszych gwiazdeczek…
– Iii… – podchwycił Mikołaj Pawłowicz. – Ty bo, Cezar, gadasz z wysoka, od gwiazd… Bierz się niżej… Ja taki człowiek jak każdy inny…
Arendarz spojrzał szyderczo. Co Hilferding zrozumiał widać, bo odpowiedział.
– Taki akurat ruski, jak i ty. Urodziłem się nitem ni owem… Było mi potrzeba, zrobiłem się Ruskim. Byłoby potrzeba, zrobiłbym się Niemcem… Będzie potrzeba, zrobię się Polakiem… Jeżeli Rózia dobra Polka, to coś jej przecie powinno natem zależeć, ażeby ż takiego jak ja człowieka Polaka zrobić…
– Zapewne… – wsunął żyd.
– A! jej-Bohu!, byłbym Polakiem doskonałym – ciągnął dalej, nie zważając na ironiczny ton uwagi Cezara. – Bo, czyż to tak trudno!…, zwłaszcza, gdybym został panem Poderniszek… Nie wielka to rzecz, ale, przecie… Starą-bym osadził na chlebie i wodzie. Frani dałbym nogą gdzieś, a tobie bym spuścił po rublu od konia…
Żyd nic na to nie odpowiedział.
– Słuchaj, Cezar. – podniesionym głosem ciągnął zasidatel. – Gdybyś ty pomógł mi dostać Rózię, to bym ci dwanaście koni bez okupu puścił…
– Nu, a jakże to pomódz?….
– Ciebie sędzina za uczciwego trzyma człowieka?
– Nu i cóż z tego?….
– Z tobą ona rada rozmawia?….
– Nu?….
– Mówże ty jej, że nie ma stateczniejszego i lepszego człowieka nademnie… Powiedz jej, żeby mnie wzięła za zięcia… Powiedz jej, że chciałbym przestać być ruskim.
Cezar, zamiast odpowiedzi, począł sobie pod nosem, cichym półgłosem, majufes nucić.
– Cóż ty na to?….