Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drugie Boże przykazanie: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie Boże przykazanie: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Nie masz wy­stęp­ku, któ­ry­by wy­raź­niej za­bro­nio­nym był, jak krzy­wo­przy­sięz­two. I słusz­nie. Jed­no z na­ro­do­wych na­szych przy­sło­wiów po­wia­da: "kto łże, ten krad­nie – kto krad­nie, ten roz­bi­ja, kto roz­bi­ja, ten idzie na szu­bie­ni­cę: ergo etc. " Ten przy­sło­wio­wy syl­lo­gizm za­stą­pić się da na­stę­pu­ją­cem skró­ce­niem: kto krzy­wo­przy­się­ga, ten za­słu­gu­je na szu­bie­ni­cę.

Krzy­wo­przy­sięz­two to­ru­je dro­gę do zbrod­ni wsze­la­kich.

A prze­cież – obej­rzyj­my się jeno do koła sie­bie. Co też to lu­dzi nosi na czo­le pięt­no: krzy­wo­przy­sięz­ca!

Krzy­wo­przy­sięz­two w wie­ku na­szym za­ję­ło na­der po­waż­ne sta­no­wi­sko za­sia­dło na tro­nie, sta­nę­ło obok tro­nu, wy­mie­rza spra­wie­dli­wość. – Wy­mie­rza spra­wie­dli­wość?!… – Nie­ste­ty! – tak. Na do­wód mógł­bym wy­mie­nić mnó­stwo na­zwisk i przy­to­czyć całe ko­lum­ny rot przy­się­gi, wspo­mi­na­ją­cych o Prze­naj­święt­szej Trój­cy, Chry­stu­sie i Du­chu świę­tym, a za­wie­ra­ją­cych w so­bie kłam­stwa. Mniej­sza jed­nak o to – to jest – o te na­zwi­ska i o te roty, któ­re z Chrze­ścia­ni­zmu zro­bi­ły przed­miot spe­ku­la­cyi tem brud­niej­szej, że na pro­stem opar­tej oszu­stwie. Ani ja je są­dzić będę, ani je my­ślę pod sąd czy­tel­ni­ków od­da­wać. Na nie z są­dem cze­ka Bóg, w oczach któ­re­go ra­cja sta­nu nie jest żad­ną ra­cją, ani zręcz­ność za­słu­gą.

By­wa­ją jed­nak krzy­wo­przy­sięz­cy mi­mo­wol­ni – smut­ni głup­cy, albo smut­niej­si jesz­cze tchó­rze, nie wie­dzą­cy co czy­nią. Ta­ki­mi byli owi, któ­rzy na Zbrucz przy­się­ga­li. O ta­kich opo­wiem wam ła­ska­wi czy­tel­ni­cy w po­wie­ści ni­niej­szej – i od­dam ich pod wasz sąd.

Bied­na Pol­ska na­sza!…

Nie ule­ga naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że, gdy­by nie są­sie­dzi, któ­ry­mi Opatrz­ność Pol­skę ob­da­rzy­ła, spo­łecz­ność na­sza unik­nę­ła­by wie­lu wad i wie­lu wy­stęp­ków, z któ­rych jed­ne za­szcze­pi­ła, dru­gie wy­wo­ła­ła – nie­wo­la. Do tych ostat­nich za­li­czyć na­le­ży krzy­wo­przy­sięz­two. Krzy­wo­przy­się­ga­ją nam – krzy­wo­przy­się­ga­my my – i tak to się po­wta­rza z roku na rok, przy każ­dej oka­zji, niby przy­pa­dło­ści cho­ro­by chro­nicz­nej, z któ­re­mi pa­cjent już się oswo­ił. Sta­ło się to po­wsze­dnim na­szej nie­wo­li chle­bem. Kar­mi­my się nim – dla mi­łe­go spo­ko­ju. Każą przy­się­gać – przy – się­ga­my – dla cze­go? – bo każą – in­a­czej: dla unik­nie­nia nie­przy­jem­no­ści, ja­kie­by na nas ścią­gnę­ło od­wo­ła­nie się do za­sad mo­ral­no­ści, do dru­gie­go Bo­że­go przy­ka­za­nia, do ko­men­ta­rza, ja­kim to przy­ka­za­nie Chry­stus opa­trzył. Że nie jest to bez smut­ne­go na na­ro­do­wy nasz cha­rak­ter wpły­wu, temu za­prze­czyć nie moż­na.

Do naj­gor­sze­go jed­nak lu­dzie z cza­sem się przy­zwy­cza­ja­ją. Mi­tri­da­tes – po­wia­da­ją – przy­zwy­cza­ił się był do tru­ci­zny. I na­sza spo­łecz­ność przy­zwy­cza­ja się dziś do nie­wo­li, a z nią i do jej na­stępstw. Bóg wie, w coby się ob­ró­ci­ła Pol­ska, gdy­by nie ofia­ra, po­wta­rza­ją­ca się pe­ry­odycz­nie i na­ród z upad­ku dźwi­ga­ją­ca. Na­sza mar­ty­ro­lo­gia jest na­szem zba­wie­niem. Re­li­gja oj­czy­zny daje nam świę­tych, któ­rzy na­ro­do­wi upaść nie dają.

A że przy­zwy­cza­ja­my się do nie­wo­li, po­wo­łu­ję się na świa­dec­two lu­dzi sta­rych, pa­mię­ta­ją­cych cza­sy mię­dzy 1815 a 1831 ro­kiem.

Speł­nie­nia za­mia­rów ocze­ki­wa­no co wio­sna. Wio­sny wpraw­dzie jed­na po dru­giej prze­mi­ja­ły, lecz ocze­ki­wa­nie nie prze­mi­ja­ło, tyl­ko się prze­wle­ka­ło. Speł­nie­niu prze­szka­dza­ły przy­czy­ny od au­to­ra nie­za­leż­ne.

– Nie­chaj­no… – kła­dli je­den dru­gie­mu w ucho wiej­scy po­li­ty­cy, i z re­zy­gna­cją na­stęp­nej, po­tem znów na­stęp­nej wy­glą­da­li wio­sny. A tym­cza­sem wpra­wia­li się po­wo­li do no­sze­nia ob­ro­ży, któ­ra praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie bar­dzo szlach­ci­com za­wa­dza­ła.

Nie pa­mię­tam tych cza­sów, bom się uro­dził na rok przed śmier­cią Alek­san­dra I. Dużo jed­nak­że, zwłasz­cza w dzie­ciń­stwie, na­słu­cha­łem się o nich. Było w Pol­sce we­so­ło. Chłop cho­dził w jarz­mie pod­dań­stwa, pańsz­czy­zna kwi­tła, szlach­cic na wła­snej wio­sce był ma­łym kró­lem, ze­środ­ko­wu­ją­cym w ręku swo­im wła­dzę pra­wo­daw­czą, są­dow­ni­czą i wy­ko­naw­czą, za któ­rą od­po­wie­dzial­nym był tyl­ko przed Bo­giem. Ist­nia­ły tam wpraw­dzie pra­wa ja­kieś, ale te go nie obo­wią­zy­wa­ły, chy­ba że miał pro­ces z in­nym szlach­ci­cem lub po­peł­nił zbrod­nię na oso­bie pod­da­ne­go nie wła­sne­go. Wzglę­dem pod­da­ne­go, pra­wem była jego wola.

– Tak chcę i tak być musi…

"Ty­siąc płu­gów na ob­sza­rze

Orze za­gon, gdy pan każe."

W dwóch tych wy­ra­zach "pan każe" zbie­ga­ły się się wszyst­kie de­fi­ni­cje i szcze­gó­ły sto­sun­ku szlach­ci­ca do chło­pa.

I było do­brze.

Każ­dy jed­nak­że szlach­cic czuł, że mo­gło­by, że po­win­no być le­piej, bo każ­de­mu w su­mie­niu tkwi­ły py­ta­nia: dla cze­go to była kon­fe­de­ra­cya bar­ska? jaki sens mia­ło po­wsta­nie Ko­ściusz­kow­skie? co zna­czy­ły le­gjo­ny pol­skie? na co pol­skie ko­ści ubie­li­ły wszyst­kie po­bo­jo­wi­ska, na któ­re Fran­cya, zra­zu re­pu­bli­kań­ska, na­stęp­nie ce­sar­ska, wy­zy­wa­ła na­ro­dy?…. – Czy na to, aby wy­wal­czyć pańsz­czy­znę?…. a z nią nie­ogra­ni­czo­ne do chłop­skiej skó­ry pra­wo?….

Ale py­ta­nia te trak­to­wa­no jak mu­chy je­sien­ne. Od­pę­dza­no i za­bi­ja­no. Kon­fe­de­ra­cja, po­wsta­nie, le­gjo­ny, woj­ny – wszyst­ko to mi­nę­ło. "Oj­czy­zna mi­nę­ła tak­że." Dla niej było wes­tchnie­nie – a wes­tchnie­nie jest ob­ja­wem mi­ło­ści. Czyż tego nie dość? – Gło­wą muru nie prze­bić. Mu­szę na lwa się nie po­ry­wać. Trze­ba z re­zy­gna­cją przy­jąć co jest – "Pana Boga chwa­lić, sztu­kę mię­sa wa­lić" i dzię­ko­wać Bogu, że nie spo­tka­ło nic gor­sze­go.

I było we­so­ło. Kró­le­stwo po­sia­da­ło kon­sty­tu­cyę. Li­twa i Ruś spo­dzie­wa­ły się "lada wio­sna" być przy­dzie­lo­ne­mi do kon­sty­tu­cyi kró­le­stwa. Cze­góż było chcieć? Cze­muż nie było się we­se­lić? – To, cze­go nie do­ko­na­ły ani kon­fe­de­ra­cya, ani po­wsta­nie, ani le­gjo­ny, ani woj­ny, miał zro­bić ce­sarz Alek­san­der, czy­li uży­wa­jąc no­wo­cze­sne­go a w Ga­li­cyi zro­zu­mia­łe­go wy­ra­że­nia – mia­ła być od­da­na Po­la­kom Pol­ska, po­dob­na do pie­cze­ni przy cu­dzym upie­czo­nej ogniu, a od­da­nie to mia­ło na­stą­pić na dro­dze le­gal­nej. Le­ga­lizm ko­ły­sał szlach­ci­ców i śpie­wał im pio­sen­kę do snu. Słod­ko było spać przy tej pio­sen­ce, prze­pla­ta­nej zwrot­ka­mi, w któ­rych dzwo­ni­ły prze­szłość i przy­szłość.

Rze­czy szły try­bem zwy­kłym.

Za­po­mnia­łem na sa­mym po­cząt­ku wy­mie­nić miej­sca, w któ­rem się po­wieść na­sza od­by­wa. Rzecz dzia­ła się na Li­twie, w cza­sie po­mię­dzy śmier­cią Alek­san­dra I, a wy­bu­chem po­wsta­nia w 1830 roku.

Umarł Alek­san­der I, wstą­pił na tron Mi­ko­łaj I. "Le roi est mort: vive le roi!" Sys­tem się nie zmie­nił. Zmia­na pa­no­wa­nia uczuć się nie dała, zwłasz­cza po za­ścian­kach szla­chec­kich i po wio­skach w głę­bi so­sno­wych ukry­tych bo­rów. Ta sama co i daw­niej po­go­da ja­śnia­ła na czo­łach, tak samo, przy po­mo­cy kol­por­to­wa­nych przez aren­da­rzów ze świa­ta po­li­tycz­ne­go wia­do­mo­ści sta­wia­no ho­ro­sko­py na przy­szłość, w któ­rą nie­złom­na wia­ra sta­no­wi jed­ną z wła­ści­wo­ści du­szy pol­skiej.

Wpraw­dzie pew­ne fak­ta zda­wa­ło się, jak­by świad­czy­ły prze­ciw­ko tej wie­rze. W Wil­nie od­krył rząd ja­kieś spi­ski po­mię­dzy stu­den­ta­mi i dużo dzie­ci po­szło na Sy­bir.

O dzie­ciach za­po­mnia­no – resz­tę so­bie wy­per­swa­do­wa­no – i po­go­da umy­słów nie ule­cia­ła.

– Ja­koś to bę­dzie…

Na­tem "ja­koś" jeź­dzi­li po­czci­wi Li­twi­ni i spo­koj­ni byli o ju­tro i tym spo­ko­jem osła­dza­li so­bie dziś. Jak osła­dza­li?….

Aże­by od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie, od ogól­ni­ków przej­dzie­my do szcze­gó­łów, to jest do praw­dzi­we­go po­cząt­ku po­wie­ści. Wszyst­ko Com na po­przed­nich kil­ku stro­ni­cach po­pi­sał, było tyl­ko pre­lu­dium – pew­nym ro­dza­jem pro­lo­gu, w któ­rym żad­na oso­bi­stość wy­raź­nie nie wy­stą­pi­ła. Czas już prze­to wziąć się do oso­bi­sto­ści, z do­kład­nem ozna­cze­niem cza­su i miej­sca.

Cza­sem jest rok 1830 – miej­scem, albo ra­czej punk­tem wy­chod­nim, wio­ska Po­de­rnisz­ki, po­ło­żo­na w Nad­nie­meń­skiej oko­li­cy, w nie­wiel­kim od Me­re­cza od­da­le­niu.

Wio­ska le­ża­ła praw­dzi­wie po li­tew­sku, oko­lo­na so­sno­wym bo­rem, któ­ry z jed­nej stro­ny przy­my­kał pod same cha­łu­py, z in­nych zaś od­bie­gał na d… ość znacz­ną od­le­głość, co­fa­jąc się przed or­ne­mi po­la­mi, któ­re zie­lo­nym ota­czał wian­kiem. Zda­wa­ło się, że ten wia­nek za­my­ka Po­de­rnisz­ki i od­gra­dza je od resz­ty świa­ta, że dla śmier­tel­ni­ków, za­miesz­ka­łych w cha­łu­pach, gru­pu­ją­cych się oko­ło wzno­szą­ce­go się na wzgó­rzu dwor­ku, świat koń­czył się na gra­ni­cy lasu. Przy­pa­trzyw­szy się bli­żej, owo "zda­wa­ło się" na­bie­ra­ło po­do­bień­stwa do praw­dy. Po­de­rnisz­kom nie bra­kło na ni­czem, co po­trzeb­nem jest do za­spo­ko­je­nia pierw­szych po­trzeb ży­cia. Mia­ły one "ryby, grzy­by i wę­dli­ny," z do­dat­kiem do­sta­tecz­nej ilo­ści pola i łąk na upra­wę zbo­ża, ko­no­pi i ho­dow­li by­dła.

U stóp wzgó­rza, na któ­rem pa­no­wał dwo­rek, roz­le­wa­ło się ja­sną szy­bą je­zio­ro, z któ­re­go wy­pły­wa­ła wi­ją­ca się wę­ży­kiem przez pola rze­czuł­ka. Na rze­czuł­ce stał młyn o trzech ka­mie­niach. Nie wy­cho­dząc za­tem poza ob­ręb Po­de­rni­szek, moż­na było się odziać, ogrzać na­kar­mić – i żar­to­wać z resz­ty świa­ta, któ­ry le­żał gdzieś tam za la­sa­mi. Od­dzie­le­nie to jed­nak­że od świa­ta było po­zor­nem. Przez las z róż­nych stron pro­wa­dzi­ły do Po­de­rni­szek dro­gi – ale co za dro­gi! – i na­wet prze­cho­dził przez nie trakt, róż­nią­cy się od dróg mniej­szą ilo­ścią pni, ale za to więk­szą nie wy­sy­cha­ją­cych nig­dy ka­łuż, z któ­rych każ­da by­ła­by to­pie­li­skiem dla po­dróż­ni­ka, gdy­by nie prze­zor­ność li­tew­ska, któ­ra je na­peł­ni­ła ga­łę­zia­mi i za­rzu­ci­ła w po­przek bier­wio­na­mi so­sno­we­mi, za­bez­pie­cza­ją­ce­mi wpraw­dzie ży­cie lu­dzi, lecz na­ra­ża­ją­ce­mi na szwank koń­skie nogi, koła wo­zów i osie.

Tego ro­dza­ju ko­mu­ni­ka­cya ze świa­tem nie była na­der po­nęt­ną, a jed­nak­że nie było pra­wie dnia w roku, aże­by ktoś nie zaj­rzał do Po­de­rni­szek. O ile bo­wiem dro­gi nie nę­ci­ły, o tyle po­nęt­nym był dwór, a ra­czej dwo­rek pod sło­mia­ną strze­chą, wpół scho­wa­ny w ob­szer­nym owo­co­wym sa­dzie i wpół za­ma­sko­wa­ny sze­re­ga­mi wy­so­kich a róż­nej bar­wy malw i krza­ka­mi róż, któ­re się z fron­tu do jego okien ci­snę­ły, Wy­glą­dał on i ze­wnątrz i we­wnątrz sta­ro, ale schlud­nie – ze­wnątrz za­wsze czy­sto wy­bie­lo­ny, we­wnątrz wy­my­ty, wy­mie­cio­ny, z pro­chów wy­dmu­cha­ny i na­peł­nio­ny me­bla­mi i sprzę­ta­mi, któ­re daw­ne pa­mię­ta­ły cza­sy. Trze­ba wie­dzieć, że Po­de­rnisz­ki od kil­ku wie­ków wciąż w jed­nej i tej sa­mej lin­ji z ojca prze­cho­dząc na syna, w dwor­ku dzie­dzi­ca po­sia­da­ły mu­zeum sta­ro­żyt­no­ści, w któ­rem od cza­sów pra­wie Ja­gieł­ły gro­ma­dzi­ły się z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie ro­dzin­ne a i na­ro­do­we pa­miąt­ki: zbro­je, na­czy­nia, sprzę­ty, ob­ra­zy, książ­ki, do­ku­men­ty w róż­nych miej­scach po­skła­da­ne, czę­ścią w la­mu­sie, czę­ścią na stry­chu, czę­ścią w ku­frach i sza­fach a czę­ścią po­roz­wie­sza­ne na ścia­nach.

Po­de­rnisz­ki były wła­sno­ścią Wi­czów.

Ro­dzi­na ta nie do­szła nig­dy ani wiel­kich bo­gactw, ani wiel­kich za­szczy­tów, ale z rodu w ród słu­ży­ła za­wsze oj­czyź­nie wier­nie, sta­jąc na wszel­kie jej za­wo­ła­nie. Po­zo­sta­łe po nich pa­miąt­ki były jej hi­sto­ryą. W pa­miąt­kach tych do­czy­tać się moż­na było i wo­jen i ob­rad, w któ­rych Wi­cze wy­stę­po­wa­li za­wsze oso­bi­ście, za­wsze wła­snym sump­tem, za­wsze po­czci­wie, kła­dąc gło­wy, gdy któ­re­mu taki los padł. Ostat­nim, któ­ry zgi­nął pod Ma­cie­jo­wi­ca­mi, był pan Jó­zef oj­ciec pana Jana, któ­ry w tej­że po­trze­bie cięż­ko ra­nio­ny i jako umar­ły na po­bo­jo­wi­sku zo­sta­wio­ny, wy­le­czył się, i bez pra­wej ręki po­wró­cił pod strze­chę ro­dzin­ną. Był to ostat­ni z ro­dzi­ny Wi­czów. Ro­dzi­na na nim ga­sła.

Pan Jan był pew­ny, że Opatrz­ność, któ­ra bli­sko przez czte­ry wie­ki Wi­cza­mi się opie­ko­wa­ła i tym ra­zem nie do­zwo­li ro­dzi­nie wy­ga­snąć. Nie­jed­no­krot­nie bo­wiem już tak by­wa­ło, że w woj­nach z Mo­ska­la­mi, Ta­ta­ra­mi, Szwe­da­mi lub Ko­za­ka­mi wy­gi­nę­li wszy­scy Wi­cze, wy­jąw­szy jed­ne­go dziec­ka lub ka­le­ki, z któ­re­go roz­ra­dza­li się na nowo. Pew­ność jed­nak­że go za­wio­dła. Po­wró­ciw­szy, oże­nił się i żona w pierw­szym roku po­ży­cia mał­żeń­skie­go po­wi­ła mu cór­kę. Było to na sa­mym po­cząt­ku dzie­wiet­na­ste­go wie­ku. We dwa – na­ście lat póź­niej przy­szło na świat dru­gie dziec­ko – i była to dru­ga cór­ka.

– To już i po Wi­czach… – rzekł pan Jan i ręką mach­nął.

– Ha! niech się boża dzie­je wola…

Stra­cił na­dzie­ję mieć po­tom­ka płci męz­kiej, a to dla tego, że czuł, iż sam już dłu­go nie po­cią­gnie. Po­żył jesz­cze lat parę i umarł, ża­ło­wa­ny przez są­sia­dów, opła­ka­ny przez wło­ścian.. Na ka­mie­niu gro­bo­wym ka­zał so­bie wy­ryć na­pis:

"Tu leży ostat­ni Wicz."

Za­ka­zał do na­zwi­ska do­da­wać imię i ty­tuł, i wspo­mi­nać datę uro­dze­nia i zgo­nu.

Pani Wi­czo­wa, albo ra­czej pani sę­dzi­na – tak ją bo­wiem ty­tu­ło­wa­no z po­wo­du, że nie­bosz­czyk przez parę trie­niów pia­sto­wał urząd sę­dzie­go – po­zo­sta­ła w pa­mięt­nym 1815 r. wdo­wą z dwie­ma cór­ka­mi, z któ­rych star­szej było Fran­cisz­ka, młod­szej Róża. Te­sta­men­tem nie­bosz­czyk zro­bił ją do­ży­wot­nicz­ką ma­jąt­ku i opie­kun­ką dzie­ci.

– Rób z tem wszyst­kiem, co ze­chcesz – były jego w dniu sko­nu wy­ra­zy – ja ci ufam nie­ogra­ni­cze­nie. Wy­cho­wuj cór­ki po bo­że­mu i po pol­sku… Szko­da że mi Bóg nie dał syna… Ha!… cóż ro­bić!….

I za­iste – za­ufa­nie, za­cne­go czło­wie­ka nie mo­gło być le­piej ulo­ko­wa­nem. Sę­dzi­na była ko­bie­tą za­cną, wzo­ro­wą Po­lką, do­brą żoną i poj­mu­ją­cą swo­je po­win­no­ści mat­ką.

Wy­cho­wa­nie dała cór­kom do­mo­we. Fra­nia i Ró­zia wzra­sta­ły i roz­wi­ja­ły się pod sło­mia­ną strze­chą po­de­rni­skie­go dwor­ku, roz­mi­ło­wu­jąc się w do­mo­wem ży­ciu i go­spo­dar­skich za­ję­ciach. Nauk nie po­bie­ra­ły wy­so­kich. Obce ję­zy­ki po­zo­sta­ły dla nich ob­cy­mi. Ale za to, oprócz ka­te­chi­zmu umia­ły do­sko­na­le czy­tać, pi­sać i ra­cho­wać, zna­ły na pal­cach je­ogra­fię po­wszech­ną i pol­ską, hi­sto­ryę świę­tą, po­wszech­ną i pol­ską, gra­ły na for­te­pia­nie, śpie­wa­ły, tań­czy­ły, umia­ły do­brze szyć i nie­zli­czo­ną ilość ro­bó­tek, i zna­ły się się na wszyst­kich szcze­gó­łach ko­bie­ce­go i nie­któ­rych męz­kie­go go­spo­dar­stwa. Ro­zu­mie się, że nie sama sę­dzi­na tego wszyst­kie­go uczy­ła, ale sama do­glą­da­ła na­uczy­cie­la, któ­ry, przy­ję­ty jesz­cze przez nie­bosz­czy­ka, za­czął i za­koń­czył edu­ka­cyę Fra­ni. Fra­nia zaś uczy­ła Ró­zię.

Róż­ni­ca wie­ku mię­dzy sio­stra­mi była ogrom­na. Fra­nia była już doj­rza­łą pan­ną, kie­dy Ró­zia do­pie­ro się z pącz­ka roz­wi­ja­ła. Za­cho­dzi­ła też ogrom­na po­mię­dzy nie­mi róż­ni­ca pięk­no­ści. Fra­nia była brzyd­ka, jak – jak to po­wia­da­ją – grzech śmier­tel­ny; Ró­zia mia­ła wie­le po­do­bień­stwa do hy­mo­ny­ma swe­go – kró­lo­wej kwia­tów, znaj­du­ją­cej się w pierw­szej do­bie roz­kwi­tu. Sio­stry… ro­dzo­ne tak po­dob­ne były do sie­bie, jak je­sien­na noc do ma­jo­we­go po­ran­ku. Jed­na słusz­na, chu­da, dłu­gie­go nosa, żół­ta­wej cery, ob­sy­pa­na na twa­rzy śla­da­mi ospy na­tu­ral­nej; dru­ga śred­nie­go wzro­stu, pulch­niut­ka, czer­stwa, ru­mia­na, ja­sno­oka.

kształt­na, gład­kie­go lica, buj­nych, a jak len pło­wych i mięk­kich war­ko­czy, ist­na ja­gód­ka, bar­dzo po­nęt­na i ca­ło­ścią swo­jej po­sta­ci i każ­dym szcze­gó­łem wdzię­ków z osob­na. Róż­ni­ły się tak­że jesz­cze i tem­pe­ra­men­tem. Star­sza była po­wol­na, spo­koj­na, my­ślą­ca; młod­sza żywa i na­wet tro­chę roz­trze­pa­na. Roz­trze­pa­nia tej ostat­niej było to za­pew­ne po­wo­dem, że tak mat­ka jak pan­na Fran­cisz­ka, po­mi­mo ca­łe­go roz­my­słu, z ja­kim jej wy­cho­wa­nie pro­wa­dzi­ły, tro­chę ją za­nad­to pie­ści­ły – to jest, iż to piesz­cze­nie by­najm­niej dziew­czyn­ce nie szko­dzi­ło – czy­ni­ło ją tyl­ko tro­chę roz­trze­pa­ną, z czem jej bar­dzo było do twa­rzy.

Sto­su­nek do Rózi mat­ki i star­szej sio­stra, dla pa­trzą­ce­go z boku, wy­da­wał się nie­co dziw­nym. Mat­ka była wzglę­dem niej jak bab­ka, sio­stra jak mat­ka. Obie żyły wy­łącz­nie dla niej, do tego stop­nia, że Fran­cisz­ka ska­za­ła się do­bro­wol­nie na sta­ro­pa­nień­stwo, byle tyl­ko Po­de­rnisz­ki w ca­ło­ści dla Rózi na wia­no za­cho­wać. Do tego ro­dza­ju po­świę­ce­nia tyl­ko mat­ka jest zdol­ną. Fran­cisz­ka jed­nak­że na­wet nie wie­dzia­ła, że czy­ni po­świę­ce­nie – nie ro­zu­mia­ła tego wy­ra­zu. Po­pro­stu, po­mi­mo że kil­ku ka­wa­le­rów w róż­nych cza­sach o jej zgła­sza­ło się rękę, nie chcia­ła iść za mąż, aże­by, jak so­bie sa­mej w du­chu mó­wi­ła:

– Nie skrzyw­dzić Rózi… Gło­śno zaś po­wia­da­ła mat­ce:

– Po­sta­no­wi­łam nie iść za mąż, bo je­stem prze­ko­na­ną, że ci co się o mnie oświad­cza­ją, nie sta­ra­ją się o moją oso­bę, ale o po­ło­wę Po­de­rni­szek… wolę być so­bie sta­rą pan­ną.

To jej po­sta­no­wie­nie mia­ło tę do­brą stro­nę, że nie po­cho­dzi­ło z praw­dzi­we­go ani też uda­ne­go do mał­żeń­stwa wstrę­tu, lecz z mi­ło­ści dla sio­stry. Gdy­by bo­wiem po­cho­dzi­ło z praw­dzi­we­go wstrę­tu, by­ło­by ją za­pro­wa­dzi­ło do klasz­to­ru, gdy­by z uda­ne­go, by­ło­by ją od­da­ło w ręce pierw­sze­go lep­sze­go po­sa­go­we­go spe­ku­lan­ta, któ­ry­by ją zdo­łał prze­ko­nać, że się roz­ko­chał w pięk­no­ści jej du­szy, a ta choć rze­czy­wi­ście była pięk­ną, ale nie aż do roz­ko­cha­nia. Pan­na Fran­cisz­ka nie po­sia­da­ła żad­nych bły­skot­nych ta­len­tów, nie prak­ty­ko­wa­ła żad­nych gło­śnych cnót. W oczach ludz­kich była to so­bie o ile moż­na naj­bar­dziej zwy­czaj­na ko­bie­ta; a że do tej zwy­czaj­no­ści łą­czy­ła brzy­do­tę, więc ga­da­no niej, że zła, ską­pa, etc., że nie idzie za mąż dla tego, że nikt jej nie chce, etc… etc… etc Wszyst­ko to była nie­praw­da. Ale – od cze­góż lu­dziom dał Pan Bóg ję­zy­ki?….II.

Po­wieść tedy na­szą roz­po­czy­na­ją trzy ko­bie­ty, miesz­ka­ją­ce w sta­rosz­la­chec­kiem li­tew­skiem gnieź­dzie, peł­nem pa­mią­tek i dzie­jo­wej świę­to­ści. Od gniaz­da wiał niby za­pach tych kwia­tów, z któ­rych psz­czo­ły bio­rą miód i skła­da­ją go w le­śnych bar­ciach, owych od­wiecz­nych ulach, star­szych niż wszyst­kie no­we­go wy­na­laz­ku dzier­żo­ny i nie­dzier­żo­ny.. Wia­ło od nie­go wo­nią sta­ro­ści, nie zgrzy­bia­łej jed­nak­że, ani spruch­nia­łej, może dla tego, że miesz­ka­ła w niem uro­cza a peł­na ży­cia i siły mło­dość. Ta mło­dość, oto­czo­na pa­miąt­ka­mi na­ro­do­wej prze­szło­ści i oskrzy­dlo­na z jed­nej stro­ny przez sta­rą mat­kę z dru­giej przez brzyd­ką sio­strę, sta­no­wi­ła oś, oko­ło któ­rej ob­ra­cał się ży­wot po­de­rni­skie­go dwor­ku. Wszyst­ko było dla niej: i mat­ka, roz­pa­da­ją­ca się nad swo­jem zło­tem oczkiem, i sio­stra czu­wa­ją­ca nad nią jak nad skar­bem, i sta­ry dwo­rek ze wszyst­kie­mi swo­je­mi pa­miąt­ka­mi, i Po­de­rnisz­ki nio­są­ce parę ty­się­cy rocz­nej in­tra­ty i go­ście i spa­ce­ry, i wę­drów­ki w ce­lach na­boż­nych od­pra­wia­ne, i wy­pra­wy do są­sia­dów na imie­ni­ny i hucz­ne w Po­de­rnisz­kach zjaz­dy w ostat­nim dniu maja, w któ­rym wy­pa­da­ły imie­ni­ny sę­dzi­nej. We wszyst­kich oka­zjach Ró­zia wy­su­wa­ną była na­przód, a mat­ka i sio­stra obok niej gra­ły rolę tła ob­ra­zu, na któ­rym jej po­stać na pierw­szym ja­śnia­ła pla­nie.

Ta­kie po­stę­po­wa­nie bywa nie­kie­dy na­cią­ga­nem. Dzie­je się to za­zwy­czaj wów­czas, gdy mat­ka usi­łu­je zła­pać dla cór­ki ka­wa­le­ra. Pani Wi­czo­wej jed­nak­że by­najm­niej o ła­pa­nie nie cho­dzi­ło. Wy­su­wa­ła Ró­zię na­przód, wo­zi­ła ją po oko­li­cy, po­ka­zy­wa­ła lu­dziom naj­przód dla tego, że ją bar­dzo ko­cha­ła, po­wtó­re, tro­chę przez ma­cie­rzyń­ską próż­ność, po­trze­cie dla tego, że zwy­czaj na­ka­zy­wał, ma­jąc cór­kę na wy­da­niu, trzy­mać – jak to się mówi – dom otwar­ty, po czwar­te na­ko­niec dla tego, że tak ro­bi­li inni. Sę­dzi­na nie chcia­ła i nie mo­gła sta­no­wić wy­jąt­ku. Co ro­bi­li inni, to ro­bi­ła i ona, i na­wet z więk­szem niż inni umiar­ko­wa­niem, gdyż nie wo­zi­ła có­rek ani do Wil­na, ani do Grod­na, ani – za gra­ni­cę – do Su­wałk. Wiel­kim świa­tem dla pa­nien Wi­czó­wien był Me­recz. Nie stro­iła ich w kosz­tow­ne ma­te­rye. Nie ku­po­wa­ła dla nich ko­czów i szo­rów. Pan­ny nie zna­ły zbyt­ków. W płó­cien­ko­wych lub weł­nia­nych su­kien­kach, bry­ką na re­so­rach od­by­wa­ły wszyst­kie nie­da­le­kie po­dró­że i wy­ciecz­ki, i ba­wi­ły się do­sko­na­le.

Ba­wi­ły się – to zna­czy – ba­wi­ła się Ró­zia, a Fra­nia jej asy­sto­wa­ła.

Ba­wie­nie się to od­by­wa­ło w kół­ku są­siedz­kiem, na któ­re skła­da­ło się dwa­na­ście do mów sta­rej szlach­ty. Każ­dy z tej szlach­ty, bądź w prze­szło­ści, bądź obec­nie pia­sto­wał ja­kiś urząd, od za­ufa­nia współ­o­by­wa­te­li za­leż­ny. Byli po­mię­dzy nimi mar­szał­ko­wie, pre­ze­si, sę­dzio­wie, pod­sęd­ko­wie. Kil­ku z nich no­si­ło ty­tu­ły woj­sko­we pana ma­jo­ra i pana ka­pi­ta­na. Byli to wszyst­ko lu­dzie po­waż­ni, do­brze uro­dze­ni, po­sse­sy­ona­ci, oj­co­wie ro­dzin, jed­ni star­si, dru­dzy młod­si. Naj­młod­szy li­czył nie mniej jak czter­dzie­ści pięć lat, naj­star­szy nie wię­cej jak lat sześć­dzie­siąt. Pierw­szym był pan Bal­ta­zar Troc­ki, mar­sza­łek po­wia­to­wy, dru­gim pan Ne­po­mu­cen Nusz­kie­wicz, były mar­sza­łek, nie­gdyś kon­fe­de­rat bar­ski, na­stęp­nie żoł­nierz Ko­ściusz­kow­ski, czło­wiek siwy, po­waż­ny i po­wa­ża­ny. Ci dwaj wie­dli w oko­li­cy rej. Pan Bal­ta­zar miał re­pu­ta­cyę głę­bo­kie­go po­li­ty­ka, pan Ne­po­mu­cen ucho­dził za czło­wie­ka, o któ­rym w śred­nich wie­kach po­wie­dzia­no­by sans peur ni re­pro­che. Oba­dwa byli za­moż­ni i go­ścin­ni. Oko­ło nich prze­to ob­ra­cał się ruch oko­li­cy. Oni nada­wa­li ton i ak­cent. Oprócz bo­wiem oso­bi­stej we­wnętrz­nej war­to­ści wa­ży­li jesz­cze i tem, że mie­li ko­nek­sye, sto­sun­ki i ko­li­ga­cye roz­ga­łę­zio­ne na całą Li­twę, a na­wet się­ga­ją­ce aż Pe­ters­bur­ga, gdzie ro­dzo­ny pana Bal­ta­za­ra brat był ad­wo­ka­tem, a pana Ne­po­mu­ce­na sy­no­wiec wy­so­kim w mi­ni­ster­stwie skar­bu urzęd­ni­kiem. Oby­dwu ich ty­tu­ło­wa­no "pa­nie mar­szał­ku:" my jed­nak­że bę­dzie­my ich zwa­li po imie­niu, dla unik­nie­nia w po­wie­ści za­mie­sza­nia.

Pan Ne­po­mu­cen miesz­kał w Prze­ta­kach… pan Bal­ta­zar w Woł­czy­ku. Prze­ta­ki, Woł­czyk i Po­de­rnisz­ki sta­no­wi­ły rów­no­bocz­ny trój­kąt, któ­re­go każ­dy bok miał dwie mile dłu­go­ści… to jest z Po­de­rni­szek rów­ną była od­le­głość i do Prze­ta­ków i do Woł­czy­ka. Śro­dek tego trój­ką­ta za­le­wa­ły trzę­sa­wi­ska i je­zio­ra, i za­peł­nia­ły so­sno­we bory, śród któ­rych le­ża­ło kil­ka­na­ście osad. Po­mię­dzy temi osa­da­mi ko­mu­ni­ka­cya była tego ro­dza­ju, jak dro­gi do Po­de­rni­szek pro­wa­dzą­ce. Trud­ność ta jed­nak­że by­najm­niej nie prze­szka­dza­ła ko­mu­ni­ko­wa­niu się. La­tem i zimą są­sie­dzi jeź­dzi­li do są­sia­dów, ale naj­gę­ściej w Maju, w tym bo­wiem mie­sią­cu oka­zya na­stę­po­wa­ła po oka­zyi. Za­czy­na­ło się 16 Maja w Prze­ta­kach imie­ni­na­mi pana Nusz­kie­wi­cza. We czte­ry dni na­stę­po­wa­ły imie­ni­ny jego syna Pio­tra, a po Pio­trze co dru­gi dzień, wy­pa­da­ło Fe­lik­sa, De­zy­de­ry­usza i Grze­go­rza, to jest imie­ni­ny pani sę­dzi­ny Szym­kaj­ło­wej, pana ka­pi­ta­na Pusz­kie­wi­cza i jego bra­ta pod­ko­mo­rze­go. Mag­da­le­ny imię no­si­ła pani mar­szał­ko­wa Troc­ka, Pe­tro­ne­li sę­dzi­na Wi­czo­wa. Więc – całe są­siedz­two zjeż­dża­ło się naj­przód do pana Ne­po­mu­ce­na i ba­wi­ło u nie­go dni pięć. Szó­ste­go dnia je­cha­no do pań­stwa Szym­kaj­łów, ósme­go do ka­pi­ta­na Pusz­kie­wi­cza, dzie­sią­te­go do pod­ko­mo­rze­go Pusz­kie­wi­cza, dwu­na­ste­go do mar­szał­kow­stwa Troc­kich a po wy­by­ciu w tem ostat­niem miej­scu czte­rod­niów­ki, wszyst­ko co żyło cią­gnę­ło do Po­de­rni­szek na Pe­tro­ne­lę i z Po­de­rni­szek do­pie­ro roz­jeż­dża­no się po do­mach. Ma­jo­wi wtó­ro­wał Sty­czeń, któ­ry roz­po­czy­nał za­pu­sty Bal­ta­za­rem, imie­ni­na­mi pana Troc­kie­go i wy­wo­ły­wał sze­reg ku­li­gów, trwa­ją­cych jed­nym nie­prze­rwa­nym cią­giem aż do ostat­nie­go wtor­ku,

O! ba­wio­no się tam. Miesz­kań­ce miast nie mają i mieć nie mogą o tych wiej­skich za­ba­wach wy­obra­że­nia. Co tam za we­so­łość! – tem więk­sza, że po­łą­czo­na z tru­dem po­dró­ży, z po­trze­bą prze­ła­my­wa­nia pew­nych prze­szkód.

Oj! by­łoż we­so­ło.

Lecz za­miast ba­wić czy­tel­ni­ka ogól­ni­ko­wym opi­sem, le­piej wpro­wa­dzę go na imie­ni­ny pana Bal­ta­za­ra do woł­czyc­kie­go dwo­ru.

Dwór to był nie dwo­rek – choć na Li­twie, a z pa­ła­co­we­mi pre­ten­sy­ami. Znać było, że panu Bal­ta­za­ro­wi nie ob­cym był wiel­ki świat. Rzu­ca­ło się to w oczy na sam wi­dok ze­wnętrz­no­ści jego po­miesz­ka­nia. Dom kry­ty bla­chą, a bla­cha po­ma­lo­wa­na na czer­wo­no. Nad da­chem wzno­si­ły się kon­duk­to­ry, a za­miast ostrzesz­ka szły do koła ryn­ny, któ­re desz­czo­wą wodę od­pro­wa­dza­ły do zbu­do­wa­nej na środ­ku po­dwó­rza cy­ster­ny. Okna wiel­kie, sztu­ka­te­ryą ozdo­bio­ne i w ża­lu­zyę za­miast okien­nic opa­trzo­ne. Ścia­ny mia­ły ko­lor ka – nar­ko­wy a gzym­sy i pi­la­stry bia­ły. Ga­nek zdo­bi­ła ko­lum­na­da. Z gan­ku wcho­dzi­ło się do du­żej okrą­głej sie­ni – z sie­ni do sa­lo­nu, tak wiel­kie­go jak rajt­szu­la, z ga­le­ryą dla mu­zy­ki, z pa­ra­pe­to­we­mi drzwia­mi na ogród i z dwo­ma rzę­da­mi ko­lumn, dzie­lą­cych go na trzy czę­ści, środ­ko­wą i dwie po­bocz­ne. Był to sa­lon ba­lo­wy. Do nie­go z jed­nej stro­ny przy­ty­kał sa­lon ja­dal­ny, z dru­giej ba­wial­ny, a da­lej szły róż­ne, roz­ma­itej wiel­ko­ści i na­zwy po­ko­je, z któ­rych więk­sza po­ło­wa prze­zna­czo­ną była dla go­ści, rów­nie jak i ob­szer­ne ofi­cy­ny, po­sta­wio­ne obok dwo­ru ze stro­ny prze­ciw­le­głej staj­niom, mo­gą­cym koni sto z górą po­mie­ścić.

Dwór woł­czyc­ki w każ­dej chwi­li przy­go­to­wa­ny był na przy­ję­cie zgro­ma­dze­nia licz­ne­go. Na Trzech Kró­li jed­nak­że go­to­wość zwy­czaj­na nie za­wsze wy­star­cza­ła. Dwór, po­mi­mo ob­szer­no­ści swo­jej, nie mógł po­mie­ścić wszyst­kich. Z tego po­wo­du bra­no ku po­mo­cy fol­wark i cha­łu­py chłop­skie, po któ­rych kwa­te­ro­wa­no go­ści niby żoł­nie­rzy.

Go­ście zjeż­dża­li się zwy­kle od dwu­na­stej do wie­czo­ra. Kto miesz­kał bli­żej, przy­jeż­dżał póź­niej, rów­no z po­da­niem świec. Kto miesz­kał da­lej, wy­bie­rał się z domu rano, aże­by w dłuż­szej po­dró­ży nie na­ra­zić się broń Boże na za­dym­kę, nie zmy­lić' dro­gi, i za­miast do Woł­czyk Bóg wie gdzie? nie za­je­chać.

W 1830 roku, jak w każ­dym, pań­stwo Troc­cy w dniu Trzech Kró­li przyj­mo­wa­li goś – ci ze zwy­kłą, a ich do­sto­jeń­stwu i to­wa­rzy­skie­mu po­ło­że­niu od­po­wied­nią uro­czy­sto­ścią. Mar­sza­łek wy­go­lo­ny, bez wą­sów w gra­na­to­wym z błysz­czą­cy­mi gu­zi­ka­mi fra­ku, w bia­łej ka­mi­zel­ce i bia­łym halsz­tu­chu, w ża­bo­tach i man­kie­tach, wy­cho­dził do sie­ni na spo­tka­nie no­wo­przy­by­łych, wi­tał, dzię­ko­wał za skła­da­ne ży­cze­nia, i wpro­wa­dzał przez sa­lon ba­lo­wy do ba­wial­ne­go, gdzie mar­szał­ko­wa, w ak­sa­mit­nej krwaw­ni­ko­we­go ko­lo­ru suk­ni, ubra­nej… w ko­ron­ki, ha­fty i dro­gie ka­mie­nie, ocze­ki­wa­ła, wi­ta­ła i sie­dzieć pro­si­ła. Ce­re­mo­nia ta po­wta­rza­ła się co mo­ment. Mar­sza­łek był cią­gle w ru­chu po­mię­dzy sie­nią a ba­wial­nym sa­lo­nem. Mar­szał­ko­wa wciąż się pod­no­si­ła i sia­da­ła i sie­dzieć pro­si­ła, i o zdro­wie naj­przód a po­tem o dro­gę py­ta­ła. Na to ostat­nie py­ta­nie od­po­wie­dzi były zra­zu jed­no­gło­śnie po­chwal­ne:

– Wy­bor­na dro­ga… Dzień prze­ślicz­ny… Mróz tęgi ale bez wia­tru…

Pod wie­czór jed­nak­że jed­no­gło­śność po­chwal­na zmie­ni­ła się na na­gan­ną:

– Dro­ga by­ła­by jaką taką, ale pora okrop­na… Coś strasz­ne­go na dwo­rze… Wiatr dmie i nie­sie tu­ma­ny śnie­gu. Dro­ga zu­peł­nie za­wia­na, nie wi­dać śla­dów, a co go­rzej oczu otwo­rzyć nie spo­sób… Bia­da temu, co się spóź­nił…

Rze­czy­wi­ście li­tew­ska zima roz­hu­ka­ła się po swo­je­mu.

Li­twi­ni przed­sta­wia­ją so­bie zimę bar­dzo po­etycz­nie. Wcie­la­ją ją w po­stać star­ca, trzą­sa­ją­ce­go siwą bro­dą, i przez ogrom­ne dmu­cha­ją­ce­go wą­si­ska. Trzą­sa­nie spra­wia śnieg, dmu­cha­nie za­wie­ję. Mi­mo­cho­dem po­zwo­lę so­bie zro­bić uwa­gę, że dzi­wi mnie, dla­cze­go tej po­sta­ci nie zu­żyt­ko­wał do­tych­czas ża­den po­eta, ani ma­larz, ani rzeź­biarz. Co to za po­sąg moż­na­by wy­kuć z li­tew­skiej zimy! Ale mniej­sza o to. Wra­cam do opo­wia­da­nia.

Sta­rzec się na­dął i dmu­chał z siły ca­łej, jak­by z wiel­kie­go gnie­wu, na tę ci­szę, któ­ra w przed i po­po­łu­dnio­wych pa­no­wa­ła go­dzi­nach. Wąsy mu się skłę­bi­ły i za­dy­mi­ły. Po bo­rach po­szedł szum szy­szek so­sno­wych, ło­mot ga­łę­zi i ten ło­skot głu­chy, dziw­ny a prze­ra­ża­ją­cy, wia­tru, na­dzie­wa­ją­ce­go się na mil­jo­ny igieł. Był dzień, było wid­no w do­mach, świec nikt nie my­ślał za­pa­lać, a prze­cież nic wi­dzieć nie moż­na było. Kto je­chał, je­chał na chy­bił tra­fił, spusz­cza­jąc się na in­stynkt koń­ski.

Do­brze było tym, co do Woł­czy­ka za­wcza­su przy­je­cha­li. Prze­cha­dza­li się po cie­płych sa­lo­nach, gwa­rzy­li i przez po­ry­so­wa­ne w mroź­ne de­se­nie szy­by na dwór wy­glą­da­li, po­sy­ła­jąc wes­tchnie­nia nie ko­niecz­nie szcze­re, pod ad­re­sem tych, któ­rych się jesz­cze spo­dzie­wa­no. W ca­łem zgro­ma­dze­niu był tyl­ko je­den, co wzdy­chał szcze­rze. Ten nie po­prze­sta­wał na wy­glą­da­niu przez okno. Co kil­ka mi­nut wy­cho­dził na ga­nek, nb… bez fu­tra i czap­ki, sta­wał na sa­mej kra­wę­dzi, wy­cią­gał szy­ję i nie­spo­koj­nem okiem ba­dał, niby ma­ry­narz, ho­ry­zont. I co kil­ka mi­nut sam do sie­bie mó­wił:

– To się nie uspo­koi do ju­tra… Mój Boże! mój Boże!…. Je­że­li ona w tej chwi­li je­dzie… Mnie tu cie­pło i za­cisz­nie… a jej?…. tam?….

I po­wra­cał na sa­lo­ny i znów wy­cho­dził.

Tak po­wra­cał i wy­cho­dził aż do zmro­ku, a o zmro­ku stał się taki smut­ny, jak­by go wiel­kie spo­tka­ło nie­szczę­ście.

Zo­staw­my go wła­sne­mu smut­ko­wi, a sami prze­nie­śmy się na dro­gę z Po­de­rni­szek do Woł­czy­ka pro­wa­dzą­cą.

Dro­ga ta szła naj­przód bo­rem, po­tem po­lem, na­stęp­nie znów bo­rem i pod sa­mym Woł­czy­kiem wy­cho­dzi­ła znów na pole. Mi­nąw­szy pierw­szy bór, roz­cho­dzi­ła się w trzy stro­ny i do­cho­dząc do dru­gie­go boru, znów się roz­cho­dzi­ła, nie li­cząc w to róż­nych, cze­pia­ją­cych się jej w kil­ku­na­stu miej­scach po­bocz­nych dróg i dro­żyn, pro­wa­dzą­cych do wsiów, to na zrę­by, to na je­zio­ra. Przy pierw­szem roz­sz­cze­pie­niu sta­ła karcz­ma do pół w le­sie scho­wa­na, zbu­do­wa­na nie we­dług na­ry­su dla kar­czem w ca­łej Pol­sce przy­ję­te­go, to jest, z tak zwa­ną pod­sie­nią i staj­nią, umiesz­czo­ną pod jed­nym z miesz­kal­ne­mi izba­mi da­chem. Nie mia­ła wrót, tyl­ko drzwi zwy­kłe; staj­nia zaś była do niej z tyłu przy­cze­pio­na i to nie staj­nia a ra­czej chlew ze żło­bem, przy któ­rym za­wsze sta­ła para wierz­ga­ją­cych i ką­sa­ją­cych ko – ni. Do tego chle­wu wcho­dzi­ło się jak do piw­ni­cy, a w tej piw­ni­cy była ta szcze­gól­ność, że ka­wa­łek ścia­ny, wraz z po­lo­wą żło­bu otwie­rał się jak drzwi i pro­wa­dził do dru­giej jesz­cze głę­biej wko­pa­nej piw­ni­cy, ob­szer­nej i ma­ją­cej kształt po­dłuż­ne­go kwa­dra­tu, na któ­re­go dłuż­szych sta­ran­nie ocem­bro­wa­nych bo­kach umiesz­czo­ne były żło­by i dra­bi­ny. Przy tych żło­bach i dra­bi­nach moż­na było wy­god­nie trzy­dzie­ści po­sta­wić koni. O tej jed­nak dru­giej piw­ni­cy, a ra­czej pod­ziem­nej staj­ni, wie­dzie­li nie wszy­scy co tę karcz­mę zna­li, a do tych nie wszyst­kich na­le­ża­ła naj­przód pani Wi­czo­wa, do któ­rej ona… jako do wła­ści­ciel­ki grun­tu, na któ­rym była zbu­do­wa­ną, na­le­ża­ła. Ta­kich nie wszyst­kich było bar­dzo dużo.

Sama karcz­ma skła­da­ła się z sie­ni i dwóch izb. Z tych, w pierw­szej był szynk, w dru­giej mie­ści­ła się licz­na ro­dzi­na aren­da­rza, w sile wie­ku żyda, któ­re­go po­zór za­po­wia­dał atle­tycz­ną siłę cia­ła, po­łą­czo­ną z wy­ra­zem pew­nej su­ro­wo­ści i roz­trop­no­ści, roz­la­nym na jego twa­rzy. Żyd ten no­sił szcze­gól­ne na­zwi­sko. Nie umiem po­wie­dzieć, czy było praw­dzi­wem, czy­li też przy­bra­nem lub nada­nem. Na­zy­wa­no go Ce­za­rem. Dla nie­go też to za­pew­ne karcz­mę prze­zwa­no Rzy­mem. Oko­licz­na za­ścian­ko­wa szlach­ta była głę­bo­ko prze­ko­na­ną, że w tej to karcz­mie od­by­ła się ostat­nia Twar­dow­skie­go z dja­błem roz­pra­wa.

Ce­zar od dwu­dzie­stu prze­szło lat dzier­ża­wił u pani Wi­czo­wej Rzym i za jej wia­do­mo­ścią szyn­ko­wa! go­rzał­ką, a bez jej wia­do­mo­ści han­dlo­wał koń­mi kra­dzio­ny­mi. Głu­che pory i bli­skość gra­ni­cy wiel­ce temu han­dlo­wi sprzy­ja­ły.

W dniu imie­nin pana Bal­ta­za­ra, nad wie­czo­rem, kie­dy za­wie­ru­cha już się była roz­hu­la­ła, przed Rzy­mem za­trzy­ma­ły się pa­ro­kon­ne san­ki, w san­kach sie­dzia­ło dwóch lu­dzi, je­den na koź­le w ko­żu­chu ba­ra­nim i ogrom­nych o dwóch pal­cach rę­ka­wi­cach weł­nia­nych, dru­gi w sie­dze­niu, za­ku­ta­ny fu­trem, ob­wią­za­ny chust­ką i okry­ty ba­ra­ni­cą. Przy dy­sz­lu był dzwo­nek. Jak tyl­ko się za­trzy­ma­li, fur­man z ko­zła ze­sko­czył i po­czął okry­wać de­ra­mi moc­no dy­szą­ce ko­nie. A nim on okry­wa­nia skoń­czył, we drzwiach karcz­my, wy­wa­bio­ny za­pew­ne od­gło­sem dzwon­ka, uka­zał się Ce­zar. Czło­wiek w fu­trze wy­sta­wił twarz z koł­nie­rza, dmuch­nął i za­py­tał:

– A cóż?….

– Nic… – była od­po­wiedź Ce­za­ra.

Po chwi­li czło­wiek w fu­trze znów za­py­tał:

– Prze­jeż­dża­ła już tędy pani z Po­de­rni­szek?

– Jesz­cze nie…

– Mo­żeś prze­śle­pił…

Żyd ru­szył ra­mio­na­mi i od­parł:

– Jesz­cze co!…. Gdzież­by ja mógł prze­śle­pić!…. Ona się za­wsze przy karcz­mie dla wy­tchnie­nia ko­niom i da­nia lu­dziom po kie­lisz­ku wód­ki za­trzy­mu­je… Tem bar­dziej za­trzy­ma­ła­by się dziś na taką po­go­dę…

– To praw­da.… – od­rzekł czło­wiek w fu­trze, po­wo­li wy­siadł z sa­nek i po­prze­dza­ny przez Ce­za­ra, wszedł naj­przód do szyn­ko­wej, na­stęp­nie do izby miesz­kal­nej, a cho­dząc po izbie wy­cią­gał się i po­wta­rzał:

– Otóż po­go­da!…. nu!…. Daj tam Gry­szy kie­li­szek wód­ki, tyl­ko mia­ry nie ża­łuj…

Ce­zar mru­gnął na żonę – ta wy­szła – a sam po­zo­stał w izbie.

– U cie­bie tu cie­pło… – rzekł po­dróż­ny.

– Cóż dziw­ne­go… Pie­ce do­bre, jest czem pa­lić… – od­parł żyd, sta­jąc pod pie­cem.

– Jest kto z na­szych?….

– Nie ma ni­ko­go… Na ro­bo­cie… – A przy żło­bie jest co?….

– Nie ma nic…

– Czort pa­bie­ri!…… – za­wo­łał po­dróż­ny po ros­syj­sku… za­trzy­mu­jąc się przed ży­dem.

Za­uwa­żyć win­ni­śmy, że po­dróż­ny mó­wiąc po pol­sku, lek­ko za­ry­wał ak­cen­tem; gdy zaś chciał się do­bit­niej wy­ra­zić do wła­snej ucie­kał się mowy.

– Czort pa­bie­ri!…… – za­wo­łał za­trzy­mu­jąc się przed Ce­za­rem i w oczy mu pa­trząc. – Coż z tego bę­dzie?….

– Co bę­dzie?…, nic nic bę­dzie… Trze­ba cier­pli­wie cze­kać.

– Oni próż­nu­ją…

– Ta!…… – od­rzekł żyd od nie­chce­nia. – Te­raz świę­ta i zima i wiel­kie śnie­gi…

– Zło­dziej, co świę­tu­je i zimy się boi, zło­dzie­jem być nie wart… – rzekł do­bit­nie po­dróż­ny. Ja­bym ich wsiech w ka­tor­gu su­ki­nych sy­nów!….

– Po śnie­gu nie tak to ła­two, jak się zda­je… Moż­na czło­wie­ka jak za­ją­ca tro­pić…

– Hm!…… – mruk­nął po­dróż­ny i po­czął znów cho­dzić, po­pra­wiw­szy na gło­wie czap­kę któ­ra mia­ła pą­so­wą ob­wód­kę. – U cie­bie, Ce­za­rze, go­rą­co…

– Niech się wiel­moż­ny za­si­da­tel roz­bie­rze… – od­po­wie­dział żyd obo­jęt­nie… – Może wiel­moż­ny pan ze­chce co prze­ką­sić… Mam szczu­pa­ka fa­sze­ro­wa­ne­go i do­bry wisz­niak,

– Twe­go szczu­pa­ka i twój wisz­niak scho­waj dla sie­bie… – od­rzekł za­si­da­tel z przy­ci­skiem, – Ja jadę do Woł­czyk na imie­ni­ny, a tam do­sta­nę coś lep­sze­go na prze­ką­skę… ale się roz­bio­rę dla tego, żeby z tobą ra­chu­nek zro­bić…

To mó­wiąc roz­wią­zał chust­kę zrzu­cił fu­tro i po­zo­stał w ber­la­czach, czap­ce i mun­du­rze z czer­wo­nym koł­nie­rzem.

– Cóż ra­chu­nek?….

– Bar­dzo krót­ki… – od­po­wie­dział żyd – siedm koni, po pięć ru­bli, to trzy­dzie­ści pięć ru­bli…

– Łżesz… Nie siedm a dzie­więć…

– Nu!…. a co ja panu mam na to od­po­wie­dzieć?….

– Za­klnij się "af maj­ne mu­nes" i "put chaj­rem."

– Aj maj­ne mu­nes, put­chaj­rem… – od­rzekł Ce­zar z uśmie­chem. – Bo­daj­bym z dzie­ci po­cie­chy nie do­cze­kał, je­że­li od ostat­nie­go ra­chun­ku było wię­cej jak siedm…

– Da­waj pie­nią­dze tyl­ko zlo­tem albo bo­maż­ka­mi, bo mi sre­bro kie­sze­nie po­obry­wa…III.

Na dwo­rze hu­czał, świ­stał i wył wi­cher, wy­do­by­wa­jąc z sie­bie tony ża­ło­sne i groź­ne. Tu­ma­ny śnie­gu nio­sły się jak pia­sek na Sa­cha­rze i ude­rza­jąc o okna, ło­po­ta­ły w szy­by skrzy­dłem zmo­ry. Przy cien­kiej ło­jo­wej świecz­ce, w cięż­kim, mo­sięż­nym osa­dzo­nej krzy­wo lich­ta­rzu, sie­dział w Rzy­mie nasz po­dróż­ny przy sto­li­ku pod oknem, po­sta­wio­nym mię­dzy dwo­ma łóż­ka­mi. Na trze­ciem łóż­ku spa­ło kil­ko­ro ba­cho­rów. Pod pie­cem, na ła­wecz­ce, drze­ma­ła ży­dów­ka i stał w groź­nej po­zy­cyi Ce­zar. W szyn­kow­nej izbie, na la­wie, wy­cią­gnął się Gry­sza. Przed karcz­mą sta­ły san­ki z koni wy­przę­żo­ne.

Po­dróż­ny po­chy­lił gło­wę i za­du­mał się. W izbie pa­no­wa­ła ci­sza.

Ko­rzy­sta­jąc z tej ci­szy, za­zna­jo­mię czy­tel­ni­ka bli­żej z po­sta­cią po­wo­ła­ną do ode­graw na­szej po­wie­ści jed­nej z głów­niej­szych ról.

Czło­wiek w mun­du­rze z czer­wo­nym koł­nie­rzem, któ­re­go Ce­zar ty­tu­ło­wał "wiel­moż­nym za­si­da­te­lem," byt to ja­sny blon­dyn, re­gu­lar­nych ry­sów twa­rzy, wię­cej niż mier­ne­go wzro­stu, sil­nej i kształt­nej bu­do­wy cia­ła. Wie­ku mógł mieć oko­ło trzy­dzie­stu lat. Moż­na­by go na­zwać męż­czy­zną przy­stoj­nym, gdy­by nie pe­wien wy­raz fał­szu, czy też my­śli ukry­tej, strze­la­ją­cy z oczów, w kró­rych czy­ta­łeś jesz­cze wy­raz od­wa­gi, albo zu­chwal­stwa – może bez­czel­no­ści. Ten wy­raz spra­wiał, że za­si­da­tel nie mógł po­sia­dać wła­dzy po­cią­ga­nia ku so­bie lu­dzi, ale wzbu­dzał ku wła­snej oso­bie pe­wien ro­dzaj po­sza­no­wa­nia wstręt­ne­go. Za­si­da­tel był u nas po­sta­cią tak zna­ną, że nie mam po­trze­by roz­wo­dzić się nad jej zna­cze­niem. Ni­ko­go też za­pew­ne nie dzi­wi­ła spół­ka jego ze zło­dzie­jem. Wiel­ką by­ło­by nad­zwy­czaj­no­ścią, gdy­by kto wy­grze­bał bia­łe­go kru­ka – za­si­da­te­la nie ba­wią­ce­go się zło­dziej­stwem. Jest to za­sto­so­wa­nie do służ­by cy­wil­nej pra­wi­dła, któ­re po­da­je Ma­chia­wel dla za­pew­nie­nia wier­no­ści żoł­nie­rzy. Ra­dzi on do­zwo­le­nie ra­bun­ku. Zło­dziej­stwo jest tak­że ra­bun­kiem, tyl­ko za­ma­sko­wa­nym, i dla­te­go tem wła­ściw­szem dla lu­dzi, któ­rych głów­nem za­da­niem jest szpie­go­stwo. Wy­kra­da­nie pie­nię­dzy ćwi­czy w wy­kra­da­niu ta­jem­nic. Pierw­sze urzęd­nik za­cho­wu­je na wła­sny, dru­gie od­da­je na pań­stwo­wy uży­tek. I jemu z tem do­brze i pań­stwu do­brze. Dwa in­te­re­sy idą w pa­rze, wspie­ra­jąc się wza­jem­nie, a tak są z sobą zwią­za­ne, że je­den bez dru­gie­go ist­nieć nie może.

Ale czyż każ­dy urzęd­nik ko­niecz­nie muci być zło­dzie­jem?….

Ko­niecz­nie – każ­dy po­li­cyj­ny, z tym do­dat­kiem, że spe­cy­al­no­ścią tego ostat­nie­go są ko­nie. Każ­dy bo­wiem ma swo­ją spe­cy­al­ność. Zgrze­szył­bym prze­to prze­ciw praw­dzie, gdy­bym jako nie zło­dzie­ja przed­sta­wił czy­tel­ni­kom Mi­ko­ła­ja Paw­ło­wi­cza Hil­fer­din­ga.

Był zło­dzie­jem, ale obok tego ucho­dził za po­czci­we­go czło­wie­ka. Tą szcze­gól­ne­go ro­dza­ju re­pu­ta­cyę za­wdzię­czał uczyn­no­ści z jaką za­ła­twiał szla­chec­kie, kry­mi­na­łem pach­ną­ce in­te­re­si­ki. Umiał za pie­nią­dze "cho­wać – jak ros­syj­skie po­wia­da przy­sło­wie – koń­ce w wodę." Brał ła­po­we i za­wsze zro­bił cze­go od nie­go chcia­no. To sta­no­wi­ło jego po­czci­wość.

Szlach­ta po­wia­da­ła:

– Inny szel­ma weź­mie i nie zro­bi…

– Z tego po­wo­du, a tak­że i dla tego, że się mie­nił kur­landz­kim szlach­ci­cem, szlach­ta li­tew­ska chęt­nie go przyj­mo­wa­ła, hoj­nie opła­ca­ła i nie na­der uważ­nie w oczy mu pa­trzy­ła,

Mi­ko­łaj Paw­ło­wicz sie­dział przy sto­le w mil­cze­niu, po­chy­lił ku ko­la­nom czo­ło i zda­wa­ło się, jak­by się w wy­cie wia­tru wsłu­chi­wał.

Po chwi­li mil­cze­nia pod­niósł gło­wę, spoj­rzał na za­mu­ro­wa­ne mro­zem szy­by i rzekł gło­śno, ale sam do sie­bie.

– Już ona nie przy­je­dzie… Kto­by na taką za­wie­ru­chę jeź­dził…

– Cóż to wiel­moż­ne­mu za­si­da­te­lo­wi na na­tem za­le­ży, aże­by się pani sę­dzi­ny w Rzy­mie do­cze­kać?…. –

– Nie o sę­dzi­nę mi cho­dzi!…… – od­parł za­si­da­tel żywo – Czort pa­bie­ri! sta­rą babę i jej star­szą cór­kę se­kut­ni­cę, co spo­glą­da na mnie, jak­by mnie zjeść chcia­ła… Chcę się do­cze­kać Rózi i po­słu­żyć jej za prze­wod­ni­ka przez śnie­ży­ste za­spy…

– E… – ode­zwał się Ce­zar i ję­zy­kiem cmok­nął, – Hm… A toć to wiel­moż­ny pan ma ni­cze­go oko…

– Ależ-bo ład­na, szel­ma…

– Nu, nu. To nie ma co o tem mó­wić…

– Dla­cze­go?….

– Ład­nem jest słoń­ce, ład­ne­mi są na nie­bie gwiaz­dy, a nie­chże­by mnie albo panu za­chcia­ło się do­stać słoń­ca, albo któ­rej z naj­mniej­szych gwiaz­de­czek…

– Iii… – pod­chwy­cił Mi­ko­łaj Paw­ło­wicz. – Ty bo, Ce­zar, ga­dasz z wy­so­ka, od gwiazd… Bierz się ni­żej… Ja taki czło­wiek jak każ­dy inny…

Aren­darz spoj­rzał szy­der­czo. Co Hil­fer­ding zro­zu­miał wi­dać, bo od­po­wie­dział.

– Taki aku­rat ru­ski, jak i ty. Uro­dzi­łem się ni­tem ni owem… Było mi po­trze­ba, zro­bi­łem się Ru­skim. By­ło­by po­trze­ba, zro­bił­bym się Niem­cem… Bę­dzie po­trze­ba, zro­bię się Po­la­kiem… Je­że­li Ró­zia do­bra Po­lka, to coś jej prze­cie po­win­no na­tem za­le­żeć, aże­by ż ta­kie­go jak ja czło­wie­ka Po­la­ka zro­bić…

– Za­pew­ne… – wsu­nął żyd.

– A! jej-Bohu!, był­bym Po­la­kiem do­sko­na­łym – cią­gnął da­lej, nie zwa­ża­jąc na iro­nicz­ny ton uwa­gi Ce­za­ra. – Bo, czyż to tak trud­no!…, zwłasz­cza, gdy­bym zo­stał pa­nem Po­de­rni­szek… Nie wiel­ka to rzecz, ale, prze­cie… Sta­rą-bym osa­dził na chle­bie i wo­dzie. Fra­ni dał­bym nogą gdzieś, a to­bie bym spu­ścił po ru­blu od ko­nia…

Żyd nic na to nie od­po­wie­dział.

– Słu­chaj, Ce­zar. – pod­nie­sio­nym gło­sem cią­gnął za­si­da­tel. – Gdy­byś ty po­mógł mi do­stać Ró­zię, to bym ci dwa­na­ście koni bez oku­pu pu­ścił…

– Nu, a jak­że to po­módz?….

– Cie­bie sę­dzi­na za uczci­we­go trzy­ma czło­wie­ka?

– Nu i cóż z tego?….

– Z tobą ona rada roz­ma­wia?….

– Nu?….

– Mów­że ty jej, że nie ma sta­tecz­niej­sze­go i lep­sze­go czło­wie­ka na­de­mnie… Po­wiedz jej, żeby mnie wzię­ła za zię­cia… Po­wiedz jej, że chciał­bym prze­stać być ru­skim.

Ce­zar, za­miast od­po­wie­dzi, po­czął so­bie pod no­sem, ci­chym pół­gło­sem, ma­ju­fes nu­cić.

– Cóż ty na to?….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: