- nowość
- promocja
- W empik go
Drugie dno. Tom 3. Komisarz Feliks Frączak - ebook
Drugie dno. Tom 3. Komisarz Feliks Frączak - ebook
Komisarz Feliks Frączak był zadowolony. Wszystkie sprawy, które prowadził, zostały pomyślnie zamknięte, a on mógł pojechać na zasłużony urlop. I wtedy dotarła do niego informacja o dziwnych napadach na… sklepy z akcesoriami dla zwierząt. O co może chodzić? Komu zależy na eliminowaniu kolejnych sklepów i dlaczego? Kierowany intuicją komisarz zaczyna sprawdzać tropy, a te doprowadzą go do zaskakujących odkryć. Nieocenioną pomocą w zataczającym coraz szersze kręgi śledztwie okaże się wsparcie starszej aspirant Adeli Hartung, dawnej przyjaciółki policjanta Gosi oraz… kotów.
Polecamy również "W ciemności nocy" oraz "Zabójczy spektakl".
Ewa Agnieszka Frankowska – dziennikarka i pisarka. Wielbicielka zagadek i tajemnic. Lubi koncerty skrzypcowe Jana Sebastiana i belgijską czekoladę. Kolekcjonuje recepty i przepisy na śmierć. Osobiście ich nie sprawdza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8019-116-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad wzgórzem Croix-Rousse wschodził księżyc, rozświetlając pokryte drzewami zbocze. Było późno, kiedy z dwukilometrowego tunelu wyjechał ciemny samochód i skręcił do brzegu rzeki, gdzie ruch był większy. Było tu także więcej ludzi.
Woda łagodziła codzienny skwar, nadzieja na chłód ściągnęła na nocny spacer całe rodziny. Na ławkach bliżej wody biesiadowano, obok mostu Clemenceau toczyły się zaangażowane rozmowy, między Passerelle Masaryk a mostem Schumana więcej śpiewano i tańczono. Polegiwano też na kocach rozłożonych na resztkach wypalonego przez słońce trawnika. Betonowe chodniki uwalniały zmagazynowane w ciągu dnia ciepło, wszyscy marzyli o chłodniejszych powiewach znad rzeki.
Samochód przystanął przy Quai Gillet, zajmując ostatnie wolne miejsce naprzeciw małego parku dla psów.
Przy dalszej kei, między mostami cumowały mieszkalne barki: dwie ciemne, ciche, trzecia pełna świateł i ludzi. Żadna nie robiła wrażenia porzuconej. Lakier burt błyszczał świeżością, trapy wyglądały na zadbane, a drzwi na mocne i dobrze zamknięte. Nad promenadą, na wyższym poziomie, zaraz za wąską jezdnią Quai Gillet zbudowano szereg kamienic, z których okien i balkonów wypływało całkiem dużo światła i dźwięków. Woda Saony lekko falowała, ostatnie statki z bawiącymi się pasażerami kończyły rejsy i wracały na przystań La Confluence. Samochód wyłączył silnik i zgasił światła. Nikt z niego nie wysiadł.
O dwudziestej pierwszej dwadzieścia przepłynął wycieczkowy statek Hermes, zostawiając za sobą kuszące zapachy serwowanej na pokładzie kolacji i przyjemne dźwięki granego na żywo jazzu. Koło dwudziestej drugiej szara łódź policyjna rozcięła wodę i wzbudziła fale, których miarowe uderzenia o stalowe burty barek i o beton nabrzeża trochę zagłuszyły dźwięki zabaw na promenadzie. Wzdłuż zachodniego brzegu Saony przemknął samochód strażaków, mocnym sygnałem przykuwając uwagę spacerujących i denerwując mieszkańców kończących kolację na balkonach, tarasach i w domach. W okolicy Île Barbe sygnał karetki ucichł, obok barek zrobiło się ciszej, tylko z ocienionej ławki blisko mostu dobiegały pokrzykiwania i dźwięk puszek wrzucanych do metalowego kosza.
Od drugiego brzegu Saony odbił mały ponton, zwany tu zodiakiem, i raźno płynął w poprzek leniwego nurtu. Woda była dość nisko, a wioślarz odpychał się mocnymi pociągnięciami wioseł. Łódka zbliżyła się do środkowej barki i w jej cieniu zniknęła z pola widzenia ewentualnych patrzących. Nikt zresztą nie zwróciłby na nią uwagi, łodzie i kajaki pływały tu często.
Saona była głęboką, przystosowaną do żeglugi rzeką. Była nie tylko miejscem wakacyjnych rozrywek, lecz także ważną drogą wodną. Codziennie przemierzały ją pojemne transportowe _péniche_ z ładunkami zwykle ukrytymi w ładowniach, ale nie zawsze. Od czasu do czasu można było zaobserwować piramidy z wielkich pni czy góry złotego piasku. Inne barki, bez ładunku, dziwiły kilkoma metrami wystających nad wodę burt. Wracały załadowane, zostawiając za sobą głębokie wiry i zmącony kilwater.
Na ciemnych wodach Saony w ciągu dnia trenowali wioślarze z pobliskiego klubu, kajakarze amatorzy robili przyjemne wycieczki, przy brzegach kąpały się psy. Dlatego mały zodiak spokojnie pokonał rzekę i bez obaw przywarł do burty. Po chwili nad pokładem barki pojawiła się ciemna sylwetka człowieka. Mężczyzna przerzucił na pokład linę, która zawinęła się na relingu, podciągnął się za jej pomocą i wskoczył na pokład. Poruszał się bezszelestnie jak kot.
Promenada obok barek powoli pustoszała, chłód znad rzeki obniżył temperaturę całej okolicy, mieszkańcy mogli więc wrócić do domu z nadzieją, że zdołają zasnąć.
Na wolnym miejscu parkingowym przy ulicy zatrzymał się samochód. Wysiedli z niego ludzie, wypakowali wielkie torby z zakupami i kilka zgrzewek wody. Rozmawiali półgłosem. Powoli schodzili w stronę nabrzeża. Kiedy doszli do kei, zostawili pakunki na betonie. Kobieta weszła na wąski trap, śmiejąc się hałaśliwie. Mężczyzna kładąc siatkę, uderzył pakunkiem w beton. Rozległ się dźwięk tłukącego się szkła. Jednocześnie od strony rzeki doleciał głośny chlupot. Mężczyzna zaklął.
– Merde!
– Chyba stłukło się piwo. Szkoda.
– Mogłeś uważać, Morgan. Wygłupiasz się całą drogę.
– Na szczęście tylko jedna butelka, Marie-Pierre.
– Jednak szkoda. Dobrze, że wino zostało w samochodzie. Uważaj, jak będziesz z nim wracał – burknęła Marie-Pierre, marząc o białym winie, dobrze gaszącym pragnienie przy takim upale.
Kobieta otworzyła drzwi i wniosła pakunki, postawiła je zaraz za drzwiami, włączyła światło i zrzuciła pantofle. Podeszła do stołu na środku sali, bo na tym poziomie była jedna duża przestrzeń, której nie można było nazwać pokojem. Usiadła zadowolona, czując chłodny powiew wpadającego przez bulaj wiatru. O tej porze roku życie na barce czasem ułatwiało odpoczynek, choć promienie słońca potrafiły mocno nagrzać stalowy korpus barki. Ale do francuskiej _canicule_ było jeszcze trochę czasu.
Marie-Pierre podeszła do ściany, chcąc otworzyć wszystkie okrągłe okna i przez noc ochłodzić barkę. Poczuła pod stopą wodę i zobaczyła ślady sportowych butów. Zaniepokoiła się trochę, rozejrzała po otoczeniu i od razu uspokoiła. Na stole przecież leżała przewrócona szklanka, a ślady mógł zostawić Morgan, wychodząc. Mężczyzna właśnie wrócił, niosąc wino, więc Marie-Pierre znalazła kieliszki i zapomniała o śladach i wodzie. Czarny samochód czekający przy psim parku włączył silnik i odjechał.1
Włamanie
Równo o północy całym budynkiem zatrzęsło! Huk, a po chwili brzęk rozbijających się na chodniku szyb obudziły wszystkich mieszkańców czteropiętrowego bloku na Fieldorfa i wielu innych budynków w sąsiedztwie. Od razu włączyły się alarmy w samochodach, ludzie otwierali okna, wyglądali z balkonów, ktoś wybiegł z klatki schodowej. W noc poszybowały przekleństwa.
– Co się do cholery dzieje, dajcie spać!
– Trzeba policję, niech ktoś zadzwoni!
– Matko, znowu się popili pod trójką, wysłać gościa na odwyk, to będzie spokój.
– Cisza tam na dole, muszę jutro do roboty! Spokój!
– Sam bądź cicho, wszyscy idą do roboty!
Okna zatrzaskiwały się i otwierały, kawałki szkła wpadały z brzękiem do środka mieszkań lub wypadały na ulicę, rozbijając się na drobniejsze. Swąd spalonego plastiku i dziwny chemiczny zapach niepokoiły wyglądających z okien. Kilka osób zebrało się na chodniku.
Z oddali doleciał dźwięk silnika, wyraźny w wilgotnym powietrzu, coraz bliższy i głośniejszy. Ucichł przed budynkiem. Kierowca i pasażer wysiedli, minęli stojących ludzi, sprawdzili numer na ścianie domu, odszukali mieszkanie dozorcy i weszli. Drzwi narożnego sklepu uchyliły się, pod ścianą przemknęła ciemna sylwetka i przepadła za rogiem.
Po kilku minutach w wejściu do budynku zapaliło się światło, pojawiły się trzy osoby i ruszyły wzdłuż wystaw, aż do zniszczonej szklanej ściany. Po chwili w środku deptały po szkle.
– Włamanie do sklepu. Ładunek zniszczył szybę i wnętrze. Dzwoń po ekipę. Pan zawiadomi właściciela – policjant z patrolu komenderował sprawnie, przyzwyczajony do pracy w trudniejszych warunkach. Służbę zaczął wieczorem, wolał teren niż godziny siedzenia przy biurku.
Dozorca podciągnął spodnie od dresu, w głowie wirowały mu resztki snu.
– Nie znam numeru. To taka babka, niemłoda, ale jeszcze całkiem, całkiem.
– Zna pan nazwisko? Adres? – policjant cierpliwie wypytywał nieświeżego ciecia.
– Mieszka gdzieś na Powiślu, nazwisko: chyba Kamińska, a może Kowalska. – Dozorca starał się trzymać prosto, ale pierwsza w nocy i kilka wypitych przed snem piw lekko nim kołysały.
– Pan zostanie przed sklepem. Zaraz przyjedzie ekipa – polecił dozorcy policjant.
Kierowca przyniósł z samochodu rękawiczki i obaj policjanci mogli dokonać wizji lokalnej. Poświecili latarką na wnętrze, na porozrzucane pudełka, porozrywane opakowania, nasiona i kasze.
– Co to za sklep? Fiki-Miki? – Drugi z patrolu odwrócił się do dozorcy. Napis nad drzwiami niewiele mu powiedział, kojarzył się raczej frywolnie.
– Ze zwierzakami. Wie pan, rybki, szczury, króliki. Może to jakiś gówniarz, któremu zabrakło na piwo? Kto by tam rybki po nocy kradł, panie władzo.
– Teraz tylko niszczą! Niczego nie zabierają! Chociaż zawsze da się coś ukraść. – Wysoki policjant wycofał się na chodnik. – Poczekamy na techników.
– Dobrze, że nic się nie spaliło. Sklep był ciemny, nie było śladów ognia, tylko zniszczenia.
– Co pan słyszał? Wybuch? – funkcjonariusz od razu zaczął przepytywać ciecia.
– Coś huknęło, może petarda, a może to ta szyba. Spałem. Obudził mnie hałas. Aż zatrzęsło ścianami. I szyby popękały. Panie, ile to będzie kosztowało!
– Jutro zrobimy w budynku rozpytanie. Może ktoś tej kobiecie źle życzył? Szantaż? Konflikt z lokatorami?
– Panie władzo, ja tam nic nie wiem. To spokojny blok i spokojni ludzie. Wszyscy rano do pracy, do szkoły, ja myję, sprzątam, nie słucham. Czasem tylko komuś nerwy puszczą albo wypije za dużo. Pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie.
Po chwili przyjechał drugi samochód, większy. Technicy, którzy z niego wysiedli, oświetlili teren, sypali proszkiem, błyskali fleszem i skrzętnie pakowali skrawki zniszczonej materii do małych torebek.
Wyższy policjant rozmawiał przez komórkę. Cieć drzemał oparty o ścianę.
O czwartej przed sklepem pojawiła się taksówka i wysiadło z niej dwoje ludzi. Kobieta podała kierowcy przez okno pieniądze, mężczyzna łapczywie zapalił papierosa. Zbliżyli się do oświetlonego chodnika.
– Państwo są właścicielami sklepu? Kto was zawiadomił? – Wysoki policjant od razu zareagował i zagadnął przybyłą parę.
– Znajomi z trzeciego piętra z tego bloku. Zadzwonili, jak tylko usłyszeli wybuch, ale byliśmy daleko, w Pułtusku. Nazywam się Paweł Kowalski – przedstawił się mężczyzna.
– Wynajmujemy ten lokal od spółdzielni od dwóch lat. Chcemy wykupić, właśnie zbieramy pieniądze. – Kobieta spojrzała na pustkę po szybie. – Taka kosztowna szyba! Specjalnie sprowadzana zza granicy. Zatrzymuje promieniowanie, które szkodzi zwierzętom. A teraz taka strata!
– Technicy zaraz skończą. Można wtedy zabezpieczyć. A o dziesiątej proszę na komendę, przy Umińskiego.
– Małgosiu, zostań tu w sklepie, ja pojadę po deski. Trzeba coś zrobić z tym oknem. – Kowalski odwrócił się i wsiadł do czekającej taksówki.
Technicy pozbierali woreczki, schowali halogeny, trzasnęli drzwiami furgonetki, budząc przy tym kilkoro mieszkańców. Przecież nie byli tu dla rozrywki, ale pracowali.
Wyższy z policjantów znowu dzwonił. Cieć chrapał skulony przy ścianie. Kobieta zaglądała do wnętrza, próbując ocenić straty.2
Piękna nieznajoma
Lato zaczęło się nagle, w ciągu jednej nocy. Do połowy czerwca było wietrznie i deszczowo. W tramwajach i autobusach z kurtek skapywały lodowate krople, w domach tęskniono do ciepłych kaloryferów, w opustoszałych parkach kwitły smutne kwiaty mijane przez zmoknięte psy i przemoczonych właścicieli. Nagle, w piątkową noc, zerwał się silny wiatr o temperaturze lipcowej plaży. Sobota była już słoneczna i sucha. Termometry pokazały dwadzieścia pięć stopni, jeszcze zanim ogrzało je słońce.
Feliks Frączak dopił kawę, odstawił filiżankę, ostatni raz rozejrzał się po mieszkaniu Adeli. Panował tu przyjemny nieład – gazeta na komodzie, nierówno wiszące zasłony, piłeczka i szarpak na dywanie. Na stole leżała książka z zakładką w środku. Brakowało rozrzuconych kredek i kolorowanych zwykle przez Antonię rysunków zwierząt. Córka Adeli była właśnie we Francji, u dziadków.
Na czerwonym pluszu kanapy rozłożył się Wroński i obserwował Feliksa zmrużonymi oczami. Kocur zjadł wcześniej puszkę karmy, kilkukrotnie podrzucił przyniesioną w prezencie piłkę, pozwolił się pogłaskać i odsunął w ulubiony kąt kanapy.
Feliks dosypał do miski porcję kocich chrupek i na wszelki wypadek postawił w kącie kuchni drugie naczynie z wodą. Adela brała właśnie udział w konferencji Interpolu na temat ujawniania i zwalczania przestępczości farmaceutycznej w internecie, planowała powrót dopiero za dwa dni. Kocia fontanna mogłaby się zepsuć. Może też zabraknąć karmy, w torbie została nieduża porcja, dlatego Feliks w drodze do domu postanowił wstąpić do sklepu, a następnego dnia po pracy zajrzeć znowu i przywieźć zakupy.
Kupowanie żywności, wybieranie ulubionych produktów zawsze było dla komisarza wielką przyjemnością. Lubił zajrzeć na bazar Szembeka, spacerować między straganami, podziwiać piramidy jabłek, pomidorów i góry czereśni. Czasem próbował ogórków i kapusty z dębowych beczek. Zapachy jesiennego sadu kusiły komisarza jesienią, nabiał z małych stoisk czy wędlina z małych masarni były jak skarby sezamu. Kupował je i czuł się jak bogacz. Także dlatego, że nie przychodził tu systematycznie. Było po prostu daleko.
Bazar Szembeka był położony przy Zamienieckiej, kilka kroków od Placu Szembeka, ale od domu Feliksa było to kilkanaście przystanków w stronę wyjazdu z miasta. Był jednym z ostatnich targowisk po praskiej stronie Wisły, a powstał w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku zaraz po wyzwoleniu Pragi. Najpierw podwarszawscy rolnicy sprzedawali tu owoce i warzywa, potem handlowano tu ciuchami.
Dziś w nowoczesnym, choć brzydkim, pawilonie można było kupić wszystko. W hali sprzedawano doskonałej jakości warzywa i owoce, w osobnych stoiskach mięso, wędliny i nabiał. Ale na chodniku przy Zamienieckiej dalej siadywały kobiety z koszami grzybów, warkoczami czosnku czy dzierganymi na drutach swetrami.
Tym razem Feliks Frączak wybrał inne miejsce. Musiał zacząć zakupy od sklepu dla zwierząt z produktami najwyższej jakości. Zdecydował się więc na elegancką Promenadę, galerię handlową z dużym sklepem zoologicznym.
Tu środkiem szerokiej alei galerii handlowej przechodziła zwracająca uwagę kobieta. Szła niezbyt szybko, elegancko wyciągając stopy z naprężonym podbiciem, z wysoko uniesioną głową, jak tancerka w trakcie spektaklu. Wystający spod czarnego płaszcza grafitowy kombinezon podkreślał świetną figurę i doskonały gust, torebka, rękawiczki w kolorze srebra, w dodatku w jednym stylu. Długie blond włosy robiły duże wrażenie, zerkali na nią prawie wszyscy, jedni dyskretnie, szukając jej nazwiska wśród znanych sobie celebrytek, inni po prostu podziwiali lub mierzyli wzrokiem z zazdrością. Jedyną obojętną osobą była ona sama. Nie zwracała uwagi na nikogo, skupiona na swoich myślach. A co dziwne, nie interesowały jej sklepy ani kawiarnie, ani świeżo zmieniony wystrój galerii. Szła jakby grała rolę, rolę kobiety idącej przez park.
Komisarz także nie mógł oderwać od niej oczu. Dostrzegł czarny skórzany płaszcz, srebrzystą torbę, zadbane włosy i perfekcyjny makijaż, czyli zewnętrzne oznaki życia w luksusie, które nie były rzadkością w dużym mieście. Oczywiście Promenada przyciągała zamożnych klientów, ale nie to zaintrygowało Feliksa Frączaka. Przyglądał się młodej kobiecie z innego powodu. Miał wrażenie, że widzi ją nie pierwszy raz, a nie pamiętał jej z katalogu poszukiwanych przestępców. Może dostrzegł ją na zdjęciach z jakiejś sprawy, a może spotkał na koncercie w filharmonii? Nie pamiętał jednak nic więcej. I choć to nie było łatwe, postanowił nie zawracać sobie więcej głowy, zrobić zakupy i pojechać do pracy.
Blondynka zbliżyła się do stojącej na środku wolnej ławki i usiadła. Wyciągnęła z torebki długopis i maleńki notes, a później z zaangażowaniem zaczęła notować. Zapisała kilka stron drobnymi literami, potem liczyła, wpisując jedne liczby nad drugimi, wreszcie na kolejnej stronie podkreśliła coś trzema liniami, prawie dziurawiąc kartkę, i postawiła wykrzyknik.
– Mam to! Powinno się udać! – powiedziała do siebie półgłosem i podniosła głowę.
Obok szumiącej fontanny skakała kilkuletnia dziewczynka, głos z głośników chwalił zdrową żywność na zmianę z karmą dla kotów, od stolików Cafe Nero płynął zapach kawy, od czasu do czasu dzwoniły komórki. Ten zewnętrzny szum najlepiej odcinał ją od codziennego życia. Wtedy myśli szybowały i pojawiały się nieoczekiwane skojarzenia. Najlepsze pomysły wpadały jej do głowy właśnie w takich miejscach. Wśród ludzi, a jednak samotnie. Czasem bardzo to lubiła. Odetchnęła głęboko. Rozejrzała się dokoła i dyskretnie sprawdziła, jak blisko umieszczone są kamery. Zapiski zrobiła skrótowo, używając wymyślonych kiedyś symboli. Jeśli ktoś przypadkiem znajdzie notes albo odczyta jej zapiski, oglądając je na filmie z kamer, niczego nie zrozumie. Studiowała marketing. Widziała, jak łatwo jest ukraść dobry pomysł, jak łatwo go wykorzystać. Dlatego przyszła tutaj zupełnie sama i bardzo pilnowała swoich tajemnic.
„W naszym sklepie znajdziesz wszystko, czego potrzebuje twój ulubieniec. Specjalistyczna karma, posłanie z tkaniny produkowanej dla kosmonautów, pudełko do przewożenia psa i kota samochodem, transporter na dłuższe wyprawy, interaktywne zabawki!” – głośniki chwaliły asortyment kolejnych sklepów z parteru galerii. Reklamy były oddzielane wesołą melodią graną na fortepianie.
„Raj dla milusińskich zaprasza! Pobaw się z dzieckiem naszymi zabawkami, a zanim wyjdziesz, kup klocki, lalki i gry, a twoje dziecko będzie zadowolone” – kolejna reklama wypełniła dźwiękiem przestrzeń sklepu.
„Włóż nasze buty, a poniosą cię przez życie z szybkością światła. Codzienne pantofle dostarczą ci niecodziennej przyjemności”. „Odkurzacz inteligentny odkurzy za ciebie, a ty zrób sobie kawę w naszym ekspresie” – ta reklama szczególnie zainteresowała Paulinę. Postanowiła zajrzeć do sklepu z AGD. „Ciasto z cukierni Lukier Cukier zaniesie cię prosto do nieba. Nie czekaj, spróbuj naszego ciasta już teraz”.
Paulina Łosiewska roześmiała się po ostatnim zdaniu lektora.
– Zaraz kupię to ciasto. Chcę mieć natychmiast niebo na ziemi!
Energicznie podniosła się z ławki, po drodze wzięła ulotki ze sklepu z odkurzaczami i po chwili wychodziła ze słodko pachnącej cukierni, trzymając w ręce pękatą, papierową torbę z napisem: „Niebo na Ziemi”. Paulina chciała mieć własne niebo i zamierzała je zdobyć szybko i samodzielnie. Położyła ciasto na kanapę niedużego czerwonego mini czekającego na strzeżonym parkingu Promenady i po kilkunastu minutach jechała dwupasmówką w stronę Starej Miłosny i wyjazdu z miasta.