- nowość
-
W empik go
Drugie drzewo - ebook
Drugie drzewo - ebook
Postapokaliptyczna powieść, której akcja dzieje się w Polsce
Dwie straszliwe epidemie uśmiercają większość mieszkańców planety. Sandra, młoda dziewczyna z Łodzi, odrzucana do tej pory przez otoczenie, nierozumiana przez najbliższych, zamknięta w świecie niezwykłego umysłu i ciasnym mieszkaniu starej kamienicy, postanawia pomimo czyhających niebezpieczeństw ruszyć przed siebie i rozpocząć nowe życie.
Podróżując przez wyludniony, zmieniony kraj na swojej drodze napotyka Darka – lekarza, poszukującego odpowiedzi na pytanie, skąd wzięła się plaga i pracującego nad okryciem szczepionki.
Wspólnie docierają do Warszawy, zamienionej w specjalną Strefę, gdzie spora grupa ocalałych usiłuje przetrwać kolejny dzień. Sandra i Darek spotykają tu ludzi życzliwych, ale też wrogów, a nade wszystko przekonują się, że niezależnie od rozmiarów katastrofy, która spadła na Ziemię, natura ludzka pozostaje niezmienna.
Czy uda im się przetrwać w tym bezwzględnym świecie, nie zatracając własnego człowieczeństwa?
Czy ludzkość znajdzie rozwiązanie zagadki i odkryje sekret stojący za pojawieniem się plagi? I wreszcie czym jest tytułowe drugie drzewo.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-600-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cudny miał dar uzdrawiania. Dlatego wołano na niego Cudny. Problem polegał na tym, że mało kto o tym wiedział albo pamiętał, a on sam bardzo chciał, by tak pozostało. Nowi ludzie w jego nowym życiu domniemywali, że to przezwisko wynikało z faktu, jakoby był po prostu cudownym człowiekiem, zbawcą, mężem opatrznościowym w ich niedoli.
Marek, bo takie było jego prawdziwe imię, nienawidził swojego daru, który uważał za przekleństwo i źródło nieopisanych cierpień. Czuł się przez niego jak dziwoląg. Od ósmego roku życia wytykano go palcami, wyśmiewano albo przeciwnie – otaczano czcią. Oprócz tego za każde uleczenie płacił wysoką cenę: dolegliwość, która znikała u chorego, pojawiała się w jego ciele; co prawda na krótko, ale bardzo intensywnie. Wydawało mu się, że choroba czy ból przechodzą na niego, by w jego ciele dokonać żywota.
Kiedy osiągnął wiek osiemnastu lat, postanowił skończyć z uzdrawianiem, uciec od swojego przeznaczenia i sprawić, by świat o nim zapomniał. W tym celu zapisał się do seminarium duchownego. Chciał wtopić się w jednorodny tłum i upodobnić do konkretnej grupy społeczno-zawodowej. Tam jednak stało się coś nieoczekiwanego, czego rzecz jasna nikt nie mógł przewidzieć. U Marka ujawnił się inny dar, pozornie mniej kłopotliwy, lecz, co oczywiste, ściągający uwagę otoczenia: umiejętność dowodzenia grupą. Wystarczyło, by otworzył usta, a nie było człowieka, który by go nie słuchał. Przełożeni, na czele z ojcem duchownym, poczuli się zagrożeni, więc uprzykrzali mu życie na każdym kroku. Tym razem jednak Marek nie uciekł. Podobało mu się stawianie oporu, bycie buntownikiem, burzenie raz ustanowionego porządku, niemającego nic wspólnego z porządkiem, a nade wszystko wytykanie błędów innym, ujawnianie otaczającej go hipokryzji, oczyszczanie świata ze zła…
Kiedy na świat spadła jedna tragedia, a potem następna, gdy ludzie umierali na jego oczach, a on nic nie mógł z tym zrobić, pojął, że właśnie teraz może wykazać się naprawdę i oczyścić ziemię, na jakiej przyszło mu żyć, z tego, co ją skaziło. Chciał chronić ocalałych, nawet kosztem cierpienia innych, dla których nie mogło już być nadziei, bo to oni stanowili źródło zagłady. Cena ich życia też nie była za wysoka.
– Jeśli nic nie zrobię, będzie tylko gorzej – powtarzał sobie. – Nie mogę biernie patrzeć na to, co się dzieje.
Zrzucił sutannę, bo nie było sensu dłużej udawać, że w coś wierzy. Nie musiał ukrywać się w tłumie, w końcu mógł wyjść z niego z podniesioną głową i poprowadzić tych, którzy chcieli, ku uleczeniu. Chcących było wielu, lecz on na samym początku musiał podjąć bardzo trudne decyzje i usunąć spośród nich chore elementy, oddzielić ziarna od plew, zabić słabych…
Cudny nie lubił wracać myślą do tych bolesnych początków, bo nie chciał przyznać, że popełnił wiele błędów. Założył bowiem, że dar uzdrawiania pozwoli mu rozróżnić chorego od zdrowego, jak to miało miejsce podczas pierwszej epidemii. Jednak z tą drugą było coś nie tak i gdyby był wierzący, uznałby, że to sam diabeł pomieszał szyki. Ciała nie chorowały. Owszem, zmieniały się w ledwo zauważalny sposób, ale nie nosiły w sobie śladów choroby czy rozkładu. Jego zadanie było więc o wiele trudniejsze, a nauka rozpoznawania plew zajęła mu sporo czasu.
Gdy minęło dwa i pół roku, uznał, że jest mistrzem, nie tylko w przewodzeniu coraz większej grupie wyznawców, ale i w trafnym stawianiu diagnozy: ten jest zarażony, a ten nie; tego należy od razu zabić, a tego zaprosić do nas. Uprościł w ten sposób swoje życie, przyczyniając się do uleczenia świata. Był spokojny, syty, spełniony. No i nareszcie miał poczucie, że kontroluje sytuację – pierwszy raz od dnia narodzin.
Idąc do seminarium, oszukał wszystkich oprócz siebie i paru kumpli, którzy znali go lepiej niż rodzice. Nie miał w sobie wiary, nie znajdował też potrzeby jej posiadania. Ale podobało mu się tam i dopiero po stworzeniu swojej grupy zrozumiał, że lubił się uczyć. Oceny miał doskonałe, jeśli nie liczyć paru nieistotnych przedmiotów, a siedzenie nad książkami nie męczyło go wcale. Znał łacinę i grekę, porozumiewał się też po włosku; kochał historię, a nawet liturgikę; szybko opanował wszystkie możliwe rytuały, gesty czy modlitwy, a gdy był na piątym roku, poznał pewnego księdza z Warszawy, który pokazał mu, że wybrał sobie najlepszy z możliwych zawodów.
– Jesteś sprytny, to się ustawisz – szeptał mu do ucha ksiądz Bogdan w czasie przerwy na papierosa. – Ja nie mam takiej gadki jak ty, więc będziesz w stanie owinąć sobie wokół palca każdego, nie tylko parafian, ale i samego biskupa. Masz dziewczynę?
Marek spojrzał na niego zdziwiony.
– Nie. A powinienem?
– Niekoniecznie. – Bogdan skrzywił się. – Jak nie masz, to i lepiej. Z babami sam kłopot. Kupa kasy na nie idzie i łatwo złapać punkty ujemne, nie mówiąc o ciąży. Potem jest problem: skrobać, nie skrobać? Wysyłać gdzieś dalej czy trzymać pod nosem i pilnować? Gdybyś miał lepszą kondycję, można pomyśleć o wojsku. Ha! Życie jak w Madrycie.
Bogdan skończył nauki rekolekcyjne dla łódzkich seminarzystów i wrócił do swojego życia w Stolicy, a Cudny miał o czym myśleć. Jego świetlaną karierę przerwał wybuch pierwszej epidemii, która zabrała jedyną osobę, na jakiej mu zależało. Nie był w stanie pomóc własnej babci, nic nie dawało kładzenie rąk i skupianie się nad jej coraz słabszym ciałem. Jedna z sąsiadek, pomagająca mu w opiece nad staruszką, powiedziała, że na Jehowych to nie podziała, bo muszą się najpierw nawrócić.
– Ja tam księdza babkę szanuję – mówiła, naciągając czyste prześcieradło na tapczan. – Ale sekta jest sekta, a Bóg chorobą daje nam szansę na zastanowienie się. Sam ksiądz najlepiej powinien o tym wiedzieć.
Oczywiście Cudny nie przejął się tymi słowami, bo od dawna był odporny na nietolerancję wobec swojej rodziny, od pokoleń należącej do Świadków Jehowy, co także ukrył przed przełożonymi seminarium. Po raz pierwszy jednak usłyszał tak zdecydowany pogląd: że epidemia jest szansą, a nie karą czy splotem przypadkowych zdarzeń. Uznał, że powinien zacząć szukać maksimum korzyści tam, gdzie inni widzą stratę.
Cudny wiedział, że owieczki w jego parafii nie rozproszyłyby się po wybuchu epidemii, gdyby z nimi został, lecz uległ pokusie i błędnie założył, że może związać się z piękną dziewczyną i jednocześnie przewodzić grupie nowych wiernych. Teraz żałował tej decyzji, bo widział, jak była naiwna. Nie musiał wyjeżdżać z Łodzi, mógł na miejscu ułożyć sobie życie według własnego upodobania, zamiast tułać się po całej Polsce, walcząc o przetrwanie. Jego ludzie byli lojalni, ale największa nawet lojalność poddana zostaje próbie w obliczu śmierci głodowej, o innych zagrożeniach nie wspominając. Miał twardą rękę, która musiała mięknąć, gdy robiło się bardzo ciężko. Pożywienia wokoło wcale nie przybywało, co nie było dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że od ponad dwóch lat mało kto uprawiał rolę. Nie podobało mu się, że podwładni chcieli dzielić się na mniejsze grupy, by było im łatwiej szukać zapasów. Kiedy ktoś się oddalał, Cudny zaczynał mieć obawy, że wymknie mu się spod kontroli; jednakże wiedział, że musi ustąpić, by jego upór nie obrócił się przeciwko niemu. Wtedy też pojął, że powinni znaleźć stałą lokalizację, bezpieczny obszar z wszelkimi wygodami i dostępem do tego, co było ludziom potrzebne każdego dnia.
– Warszawa – szepnął, bawiąc się kolejnym papierosem, którego chciał zapalić. – Bo jak kraść, to miliony…
Po kraju szlajało się mnóstwo mniej lub bardziej zorganizowanych grup, wymachujących bronią i korzystających z chaosu, jaki zapanował. Ale nikt nie śmiał uderzyć w strefę, jaką mieszkańcy Stolicy zbudowali po drugiej epidemii. Cudny wiele słyszał o tym, jak są świetnie zorganizowani, uzbrojeni, a przede wszystkim zaopatrzeni. Mówiono o magazynach pełnych jedzenia, leków, amunicji, ale i o surowych rządach, zmuszaniu ludzi do pracy, wyrzucaniu chorych za mur otaczający wydzieloną część miasta. W legendy obrosły historie o zbrojnych patrolach jeżdżących wokół strefy, pilnujących, by żaden intruz nie dostał się do środka i oczywiście zabijających każdego, kto stanowił zagrożenie. Mówiono o podwójnej bramie, wieżyczkach strażniczych, a ostatnio o superbroni, uśmiercającej zakażonych, choć wszyscy wiedzieli, że nie da się ich zabić, chyba że przez dekapitację.
– Nie mamy szans – powiedział Robert, jeden z głównych przybocznych Cudnego, kiedy usłyszał, że dowódca planuje szturm na Warszawę. – Nie chcę wyjść na twojego antagonistę, ale te wieści są niepokojące…
Cudny wymyślił więc, by jedna z grup wybrała się na zwiady w okolice Stolicy. I była to kolejna z jego nietrafionych decyzji.
Dziesięcioosobowa ekipa została wypatrzona kilka kilometrów przed wjazdem do strefy. Mimo że zwiadowcy mieli broń palną, a przeciwnik – zgodnie z relacją ocalałych – tylko kije, porażka była sromotna i pięć osób trafiło do niewoli. Dwóch z tych, co wrócili, odniosło poważne obrażenia i zmarło po tygodniu z powodu zakażenia. Cudny nie był mistrzem taktyki, ale wiedział, że stało się tak tylko z powodu przewagi liczebnej napastników. Tego, że jego ludzie nie potrafią dobrze strzelać, w ogóle nie wziął pod uwagę.
– Musi być nas więcej – oświadczył podczas jednego ze swoich przemówień. – Trzeba ich otoczyć z każdej strony i zaatakować jednocześnie. Niech wszystkie grupy, które są w terenie, jadą na Warszawę.
– Ale teraz? – Ktoś ze słuchaczy się zaniepokoił.
– Nie, nie teraz. Przecież musimy się przygotować. Wyobraźcie to sobie: zapasy jedzenia, leki, ciepłe domy i zero zakażonych. Zero! Przecież wtedy dopiero moglibyśmy na poważnie zająć się oczyszczaniem świata z zarazy. To trzeba zrobić.
Przekonał ich. Choć nie wszystkich. Jeden z jego bliskich współpracowników, Romek, uważał, że pomysł Cudnego jest nie tylko głupi, ale i niebezpieczny. Zamiast tego wolał, by zaczęli szukać własnego schronienia, bez odbierania go siłą innym ludziom, w dodatku tak dobrze zorganizowanym i groźnym. Według niego było to samobójstwo i powiedział o tym Cudnemu prosto w oczy.
– Jeśli choć trochę zależy ci na tych ludziach, na ich przyszłości, nie rób tego – mówił zdecydowanym tonem.
– Nas jest więcej – odezwał się Robert.
– Tego nie wiesz. Zapytaj zwiadowców, którym udało się wrócić, co tam się działo.
– Przesadzają.
– A jeśli nie? Co powiedzieli? Banda wściekłych mężczyzn i kobiet rzuciła się na nich z kijami, niczym jaskiniowcy. Adam dość dokładnie opisał, jak wyglądali, jaki obłęd mieli w oczach; oni chcieli zabijać i sprawiało im to przyjemność. Nie mamy pojęcia, kto tak naprawdę mieszka za tym murem. A co z naszymi, których wzięli do niewoli? Uważasz, że jeszcze żyją? I jak myślisz – jaką mieli śmierć?
Tego dla Marka było za wiele. Wyczuł, że jeżeli w tym momencie nie zareaguje, argumenty Romana mogą kogoś rzeczywiście przekonać. Decyzja zapadła szybko: publiczna egzekucja następnego dnia w południe. Nikt nie dyskutował, choć nie tylko ze strachu. Cudny był dobry z historii, ale i z psychologii – rozumiał, że gdy jest za mało chleba, należy zapewnić więcej igrzysk.
Jednak egzekucja się nie odbyła, ponieważ Roman uciekł w nocy, co nie było wcale dziwne, bo przed epidemią służył jako żołnierz jednostek specjalnych; umiał wyjść cało z wielu opresji, a potem przetrwać samemu w trudnych warunkach. Cudny zarządził poszukiwania, połączone z dalszym oczyszczaniem Ziemi z zakażonych i zdobywaniem potrzebnych zapasów. Raz nawet jakaś grupa była blisko jego złapania, ale skończyło się jedynie spaleniem stojącego na uboczu domostwa z zakażoną właścicielką w środku.
– Zamiast ją palić żywcem, mogli wyczyścić spiżarnie i szopy – mruknął Robert. – Na zabicie zawsze jest pora.
– Trudno – mruknął Cudny. – Znajdziemy coś innego.
* * *
Siedzenie w nocy przy ognisku było jednym z elementów jednoczących społeczność. Cudny nie lubił sentymentalnych zwierzeń, a tym bardziej użalania się nad sobą, ale pozwalał na podtrzymywanie tego zwyczaju ze względów praktycznych – więcej zyskiwał jako lider, niż tracił. Tej nocy członkowie jego grupy miała wyjątkowo dobre humory, głównie dlatego, że z nikim nie musieli się bić, ale też z powodu swobody, jaką poczuli, pływając w jeziorze i bawiąc się niczym dzieci. Na chwilę zapomnieli o tragicznej rzeczywistości.
Cudny szybko zorientował się, że Justa, jako jedna z nielicznych, nie ma dobrego nastroju. Był nawet przekonany, że zranił ją i przez dłuższy czas będzie bardzo nieszczęśliwa. Nie miał wyrzutów sumienia, ale złościł się na siebie, że tak długo ciągnął tę farsę, a kiedy ktoś zagaił, że dziewczyna chyba od nich odejdzie, prychnął z pogardą:
– A kto by ją chciał?
Justa była piękną kobietą, której urody nie zniszczyły ciężkie przeżycia ani kiepska dieta. Wielu mężczyzn wzdychało do niej po cichu, jednak żaden nie odważyłby się ubiegać o jej względy, nawet wiedząc, że została odrzucona przez Cudnego. W mniemaniu ogółu dziewczyna była własnością ich dowódcy, więc w każdej chwili mógł się rozmyślić i znów zechcieć ją mieć dla siebie.
* * *
Tej nocy Justa trzymała się z daleka od reszty ekipy. Cudny przypuszczał, że zaszyła się w najciemniejszym kącie, może na Golgocie, i płakała rzewnymi łzami. Nie wiedział, że pakowała się w pośpiechu, by nad ranem uciec daleko od nich wszystkich.
Justa nie chciała, by widziano, jak upycha do plecaka swoje rzeczy, a już tym bardziej by ktoś złapał ją na podkradaniu jedzenia. Za kradzież jednej puszki Cudny wydawał niekiedy wyroki śmierci. Kiedy jej torba była przygotowana i dobrze schowana, usiadła w ciemności nieopodal swojego namiotu i zaczęła obserwować resztę grupy, rozprawiającą o czymś wesoło przy ognisku. Bała się, ale wolała nie uciekać, dopóki większość nie położy się spać. Jeździła z nimi na tyle długo, że wiedziała, kiedy są najmniej czujni i niechętni do działań. Musiała jednak sama bardzo uważać na opadające powieki, by nie przegapić najdogodniejszego momentu.
Był prawie wrzesień, ale noce kończyły się szybko, zanim jeszcze słońce wyszło zza horyzontu. Ognisko prawie zgasło, a mimo to spora część grupy nadal siedziała wokół niego, jakby zapomniała o zmęczeniu. Justa zaczęła niepokoić się nie na żarty, kiedy nagle Cudny poderwał się z ziemi, powiedział coś do zebranych i szybkim krokiem ruszył ku bazylice. Pozostali nieśpiesznie podnieśli się i poszli do swoich namiotów albo pojazdów, w których ułożyli się do snu. Dziewczyna wiedziała, że to jedyna chwila, kiedy może działać. Wygrzebała plecak spod sterty gratów i na mocno ugiętych nogach pobiegła w stronę pomnika, by jak najszybciej się za nim schować i rozpocząć swój własny exodus.
Nie zauważyli jej. Była tego pewna, inaczej usłyszałaby głośny alarm. Nikt nie lubił brać wart o tej godzinie, bo ciału najtrudniej przychodziło zachowanie czujności. Podejrzewała, że strażnicy przysnęli, wiele ryzykując, zwłaszcza że Cudny był wciąż na nogach. Uśmiechnęła się pod nosem na myśl o tym, co ich czeka, kiedy jej były chłopak zorientuje się, że zniknęła. Oderwała się od kamiennej statui i narzuciła plecak na ramiona, oddychając z ulgą. Przed nią rosły gęste krzaki, wystarczyło się przez nie przedostać, by mieć jeszcze większą pewność, że będzie dalej szła niezauważona. Przedzierała się przez chaszcze i przeskakiwała parkany, zadrapując ręce i siniacząc nogi, by w końcu znaleźć się w małym parku przyklasztornym, z którego wiodła prosta droga do szosy. Każda ulica stanowiła zagrożenie, bo łatwiej byłoby ją ścigać w pojazdach, ale chciała przebiec po niej chociaż kawałek, by znów schować się w krzakach albo gęstym lesie. Z lasu trafiłaby nad brzeg rzeki i mogłaby dojść w jakieś sensowne miejsce.
Brama na ulicę była otwarta, więc nie musiała pokonywać muru. Przeszła przez nią i rozejrzała się na prawo i lewo, sprawdzając, czy nikogo nie ma.
– Nocna wycieczka? – odezwał się męski głos, którego źródła Justa nie była w stanie zlokalizować. Zaczęła kręcić się w panice wokoło, dopóki go nie zobaczyła.
Młody, bardzo szczupły mężczyzna siedział okrakiem na murze tuż obok niej i machał wesoło nogami. Uśmiechał się, ale był uzbrojony, więc Justa odruchowo zrobiła krok w tył. Chciała zrzucić plecak, by mieć większe szanse na ucieczkę, ale przecież i tak by ją zastrzelił, nie musiałby jej nawet gonić.
– Nie podobało ci się z nimi? – Nieznajomy wskazał karabinem w stronę Bazyliki.
Nie odpowiedziała. Była zbyt przerażona.
Przełożył nogę i zeskoczył z muru, stając twarzą w twarz z Justą.
– Jak masz na imię? – zapytał, niezrażony jej milczeniem. – Ja jestem Dawid.
– Yyy… Weronika – szepnęła cicho, z wrażenia zapominając, jak nienawidzi tego imienia.
„Weronika w majtki sika!” – usłyszała w swojej głowie głosy z dzieciństwa.
– Bardzo ładnie… Weroniko – odparł Dawid. – Muszę niestety pokrzyżować twoje plany i zabrać cię ze sobą. Z nami. – Wskazał ręką w przeciwległy kraniec ulicy.
Obejrzała się i zobaczyła, że znajdują się tam dwa opancerzone wozy, na których siedziało więcej osób. Popatrzyła w twarz Dawida i dopiero wtedy zrozumiała.
– O, Boże! Ty jesteś zakażony.
Uśmiechnął się.
– Wszyscy jesteśmy.
* * *
Cudny widział Justę z daleka, jak siedziała przed namiotem. Mimo wszystko poczuł ulgę, bo wolał nie organizować poszukiwań kolejnej osoby. Uważał, że za parę dni sytuacja ustabilizuje się i każdy przywyknie do jego wolnego stanu, a sama Justa przestanie się mazać jak przedszkolak.
O piątej kolumna pięciu pojazdów z dwudziestoma czterema duszami ruszyła aleją, kierując się na południe. Cudny już wiedział, że Justa naprawdę uciekła, ale to była ostatnia rzecz, jaką był w stanie się przejmować. Wyczuwał, że jego ludzie nie wierzą w zagrożenie, w to, że ktokolwiek ich widział albo chciał skrzywdzić. Oni myśleli, że ktoś przed nimi ograbił sanktuarium i odjechał w swoją stronę, tak jak sami pewnie by zrobili. Zmienili jednak zdanie, kiedy na swojej drodze ujrzeli jakąś postać. Cała kolumna zatrzymała się.
– Cudny! Zobacz to! – Siedzący na dachu pojazdu Robert o mało nie wcisnął lornetki w czaszkę.
Marek podniósł się i usiadł obok niego. Wziął lornetkę, spojrzał przez nią i pomyślał, że zwariował.
– To zakonnica – powiedział cicho.
– Myślisz, że z tego klasztoru?
– Tu byli ojcowie, a nie siostry. Poza tym to karmelitanka, sądząc po habicie. Nie, to na pewno jest karmelitanka.
– Co ona tu robi? – Robert nie wiedział, czy jest to powód do obaw.
– Trzyma w ręku jakiś kosz, jakby z jedzeniem – odparł Cudny, marszcząc brwi. – Zastrzelcie ją.
– Co?!
– Rób, co powiedziałem! Niech ludzie z pierwszego wozu ją zastrzelą.
– Ale wygląda, jakby miała pokojowe zamiary. – Robert po raz pierwszy poczuł żywą niechęć do Cudnego.
– Zmieniły się zasady gry – wycedził Cudny. – Macie ją zabić.
Siedzący za kierownicą mężczyzna skinął głową i przekazał przez radio jego polecenie. Po chwili padł strzał, kobieta złapała się za brzuch i upadła na trawę. Cudny rozkazał, by jechać dalej, a kiedy mijali zwłoki, nawet nie spojrzał w ich kierunku. Nie ujechali jednak daleko, bo przed kolumną pojawiła się inna postać – tym razem ortodoksyjnego żyda z pejsami i w chałacie.
– To chyba jakiś żart – prychnął Cudny, czując, że ktoś się z nimi po prostu bawi. Już chciał wydać kolejny rozkaz zastrzelenia obcego, kiedy żyd rozwinął duży transparent, na którym było napisane: „Spójrz na taras z prawej strony”.
– Mamy strzelać? – zapytał przez radio chłopak z pierwszego pojazdu.
– Czekaj! – Cudny ścisnął lornetkę tak mocno, że zbielały mu dłonie. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i popatrzył na taras bazyliki. Początkowo nie był w stanie niczego dostrzec, tak był zdenerwowany, ale po chwili ujrzał dwie postacie. Jedna z nich na pewno miała przy policzku karabin snajperski. – Kurwa! – zaklął. Jego ludzie zrozumieli, że sytuacja jest poważna.
„Może blefują?” – pomyślał, choć wolał nie sprawdzać tego w praktyce.
– Przygotujcie broń – wyszeptał do Roberta, dając znać, by przekazał jego rozkaz pozostałym. – Nie damy się złapać żywcem tym błaznom.
Jego grupa wyznawała zasadę „Cudny albo śmierć”, dlatego wszyscy natychmiast opuścili wozy i byli gotowi do walki. Wówczas żyd w pejsach, ryzykując bezpośrednią napaść, podszedł do pojazdu Cudnego z założonymi z tyłu rękami i zadarł głowę, przymykając jedno oko.
– Popatrz jeszcze raz – powiedział z obcym akcentem.
– Daj mi lepszą lornetkę. – Marek szarpnął rękaw Roberta.
Robert podał mu lunetę, która kiedyś była częścią karabinu. W tym samym momencie coś innego przykuło jego uwagę.
– Cudny… Ta… ta zakonnica.
Zastrzelona kobieta nagle zaczęła podnosić się z trawy, wywołując wielkie poruszenie wśród zbrojnych Cudnego. Stanęła na prostych nogach i obejrzała wiszący na brzuchu zakrwawiony szkaplerz, po czym pozbierała rozsypane produkty i wrzuciła je do koszyka. Żyd podszedł do niej i uśmiechnął się do Marka, wskazując palcem na bazylikę.
Luneta plus coraz jaśniejsze niebo dały Cudnemu doskonały obraz tego, co działo się na tarasie. Postać bez karabinu okazała się być wychudzonym do niemożliwości stworzeniem, które kiedyś było człowiekiem. Ruszało się, ale na pewno nie było zainteresowane uzbrojonym mężczyzną obok. Snajper demonstracyjnie sięgnął do kieszeni w kurtce i wyjął z niej nabój. Uniósł go w górę, a następnie wsunął do ust, poślinił i załadował nim karabin.
Marek opuścił lunetę, czując, że zaraz zwymiotuje.
– Mamy przesrane – oznajmił swoim ludziom.
* * *
Nałożyli mu na głowę czarny kaptur, więc nie widział wozu, do którego go wsadzili. Zdziwiło go, dlaczego nikt nie został zabity ani nawet nie był torturowany. Wydawało się, że porywacze po prostu chcieli ich wszystkich zabrać ze sobą, ale nie wiadomo było, w jakim celu.
– Cudny, ich jest całkiem sporo – usłyszał szept Roberta obok swojego ucha. – Złapali też Justę i zabierają nasze rzeczy.
– A mówili coś? – zapytał, także szeptem.
– Niewiele. Nie mam pojęcia, dokąd nas zabierają. Powiedz mi… co tam zobaczyłeś? Na tym tarasie.
– Robert, to są zakażeni.
Mężczyzna zaniemówił na moment.
– Ale… wszyscy?
– Tak. Sam widziałeś, że ta zakonnica jest nieśmiertelna.
– Ja pierdolę! – Robert zaczął szybciej oddychać. – Porwali nas zakażeni? Po co?
– Pewnie po to, żeby nas zjeść.
– Koniec rozmów! – zarządził męski głos. – Radzę wykorzystać czas podróży na odpoczynek. Potem może być różnie.
Drzwi od pojazdu zostały zatrzaśnięte, a silnik odpalony. Kiedy ruszyli, Cudny zrozumiał, że znajduje się we wnętrzu wojskowego wozu bojowego, bo siedział bokiem do kierunku jazdy.
– Pierdolone mutanty – jęczał Robert, łamiąc rozkaz ich porywacza. – Zeżrą nas, na sto procent. Zeżrą i będą żyli wiecznie.
– Przestań! – syknął Cudny. – Skup się. Może coś usłyszymy.
Ale porywacze nie rozmawiali ze sobą wcale. Nagle w tle dało się słyszeć dźwięki muzyki. Cudny nastawił uszu, by po chwili stwierdzić, że w głośnikach nadawany jest trzeci koncert brandenburski Jana Sebastiana Bacha, jeden z jego ulubionych klasycznych utworów. Cała ta sytuacja wydała mu się jeszcze bardziej groteskowa, choć płynące z niej wnioski były przerażające. Oto bowiem ujrzał stuprocentowo zmienionych zakażonych, którzy mieli pełną świadomość, zachowując się jak ludzie przy zdrowych zmysłach. Idealnie gładka skóra, lśniące oczy, niemożliwie chude ciała i jasna, malinowa krew na habicie zabitej zakonnicy stanowiły żywy dowód, że porwali ich ci, z którymi Cudny poprzysiągł walczyć do końca swoich dni. Sęk w tym, że istoty tak bardzo zmienione nie były już ludźmi i nie przejawiały ludzkich cech – na pewno nie mówiły, nie prowadziły samochodu i nie porywały nikogo, planując to z każdym detalem.
Wiedział, że cała ta akcja musiała być planowana od dawna. Porywacze byli zbyt opanowani i pewni siebie jak na spontaniczny zryw. A w dodatku mieli wyrafinowane gusta, jeśli szło o wybór muzyki, co przerażało go jeszcze bardziej. Cudny pomyślał, że mają do czynienia z grupą kanibali, którzy, niczym Hannibal Lecter, zaprosili ich na ucztę, z nimi samymi w roli głównego dania. Poruszył skrępowanymi dłońmi, ale poczuł tylko większy ból. Kaptur na jego głowie uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek, lecz pozwalał mu oddychać.
„Wszystko, byleby się mięso nie zepsuło. Prawdziwi koneserzy”.
Pojazdy w końcu zatrzymały się. Cudny nie był w stanie określić, jak długo jechali, bo mimo wszystko udało się mu zasnąć na jakiś czas. Usłyszał dochodzące z zewnątrz rozmowy, następnie odgłos otwieranej bramy, a potem kolejnej…
– Niemożliwe – wyszeptał.
– Co mówiłeś? – zapytał Robert przez ściśnięte gardło.
– Przywieźli nas do strefy.
– Gdzie?
– Do Warszawy.
Robert nie odpowiedział, bo wozy znów ruszyły, by zatrzymać się po ujechaniu kilkuset metrów. Drzwi z tyłu zostały otworzone, dzięki czemu Cudny mógł się przekonać, że jednak da się coś zobaczyć przez kaptur.
– Po co mu ten kaptur? – zapytał męski głos z amerykańskim akcentem.
– Żebyśmy go odróżnili od pozostałych – wyjaśnił inny, na pewno należący do Polaka. – To ich dowódca.
– Aha. Rozumiem.
– Wychodzić! – rozkazał Polak. – Oprócz Cudnego.
* * *
Przez kilka dobrych minut nie docierało do niego, gdzie został przyprowadzony. Wysiadł z wozu, a potem wchodził po schodach, minął jakieś drzwi, które za nim zamknięto, by przeprowadzić pewną odległość po kamiennej posadzce i w końcu posadzić na czymś twardym i zimnym. Kiedy zdjęto mu kaptur, szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Siedział w pierwszej ławce jakiegoś wielkiego kościoła, którego nigdy wcześniej nie widział. Było w nim dość ciemno, ale ten fakt go akurat nie zdziwił. W tych czasach prąd był dobrem luksusowym i na pewno nikt by go nie używał do oświetlania świątyni. Wokół niego kręciły się różne postacie o trudnej do określenia płci. Szeptano, szurano nogami, gestykulowano. Co jakiś czas słychać było trzaski, charakterystyczne dla pracujących przenośnych radiostacji. Na razie nikt specjalnie się nim nie przejmował.
Cudny chciał ogarnąć umysłem to, co go spotkało; zrozumieć, co się dzieje i dlaczego ci ludzi się nim interesowali. Narastała w nim obawa, że ta wymarzona strefa, którą chciał najechać i przejąć, opanowana była w całości przez świadomych, czyli jak by nie było nowy, straszny gatunek człowieka, więc on i jego ludzie byli zwierzyną łowną, idealną do konsumpcji. Tylko nie rozumiał, z jakiego powodu tamci mieliby jechać po nich aż w okolice Konina. Czyżby zapasy zdrowych ludzi wyczerpywały się? Żadna jeszcze gorsza myśl nie zdołała przemknąć mu przez głowę, bo podeszły do niego trzy osoby.
– O, Jezu! – jęknął jeden z nich. – Czy moglibyście na chwilę zapalić światło? Ciemno jak w dupie…
– Mateusz! – skarcił go oburzony kobiecy głos.
– Przepraszam, siostro. Wyrwało mi się.
Kościół został oświetlony i Cudny ujrzał przed sobą twarz starszego księdza, nieco młodszej zakonnicy i całkiem młodego mundurowego z karabinem w dłoni. Patrzyli na niego, jakby był rzadkim okazem w zoo.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zaczęła siostra z uśmiechem.
Cudny o mało nie zemdlał. Jeden rzut oka powiedział mu, że stoją przed nim trzy zupełnie zdrowe osoby, bez śladu zakażenia.
„Zakażeni ze zdrowymi?!” – krzyczał w środku, na zewnątrz zachowując kamienną twarz.
– Jest ksiądz głodny? – zapytała siostra z matczyną troską w głosie. – Mamy zupkę.
„Karmelitanka!” – zauważył, rozumiejąc, że zakonnica, którą kazał zastrzelić, niekoniecznie była przebierańcem.
– Musimy go najpierw przesłuchać – powiedział mundurowy.
– Na głodnego? – oburzył się ksiądz. – Z pustym żołądkiem człowiek agresywny się robi.
– To ja pójdę po tę zupkę – oświadczyła siostra i ruszyła w stronę zakrystii.
– Dlaczego u was tylko młodzi są w grupie? – Mundurowy trącił nieuprzejmie Cudnego. – Gdzie są starsi albo chorzy?
– Pewnie ich odstrzelili – powiedział ktoś stojący nieco dalej w cieniu. – Tak jak naszą siostrę. Cholerni bandyci.
– Synu! – Tym razem ksiądz grał rolę oburzonego, choć w mało przekonujący sposób.
Cudny uparcie milczał, choć chętnie opowiedziałby tym durniom o tym, jak to jest zabrać ze sobą starszych i chorych ludzi, a potem patrzeć na ich śmierć. Uważał, że w tych czasach przetrwanie należało zapewnić tylko silnym jednostkom. To było według niego logiczne.
Zakonnica wypadła z zakrystii, niosąc miskę dymiącej zupy, której zapach rozniósł się po całej świątyni. Żołądek Cudnego wykonał niemiłą ewolucję, wydając bardzo znaczący odgłos. Niektórzy mundurowi roześmiali się, choć ksiądz wyglądał na zmartwionego.
– Ojej! Ksiądz pewnie bardzo głodny. Daj, matuś, tę miskę. Ja pokarmię, bo go na razie nie pozwalają rozwiązać.
– No to masz. – Siostra wręczyła mu miskę i wypolerowaną łyżkę. – Pójdę zobaczyć, czy jakieś placki nie zostały w punkcie.
– Chcecie mu dawać placki z ziemniaków Jadwigi? – Mateusz, który wydawał się być głównodowodzącym, podparł się pod boki i popatrzył na nich z wyrzutem. – Oni ją chcieli żywcem spalić.
Cudny był tak zszokowany, że z wrażenia otworzył usta, w które ksiądz natychmiast wsunął łyżkę z zupą.
– Jadwiga ma złote serce – stwierdziła stanowczo zakonnica. – Nie chowa urazy.
– Ale my chowamy – zawołał Mateusz, choć siostry już nie było w kościele. – Zagłodziłbym skurwiela. Na śmierć.
Stary kapłan karmił Cudnego, który próbował wychwycić jak najwięcej szczegółów z tego, co działo się wokół niego. Jego usta same się otwierały, po raz pierwszy od wielu miesięcy kosztując normalnego jedzenia, lecz pozostałe zmysły skupione były na otoczeniu. Kiedy miska z zupą była pusta, stwierdził ze złością, że nie ma pojęcia, o co chodzi z tymi ludźmi i miejscem, do którego trafił. Mundurowi rozmawiali o dziwnych sprawach, czasem ktoś mówił do nich o czymś przez radio, wspominając jakiegoś lekarza albo księdza. Padały takie słowa jak „sekta”, „nawiedzeni”, „paski do lizania”, „ultrafiolet”, „kwarantanna”, ale on nie mógł ich dopasować do jakiejkolwiek rzeczywistości, którą znał. W pewnym momencie zostawili go samego, najwyraźniej nie bojąc się, że ucieknie. Ksiądz przebąkiwał coś o swoim podopiecznym, a mundurowi o naradzie z dowódcą. Cudny chciał krzyknąć: „Ja tu jestem jedynym prawdziwym dowódcą”, ale czuł, że nikt by go nie słuchał. Część świateł w kościele zgasła i wtedy zauważył, że obok tabernakulum pali się świeczka, zastępująca elektryczną wieczną lampę, co znaczyło, że był to czynny kościół rzymskokatolicki i że prawdopodobnie odprawiano w nim regularnie nabożeństwa.
Uderzyła w niego mieszkanka nieoczekiwanych emocji. Wspomnienia z czasów, kiedy było mu dobrze na wikariacie, zmieszały się z poczuciem osamotnienia. Mimo że bał się trochę tych ludzi, którzy zachowywali się i mówili jak idioci, chciał, by wrócili i w końcu powiedzieli, o co im chodzi. Czy chcą go oddać w ręce krwiożerczych zakażonych, czy może mają inne plany? A może potrzebują lidera? On chętnie by usłużył w tej roli. Najgorsza wydawała się niepewność.
W końcu usłyszał, że ktoś zjawił się w zakrystii, zmierzając w stronę kościoła, ale osoba, którą ujrzał, była ostatnią, jakiej mógłby się spodziewać.
– Bogdan? – Zamrugał powiekami. – To ty?
Wysoki mężczyzna, z daleka wyglądający jak ksiądz Bogdan, który swego czasu udzielał mu bezcennych porad, zbliżał się do Cudnego, nieco chwiejąc się na boki. Cudny wystraszył się, że jest zakażony, ale jego dawny znajomy podszedł, oparł mu dłonie na ramionach i powiedział:
– Drugie drzewo!
Cudny odetchnął. Skoro mówił i wyglądał normalnie, to nie był chory, choć z jego umysłem niekoniecznie wszystko było w porządku.
– Bogdan, to ja, Marek. Pamiętasz mnie?
– Drugie drzewo? – zapytał.
– Nie rozumiem, co mówisz. O co ci chodzi?
– Dru-u-gie drzewo – odparł Bogdan, klepiąc go po policzku.
– O, tu jest! – zawołał starszy ksiądz od drzwi zakrystii. – Ależ się wystraszyłem. – Kapłan podbiegł do Bogdana i złapał go za ramiona. – Boguś, musimy iść. Czas na drzemkę. Ksiądz wybaczy – zwrócił się do Cudnego. – Ledwo się odwróciłem i go nie było. Nie wiem, co mu się stało.
– Drugie drzewo, drugie drzewo – stwierdził Bogdan, akcentując każde słowo w inny sposób.
– Tak, tak, wszystko mu wyjaśnimy – uspokoił go ksiądz. – A teraz chodź.
Ale Bogdan nie chciał ustąpić. Sięgnął ręką za plecy, wyciągając zza paska od spodni egzemplarz Pisma Świętego, który podniósł w górę, jakby miał zamiar wygłosić kazanie, po czym machnął nim Cudnemu przed głową, zahaczając o jego szyję.
– Boguś! Co ty wyprawiasz? Skaleczyłeś kartką księdza Marka. – Biedny kapłan nie wiedział, czy ma biec na ratunek Cudnemu, czy powstrzymywać Bogdana, który najwyraźniej miał coś ważnego do powiedzenia.
Cudny nie poczuł skaleczenia, ale mina księdza podpowiedziała, że przygłupi Bogdan naprawdę coś mu zrobił.
W świątyni pojawił się mundurowy Mateusz i kilku jego ludzi, więc ksiądz poprosił, by mu pomogli.
– Bogdan, chciałeś skrócić o głowę naszego gościa? – zapytał ze śmiechem Mateusz. – Krwawi jak prosiak.
– Nie śmiejcie się, tylko zróbcie coś – powiedział ksiądz.
Mateusz złapał Bogdana za łokcie, uniemożliwiając mu machanie rękami.
– Nim ksiądz sam się musi zająć – oznajmił, wskazując głową na Cudnego. – Ja tego ścierwa nie będę dotykał.
Ksiądz pokręcił głową i nachylił się nad Markiem.
– To trzeba opatrzyć. Może jakąś pielęgniarkę poprosić…
– Nie dotykaj mnie, głupi klecho! – Cudny odchylił głowę z odrazą. Dopiero wtedy poczuł pieczenie na szyi.
Mateusz roześmiał się szyderczo.
– No! I to by było na tyle, jeśli chodzi o wasze plany.
Cudny poczuł niepokój.
– Jakie plany? Co wy chcecie zrobić? – dopytywał, patrząc na każdego z osobna.
– Drugie drzewo – odparł Bogdan.
Stary ksiądz zaśmiał się i skinął głową.
– Dokładnie! Potrzebujemy księdza.
– Ale ja nie jestem księdzem! – krzyknął Cudny. – Ja nawet nie jestem ochrzczony. Moja rodzina należała do Świadków Jehowy.
Na nikim jego słowa nie zrobiły wrażenia.
– Jesteś ochrzczony – stwierdził Mateusz. – Twoja babka ze strony matki potajemnie zaniosła cię do kościoła, co zostało odnotowane w księgach parafialnych. Inaczej nie mógłbyś składać papierów do seminarium. Wiemy o wszystkim.
– To jakiś niesmaczny żart. – Cudny wyglądał na zdegustowanego. – Nikt mnie do niczego nie zmusi. Żądam widzenia z moimi ludźmi!
– Drugie. Drzewo – brzmiała zdecydowana odpowiedź Bogdana.
– Nie ma żadnych twoich ludzi – powiedział Mateusz nieco znudzonym głosem. – Już wszyscy zostali powiadomieni, że jesteś tutaj i nie masz zamiaru wracać.
Cudny zapowietrzył się. Myśl, że pozostałe grupy, liczące w sumie kilkaset osób, nie przyjdą mu z odsieczą, przeraziła go bardziej niż wizja bycia zjedzonym przez zakażonych. To po prostu nie mieściło mu się w głowie. Jakim cudem mieliby ich powiadamiać? To jakaś wielka ściema…
– Użyliśmy radiostacji – wyjaśnił Mateusz, najwyraźniej rozumiejący jego wątpliwości. – Bardzo ułatwiło nam to, że ich nie kodowaliście, dowódco od siedmiu boleści.
– Adamski! – Tamtemu drugiemu księdzu się to nie spodobało. – Nie zniechęcaj go. Wszystko jest w porządku i ludzie księdza na pewno tu przyjadą.
– Nie mów do mnie „ksiądz”. – Cudny skrzywił się. – Co wy sobie wyobrażacie?
– No, dobrze. – Kapłan sapnął. – Nic na siłę. Zaprowadzę Bogdana na plebanię, bo czas na jego drzemkę. Przeorysza prosiła, żebym im dziś nieszpory poprowadził, więc nie zjawię się w wieżowcu.
– Ok. – Mateusz skinął głową. – Ja niestety muszę tam być. No i zabieramy tego oszołoma ze sobą – poinformował, cmokając z dezaprobatą.
Kaptur wrócił na głowę Cudnego. Poprawiono więzy na jego nadgarstkach, ignorując coraz bardziej piekącą ranę na szyi, i wyprowadzono z kościoła. Marek wyczuł, że wychodzą innymi drzwiami, być może przez zakrystię, ale nikt nie tłumaczył, dokąd idą i w jakim celu.
Litania niekończących się pytań została przerwana w chwili, gdy zdjęto mu kaptur. Znów siedział, tym razem na zwykłym krześle, a widok przed jego oczami stanowił odpowiedź na każde pytanie:
„Jestem w piekle”.
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: RebisFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Science FictionOszałamiający rozmachem chiński bestseller, który stał się wydawniczym fenomenem w USA. NAGRODA HUGO DLA NAJLEPSZEJ POWIEŚCI 2015 R. „Imponująca rozmachem ucieczka od rzeczywistości. Dała mi odpowiednią ...EBOOK
28,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: MAGFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Science FictionW obliczu zbliżającej się nieuchronnie międzygalaktycznej wojny na planetę Hyperion przybywa siedmioro pielgrzymów: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Mają za zadanie dotrzeć do mitycznych grobowców, by ...EBOOK
31,30 zł 42,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK34,99 zł
- Wydawnictwo: RebisFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Science FictionOszałamiający rozmachem chiński bestseller, który stał się wydawniczym fenomenem w USA. KSIĄŻKA LAUREATA NAGRODY HUGO. Imponująca rozmachem ucieczka od rzeczywistości. Dała mi odpowiednią perspektywę w zmaganiach z ...44,90 złEBOOK44,90 zł
- Wydawnictwo: MAGFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Science FictionKultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Neuromancerem”, za którego autor otrzymał najważniejsze nagrody światowej fantastyki: nagrodę im. Philipa K. Dicka, Hugo i Nebulę. Pierwsze wydanie zbiorcze. Neuromancer Case, jeden z ...59,00 złEBOOK59,00 zł