Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Drugie drzewo - ebook

Data wydania:
31 marca 2025
Ebook
39,90 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie drzewo - ebook

Postapokaliptyczna powieść, której akcja dzieje się w Polsce

Dwie straszliwe epidemie uśmiercają większość mieszkańców planety. Sandra, młoda dziewczyna z Łodzi, odrzucana do tej pory przez otoczenie, nierozumiana przez najbliższych, zamknięta w świecie niezwykłego umysłu i ciasnym mieszkaniu starej kamienicy, postanawia pomimo czyhających niebezpieczeństw ruszyć przed siebie i rozpocząć nowe życie.

Podróżując przez wyludniony, zmieniony kraj na swojej drodze napotyka Darka – lekarza, poszukującego odpowiedzi na pytanie, skąd wzięła się plaga i pracującego nad okryciem szczepionki.

Wspólnie docierają do Warszawy, zamienionej w specjalną Strefę, gdzie spora grupa ocalałych usiłuje przetrwać kolejny dzień. Sandra i Darek spotykają tu ludzi życzliwych, ale też wrogów, a nade wszystko przekonują się, że niezależnie od rozmiarów katastrofy, która spadła na Ziemię, natura ludzka pozostaje niezmienna.

Czy uda im się przetrwać w tym bezwzględnym świecie, nie zatracając własnego człowieczeństwa?

Czy ludzkość znajdzie rozwiązanie zagadki i odkryje sekret stojący za pojawieniem się plagi? I wreszcie czym jest tytułowe drugie drzewo.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-600-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cudny

Cudny miał dar uzdra­wia­nia. Dla­tego wo­łano na niego Cudny. Pro­blem po­le­gał na tym, że mało kto o tym wie­dział albo pa­mię­tał, a on sam bar­dzo chciał, by tak po­zo­stało. Nowi lu­dzie w jego no­wym ży­ciu do­mnie­my­wali, że to prze­zwi­sko wy­ni­kało z faktu, ja­koby był po pro­stu cu­dow­nym czło­wie­kiem, zbawcą, mę­żem opatrz­no­ścio­wym w ich nie­doli.

Ma­rek, bo ta­kie było jego praw­dziwe imię, nie­na­wi­dził swo­jego daru, który uwa­żał za prze­kleń­stwo i źró­dło nie­opi­sa­nych cier­pień. Czuł się przez niego jak dzi­wo­ląg. Od ósmego roku ży­cia wy­ty­kano go pal­cami, wy­śmie­wano albo prze­ciw­nie – ota­czano czcią. Oprócz tego za każde ule­cze­nie pła­cił wy­soką cenę: do­le­gli­wość, która zni­kała u cho­rego, po­ja­wiała się w jego ciele; co prawda na krótko, ale bar­dzo in­ten­syw­nie. Wy­da­wało mu się, że cho­roba czy ból prze­cho­dzą na niego, by w jego ciele do­ko­nać ży­wota.

Kiedy osią­gnął wiek osiem­na­stu lat, po­sta­no­wił skoń­czyć z uzdra­wia­niem, uciec od swo­jego prze­zna­cze­nia i spra­wić, by świat o nim za­po­mniał. W tym celu za­pi­sał się do se­mi­na­rium du­chow­nego. Chciał wto­pić się w jed­no­rodny tłum i upodob­nić do kon­kret­nej grupy spo­łeczno-za­wo­do­wej. Tam jed­nak stało się coś nie­ocze­ki­wa­nego, czego rzecz ja­sna nikt nie mógł prze­wi­dzieć. U Marka ujaw­nił się inny dar, po­zor­nie mniej kło­po­tliwy, lecz, co oczy­wi­ste, ścią­ga­jący uwagę oto­cze­nia: umie­jęt­ność do­wo­dze­nia grupą. Wy­star­czyło, by otwo­rzył usta, a nie było czło­wieka, który by go nie słu­chał. Prze­ło­żeni, na czele z oj­cem du­chow­nym, po­czuli się za­gro­żeni, więc uprzy­krzali mu ży­cie na każ­dym kroku. Tym ra­zem jed­nak Ma­rek nie uciekł. Po­do­bało mu się sta­wia­nie oporu, by­cie bun­tow­ni­kiem, bu­rze­nie raz usta­no­wio­nego po­rządku, nie­ma­ją­cego nic wspól­nego z po­rząd­kiem, a nade wszystko wy­ty­ka­nie błę­dów in­nym, ujaw­nia­nie ota­cza­ją­cej go hi­po­kry­zji, oczysz­cza­nie świata ze zła…

Kiedy na świat spa­dła jedna tra­ge­dia, a po­tem na­stępna, gdy lu­dzie umie­rali na jego oczach, a on nic nie mógł z tym zro­bić, po­jął, że wła­śnie te­raz może wy­ka­zać się na­prawdę i oczy­ścić zie­mię, na ja­kiej przy­szło mu żyć, z tego, co ją ska­ziło. Chciał chro­nić oca­la­łych, na­wet kosz­tem cier­pie­nia in­nych, dla któ­rych nie mo­gło już być na­dziei, bo to oni sta­no­wili źró­dło za­głady. Cena ich ży­cia też nie była za wy­soka.

– Je­śli nic nie zro­bię, bę­dzie tylko go­rzej – po­wta­rzał so­bie. – Nie mogę bier­nie pa­trzeć na to, co się dzieje.

Zrzu­cił su­tannę, bo nie było sensu dłu­żej uda­wać, że w coś wie­rzy. Nie mu­siał ukry­wać się w tłu­mie, w końcu mógł wyjść z niego z pod­nie­sioną głową i po­pro­wa­dzić tych, któ­rzy chcieli, ku ule­cze­niu. Chcą­cych było wielu, lecz on na sa­mym po­czątku mu­siał pod­jąć bar­dzo trudne de­cy­zje i usu­nąć spo­śród nich chore ele­menty, od­dzie­lić ziarna od plew, za­bić sła­bych…

Cudny nie lu­bił wra­cać my­ślą do tych bo­le­snych po­cząt­ków, bo nie chciał przy­znać, że po­peł­nił wiele błę­dów. Za­ło­żył bo­wiem, że dar uzdra­wia­nia po­zwoli mu roz­róż­nić cho­rego od zdro­wego, jak to miało miej­sce pod­czas pierw­szej epi­de­mii. Jed­nak z tą drugą było coś nie tak i gdyby był wie­rzący, uznałby, że to sam dia­beł po­mie­szał szyki. Ciała nie cho­ro­wały. Ow­szem, zmie­niały się w le­dwo za­uwa­żalny spo­sób, ale nie no­siły w so­bie śla­dów cho­roby czy roz­kładu. Jego za­da­nie było więc o wiele trud­niej­sze, a na­uka roz­po­zna­wa­nia plew za­jęła mu sporo czasu.

Gdy mi­nęło dwa i pół roku, uznał, że jest mi­strzem, nie tylko w prze­wo­dze­niu co­raz więk­szej gru­pie wy­znaw­ców, ale i w traf­nym sta­wia­niu dia­gnozy: ten jest za­ra­żony, a ten nie; tego na­leży od razu za­bić, a tego za­pro­sić do nas. Upro­ścił w ten spo­sób swoje ży­cie, przy­czy­nia­jąc się do ule­cze­nia świata. Był spo­kojny, syty, speł­niony. No i na­resz­cie miał po­czu­cie, że kon­tro­luje sy­tu­ację – pierw­szy raz od dnia na­ro­dzin.

Idąc do se­mi­na­rium, oszu­kał wszyst­kich oprócz sie­bie i paru kum­pli, któ­rzy znali go le­piej niż ro­dzice. Nie miał w so­bie wiary, nie znaj­do­wał też po­trzeby jej po­sia­da­nia. Ale po­do­bało mu się tam i do­piero po stwo­rze­niu swo­jej grupy zro­zu­miał, że lu­bił się uczyć. Oceny miał do­sko­nałe, je­śli nie li­czyć paru nie­istot­nych przed­mio­tów, a sie­dze­nie nad książ­kami nie mę­czyło go wcale. Znał ła­cinę i grekę, po­ro­zu­mie­wał się też po wło­sku; ko­chał hi­sto­rię, a na­wet li­tur­gikę; szybko opa­no­wał wszyst­kie moż­liwe ry­tu­ały, ge­sty czy mo­dli­twy, a gdy był na pią­tym roku, po­znał pew­nego księ­dza z War­szawy, który po­ka­zał mu, że wy­brał so­bie naj­lep­szy z moż­li­wych za­wo­dów.

– Je­steś sprytny, to się usta­wisz – szep­tał mu do ucha ksiądz Bog­dan w cza­sie prze­rwy na pa­pie­rosa. – Ja nie mam ta­kiej gadki jak ty, więc bę­dziesz w sta­nie owi­nąć so­bie wo­kół palca każ­dego, nie tylko pa­ra­fian, ale i sa­mego bi­skupa. Masz dziew­czynę?

Ma­rek spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Nie. A po­wi­nie­nem?

– Nie­ko­niecz­nie. – Bog­dan skrzy­wił się. – Jak nie masz, to i le­piej. Z ba­bami sam kło­pot. Kupa kasy na nie idzie i ła­two zła­pać punkty ujemne, nie mó­wiąc o ciąży. Po­tem jest pro­blem: skro­bać, nie skro­bać? Wy­sy­łać gdzieś da­lej czy trzy­mać pod no­sem i pil­no­wać? Gdy­byś miał lep­szą kon­dy­cję, można po­my­śleć o woj­sku. Ha! Ży­cie jak w Ma­dry­cie.

Bog­dan skoń­czył na­uki re­ko­lek­cyjne dla łódz­kich se­mi­na­rzy­stów i wró­cił do swo­jego ży­cia w Sto­licy, a Cudny miał o czym my­śleć. Jego świe­tlaną ka­rierę prze­rwał wy­buch pierw­szej epi­de­mii, która za­brała je­dyną osobę, na ja­kiej mu za­le­żało. Nie był w sta­nie po­móc wła­snej babci, nic nie da­wało kła­dze­nie rąk i sku­pia­nie się nad jej co­raz słab­szym cia­łem. Jedna z są­sia­dek, po­ma­ga­jąca mu w opiece nad sta­ruszką, po­wie­działa, że na Je­ho­wych to nie po­działa, bo mu­szą się naj­pierw na­wró­cić.

– Ja tam księ­dza babkę sza­nuję – mó­wiła, na­cią­ga­jąc czy­ste prze­ście­ra­dło na tap­czan. – Ale sekta jest sekta, a Bóg cho­robą daje nam szansę na za­sta­no­wie­nie się. Sam ksiądz naj­le­piej po­wi­nien o tym wie­dzieć.

Oczy­wi­ście Cudny nie prze­jął się tymi sło­wami, bo od dawna był od­porny na nie­to­le­ran­cję wo­bec swo­jej ro­dziny, od po­ko­leń na­le­żą­cej do Świad­ków Je­howy, co także ukrył przed prze­ło­żo­nymi se­mi­na­rium. Po raz pierw­szy jed­nak usły­szał tak zde­cy­do­wany po­gląd: że epi­de­mia jest szansą, a nie karą czy splo­tem przy­pad­ko­wych zda­rzeń. Uznał, że po­wi­nien za­cząć szu­kać mak­si­mum ko­rzy­ści tam, gdzie inni wi­dzą stratę.

Cudny wie­dział, że owieczki w jego pa­ra­fii nie roz­pro­szy­łyby się po wy­bu­chu epi­de­mii, gdyby z nimi zo­stał, lecz uległ po­ku­sie i błęd­nie za­ło­żył, że może zwią­zać się z piękną dziew­czyną i jed­no­cze­śnie prze­wo­dzić gru­pie no­wych wier­nych. Te­raz ża­ło­wał tej de­cy­zji, bo wi­dział, jak była na­iwna. Nie mu­siał wy­jeż­dżać z Ło­dzi, mógł na miej­scu uło­żyć so­bie ży­cie we­dług wła­snego upodo­ba­nia, za­miast tu­łać się po ca­łej Pol­sce, wal­cząc o prze­trwa­nie. Jego lu­dzie byli lo­jalni, ale naj­więk­sza na­wet lo­jal­ność pod­dana zo­staje pró­bie w ob­li­czu śmierci gło­do­wej, o in­nych za­gro­że­niach nie wspo­mi­na­jąc. Miał twardą rękę, która mu­siała mięk­nąć, gdy ro­biło się bar­dzo ciężko. Po­ży­wie­nia wo­koło wcale nie przy­by­wało, co nie było dziwne, bio­rąc pod uwagę fakt, że od po­nad dwóch lat mało kto upra­wiał rolę. Nie po­do­bało mu się, że pod­władni chcieli dzie­lić się na mniej­sze grupy, by było im ła­twiej szu­kać za­pa­sów. Kiedy ktoś się od­da­lał, Cudny za­czy­nał mieć obawy, że wy­mknie mu się spod kon­troli; jed­nakże wie­dział, że musi ustą­pić, by jego upór nie ob­ró­cił się prze­ciwko niemu. Wtedy też po­jął, że po­winni zna­leźć stałą lo­ka­li­za­cję, bez­pieczny ob­szar z wszel­kimi wy­go­dami i do­stę­pem do tego, co było lu­dziom po­trzebne każ­dego dnia.

– War­szawa – szep­nął, ba­wiąc się ko­lej­nym pa­pie­ro­sem, któ­rego chciał za­pa­lić. – Bo jak kraść, to mi­liony…

Po kraju szla­jało się mnó­stwo mniej lub bar­dziej zor­ga­ni­zo­wa­nych grup, wy­ma­chu­ją­cych bro­nią i ko­rzy­sta­ją­cych z cha­osu, jaki za­pa­no­wał. Ale nikt nie śmiał ude­rzyć w strefę, jaką miesz­kańcy Sto­licy zbu­do­wali po dru­giej epi­de­mii. Cudny wiele sły­szał o tym, jak są świet­nie zor­ga­ni­zo­wani, uzbro­jeni, a przede wszyst­kim za­opa­trzeni. Mó­wiono o ma­ga­zy­nach peł­nych je­dze­nia, le­ków, amu­ni­cji, ale i o su­ro­wych rzą­dach, zmu­sza­niu lu­dzi do pracy, wy­rzu­ca­niu cho­rych za mur ota­cza­jący wy­dzie­loną część mia­sta. W le­gendy ob­ro­sły hi­sto­rie o zbroj­nych pa­tro­lach jeż­dżą­cych wo­kół strefy, pil­nu­ją­cych, by ża­den in­truz nie do­stał się do środka i oczy­wi­ście za­bi­ja­ją­cych każ­dego, kto sta­no­wił za­gro­że­nie. Mó­wiono o po­dwój­nej bra­mie, wie­życz­kach straż­ni­czych, a ostat­nio o su­per­broni, uśmier­ca­ją­cej za­ka­żo­nych, choć wszy­scy wie­dzieli, że nie da się ich za­bić, chyba że przez de­ka­pi­ta­cję.

– Nie mamy szans – po­wie­dział Ro­bert, je­den z głów­nych przy­bocz­nych Cud­nego, kiedy usły­szał, że do­wódca pla­nuje szturm na War­szawę. – Nie chcę wyjść na two­jego an­ta­go­ni­stę, ale te wie­ści są nie­po­ko­jące…

Cudny wy­my­ślił więc, by jedna z grup wy­brała się na zwiady w oko­lice Sto­licy. I była to ko­lejna z jego nie­tra­fio­nych de­cy­zji.

Dzie­się­cio­oso­bowa ekipa zo­stała wy­pa­trzona kilka ki­lo­me­trów przed wjaz­dem do strefy. Mimo że zwia­dowcy mieli broń palną, a prze­ciw­nik – zgod­nie z re­la­cją oca­la­łych – tylko kije, po­rażka była sro­motna i pięć osób tra­fiło do nie­woli. Dwóch z tych, co wró­cili, od­nio­sło po­ważne ob­ra­że­nia i zmarło po ty­go­dniu z po­wodu za­ka­że­nia. Cudny nie był mi­strzem tak­tyki, ale wie­dział, że stało się tak tylko z po­wodu prze­wagi li­czeb­nej na­past­ni­ków. Tego, że jego lu­dzie nie po­tra­fią do­brze strze­lać, w ogóle nie wziął pod uwagę.

– Musi być nas wię­cej – oświad­czył pod­czas jed­nego ze swo­ich prze­mó­wień. – Trzeba ich oto­czyć z każ­dej strony i za­ata­ko­wać jed­no­cze­śnie. Niech wszyst­kie grupy, które są w te­re­nie, jadą na War­szawę.

– Ale te­raz? – Ktoś ze słu­cha­czy się za­nie­po­koił.

– Nie, nie te­raz. Prze­cież mu­simy się przy­go­to­wać. Wy­obraź­cie to so­bie: za­pasy je­dze­nia, leki, cie­płe domy i zero za­ka­żo­nych. Zero! Prze­cież wtedy do­piero mo­gli­by­śmy na po­waż­nie za­jąć się oczysz­cza­niem świata z za­razy. To trzeba zro­bić.

Prze­ko­nał ich. Choć nie wszyst­kich. Je­den z jego bli­skich współ­pra­cow­ni­ków, Ro­mek, uwa­żał, że po­mysł Cud­nego jest nie tylko głupi, ale i nie­bez­pieczny. Za­miast tego wo­lał, by za­częli szu­kać wła­snego schro­nie­nia, bez od­bie­ra­nia go siłą in­nym lu­dziom, w do­datku tak do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nym i groź­nym. We­dług niego było to sa­mo­bój­stwo i po­wie­dział o tym Cud­nemu pro­sto w oczy.

– Je­śli choć tro­chę za­leży ci na tych lu­dziach, na ich przy­szło­ści, nie rób tego – mó­wił zde­cy­do­wa­nym to­nem.

– Nas jest wię­cej – ode­zwał się Ro­bert.

– Tego nie wiesz. Za­py­taj zwia­dow­ców, któ­rym udało się wró­cić, co tam się działo.

– Prze­sa­dzają.

– A je­śli nie? Co po­wie­dzieli? Banda wście­kłych męż­czyzn i ko­biet rzu­ciła się na nich z ki­jami, ni­czym ja­ski­niowcy. Adam dość do­kład­nie opi­sał, jak wy­glą­dali, jaki obłęd mieli w oczach; oni chcieli za­bi­jać i spra­wiało im to przy­jem­ność. Nie mamy po­ję­cia, kto tak na­prawdę mieszka za tym mu­rem. A co z na­szymi, któ­rych wzięli do nie­woli? Uwa­żasz, że jesz­cze żyją? I jak my­ślisz – jaką mieli śmierć?

Tego dla Marka było za wiele. Wy­czuł, że je­żeli w tym mo­men­cie nie za­re­aguje, ar­gu­menty Ro­mana mogą ko­goś rze­czy­wi­ście prze­ko­nać. De­cy­zja za­pa­dła szybko: pu­bliczna eg­ze­ku­cja na­stęp­nego dnia w po­łu­dnie. Nikt nie dys­ku­to­wał, choć nie tylko ze stra­chu. Cudny był do­bry z hi­sto­rii, ale i z psy­cho­lo­gii – ro­zu­miał, że gdy jest za mało chleba, na­leży za­pew­nić wię­cej igrzysk.

Jed­nak eg­ze­ku­cja się nie od­była, po­nie­waż Ro­man uciekł w nocy, co nie było wcale dziwne, bo przed epi­de­mią słu­żył jako żoł­nierz jed­no­stek spe­cjal­nych; umiał wyjść cało z wielu opre­sji, a po­tem prze­trwać sa­memu w trud­nych wa­run­kach. Cudny za­rzą­dził po­szu­ki­wa­nia, po­łą­czone z dal­szym oczysz­cza­niem Ziemi z za­ka­żo­nych i zdo­by­wa­niem po­trzeb­nych za­pa­sów. Raz na­wet ja­kaś grupa była bli­sko jego zła­pa­nia, ale skoń­czyło się je­dy­nie spa­le­niem sto­ją­cego na ubo­czu do­mo­stwa z za­ka­żoną wła­ści­cielką w środku.

– Za­miast ją pa­lić żyw­cem, mo­gli wy­czy­ścić spi­żar­nie i szopy – mruk­nął Ro­bert. – Na za­bi­cie za­wsze jest pora.

– Trudno – mruk­nął Cudny. – Znaj­dziemy coś in­nego.

* * *

Sie­dze­nie w nocy przy ogni­sku było jed­nym z ele­men­tów jed­no­czą­cych spo­łecz­ność. Cudny nie lu­bił sen­ty­men­tal­nych zwie­rzeń, a tym bar­dziej uża­la­nia się nad sobą, ale po­zwa­lał na pod­trzy­my­wa­nie tego zwy­czaju ze wzglę­dów prak­tycz­nych – wię­cej zy­ski­wał jako li­der, niż tra­cił. Tej nocy człon­ko­wie jego grupy miała wy­jąt­kowo do­bre hu­mory, głów­nie dla­tego, że z ni­kim nie mu­sieli się bić, ale też z po­wodu swo­body, jaką po­czuli, pły­wa­jąc w je­zio­rze i ba­wiąc się ni­czym dzieci. Na chwilę za­po­mnieli o tra­gicz­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Cudny szybko zo­rien­to­wał się, że Ju­sta, jako jedna z nie­licz­nych, nie ma do­brego na­stroju. Był na­wet prze­ko­nany, że zra­nił ją i przez dłuż­szy czas bę­dzie bar­dzo nie­szczę­śliwa. Nie miał wy­rzu­tów su­mie­nia, ale zło­ścił się na sie­bie, że tak długo cią­gnął tę farsę, a kiedy ktoś za­gaił, że dziew­czyna chyba od nich odej­dzie, prych­nął z po­gardą:

– A kto by ją chciał?

Ju­sta była piękną ko­bietą, któ­rej urody nie znisz­czyły cięż­kie prze­ży­cia ani kiep­ska dieta. Wielu męż­czyzn wzdy­chało do niej po ci­chu, jed­nak ża­den nie od­wa­żyłby się ubie­gać o jej względy, na­wet wie­dząc, że zo­stała od­rzu­cona przez Cud­nego. W mnie­ma­niu ogółu dziew­czyna była wła­sno­ścią ich do­wódcy, więc w każ­dej chwili mógł się roz­my­ślić i znów ze­chcieć ją mieć dla sie­bie.

* * *

Tej nocy Ju­sta trzy­mała się z da­leka od reszty ekipy. Cudny przy­pusz­czał, że za­szyła się w naj­ciem­niej­szym ką­cie, może na Gol­go­cie, i pła­kała rzew­nymi łzami. Nie wie­dział, że pa­ko­wała się w po­śpie­chu, by nad ra­nem uciec da­leko od nich wszyst­kich.

Ju­sta nie chciała, by wi­dziano, jak upy­cha do ple­caka swoje rze­czy, a już tym bar­dziej by ktoś zła­pał ją na pod­kra­da­niu je­dze­nia. Za kra­dzież jed­nej puszki Cudny wy­da­wał nie­kiedy wy­roki śmierci. Kiedy jej torba była przy­go­to­wana i do­brze scho­wana, usia­dła w ciem­no­ści nie­opo­dal swo­jego na­miotu i za­częła ob­ser­wo­wać resztę grupy, roz­pra­wia­jącą o czymś we­soło przy ogni­sku. Bała się, ale wo­lała nie ucie­kać, do­póki więk­szość nie po­łoży się spać. Jeź­dziła z nimi na tyle długo, że wie­działa, kiedy są naj­mniej czujni i nie­chętni do dzia­łań. Mu­siała jed­nak sama bar­dzo uwa­żać na opa­da­jące po­wieki, by nie prze­ga­pić naj­do­god­niej­szego mo­mentu.

Był pra­wie wrze­sień, ale noce koń­czyły się szybko, za­nim jesz­cze słońce wy­szło zza ho­ry­zontu. Ogni­sko pra­wie zga­sło, a mimo to spora część grupy na­dal sie­działa wo­kół niego, jakby za­po­mniała o zmę­cze­niu. Ju­sta za­częła nie­po­koić się nie na żarty, kiedy na­gle Cudny po­de­rwał się z ziemi, po­wie­dział coś do ze­bra­nych i szyb­kim kro­kiem ru­szył ku ba­zy­lice. Po­zo­stali nie­śpiesz­nie pod­nie­śli się i po­szli do swo­ich na­mio­tów albo po­jaz­dów, w któ­rych uło­żyli się do snu. Dziew­czyna wie­działa, że to je­dyna chwila, kiedy może dzia­łać. Wy­grze­bała ple­cak spod sterty gra­tów i na mocno ugię­tych no­gach po­bie­gła w stronę po­mnika, by jak naj­szyb­ciej się za nim scho­wać i roz­po­cząć swój wła­sny exo­dus.

Nie za­uwa­żyli jej. Była tego pewna, ina­czej usły­sza­łaby gło­śny alarm. Nikt nie lu­bił brać wart o tej go­dzi­nie, bo ciału naj­trud­niej przy­cho­dziło za­cho­wa­nie czuj­no­ści. Po­dej­rze­wała, że straż­nicy przy­snęli, wiele ry­zy­ku­jąc, zwłasz­cza że Cudny był wciąż na no­gach. Uśmiech­nęła się pod no­sem na myśl o tym, co ich czeka, kiedy jej były chło­pak zo­rien­tuje się, że znik­nęła. Ode­rwała się od ka­mien­nej sta­tui i na­rzu­ciła ple­cak na ra­miona, od­dy­cha­jąc z ulgą. Przed nią ro­sły gę­ste krzaki, wy­star­czyło się przez nie prze­do­stać, by mieć jesz­cze więk­szą pew­ność, że bę­dzie da­lej szła nie­zau­wa­żona. Prze­dzie­rała się przez chasz­cze i prze­ska­ki­wała par­kany, za­dra­pu­jąc ręce i si­nia­cząc nogi, by w końcu zna­leźć się w ma­łym parku przy­klasz­tor­nym, z któ­rego wio­dła pro­sta droga do szosy. Każda ulica sta­no­wiła za­gro­że­nie, bo ła­twiej by­łoby ją ści­gać w po­jaz­dach, ale chciała prze­biec po niej cho­ciaż ka­wa­łek, by znów scho­wać się w krza­kach albo gę­stym le­sie. Z lasu tra­fi­łaby nad brzeg rzeki i mo­głaby dojść w ja­kieś sen­sowne miej­sce.

Brama na ulicę była otwarta, więc nie mu­siała po­ko­ny­wać muru. Prze­szła przez nią i ro­zej­rzała się na prawo i lewo, spraw­dza­jąc, czy ni­kogo nie ma.

– Nocna wy­cieczka? – ode­zwał się mę­ski głos, któ­rego źró­dła Ju­sta nie była w sta­nie zlo­ka­li­zo­wać. Za­częła krę­cić się w pa­nice wo­koło, do­póki go nie zo­ba­czyła.

Młody, bar­dzo szczu­pły męż­czy­zna sie­dział okra­kiem na mu­rze tuż obok niej i ma­chał we­soło no­gami. Uśmie­chał się, ale był uzbro­jony, więc Ju­sta od­ru­chowo zro­biła krok w tył. Chciała zrzu­cić ple­cak, by mieć więk­sze szanse na ucieczkę, ale prze­cież i tak by ją za­strze­lił, nie mu­siałby jej na­wet go­nić.

– Nie po­do­bało ci się z nimi? – Nie­zna­jomy wska­zał ka­ra­bi­nem w stronę Ba­zy­liki.

Nie od­po­wie­działa. Była zbyt prze­ra­żona.

Prze­ło­żył nogę i ze­sko­czył z muru, sta­jąc twa­rzą w twarz z Ju­stą.

– Jak masz na imię? – za­py­tał, nie­zra­żony jej mil­cze­niem. – Ja je­stem Da­wid.

– Yyy… We­ro­nika – szep­nęła ci­cho, z wra­że­nia za­po­mi­na­jąc, jak nie­na­wi­dzi tego imie­nia.

„We­ro­nika w majtki sika!” – usły­szała w swo­jej gło­wie głosy z dzie­ciń­stwa.

– Bar­dzo ład­nie… We­ro­niko – od­parł Da­wid. – Mu­szę nie­stety po­krzy­żo­wać twoje plany i za­brać cię ze sobą. Z nami. – Wska­zał ręką w prze­ciw­le­gły kra­niec ulicy.

Obej­rzała się i zo­ba­czyła, że znaj­dują się tam dwa opan­ce­rzone wozy, na któ­rych sie­działo wię­cej osób. Po­pa­trzyła w twarz Da­wida i do­piero wtedy zro­zu­miała.

– O, Boże! Ty je­steś za­ka­żony.

Uśmiech­nął się.

– Wszy­scy je­ste­śmy.

* * *

Cudny wi­dział Ju­stę z da­leka, jak sie­działa przed na­mio­tem. Mimo wszystko po­czuł ulgę, bo wo­lał nie or­ga­ni­zo­wać po­szu­ki­wań ko­lej­nej osoby. Uwa­żał, że za parę dni sy­tu­acja usta­bi­li­zuje się i każdy przy­wyk­nie do jego wol­nego stanu, a sama Ju­sta prze­sta­nie się ma­zać jak przed­szko­lak.

O pią­tej ko­lumna pię­ciu po­jaz­dów z dwu­dzie­stoma czte­rema du­szami ru­szyła aleją, kie­ru­jąc się na po­łu­dnie. Cudny już wie­dział, że Ju­sta na­prawdę ucie­kła, ale to była ostat­nia rzecz, jaką był w sta­nie się przej­mo­wać. Wy­czu­wał, że jego lu­dzie nie wie­rzą w za­gro­że­nie, w to, że kto­kol­wiek ich wi­dział albo chciał skrzyw­dzić. Oni my­śleli, że ktoś przed nimi ogra­bił sank­tu­arium i od­je­chał w swoją stronę, tak jak sami pew­nie by zro­bili. Zmie­nili jed­nak zda­nie, kiedy na swo­jej dro­dze uj­rzeli ja­kąś po­stać. Cała ko­lumna za­trzy­mała się.

– Cudny! Zo­bacz to! – Sie­dzący na da­chu po­jazdu Ro­bert o mało nie wci­snął lor­netki w czaszkę.

Ma­rek pod­niósł się i usiadł obok niego. Wziął lor­netkę, spoj­rzał przez nią i po­my­ślał, że zwa­rio­wał.

– To za­kon­nica – po­wie­dział ci­cho.

– My­ślisz, że z tego klasz­toru?

– Tu byli oj­co­wie, a nie sio­stry. Poza tym to kar­me­li­tanka, są­dząc po ha­bi­cie. Nie, to na pewno jest kar­me­li­tanka.

– Co ona tu robi? – Ro­bert nie wie­dział, czy jest to po­wód do obaw.

– Trzyma w ręku ja­kiś kosz, jakby z je­dze­niem – od­parł Cudny, marsz­cząc brwi. – Za­strzel­cie ją.

– Co?!

– Rób, co po­wie­dzia­łem! Niech lu­dzie z pierw­szego wozu ją za­strzelą.

– Ale wy­gląda, jakby miała po­ko­jowe za­miary. – Ro­bert po raz pierw­szy po­czuł żywą nie­chęć do Cud­nego.

– Zmie­niły się za­sady gry – wy­ce­dził Cudny. – Ma­cie ją za­bić.

Sie­dzący za kie­row­nicą męż­czy­zna ski­nął głową i prze­ka­zał przez ra­dio jego po­le­ce­nie. Po chwili padł strzał, ko­bieta zła­pała się za brzuch i upa­dła na trawę. Cudny roz­ka­zał, by je­chać da­lej, a kiedy mi­jali zwłoki, na­wet nie spoj­rzał w ich kie­runku. Nie uje­chali jed­nak da­leko, bo przed ko­lumną po­ja­wiła się inna po­stać – tym ra­zem or­to­dok­syj­nego żyda z pej­sami i w cha­ła­cie.

– To chyba ja­kiś żart – prych­nął Cudny, czu­jąc, że ktoś się z nimi po pro­stu bawi. Już chciał wy­dać ko­lejny roz­kaz za­strze­le­nia ob­cego, kiedy żyd roz­wi­nął duży trans­pa­rent, na któ­rym było na­pi­sane: „Spójrz na ta­ras z pra­wej strony”.

– Mamy strze­lać? – za­py­tał przez ra­dio chło­pak z pierw­szego po­jazdu.

– Cze­kaj! – Cudny ści­snął lor­netkę tak mocno, że zbie­lały mu dło­nie. Ob­ró­cił się o sto osiem­dzie­siąt stopni i po­pa­trzył na ta­ras ba­zy­liki. Po­cząt­kowo nie był w sta­nie ni­czego do­strzec, tak był zde­ner­wo­wany, ale po chwili uj­rzał dwie po­sta­cie. Jedna z nich na pewno miała przy po­liczku ka­ra­bin snaj­per­ski. – Kurwa! – za­klął. Jego lu­dzie zro­zu­mieli, że sy­tu­acja jest po­ważna.

„Może ble­fują?” – po­my­ślał, choć wo­lał nie spraw­dzać tego w prak­tyce.

– Przy­go­tuj­cie broń – wy­szep­tał do Ro­berta, da­jąc znać, by prze­ka­zał jego roz­kaz po­zo­sta­łym. – Nie damy się zła­pać żyw­cem tym bła­znom.

Jego grupa wy­zna­wała za­sadę „Cudny albo śmierć”, dla­tego wszy­scy na­tych­miast opu­ścili wozy i byli go­towi do walki. Wów­czas żyd w pej­sach, ry­zy­ku­jąc bez­po­śred­nią na­paść, pod­szedł do po­jazdu Cud­nego z za­ło­żo­nymi z tyłu rę­kami i za­darł głowę, przy­my­ka­jąc jedno oko.

– Po­patrz jesz­cze raz – po­wie­dział z ob­cym ak­cen­tem.

– Daj mi lep­szą lor­netkę. – Ma­rek szarp­nął rę­kaw Ro­berta.

Ro­bert po­dał mu lu­netę, która kie­dyś była czę­ścią ka­ra­binu. W tym sa­mym mo­men­cie coś in­nego przy­kuło jego uwagę.

– Cudny… Ta… ta za­kon­nica.

Za­strze­lona ko­bieta na­gle za­częła pod­no­sić się z trawy, wy­wo­łu­jąc wiel­kie po­ru­sze­nie wśród zbroj­nych Cud­nego. Sta­nęła na pro­stych no­gach i obej­rzała wi­szący na brzu­chu za­krwa­wiony szka­plerz, po czym po­zbie­rała roz­sy­pane pro­dukty i wrzu­ciła je do ko­szyka. Żyd pod­szedł do niej i uśmiech­nął się do Marka, wska­zu­jąc pal­cem na ba­zy­likę.

Lu­neta plus co­raz ja­śniej­sze niebo dały Cud­nemu do­sko­nały ob­raz tego, co działo się na ta­ra­sie. Po­stać bez ka­ra­binu oka­zała się być wy­chu­dzo­nym do nie­moż­li­wo­ści stwo­rze­niem, które kie­dyś było czło­wie­kiem. Ru­szało się, ale na pewno nie było za­in­te­re­so­wane uzbro­jo­nym męż­czy­zną obok. Snaj­per de­mon­stra­cyj­nie się­gnął do kie­szeni w kurtce i wy­jął z niej na­bój. Uniósł go w górę, a na­stęp­nie wsu­nął do ust, po­śli­nił i za­ła­do­wał nim ka­ra­bin.

Ma­rek opu­ścił lu­netę, czu­jąc, że za­raz zwy­mio­tuje.

– Mamy prze­srane – oznaj­mił swoim lu­dziom.

* * *

Na­ło­żyli mu na głowę czarny kap­tur, więc nie wi­dział wozu, do któ­rego go wsa­dzili. Zdzi­wiło go, dla­czego nikt nie zo­stał za­bity ani na­wet nie był tor­tu­ro­wany. Wy­da­wało się, że po­ry­wa­cze po pro­stu chcieli ich wszyst­kich za­brać ze sobą, ale nie wia­domo było, w ja­kim celu.

– Cudny, ich jest cał­kiem sporo – usły­szał szept Ro­berta obok swo­jego ucha. – Zła­pali też Ju­stę i za­bie­rają na­sze rze­czy.

– A mó­wili coś? – za­py­tał, także szep­tem.

– Nie­wiele. Nie mam po­ję­cia, do­kąd nas za­bie­rają. Po­wiedz mi… co tam zo­ba­czy­łeś? Na tym ta­ra­sie.

– Ro­bert, to są za­ka­żeni.

Męż­czy­zna za­nie­mó­wił na mo­ment.

– Ale… wszy­scy?

– Tak. Sam wi­dzia­łeś, że ta za­kon­nica jest nie­śmier­telna.

– Ja pier­dolę! – Ro­bert za­czął szyb­ciej od­dy­chać. – Po­rwali nas za­ka­żeni? Po co?

– Pew­nie po to, żeby nas zjeść.

– Ko­niec roz­mów! – za­rzą­dził mę­ski głos. – Ra­dzę wy­ko­rzy­stać czas po­dróży na od­po­czy­nek. Po­tem może być róż­nie.

Drzwi od po­jazdu zo­stały za­trza­śnięte, a sil­nik od­pa­lony. Kiedy ru­szyli, Cudny zro­zu­miał, że znaj­duje się we wnę­trzu woj­sko­wego wozu bo­jo­wego, bo sie­dział bo­kiem do kie­runku jazdy.

– Pier­do­lone mu­tanty – ję­czał Ro­bert, ła­miąc roz­kaz ich po­ry­wa­cza. – Ze­żrą nas, na sto pro­cent. Ze­żrą i będą żyli wiecz­nie.

– Prze­stań! – syk­nął Cudny. – Skup się. Może coś usły­szymy.

Ale po­ry­wa­cze nie roz­ma­wiali ze sobą wcale. Na­gle w tle dało się sły­szeć dźwięki mu­zyki. Cudny na­sta­wił uszu, by po chwili stwier­dzić, że w gło­śni­kach nada­wany jest trzeci kon­cert bran­den­bur­ski Jana Se­ba­stiana Ba­cha, je­den z jego ulu­bio­nych kla­sycz­nych utwo­rów. Cała ta sy­tu­acja wy­dała mu się jesz­cze bar­dziej gro­te­skowa, choć pły­nące z niej wnio­ski były prze­ra­ża­jące. Oto bo­wiem uj­rzał stu­pro­cen­towo zmie­nio­nych za­ka­żo­nych, któ­rzy mieli pełną świa­do­mość, za­cho­wu­jąc się jak lu­dzie przy zdro­wych zmy­słach. Ide­al­nie gładka skóra, lśniące oczy, nie­moż­li­wie chude ciała i ja­sna, ma­li­nowa krew na ha­bi­cie za­bi­tej za­kon­nicy sta­no­wiły żywy do­wód, że po­rwali ich ci, z któ­rymi Cudny po­przy­siągł wal­czyć do końca swo­ich dni. Sęk w tym, że istoty tak bar­dzo zmie­nione nie były już ludźmi i nie prze­ja­wiały ludz­kich cech – na pewno nie mó­wiły, nie pro­wa­dziły sa­mo­chodu i nie po­ry­wały ni­kogo, pla­nu­jąc to z każ­dym de­ta­lem.

Wie­dział, że cała ta ak­cja mu­siała być pla­no­wana od dawna. Po­ry­wa­cze byli zbyt opa­no­wani i pewni sie­bie jak na spon­ta­niczny zryw. A w do­datku mieli wy­ra­fi­no­wane gu­sta, je­śli szło o wy­bór mu­zyki, co prze­ra­żało go jesz­cze bar­dziej. Cudny po­my­ślał, że mają do czy­nie­nia z grupą ka­ni­bali, któ­rzy, ni­czym Han­ni­bal Lec­ter, za­pro­sili ich na ucztę, z nimi sa­mymi w roli głów­nego da­nia. Po­ru­szył skrę­po­wa­nymi dłońmi, ale po­czuł tylko więk­szy ból. Kap­tur na jego gło­wie unie­moż­li­wiał zo­ba­cze­nie cze­go­kol­wiek, lecz po­zwa­lał mu od­dy­chać.

„Wszystko, by­leby się mięso nie ze­psuło. Praw­dziwi ko­ne­se­rzy”.

Po­jazdy w końcu za­trzy­mały się. Cudny nie był w sta­nie okre­ślić, jak długo je­chali, bo mimo wszystko udało się mu za­snąć na ja­kiś czas. Usły­szał do­cho­dzące z ze­wnątrz roz­mowy, na­stęp­nie od­głos otwie­ra­nej bramy, a po­tem ko­lej­nej…

– Nie­moż­liwe – wy­szep­tał.

– Co mó­wi­łeś? – za­py­tał Ro­bert przez ści­śnięte gar­dło.

– Przy­wieźli nas do strefy.

– Gdzie?

– Do War­szawy.

Ro­bert nie od­po­wie­dział, bo wozy znów ru­szyły, by za­trzy­mać się po uje­cha­niu kil­ku­set me­trów. Drzwi z tyłu zo­stały otwo­rzone, dzięki czemu Cudny mógł się prze­ko­nać, że jed­nak da się coś zo­ba­czyć przez kap­tur.

– Po co mu ten kap­tur? – za­py­tał mę­ski głos z ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

– Że­by­śmy go od­róż­nili od po­zo­sta­łych – wy­ja­śnił inny, na pewno na­le­żący do Po­laka. – To ich do­wódca.

– Aha. Ro­zu­miem.

– Wy­cho­dzić! – roz­ka­zał Po­lak. – Oprócz Cud­nego.

* * *

Przez kilka do­brych mi­nut nie do­cie­rało do niego, gdzie zo­stał przy­pro­wa­dzony. Wy­siadł z wozu, a po­tem wcho­dził po scho­dach, mi­nął ja­kieś drzwi, które za nim za­mknięto, by prze­pro­wa­dzić pewną od­le­głość po ka­mien­nej po­sadzce i w końcu po­sa­dzić na czymś twar­dym i zim­nym. Kiedy zdjęto mu kap­tur, sze­roko otwo­rzył oczy ze zdu­mie­nia.

Sie­dział w pierw­szej ławce ja­kie­goś wiel­kiego ko­ścioła, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział. Było w nim dość ciemno, ale ten fakt go aku­rat nie zdzi­wił. W tych cza­sach prąd był do­brem luk­su­so­wym i na pewno nikt by go nie uży­wał do oświe­tla­nia świą­tyni. Wo­kół niego krę­ciły się różne po­sta­cie o trud­nej do okre­śle­nia płci. Szep­tano, szu­rano no­gami, ge­sty­ku­lo­wano. Co ja­kiś czas sły­chać było trza­ski, cha­rak­te­ry­styczne dla pra­cu­ją­cych prze­no­śnych ra­dio­sta­cji. Na ra­zie nikt spe­cjal­nie się nim nie przej­mo­wał.

Cudny chciał ogar­nąć umy­słem to, co go spo­tkało; zro­zu­mieć, co się dzieje i dla­czego ci lu­dzi się nim in­te­re­so­wali. Na­ra­stała w nim obawa, że ta wy­ma­rzona strefa, którą chciał na­je­chać i prze­jąć, opa­no­wana była w ca­ło­ści przez świa­do­mych, czyli jak by nie było nowy, straszny ga­tu­nek czło­wieka, więc on i jego lu­dzie byli zwie­rzyną łowną, ide­alną do kon­sump­cji. Tylko nie ro­zu­miał, z ja­kiego po­wodu tamci mie­liby je­chać po nich aż w oko­lice Ko­nina. Czyżby za­pasy zdro­wych lu­dzi wy­czer­py­wały się? Żadna jesz­cze gor­sza myśl nie zdo­łała prze­mknąć mu przez głowę, bo po­de­szły do niego trzy osoby.

– O, Jezu! – jęk­nął je­den z nich. – Czy mo­gli­by­ście na chwilę za­pa­lić świa­tło? Ciemno jak w du­pie…

– Ma­te­usz! – skar­cił go obu­rzony ko­biecy głos.

– Prze­pra­szam, sio­stro. Wy­rwało mi się.

Ko­ściół zo­stał oświe­tlony i Cudny uj­rzał przed sobą twarz star­szego księ­dza, nieco młod­szej za­kon­nicy i cał­kiem mło­dego mun­du­ro­wego z ka­ra­bi­nem w dłoni. Pa­trzyli na niego, jakby był rzad­kim oka­zem w zoo.

– Niech bę­dzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus – za­częła sio­stra z uśmie­chem.

Cudny o mało nie ze­mdlał. Je­den rzut oka po­wie­dział mu, że stoją przed nim trzy zu­peł­nie zdrowe osoby, bez śladu za­ka­że­nia.

„Za­ka­żeni ze zdro­wymi?!” – krzy­czał w środku, na ze­wnątrz za­cho­wu­jąc ka­mienną twarz.

– Jest ksiądz głodny? – za­py­tała sio­stra z mat­czyną tro­ską w gło­sie. – Mamy zupkę.

„Kar­me­li­tanka!” – za­uwa­żył, ro­zu­mie­jąc, że za­kon­nica, którą ka­zał za­strze­lić, nie­ko­niecz­nie była prze­bie­rań­cem.

– Mu­simy go naj­pierw prze­słu­chać – po­wie­dział mun­du­rowy.

– Na głod­nego? – obu­rzył się ksiądz. – Z pu­stym żo­łąd­kiem czło­wiek agre­sywny się robi.

– To ja pójdę po tę zupkę – oświad­czyła sio­stra i ru­szyła w stronę za­kry­stii.

– Dla­czego u was tylko mło­dzi są w gru­pie? – Mun­du­rowy trą­cił nie­uprzej­mie Cud­nego. – Gdzie są starsi albo cho­rzy?

– Pew­nie ich od­strze­lili – po­wie­dział ktoś sto­jący nieco da­lej w cie­niu. – Tak jak na­szą sio­strę. Cho­lerni ban­dyci.

– Synu! – Tym ra­zem ksiądz grał rolę obu­rzo­nego, choć w mało prze­ko­nu­jący spo­sób.

Cudny upar­cie mil­czał, choć chęt­nie opo­wie­działby tym dur­niom o tym, jak to jest za­brać ze sobą star­szych i cho­rych lu­dzi, a po­tem pa­trzeć na ich śmierć. Uwa­żał, że w tych cza­sach prze­trwa­nie na­le­żało za­pew­nić tylko sil­nym jed­nost­kom. To było we­dług niego lo­giczne.

Za­kon­nica wy­pa­dła z za­kry­stii, nio­sąc mi­skę dy­mią­cej zupy, któ­rej za­pach roz­niósł się po ca­łej świą­tyni. Żo­łą­dek Cud­nego wy­ko­nał nie­miłą ewo­lu­cję, wy­da­jąc bar­dzo zna­czący od­głos. Nie­któ­rzy mun­du­rowi ro­ze­śmiali się, choć ksiądz wy­glą­dał na zmar­twio­nego.

– Ojej! Ksiądz pew­nie bar­dzo głodny. Daj, ma­tuś, tę mi­skę. Ja po­kar­mię, bo go na ra­zie nie po­zwa­lają roz­wią­zać.

– No to masz. – Sio­stra wrę­czyła mu mi­skę i wy­po­le­ro­waną łyżkę. – Pójdę zo­ba­czyć, czy ja­kieś placki nie zo­stały w punk­cie.

– Chce­cie mu da­wać placki z ziem­nia­ków Ja­dwigi? – Ma­te­usz, który wy­da­wał się być głów­no­do­wo­dzą­cym, pod­parł się pod boki i po­pa­trzył na nich z wy­rzu­tem. – Oni ją chcieli żyw­cem spa­lić.

Cudny był tak zszo­ko­wany, że z wra­że­nia otwo­rzył usta, w które ksiądz na­tych­miast wsu­nął łyżkę z zupą.

– Ja­dwiga ma złote serce – stwier­dziła sta­now­czo za­kon­nica. – Nie chowa urazy.

– Ale my cho­wamy – za­wo­łał Ma­te­usz, choć sio­stry już nie było w ko­ściele. – Za­gło­dził­bym skur­wiela. Na śmierć.

Stary ka­płan kar­mił Cud­nego, który pró­bo­wał wy­chwy­cić jak naj­wię­cej szcze­gó­łów z tego, co działo się wo­kół niego. Jego usta same się otwie­rały, po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy kosz­tu­jąc nor­mal­nego je­dze­nia, lecz po­zo­stałe zmy­sły sku­pione były na oto­cze­niu. Kiedy mi­ska z zupą była pu­sta, stwier­dził ze zło­ścią, że nie ma po­ję­cia, o co cho­dzi z tymi ludźmi i miej­scem, do któ­rego tra­fił. Mun­du­rowi roz­ma­wiali o dziw­nych spra­wach, cza­sem ktoś mó­wił do nich o czymś przez ra­dio, wspo­mi­na­jąc ja­kie­goś le­ka­rza albo księ­dza. Pa­dały ta­kie słowa jak „sekta”, „na­wie­dzeni”, „pa­ski do li­za­nia”, „ul­tra­fio­let”, „kwa­ran­tanna”, ale on nie mógł ich do­pa­so­wać do ja­kiej­kol­wiek rze­czy­wi­sto­ści, którą znał. W pew­nym mo­men­cie zo­sta­wili go sa­mego, naj­wy­raź­niej nie bo­jąc się, że uciek­nie. Ksiądz prze­bą­ki­wał coś o swoim pod­opiecz­nym, a mun­du­rowi o na­ra­dzie z do­wódcą. Cudny chciał krzyk­nąć: „Ja tu je­stem je­dy­nym praw­dzi­wym do­wódcą”, ale czuł, że nikt by go nie słu­chał. Część świa­teł w ko­ściele zga­sła i wtedy za­uwa­żył, że obok ta­ber­na­ku­lum pali się świeczka, za­stę­pu­jąca elek­tryczną wieczną lampę, co zna­czyło, że był to czynny ko­ściół rzym­sko­ka­to­licki i że praw­do­po­dob­nie od­pra­wiano w nim re­gu­lar­nie na­bo­żeń­stwa.

Ude­rzyła w niego miesz­kanka nie­ocze­ki­wa­nych emo­cji. Wspo­mnie­nia z cza­sów, kiedy było mu do­brze na wi­ka­ria­cie, zmie­szały się z po­czu­ciem osa­mot­nie­nia. Mimo że bał się tro­chę tych lu­dzi, któ­rzy za­cho­wy­wali się i mó­wili jak idioci, chciał, by wró­cili i w końcu po­wie­dzieli, o co im cho­dzi. Czy chcą go od­dać w ręce krwio­żer­czych za­ka­żo­nych, czy może mają inne plany? A może po­trze­bują li­dera? On chęt­nie by usłu­żył w tej roli. Naj­gor­sza wy­da­wała się nie­pew­ność.

W końcu usły­szał, że ktoś zja­wił się w za­kry­stii, zmie­rza­jąc w stronę ko­ścioła, ale osoba, którą uj­rzał, była ostat­nią, ja­kiej mógłby się spo­dzie­wać.

– Bog­dan? – Za­mru­gał po­wie­kami. – To ty?

Wy­soki męż­czy­zna, z da­leka wy­glą­da­jący jak ksiądz Bog­dan, który swego czasu udzie­lał mu bez­cen­nych po­rad, zbli­żał się do Cud­nego, nieco chwie­jąc się na boki. Cudny wy­stra­szył się, że jest za­ka­żony, ale jego dawny zna­jomy pod­szedł, oparł mu dło­nie na ra­mio­nach i po­wie­dział:

– Dru­gie drzewo!

Cudny ode­tchnął. Skoro mó­wił i wy­glą­dał nor­mal­nie, to nie był chory, choć z jego umy­słem nie­ko­niecz­nie wszystko było w po­rządku.

– Bog­dan, to ja, Ma­rek. Pa­mię­tasz mnie?

– Dru­gie drzewo? – za­py­tał.

– Nie ro­zu­miem, co mó­wisz. O co ci cho­dzi?

– Dru-u-gie drzewo – od­parł Bog­dan, kle­piąc go po po­liczku.

– O, tu jest! – za­wo­łał star­szy ksiądz od drzwi za­kry­stii. – Ależ się wy­stra­szy­łem. – Ka­płan pod­biegł do Bog­dana i zła­pał go za ra­miona. – Bo­guś, mu­simy iść. Czas na drzemkę. Ksiądz wy­ba­czy – zwró­cił się do Cud­nego. – Le­dwo się od­wró­ci­łem i go nie było. Nie wiem, co mu się stało.

– Dru­gie drzewo, dru­gie drzewo – stwier­dził Bog­dan, ak­cen­tu­jąc każde słowo w inny spo­sób.

– Tak, tak, wszystko mu wy­ja­śnimy – uspo­koił go ksiądz. – A te­raz chodź.

Ale Bog­dan nie chciał ustą­pić. Się­gnął ręką za plecy, wy­cią­ga­jąc zza pa­ska od spodni eg­zem­plarz Pi­sma Świę­tego, który pod­niósł w górę, jakby miał za­miar wy­gło­sić ka­za­nie, po czym mach­nął nim Cud­nemu przed głową, za­ha­cza­jąc o jego szyję.

– Bo­guś! Co ty wy­pra­wiasz? Ska­le­czy­łeś kartką księ­dza Marka. – Biedny ka­płan nie wie­dział, czy ma biec na ra­tu­nek Cud­nemu, czy po­wstrzy­my­wać Bog­dana, który naj­wy­raź­niej miał coś waż­nego do po­wie­dze­nia.

Cudny nie po­czuł ska­le­cze­nia, ale mina księ­dza pod­po­wie­działa, że przy­głupi Bog­dan na­prawdę coś mu zro­bił.

W świą­tyni po­ja­wił się mun­du­rowy Ma­te­usz i kilku jego lu­dzi, więc ksiądz po­pro­sił, by mu po­mo­gli.

– Bog­dan, chcia­łeś skró­cić o głowę na­szego go­ścia? – za­py­tał ze śmie­chem Ma­te­usz. – Krwawi jak pro­siak.

– Nie śmiej­cie się, tylko zrób­cie coś – po­wie­dział ksiądz.

Ma­te­usz zła­pał Bog­dana za łok­cie, unie­moż­li­wia­jąc mu ma­cha­nie rę­kami.

– Nim ksiądz sam się musi za­jąć – oznaj­mił, wska­zu­jąc głową na Cud­nego. – Ja tego ścierwa nie będę do­ty­kał.

Ksiądz po­krę­cił głową i na­chy­lił się nad Mar­kiem.

– To trzeba opa­trzyć. Może ja­kąś pie­lę­gniarkę po­pro­sić…

– Nie do­ty­kaj mnie, głupi kle­cho! – Cudny od­chy­lił głowę z od­razą. Do­piero wtedy po­czuł pie­cze­nie na szyi.

Ma­te­usz ro­ze­śmiał się szy­der­czo.

– No! I to by było na tyle, je­śli cho­dzi o wa­sze plany.

Cudny po­czuł nie­po­kój.

– Ja­kie plany? Co wy chce­cie zro­bić? – do­py­ty­wał, pa­trząc na każ­dego z osobna.

– Dru­gie drzewo – od­parł Bog­dan.

Stary ksiądz za­śmiał się i ski­nął głową.

– Do­kład­nie! Po­trze­bu­jemy księ­dza.

– Ale ja nie je­stem księ­dzem! – krzyk­nął Cudny. – Ja na­wet nie je­stem ochrzczony. Moja ro­dzina na­le­żała do Świad­ków Je­howy.

Na ni­kim jego słowa nie zro­biły wra­że­nia.

– Je­steś ochrzczony – stwier­dził Ma­te­usz. – Twoja babka ze strony matki po­ta­jem­nie za­nio­sła cię do ko­ścioła, co zo­stało od­no­to­wane w księ­gach pa­ra­fial­nych. Ina­czej nie mógł­byś skła­dać pa­pie­rów do se­mi­na­rium. Wiemy o wszyst­kim.

– To ja­kiś nie­smaczny żart. – Cudny wy­glą­dał na zde­gu­sto­wa­nego. – Nikt mnie do ni­czego nie zmusi. Żą­dam wi­dze­nia z mo­imi ludźmi!

– Dru­gie. Drzewo – brzmiała zde­cy­do­wana od­po­wiedź Bog­dana.

– Nie ma żad­nych two­ich lu­dzi – po­wie­dział Ma­te­usz nieco znu­dzo­nym gło­sem. – Już wszy­scy zo­stali po­wia­do­mieni, że je­steś tu­taj i nie masz za­miaru wra­cać.

Cudny za­po­wie­trzył się. Myśl, że po­zo­stałe grupy, li­czące w su­mie kil­ka­set osób, nie przyjdą mu z od­sie­czą, prze­ra­ziła go bar­dziej niż wi­zja by­cia zje­dzo­nym przez za­ka­żo­nych. To po pro­stu nie mie­ściło mu się w gło­wie. Ja­kim cu­dem mie­liby ich po­wia­da­miać? To ja­kaś wielka ściema…

– Uży­li­śmy ra­dio­sta­cji – wy­ja­śnił Ma­te­usz, naj­wy­raź­niej ro­zu­mie­jący jego wąt­pli­wo­ści. – Bar­dzo uła­twiło nam to, że ich nie ko­do­wa­li­ście, do­wódco od sied­miu bo­le­ści.

– Adam­ski! – Tam­temu dru­giemu księ­dzu się to nie spodo­bało. – Nie znie­chę­caj go. Wszystko jest w po­rządku i lu­dzie księ­dza na pewno tu przy­jadą.

– Nie mów do mnie „ksiądz”. – Cudny skrzy­wił się. – Co wy so­bie wy­obra­ża­cie?

– No, do­brze. – Ka­płan sap­nął. – Nic na siłę. Za­pro­wa­dzę Bog­dana na ple­ba­nię, bo czas na jego drzemkę. Prze­ory­sza pro­siła, że­bym im dziś nie­szpory po­pro­wa­dził, więc nie zja­wię się w wie­żowcu.

– Ok. – Ma­te­usz ski­nął głową. – Ja nie­stety mu­szę tam być. No i za­bie­ramy tego oszo­łoma ze sobą – po­in­for­mo­wał, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą.

Kap­tur wró­cił na głowę Cud­nego. Po­pra­wiono więzy na jego nad­garst­kach, igno­ru­jąc co­raz bar­dziej pie­kącą ranę na szyi, i wy­pro­wa­dzono z ko­ścioła. Ma­rek wy­czuł, że wy­cho­dzą in­nymi drzwiami, być może przez za­kry­stię, ale nikt nie tłu­ma­czył, do­kąd idą i w ja­kim celu.

Li­ta­nia nie­koń­czą­cych się py­tań zo­stała prze­rwana w chwili, gdy zdjęto mu kap­tur. Znów sie­dział, tym ra­zem na zwy­kłym krze­śle, a wi­dok przed jego oczami sta­no­wił od­po­wiedź na każde py­ta­nie:

„Je­stem w pie­kle”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: