Drugie dziecko - ebook
Drugie dziecko - ebook
W niewielkim, sennym nadmorskim miasteczku w północnej Anglii zostaje w wyjątkowo bestialski sposób zamordowana studentka. Policja drepcze w miejscu, gdyż morderca nie zostawił żadnych śladów.
Parę miesięcy później, w pobliżu samotnej farmy, zamieszkałej przez zdziwaczałego wdowca i jego córkę, zostaje popełniona kolejna zbrodnia. Tym razem ofiarą pada starsza kobieta.
Ambitna i żądna sukcesu komisarz Valerie Almond za wszelką cenę pragnie złapać sprawcę. Podejrzewa, że klucz do rozwiązania tajemniczych morderstw tkwi w przeszłości rodziny drugiej z ofiar. Nie przypuszcza jednak, że tajemnica będzie sięgać aż czasów drugiej wojny światowej, kiedy to w miasteczku pojawiła się z ewakuowanego Londynu dwójka dzieci.
Valerie odkrywa, że wszelki ślad po jednym z dzieci, niedorozwiniętym umysłowo chłopcu, bezpowrotnie zaginął. Co się stało z drugim dzieckiem? Czyżby powrócił teraz jako dorosły mężczyzna, by się okrutnie zemścić? Jeśli tak, to za co? Czy uderzy po raz trzeci? Jaką mroczną tajemnicę kryje odludna farma i jej dziwni mieszkańcy?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7508-569-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sobota, 19 grudnia
Wiedziała, że musi jak najszybciej uciekać.
Że znalazła się w niebezpieczeństwie i będzie zgubiona, jeśli zwróci na siebie uwagę ludzi zamieszkujących tę położoną na uboczu farmę.
Kiedy podeszła do bramy, chcąc ruszyć spiesznie drogą w dół, do swojego samochodu, wyrósł przed nią jak spod ziemi jakiś mężczyzna. Był wysoki i dość zadbany jak na mieszkańca tak podupadłego gospodarstwa. Miał na sobie dżinsy i sweter. Jego siwe włosy były krótko przystrzyżone. W błękitnych oczach ani śladu jakiegokolwiek uczucia.
Semira miała nadzieję, że jej nie zauważył, kiedy kręciła się za budynkami stajni. Może natknął się na jej samochód, a teraz przyszedł sprawdzić, kto się tu wałęsa. Musiała przekonująco pokazać, że jest niewinna, ba, naiwna, i to w chwili, gdy jej serce waliło jak szalone, a nogi dygotały ze strachu. To była dla niej ostatnia szansa. Jej twarz pokryły krople potu, chociaż tego grudniowego dnia wraz z zapadającym zmierzchem zaczynał dawać się we znaki dokuczliwy ziąb.
Jego głos był równie zimny jak jego oczy. — Co pani tu robi?
Próbowała się uśmiechnąć, lecz odniosła wrażenie, że zdradza tylko swój niepokój. — Dzięki Bogu, już myślałam, że nikogo tu nie ma...
Obrzucił wzrokiem całą jej postać. Semira próbowała sobie wyobrazić, co widzą jego oczy. Drobna, szczupła kobieta, niespełna trzydziestoletnia, ciepło ubrana w długie spodnie, podbite futrem buty, grubą wiatrówkę. Ciemne włosy, równie ciemne oczy. Ciemnobrązowa cera. Oby tylko nie miał nic przeciwko Pakistańczykom. Oby tylko nie spostrzegł, że ma przed sobą Pakistankę, która w każdej chwili może zwymiotować ze strachu. Oby tylko nie wyczuł jej lęku. Semira miała nieodparte wrażenie, że wokół unosi się jego woń.
Ruchem głowy wskazał zagajnik u stóp wzniesienia. — To pani samochód?
Popełniła błąd, zostawiając go tam, w dole. Drzewa rosły zbyt rzadko, zrzuciły już liście. Nie stanowiły dobrej kryjówki. Pewnie go zauważył, wyglądając przez któreś z okien na piętrze swego domu. I nabrał podejrzeń.
Była idiotką. Cóż za pomysł, by tu przyjeżdżać, nic nikomu nie mówiąc. I do tego jeszcze zaparkować auto w pobliżu zapomnianej przez Boga i ludzi farmy.
— Ja... zupełnie zabłądziłam — wyjąkała. — Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. A potem zobaczyłam pański dom i pomyślałam, że zapytam...
— Tak?
— Nie znam tych stron. — Uświadomiła sobie, że jej głos brzmi zupełnie nienaturalnie, jest zbyt wysoki i nieco skrzekliwy. On jednak nie mógł przecież wiedzieć, jak bardzo różni się w tej chwili od jej zwykłego sposobu mówienia. — Właściwie to chciałam... chciałam...
— Dokąd chce pani jechać?
Miała pustkę w głowie. — Do... do... jakże nazywa się ta miejscowość...? — Oblizała suche wargi. Stał przed nią psychopata. Powinien nie tylko siedzieć w więzieniu, ze względów bezpieczeństwa powinien zostać odizolowany, nie miała co do tego wątpliwości. Pod żadnym pozorem nie powinna była tu sama przychodzić. Nie ma tu nikogo, kto mógłby jej pomóc. Aż nazbyt dobrze wiedziała, że miejsce, w którym się znalazła, było zupełnie opuszczone, odcięte od świata. Jak okiem sięgnąć nie było tu innych zagród, ani żywej duszy.
Nie mogła popełnić błędu. — Do... — wreszcie przypomniała sobie tę nazwę — Whitby. Chciałam się dostać do Whitby.
— W takim razie zboczyła pani z głównej szosy, i to spory kawałek drogi.
— Tak. Tak mi się wydawało. — Znów przymusiła się do uśmiechu. Mężczyzna nie odwzajemnił go. Obserwował ją zastygłym wzrokiem. Mimo że emanował obojętnością, Semira zdołała wyczuć jego nieufność. Podejrzliwość, która zdawała się narastać z każdą sekundą ich rozmowy.
Musiała uciekać!
Usiłowała zachować spokój, choć najchętniej rzuciłaby się do ucieczki. — Może pan mi powie, jak wrócić do głównej szosy?
Nie odpowiedział. Przeszywał ją wzrokiem swych lodowato błękitnych oczu. Nigdy jeszcze nie widziała tak zimnego spojrzenia. Jakby było wyzute z wszelkiego życia. Ucieszyła się, że jej szyję otulał szal. Po prawej stronie, poniżej żuchwy, mogła wyczuć gwałtowne drżenie nerwu.
Milczenie trwało zbyt długo. Usiłował się czegoś dowiedzieć. Nie ufał jej. Oceniał ryzyko, jakie przedstawiała sobą ta drobna istota. Lustrował ją wzrokiem, jakby chciał wniknąć do jej umysłu.
Nagle po jego twarzy przemknął wyraz pogardy. Splunął przed nią na ziemię.
— Czarna hołota — wycedził. — Musicie teraz pchać się nawet do Yorkshire?
Drgnęła. Zastanawiała się, czy był rasistą, czy też może tylko prowokował, by ją wytrącić z równowagi. Chciał, żeby się zdradziła.
Zachowuj się tak, jakby to była zwyczajna sytuacja.
Poczuła, jak w jej gardle wzbiera szloch, nie zdołała powstrzymać ochrypłego dźwięku. To nie była zwyczajna sytuacja. Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze zdoła nad sobą zapanować.
— Mój... mąż jest Anglikiem — odparła. Zazwyczaj tego nie robiła. Nigdy nie chowała się za postacią Johna, kiedy napotykała na uprzedzenia związane z kolorem jej skóry. Tym razem jednak instynkt podszepnął jej tę odpowiedź. Stojący przed nią mężczyzna wiedział teraz, że jest zamężna i że ktoś zauważy jej nieobecność, jeśliby przytrafiło jej się coś złego. Ktoś osiadły w tym kraju, kto od razu będzie wiedział, co robić w przypadku zaginięcia człowieka. Ktoś, kogo policja potraktuje poważnie.
Nie miała pojęcia, czy jej odpowiedź zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie.
— Zmiataj stąd — rzucił.
Nie był to dobry moment, by się oburzać z powodu nieuprzejmych słów. Albo też spierać się w kwestii równouprawnienia ludzi o jasnym i ciemniejszym kolorze skóry. Liczyła się tylko ucieczka i powiadomienie policji.
Odwróciła się, zamierzając odejść. Zmuszała się, żeby nie biec, lecz iść miarowym, równym krokiem. Niech myśli, że poczuła się dotknięta. Nie może po niej poznać, że omal nie oszalała ze strachu.
Zrobiła cztery, pięć kroków, gdy naraz rozległ się jego głos. — He! Czekaj no!
Przystanęła. — Tak?
Podszedł do niej. Mogła poczuć na sobie jego oddech. Papieros i kwaśne mleko.
— Byłaś przy szopach, prawda?
Przełknęła ślinę. Całe jej ciało zlał pot. — Jakich... jakich szopach?
Świdrował ją wzrokiem. W jego obojętnych oczach mogła wyczytać to, co on zdołał odkryć w jej oczach: ona wie. Poznała jego sekret.
Nie miał już cienia wątpliwości. Rzuciła się do ucieczki.Środa, 16 lipca
Środa, 16 lipca
1
Po raz pierwszy zobaczył tę kobietę, kiedy wychodził z Friarage School, kierując się do swego mieszkania po drugiej stronie ulicy. Stała w otwartych drzwiach i najwyraźniej wahała się ruszyć przed siebie w ulewny deszcz. Dochodziła godzina szósta, było wyjątkowo ciemno jak na tak wczesną porę letniego wieczoru. Za dnia panował nieznośny upał, później nad Scarborough rozpętała się gwałtowna burza, a teraz świat dotknęło istne oberwanie chmury. Szkolny dziedziniec opustoszał. Nierówności asfaltu natychmiast zamieniły się w ogromne kałuże. Niebo przesłoniły wściekle skłębione granatowoczarne chmury.
Kobieta miała na sobie sięgającą za kolana kwiecistą letnią sukienkę, nieco staromodną, lecz odpowiednią na upalny, burzowy dzień. Długie włosy koloru ciemnoblond splotła w warkocz, w dłoni trzymała torbę na zakupy. Przypuszczał, że nie należała do personelu szkoły. Być może była tu nowa. Albo też jest po prostu kursantką.
Korciło go, by podejść bliżej, zastanawiał się, czy nie powinien jej zagadnąć. To pewnie przez tę jej niezwykłą, staroświecką aparycję. Uznał, że ma najwyżej dwadzieścia parę lat, lecz wygląda zupełnie inaczej niż kobiety w jej wieku. Nie można powiedzieć, żeby jej widok elektryzował mężczyzn, coś w niej jednak w dziwny sposób przyciągało. Ciekawiło, jak wygląda jej twarz. Jak brzmi jej głos. Czy rzeczywiście jest istnym zaprzeczeniem swej epoki oraz własnego pokolenia.
W każdym razie on chciał się tego dowiedzieć. Kobiety go fascynowały. Od kiedy zaś poznał niemal każdy ich typ, fascynowały go szczególnie te niecodzienne.
Podszedł do niej i zagaił: — Nie ma pani parasola?
Pytanie nie zabrzmiało zbyt oryginalnie, lecz zważywszy na potoki ulewnego deszczu, wydało się oczywiste.
Kobieta nie zauważyła, że ktoś się do niej zbliża, dlatego drgnęła nerwowo, wystraszona. Odwróciła się; zrozumiał wówczas swą pomyłkę. Nie miała dwudziestu kilku, lecz co najmniej trzydzieści pięć lat, może nawet więcej. Wyglądała sympatycznie, lecz zupełnie niepozornie. Blada, nieumalowana twarz, niezbyt ładna, niebrzydka, z gatunku tych, na które patrzy się nie dłużej niż przez dwie minuty. Włosy niedbale odgarnięte z wysokiego czoła. Najwyraźniej zupełnie nieświadomie ucieleśniała sobą ów szczególny typ kobiet, które co prawda chcą się wyróżniać z tłumu, nie mają wszakże bladego pojęcia, co zrobić, żeby wyglądać bardziej atrakcyjnie i pociągająco.
Miłe, nieśmiałe stworzenie, zawyrokował. I zupełnie nieciekawe.
— Powinnam była wiedzieć, że nadciąga burza — odpowiedziała. — Ale kiedy dziś w południe wychodziłam z domu, było tak upalnie, że myśl o zabraniu parasola wydała mi się śmieszna.
— Dokąd pani idzie? — zapytał.
— Właściwie tylko na przystanek przy Queen Street. Ale zanim tam dojdę, będę mokrzuteńka.
— O której odjeżdża pani autobus?
— Za pięć minut — odparła ze smutkiem. — To dziś ostatni kurs.
Pewnie mieszka w którejś z tych zapadłych wsi wokół Scarborough. To zadziwiające, jak blisko, tuż za rogatkami miasta, zaczynała się prowincja. Nagle człowiek trafiał w sam środek wielkiego nigdzie, do wiosek składających się z nielicznych, rozrzuconych po okolicy farm, do których nader rzadko docierały środki komunikacji. Ostatni autobus tuż przed osiemnastą! Młodzi ludzie czują się tam pewnie, jakby żyli w epoce kamiennej.
Gdyby była młoda i ładna, nie zawahałby się ani chwili, by zaproponować jej pomoc. Odwiózłby ją do domu samochodem. Najpierw zapytałby, czy nie zechciałaby się z nim czegoś napić gdzieś w pobliżu portu, w jednym z rozlicznych pubów. Umówione spotkanie czekało go dopiero późnym wieczorem, lecz aż tak bardzo mu na nim nie zależało. Do tego czasu wcale nie miał ochoty nudzić się w swym pokoju, wynajmowanym w domu przy końcu ulicy.
Myśl o tym, że miałby siedzieć w jakiejś knajpie przy lampce wina naprzeciw tego podstarzałego dziewczęcia — owszem, tak się właśnie prezentowała: jak podstarzałe dziewczę — i przez cały wieczór wpatrywać się w jej bezbarwną twarz, nie była bynajmniej kusząca.
Nawet program w telewizji wydawał się bardziej zajmujący. A mimo to zawahał się, nie chciał jej bowiem tak po prostu zostawić samej, przejść obok niej przez szkolny dziedziniec na drugą stronę ulicy. Sprawiała wrażenie... opuszczonej.
— Gdzie pani mieszka?
— W Staintondale — odparła.
Wywrócił oczami. Znał Staintondale. Chryste! Szosa, kościół, urząd pocztowy, w którym można też było kupić podstawowe artykuły żywnościowe oraz kilka tytułów czasopism. Parę domów. Czerwona budka telefoniczna, służąca także za przystanek autobusowy. I rozrzucone tu i ówdzie po okolicy farmy.
— Z przystanku w Staintondale pewnie ma pani jeszcze spory kawałek drogi do pokonania — domyślił się.
Przytaknęła niewesoło. — Prawie pół godziny.
Popełnił błąd, zagadując ją o to. Miał wrażenie, że wyczuła jego rozczarowanie. Coś mu podpowiadało, że była to dla niej dobrze znana przykra sytuacja. Pewnie już nieraz udało jej się przykuć uwagę jakiegoś mężczyzny, jego zainteresowanie natychmiast jednak gasło, nim jeszcze zdołał się do niej naprawdę zbliżyć. Być może domyślała się, że byłby zaproponował jej pomoc, gdyby tylko była osobą trochę bardziej intrygującą. Pewnie wyszła z założenia, że i tak nic z tego nie będzie.
— Wie pani — rzucił spiesznie, zanim egoizm i wygodnictwo zdołały w nim powstrzymać przypływ wielkoduszności — zaparkowałem niedaleko stąd, przy tej ulicy. Jeśli pani chce, odwiozę panią do domu.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Ale... to wcale nie tak blisko... Staintondale jest...
— Znam tę miejscowość — przerwał jej w pół słowa. — Nie mam żadnych planów na najbliższe godziny, a przejażdżka za miasto... to nie brzmi najgorzej.
— Przy takiej pogodzie... — przyznała z powątpiewaniem.
Uśmiechnął się. — Radziłbym pani przyjąć moją propozycję...