- W empik go
Drugie przykazanie - ebook
Drugie przykazanie - ebook
Wielebny Clay Dawson miał w życiu sporo szczęścia, a potem co najmniej tyle samo pecha. Najpierw został podniesiony z martwych, w zamian za co bez reszty oddał się głoszeniu Dobrej Nowiny. Lecz po drodze coś poszło niezupełnie tak, jak sobie wyobrażał, gdy po ciężkim wypadku i stanowiącej jego konsekwencję wizycie w Niebie wrócił do życia. Zaledwie kilka lat później przemierza kraj jako religijny naciągacz u boku kobiety bynajmniej niebędącej tą, która na niego czekała, gdy wtedy wracał do domu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-611-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka jest owocem podwójnego powrotu.
Ten pierwszy to powrót do literatury po kilku latach zajmowania się zupełnie innymi sprawami oraz do bliskich mi niegdyś konwencji horroru, thrillera i ogólnie pojętej niesamowitości. To od tych klimatów zaczęła się moja przygoda z pisarstwem i to do nich na nowo, całkowicie naturalnie, ponownie zdryfowałem, kiedy owe „zupełnie inne sprawy” się w moim życiu zakończyły.
Na tej fali napisałem moją poprzednią powieść — a zarazem pierwszą rzecz beletrystyczną po ośmiu latach od debiutu — czyli „Spełnienie”. Mogę bez cienia przesady stwierdzić, że praca nad nim przetarła w mojej głowie mentalny i artystyczny szlak do narodzin „Drugiego przykazania”.
Ale jest jeszcze ten drugi powrót, który podczas pisania „Spełnienia” był wciąż przede mną. Powrót do chrześcijaństwa. A co za tym idzie — pytanie, jak mogę zintegrować to, w co wierzę, z tym, co mnie kręci w literaturze.
Zacząłem się więc mocno stykiem tych dwóch rzeczywistości interesować. I tak trafiłem na cały rozległy obszar tzw. kultury chrześcijańskiej, tworzonej głównie przez amerykańskich protestantów — przede wszystkim filmów i książek, ale też eksplorowanych w nich motywów. Muszę się przyznać, że dość dogłębnie „przeryłem” ten temat, przy okazji zastanawiając się, czy może przypadkiem nie jest to droga, którą warto byłoby pójść.
Praca nad „Drugim przykazaniem”, którego pomysł wpadł mi do głowy latem 2020 roku, upewniła mnie, że… no cóż, i tak i nie. Tak, bo na dłuższą metę nie podobna oddzielić poglądów autora od jego dzieła, a nie, bo każdy schematyzm prędzej czy później zabija sztukę.
Ta książka nie jest więc typową „Christian novel” wedle ścisłej wykładni tego, co taką powieść określa. A wierzcie mi: tych wytycznych istnieje całkiem sporo. Z pewnością na tyle dużo, bym mógł zyskać pewność, że nigdy nie zostanę „pisarzem chrześcijańskim” w takim rozumieniu, w jakim czuję się na przykład autorem horrorów czy thrillerów. Natomiast niewątpliwie stanowi wyraz moich przekonań, a także zapis fascynacji, które mnie do jej stworzenia natchnęły.
I teraz kilka słów właśnie o nich.
Choć sama fabuła jest całkowicie fikcyjna, zszyłem ją z kilku prawdziwych wydarzeń oraz ludzi, którzy byli ich bohaterami. I tak po kolei.
Detektywistyczne nawrócenie Claya to przepisana nieomal jeden do jednego historia Lee Strobela — młodego, ambitnego reportera ateisty, który po przyjęciu Chrystusa przez swoją żonę postanowił ją z tej fantasmagorii „wyleczyć”, a żeby tego dokonać, przeprowadził śledztwo mające wykazać, że Chrystus to mit. W efekcie sam się nawrócił i został pastorem oraz niezwykle popularnym apologetą. Swoje doświadczenia opisał w bestsellerowej książce „Sprawa Chrystusa”, która w 2017 roku została zekranizowana.
Wypadek i wizyta Claya w Niebie to z kolei przypadek Dona Pipera — pastora, który, tak jak Clay, zderzył się z ciężarówką, wracając do domu z konferencji. Przeżycie to opisał w książce „90 minut w Niebie” — także zekranizowanej. Podobnych pamiętników opisujących analogiczne historie jest zresztą znacznie więcej. Nie oceniam ich jakości ani prawdziwości — po prostu odnotowuję sam fenomen.
W późniejszej „karierze” Claya jako religijnego oszusta niektórzy czytelnicy z pewnością bez trudu dosłyszą echo działalności Jima Bakkera i jego żony Tammy Faye Messner, którzy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych osiągnęli status chrześcijańskich celebrytów, który w proch rozbił szereg afer finansowo-obyczajowych.
Co zresztą ciekawe, nie inspirowałem się bezpośrednio ich historią. Przestępczą odyseję Claya i Josie oparłem na dwójce głównych bohaterów nakręconego w 1989 roku Z-klasowego horroru „Wyznawcy szatana”. Dopiero po niewczasie zorientowałem się, że jego twórcy najwyraźniej czerpali pełnymi garściami z afery Jima i Tammy Faye, którą wtedy żyły całe Stany Zjednoczone.
I wreszcie kwestia kluczowa, czyli negująca potępienie i piekło teologia, którą pod wpływem nauk Blaise’a Zellera tworzy Clay. Co prawda samo zjawisko apokatastazy jest niemal tak stare jak Kościół, ale ja opierałem się na naukach wielebnego Carltona Pearsona — ewangelikalnego kaznodziei i telewizyjnego gwiazdora, który w latach dziewięćdziesiątych zaczął głosić bardzo podobne teorie jak Zeller. Nazwał to „ewangelią włączenia”.
Postać Pearsona również poznałem dzięki filmowi, konkretnie dramatowi biograficznemu pt. „Come Sunday” z 2018 roku, na który natknąłem się kiedyś na Netfliksie.
Aczkolwiek warto zauważyć, że ludzi głoszących podobne herezje jest więcej. W Polsce w tym kontekście często wymienia się ks. prof. Wacława Hryniewicza. Niedawno zaś o uprawianie apokatastazy był oskarżany o. Adam Szustak — słynny internetowy kaznodzieja o kosmicznych zasięgach.
A ja nie zamierzam ukrywać, że wprowadzenie do powieści tego wątku oraz pokazanie jego katastrofalnych implikacji to z mojej strony rodzaj polemiki — nie tylko z Pearsonem czy Szustakiem, ale z całym zarysowującym się w Kościele modernistycznym nurtem próbującym zastąpić radykalizm Ewangelii ugodowością wobec oczekiwań dzisiejszego świata.
A resztę możecie sobie, Drodzy Czytelnicy, dopowiedzieć już sami. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.Rozdział 1
Clay Dawson nigdy nie podzielał przekonania, że tragiczne wydarzenia, takie jak wypadki czy śmierć, są poprzedzane przez nadzwyczajne znaki. W swoim życiu był skłonny uwierzyć w naprawdę sporo rzeczy — przez pewien okres, zanim oddał serce Jezusowi, wyrażał nawet przeświadczenie, że Wszechświat wziął się znikąd — ale nie w to. Najpierw po prostu dlatego, że uważał to za głupie, a po nawróceniu zaczął traktować to jako niedopuszczalny dla chrześcijanina przejaw pogaństwa.
— To racjonalizacja po fakcie — oświecił Marci Law, kiedy mniej więcej miesiąc po śmiertelnym w skutkach wylewie męża zwierzyła mu się, iż nawiedzają ją wyrzuty sumienia, że nie odczytała jakichś rzekomych, a dopiero teraz dla niej oczywistych, sygnałów i nie skłoniła Franka do pójścia do lekarza. — W ten sposób próbujemy samych siebie usprawiedliwiać — dodał, widząc na jej twarzy brak przekonania. — Nie musisz się o nic obwiniać, Marci.
Trzymał się tego poglądu konsekwentnie również po styczniowym poranku w dwa tysiące czwartym, który wywrócił całe jego życie do góry nogami.
Owszem, sporadycznie ogarniała go pokusa doszukiwania się jakichś symptomów, uporczywego analizowania wszystkiego od chwili, gdy kwadrans po szóstej zamówiony poprzedniego wieczoru telefon z recepcji wyrwał go ze snu, ale szybko ją odpędzał. Nie irytowało go to. Przyjął założenie, że w jego sytuacji jest to zupełnie naturalny proces, niemniej bardzo się pilnował, by mu nie ulegać. Nie wykluczał, że być może postępuje tak, bo nie chce przed samym sobą wyjść na chwiejnego, podatnego na zmiany stanowiska pod wpływem okoliczności. Cóż, mogło tak rzeczywiście być. Brał to jednak na klatę.
Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę z tkwiącej w takim nastawieniu pułapki. Raz już w nią wpadł.
W połowie college’u poznał Wendy i jako zatwardziały, a nawet w pewnym zakresie wojujący, ateista postanowił wyleczyć ją z naiwnej, kompletnie niedzisiejszej wiary w bajeczki o palestyńskim buntowniku, który niczym filmowy zombie po trzech dniach opuścił grób. Ponieważ nie trafiały do niej żadne argumenty, wpadł na pomysł przeprowadzenia czegoś w rodzaju śledztwa, które miałoby wykazać, że cała historia o Jezusie to mieszanina zabobonów, legend, półprawd i propagandowych manipulacji dokonywanych przez jego pierwszych czcicieli w celu uprawdopodobnienia swojej religii.
W obalanie dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa zaangażował się z pasją współmierną do uczucia, jakie żywił wobec Wendy. Niestety im głębiej brnął w temat — a w ramach swojej krucjaty poleciał nawet do Kalifornii, gdzie spotkał się z pewnym anatomopatologiem, który wszem i wobec udowadniał, że teoria, jakoby Jezus mógł przeżyć ukrzyżowanie, jest niedorzeczna z medycznego punktu widzenia — tym bardziej nic mu się nie kleiło.
Przez dobrych kilka tygodni uprawiał przeciąganie liny z samym sobą. W miarę jak kolejne zdobywane porcje wiedzy podkopywały gmach jego niewzruszonych materialistycznych dogmatów, nasilał się w nim coraz bardziej desperacki odruch obronny. I polegał on nie tyle na wzbranianiu się przed zmianą przekonań, co właśnie na obawie przed okazaniem się niekonsekwentnym.
Ale w końcu uległ.
— Wiesz — wyznała mu Wendy, kiedy przyszedł do niej skruszony z zamiarem wyjawienia, że też pragnie przyjąć Jezusa — przez cały ten czas modliłam się, żeby Bóg zabrał ci serce z kamienia i dał serce z ciała. I wysłuchał mnie. Clay, On to sprawił!
Sam już nie pamiętał, ile razy przytaczał tę anegdotkę. W którymś momencie stała się jego numerem popisowym. Poświęcił jej artykuł w _The Christian Citizen_, a niedługo później właśnie nią zainaugurował swoją posługę w Claremont. Kiedy mówił, ciężarna Wendy stała obok niego przy pulpicie, rumieniąc się i co chwila mocniej ściskając jego dłoń. Parafianie — a wśród nich Marci i Frank Lawowie — nagrodzili opowieść gorącą owacją.
O swoim — jak je żartobliwie nazywał — detektywistycznym nawróceniu opowiedział również na konferencji zorganizowanej przez Stowarzyszenie Baptystycznych Pastorów Nowej Anglii w Bennington, czyniąc ją punktem wyjścia dla swojego referatu o nowych metodach ewangelizacji w obliczu wyzwań stawianych przez dwudziesty pierwszy wiek. Słuchacze oczywiście byli oczarowani.
Wielu z nich dało mu to zresztą odczuć podczas stanowiącego ostatni — półoficjalny — punkt konferencji wieczornego bankietu. Roy Betford namawiał Claya do napisania książki, w której pokazałby krok po kroku, jak przystępnymi dla przeciętnego człowieka narzędziami naukowymi wykazać prawdziwość Ewangelii. Na uwagę, że byłaby to co najwyżej kolejna kropla w istnym oceanie podobnych publikacji — z niektórych Clay przecież sam korzystał — Roy odparł z właściwą sobie kordialnością, że takich kropel nigdy dość.
— To jest wojna, stary, wojna o dusze najmłodszego pokolenia — podsumował. — A my powinniśmy sięgać po strategie opatentowane przez naszego przeciwnika. Dziś, mój przyjacielu, nie wystarczy autorytatywnie orzec, że Bóg istnieje, a jeśli nie będziesz Go słuchał, to czeka cię nieciekawy los. Ty sam najlepiej wiesz, co oni na tych wszystkich uniwersytetach wyprawiają z Biblią. Trzeba grać ich chwytami. I nie brać cholernych jeńców!
Clay obiecał, że zastanowi się nad książką, po czym natychmiast zagrzebał to w najgłębszych pokładach niepamięci.
Bankiet skończył się tuż przed północą i kiedy w nielicznych chwilach ulegania pokusie doszukiwania się znaków Clay odtwarzał w pamięci jego przebieg, naprawdę nie znajdował nic, co mogłoby świadczyć, że Bóg dawał mu jakieś dyskretne przestrogi.
Na nic podobnego nie natrafił też we wspomnieniach z następnego poranka. Słuchawkę podniósł po czwartym sygnale, podziękował za budzenie, a następnie zmusił się do wygrzebania się z ciepłej pościeli i zaciągnięcia swojego półprzytomnego ciała pod prysznic. Stojąc pod strumieniem letniej wody zachodził w głowę, dlaczego właściwie nie mógłby wyjechać później. Bennington i Claremont dzieliło zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt pięć mil, które nawet przy kapryśnej nowoangielskiej pogodzie o tej porze roku dałoby się bez większych problemów pokonać maksymalnie w dwie godziny.
Ubrał się i podniósł roletę. Za oknem przywitał go bury półmrok. Ze spiętrzonych nisko chmur sączyła się wstrętna zupa z na wpół zamarzniętego deszczu i brudnego śniegu. To przywiodło go do myśli, że być może jednak dobrze zrobił, decydując się wyjechać wcześniej. Jego pięcioletni Ford Focus nawet z zimowymi oponami nie nadawał się do szarżowania po drodze — nawet jeżeli była nią międzystanowa autostrada numer 91, regularnie odśnieżana i posypywana chlorkiem sodu.
Wrzucił rzeczy do torby i zjechał windą na parter. Przy recepcji kręciło się kilku uczestników konferencji. Wśród nich był również Roy Betford, który od razu go dostrzegł i zamachał do niego przyjacielsko.
— Naprawdę pomyśl o tej książce, stary — powiedział, potrząsając energicznie dłonią Claya.
Clay ponowił obietnicę, po czym znów nakazał sobie o niej zapomnieć. Betford zaproponował wspólne śniadanie w hotelowej restauracji. Clay obawiał się, że będzie mu wiercił dziurę w brzuchu w kwestii książki, lecz Roy go oszczędził.
Dwadzieścia po siódmej Clay ruszył z hotelowego parkingu i udał się w drogę do domu, która miała odmienić całą jego przyszłość. Czego — jak konsekwentnie utrzymywał przez kolejne lata — absolutnie nic nie zapowiadało. Do zrewidowania owej kategorycznej opinii nie zdołał go przekonać nawet Roy, który opuścił hotel pół godziny później i trafił w sam środek piekła z Clayem w roli głównej. Co jak najbardziej uznał za nadprzyrodzoną ingerencję Opatrzności i przy każdej nadarzającej się okazji to podkreślał.
— Bóg chciał, żebym znalazł się dokładnie w tamtym miejscu o dokładnie tej porze — tłumaczył Clayowi cierpliwie, jak niezbyt pojętnemu uczniowi. — Myślę, że z czasem ty też to zrozumiesz i zaczniesz na to patrzeć w ten sposób. Nie widzę innej możliwości.
Ale to było później — znacznie później. Na razie Clay delektował się kojącym ciepłem we wnętrzu forda i wizjami relaksu w domowym zaciszu. Kiedy przyjedzie, dom będzie pusty, bo Wendy i Brian pojadą do szkoły. Zanim wrócą i rzucą mu się na szyję, będzie miał kilka godzin na leniwe przełączanie kanałów, czytanie i ogarnięcie najpilniejszych spraw związanych z parafią, których przez dwa dni nie powinno się zbytnio nagromadzić. Wendy na bieżąco załatwiała wszystko, co była w stanie. Czasem naprawdę go zadziwiała. A owo zadziwienie zawsze było podbite solidną dawką czułości. Nie sądził, że to możliwe, ale z każdym rokiem kochał ją coraz silniej — ją i Briana.
Dlaczego więc do niej nie zadzwonił? Mógł to zrobić zaraz po przebudzeniu lub tuż przed wyjazdem. A jednak jakoś mu to umknęło. Rozmawiali tuż przed bankietem. Powiedział jej, o której zamierza wyjechać, i uznał, że to wystarczy, ale teraz zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia — z każdą chwilą coraz bardziej natarczywe.
Żeby je zagłuszyć, sięgnął do schowka po stronie pasażera i wyjął jedną z tkwiących tam zawsze płyt. Po omacku wyłuskał krążek z plastikowego pudełka i wsunął do odtwarzacza. Z głośników popłynęło _How Great Is Our God_. Miękki tenor Chrisa Tomlina natychmiast poprawił mu nastrój. Nawet szara mglistość poranka wydała mu się nieco jaśniejsza, a wycieraczki zgarniające z przedniej szyby lodowatą breję nabrały dostojnej posuwistości.
— On przyobleka się w światłość, a ciemność usiłuje się skryć i drży na dźwięk Jego głosu; jak wspaniały jest nasz Bóg — śpiewał tymczasem Chris Tomlin.
O wpół do dziewiątej Clay, ukołysany muzyką i optymistycznie nastawiony do świata, przejechał przez Brattleboro. Śnieg z deszczem przeszedł w drobną, lecz zawzięcie siekącą karoserię krupę. Nadal było szaro i mgliście. Claya mijało niewiele samochodów, a jeśli już, były to przeważnie ciężarówki i furgonetki dostawcze. Powoli zbliżał się do mostu nad West River. Kiedy jego kształt w końcu wynurzył się z lepkiej, zawiesistej mgły i zamajaczył przed maską Forda, Clay zastanawiał się nad rolą popkultury w dziele ewangelizacji. Ciekawą prelekcję na ten temat wygłosił wczoraj Zack French — znawca i popularyzator chrześcijańskiego kina.
Pokazywał wykresy, z których wynikało, że dystrybucja chrześcijańskich filmów na kasetach wideo i płytach DVD prawie dorównuje tym z szeroko rozumianego głównego nurtu. Kreślił wizję ekspansji chrześcijańskich treści w dobie rozwoju Internetu. Przewidywał, że najdalej za dwadzieścia lat chrześcijański przemysł rozrywkowy urośnie do rozmiarów potęgi dorównującej niejednej hollywoodzkiej wytwórni.
Clay był zdania, że Zack daje się ponieść przesadnemu optymizmowi. Niemniej gdy teraz rozważył tę kwestię na spokojnie, doszedł do wniosku, że sugestia Roya wcale nie musi być taka głupia. Czy byłby w stanie napisać książkę, a może nawet scenariusz filmu o swoim nawróceniu? Historia przemądrzałego ateisty, rzucającego na prawo i lewo cytatami z Bertranda Russela, który zakochuje się w wierzącej dziewczynie i zamiast przeciągnąć ją na swoją stronę, sam odnajduje Jezusa, mogłaby być całkiem zabawna, a przy tym pouczająca.
Oczyma wyobraźni ujrzał nagle początkowe sceny tego hipotetycznego filmu oraz czołówkę ze swoim nazwiskiem jako pomysłodawcy.
Chwilę później, zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, ujrzał wyrastającą tuż przed maską czerwoną kabinę pędzącej niczym taran ciężarówki z naczepą. Poczuł, jak jego mózg zalewa eksplozja adrenaliny, i w ostatnim rozbłysku przeraźliwie jasnej świadomości sytuacji, w której się znalazł, zdążył jeszcze pomyśleć, że jeśli jakimś cudem wyjdzie z tego żywy, będzie miał nowy numer popisowy, przy którym ten o śledztwie okaże się dziecinną czytanką na dobranoc.
Jeśli przeżyje. W co miał jeszcze czas zwątpić.
A potem…Rozdział 4
Śniło mu się, że znowu jedzie międzystanową dziewięćdziesiątką jedynką. Znowu padał ten zdradliwy brudny śnieg, a w głośnikach Chris Tomlin wychwalał wspaniałość Boga. Jedynie mgła wydawała się o wiele gęstsza i bardziej nieprzenikniona niż w rzeczywistości. Przez nią czuł się tak, jakby był ostatnim pozostałym przy życiu człowiekiem na świecie. Wiedział jednak, że to nieprawda, bo przeznaczenie — boskie, a może szatańskie, czego w późniejszych latach nie wykluczał — zbliża się do niego nieuchronnie.
I rzeczywiście, w ułamku sekundy z nicości zmaterializował się czerwony przód kabiny. Później dowie się, że za kierownicą siedział dwudziestotrzyletni Jimmy Walsh, który właśnie tego poranka wyruszył w swój pierwszy po uzyskaniu uprawnień kurs, i żeby dodać sobie nieco odwagi, zapalił skręta. Firma przewozowa, która go zatrudniła, wypłaci Clayowi i Wendy Dawsonom tłuste odszkodowanie, a Walsh pójdzie na pięć lat za kratki.
Clay odwiedzi go w więzieniu, gdy poczuje się na siłach, by to zrobić. Chłopak ze łzami w oczach będzie błagał o przebaczenie i Clay jako gorliwy chrześcijanin, a także pastor i ojciec, który pragnie dać synowi dobry przykład właściwej postawy, udzieli mu go. Tym bardziej że dzięki Walshowi odkrył nowy sens życia oraz — jest tego najzupełniej pewny — jeszcze głębszą wiarę. O ile bowiem wcześniej jego wiara opierała się jedynie na poznaniu rozumowym, o tyle dzięki nadprzyrodzonemu doświadczeniu zyskała wymiar mistyczny.
Ale na razie cały jego horyzont — zarówno przestrzenny, jak i czasowy — ogranicza się do wyszczerzonego pyska kenwortha, który za chwilę zrobi z niego dżem.
— On przyobleka się w światłość, a ciemność usiłuje się skryć i drży na dźwięk Jego głosu — zawodzi Chris Tomlin.
I nagle pstryk! Czyjś niewidzialny kciuk — boski, a może szatański, czego Clay w następnych latach nie będzie wykluczał — zmienia kanał. Całe pole widzenia Claya wypełnia nieprawdopodobny biało złoty blask. Jest równomierny, zupełnie jakby to sama przestrzeń, w której się znalazł, świeciła. Odruchowo próbuje zmrużyć powieki, ale bez szczególnego zdziwienia odkrywa, że nie ma żadnych powiek. Zresztą nie musi, bo szybko orientuje się, że ta jasność, choć swoją intensywnością przewyższa słońce, gdy patrzy się wprost na nie, wcale go nie razi.
Nie ma powiek ani w ogóle ciała. Jest samym, uwolnionym z pęt materii, patrzeniem. Ale również i zrozumieniem. Wie, że z chwilą, gdy jego jaźń odłączyła się od fizycznego mózgu, uzyskał dostęp do wszechwiedzy nazywanej przez niektórych kosmiczną świadomością, a przez innych uniwersalnym umysłem, prajednią, Akashą, lub po prostu Bogiem.
Wie, gdzie się znajduje, oraz dlaczego się tu znalazł.
Tylko że… tylko że to nie jest powtórka z doświadczenia sprzed ośmiu lat, lecz sen, więc błyskawicznie dostrzega istotne różnice w stosunku do tego, co zapamiętał.
Przede wszystkim na spotkanie nie wychodzą mu dusze. Kiedy wreszcie jest w stanie dostrzec cokolwiek poza tą niesamowitą, olśniewającą światłością, zdaje sobie sprawę, że stoi na środku jakiegoś dużego pomieszczenia. Był tu kilka godzin wcześniej. To aula w Elsinore Christian Center, tyle że bez publiczności. Rzędy krzeseł są puste, a światło, które wcześniej wziął za niebiańskie, to nic innego jak popołudniowe słońce wpadające ukośnymi smugami przez wysokie okna.
Stoi przodem do sceny, na której przemawiał. Widzi ogromny drewniany krzyż zawieszony na błękitnym, podświetlonym od góry punktowymi lampkami płótnie. O ile jednak w rzeczywistości krzyż był pusty, o tyle teraz rozciąga się na nim naturalnych rozmiarów figura Chrystusa, przez co wnętrze bardziej przypomina katolicki kościół niż ośrodek propagujący jedność ponad podziałami. Brakuje tylko stołu ofiarnego i kielicha. Na lewo od krzyża stoją oparte o ścianę trzy fendery, a na prawo — wyposażone w te wszystkie bajeranckie efekty elektroniczne pianino marki Casio.
Coś jest rozsypane po podłodze. Clayowi przemyka absurdalna myśl, że to pewnie hostie. Ale to nie hostie — to fotografie. Clay kuca i podnosi jedną z nich. To zdjęcie zrobione podczas jego inauguracji w Claremont. On i Wendy promienieją radością, podczas gdy w jej brzuchu bez żadnych zakłóceń rozwija się Brian.
Na kolejnym podniesionym przez niego połyskliwym kartoniku są już we trójkę. Siedzą na trawie. To chyba piknik, który urządzili sobie z okazji czwartego lipca tuż przed drugimi urodzinami Briana. Byli tacy szczęśliwi, tak optymistycznie patrzyli w przyszłość mimo ogólnie niewesołej sytuacji na świecie, o kraju nie mówiąc.
Bierze jeszcze jedną. Nie jest zaskoczony, kiedy widzi na niej Josie. Jest ubrana w czarny spodnium i fioletową bluzkę bez rękawów, a jej natapirowane włosy wyglądają, jakby uderzył w nie piorun. Na dolnej wardze ma stary, już ledwie widoczny ślad uderzenia. Pamiątka po mężu, od którego w końcu uciekła. Efektu dopełnia kolczyk nad lewą brwią i ostry makijaż. Tak właśnie wyglądała w dniu, w którym ją poznał na stacji benzynowej w Benton.
— Koleś, podrzuć mnie do Wichita! — rzuciła bezpardonowo. — Albo dokądkolwiek, gdzie możesz — dodała, zreflektowawszy się, że mogła go speszyć swoją bezpośredniością.
W samochodzie opowiedziała mu całe swoje życie. Typowe dla dziewczyny o jej wyglądzie — jak uznał później. Ojciec pijak tłukł matkę jak worek treningowy, a ona tylko cudem uniknęła rozdziewiczenia przez niego jeszcze przed pierwszą miesiączką, co i tak nie uchroniło jej od pierwszej ciąży i skrobanki w wieku czternastu lat. A później wyszła za mąż za jeden do jednego kserokopię swojego starego. Właśnie od niego zwiała. Cóż, typowe, czyż nie?
— To co chcesz robić w Wichita albo gdziekolwiek? — zapytał ją półżartem.
— Bo ja wiem? — wzruszyła ramionami. — Pewnie koniec końców zostanę kurwą. — A ty co? — powiodła spojrzeniem po wnętrzu samochodu. — Jesteś jakimś nawiedzonym księżulem czy coś? Nie wyglądasz na gościa, który lubi posuwać ministrantów.
Opowiedział jej.
— Bez jaj! — zachichotała. — Chcesz mi wcisnąć kit, że jesteś jak ten cały… jak mu tam? No ten, co Jezus go z grobu zawołał.
Czy już wtedy chciał ją zerżnąć? Później doszedł do wniosku, że prawdopodobnie tak. Ponieważ jednak wstydził się do tego przyznać nawet przed samym sobą, całą energię przekierował na ewangelizowanie jej. Do samego Wichita prawił jej morały o miłości Chrystusa i tym, jak On nigdy nikogo nie odrzuca. Josie nieudolnie udawała, że słucha. Potem dał jej swoją wizytówkę z numerem telefonu i adresem mailowym. Przyjęła ją. Chętnie.
— Wiesz, kogo potrzebujesz? — usłyszał w słuchawce kilka miesięcy później, gdy już prawie zapomniał o incydencie (o grzesznych myślach nie mówiąc) w Benton. — Dobrego menadżera. Właśnie tak, padre. A ja znam kogoś, kto świetnie by się nadawał na to stanowisko.
— Naprawdę jesteś aż tak głupi, by uwierzyć, że ona już wtedy nie skumała, co ci tak naprawdę chodzi po głowie? — rozległo się za jego plecami. Teksański akcent był nie do podrobienia.
Powoli wypuścił fotografie z rąk i obrócił się niczym prowadzona przez lalkarza marionetka na sznurkach. W przejściu między rzędami pustych krzeseł stał wózek inwalidzki, a na nim siedział rozparty jak król krzepki Teksańczyk, który kilka godzin wcześniej prawdopodobnie położył kres jego karierze religijnego naciągacza. W kąciku jego ust tliło się cygaro, a roześmiane, otoczone siateczką zmarszczek oczy skrzyły przebiegłością. Clay pomyślał, że wcale by się nie zdziwił, gdyby dokładnie te same oczy eony temu oglądały upadek Adama i Ewy w Edenie.
— Rozgryzła cię — powiedział. — One takich świętoszkowatych bigotów jak ty wyczuwają na odległość. A na mnie się nie wściekaj. Dałem ci szansę się od niej uwolnić. Nie skorzystałeś — wolna wola, wielebny. Ale skoro dalej chcesz w to brnąć, to jeszcze się zabawimy. Tak, mój wielebny, jeszcze zatańczysz tak, jak ci zagram. Gwarantuję ci to. — Odrzucił głowę w tył i ryknął tubalnym śmiechem, który prawie powalił Claya na kolana.
W tej samej chwili od strony krzyża dobiegł suchy trzask podobny do odgłosu łamanej szczapki. Albo kości. Clay wiedział, że i ten widok nie zostanie mu oszczędzony. Ponownie więc odwrócił się twarzą do sceny.
Gipsowy Jezus dźwignął się na zmęczonych, omdlałych rękach. Clayowi natychmiast przypomniała się rozmowa z tamtym kalifornijskim anatomopatologiem.
— Czy zdaje pan sobie sprawę — perswadował usiłującemu za wszelką cenę ocalić swój chwiejący się światopogląd ateiście — że po ukrzyżowaniu Jezus, aby złapać oddech, musiał się podciągać? Został dosłownie zmasakrowany — ślady na Całunie Turyńskim wskazują, że zadano Mu w sumie około sześciuset obrażeń — a mimo to, żeby zaczerpnąć powietrza, musiał szorować odartymi ze skóry plecami po sękatej belce i wspomagać się rękami, w których tkwiły ogromne gwoździe. On się na tym krzyżu dosłownie dusił. I trwało to dobrych kilka godzin. Wyobraża pan sobie tę męczarnię?
Gipsowe powieki otworzyły się. Nie zobaczył jednak oczu, bo całe oczodoły wypełniała krew, która oleistymi strużkami zaczęła spływać na policzki, a z nich na brodę. Po chwili rozwarły się też okolone gipsowym zarostem usta. Kłębiły się w nich tłuste białe pędraki, które natychmiast zaczęły się wyślizgiwać, czemu towarzyszył ohydny mlaskający odgłos.
— Przez cały ten czas — powiedziała figura głosem Wendy — przez cały ten czas modliłam się, aby Bóg zabrał ci serce z kamienia i dał serce z ciała. I wiesz co, Clay? Spieprzyłeś to! Spieprzyłeś dokumentnie wszystko!
Clay krzyknął i obudził się. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, ani czy krzyczał tylko we śnie. W pokoju było zupełnie ciemno, jeśli nie liczyć przesączającego się przez szczeliny między żaluzjami czerwonego poblasku neonu na frontonie motelu. Josie leżała zwinięta w kłębek i obrócona do niego plecami. Chrapała jak lokomotywa. W tej chwili nie czuł wobec niej nic prócz skrajnego obrzydzenia i nienawiści. Nie był w stanie uwierzyć, że przed kilkoma godzinami zdołała doprowadzić go do erekcji.
Wstać, ubrać się i po prostu ją tu zostawić. Tę sukę!
Ale oczywiście ani drgnął. Czekał, aż przejdzie fala wstrętu i nieodzownie z nim związanej świadomości tego, w co zmieniło się jego życie. W co sam je zmieniłeś — poprawił się. Gdy to nastąpiło — a następowało zawsze — przywołał sumienie do porządku niezawodnym argumentem, że z pewnych dróg nie da się już zawrócić, choćby nie wiem jak się chciało. A on chyba aż tak bardzo nie chciał.
No bo skoro Josie udało się go zwieść, to widocznie miał w sobie coś, co to umożliwiło. Widocznie nie był aż tak szlachetny, jak niegdyś o sobie sądził. Cóż, zdarza się. A poza tym Josie przecież miała kilka zalet, prawda?
Nim zdążył udzielić sobie kolejnej bałamutnej odpowiedzi, zasnął.Rozdział 5
— Kościół? Chcesz kupić cholerny kościół i utopić w nim prawie wszystko, co mamy? Zwariowałaś do reszty?
Był zimny listopadowy wieczór. Spędzali go dokładnie tak samo jak praktycznie wszystkie od niesławnej wpadki w Elsinore półtora roku temu. Josie tkwiła rozwalona na kanapie z laptopem na podołku, surfując po Bóg jeden raczył wiedzieć jakich stronach, albo z torebką chrupek, oglądając wszystkie po kolei seriale, na jakie udało jej się natrafić, a Clay zatopiony w fotelu, zwykle z książką i butelką piwa. Od niedawna ich liczba zwiększyła się do dwóch, a nawet trzech. Tylko one pozwalały mu nie zauważać, jak bardzo Josie się ostatnio roztyła. Szczerze mówiąc zrobiła się z niej istna krowa.
Kiedy wyskoczyła z tą idiotyczną propozycją, był akurat w połowie drugiej butelki — na której raczej nie zamierzał poprzestać — i próbował bez większych sukcesów przebrnąć przez _Dowód_ Ebena Alexandra. Od dawna chciał to przeczytać. Zwłaszcza że kiedy jego własne książki były jeszcze w sprzedaży, w ofertach internetowych na ogół wyświetlały się w towarzystwie bestsellera Alexandra. Jednak teraz, dotarłszy do momentu, w którym Eben podróżuje przez zaświaty na skrzydle motyla, uznał, że facet albo jest blagierem, albo — tak jak sugerowali niektórzy jego krytycy — rzeczywiście uległ demonicznemu zwiedzeniu.
Opowieści o doświadczeniach życia po życiu — tudzież mniej lub bardziej naukowe opracowania na ten temat — były teraz jego największą pasją zaraz po kryminałach Tess Gerritsen i kanonie klasyki, który wreszcie postanowił nadrobić. Co prawda im więcej ich czytał, tym bardziej irytowały go swoją powtarzalnością, choć z drugiej strony z tym było trochę jak z dokumentami o duchach albo Ufo na Discovery — zaczynając oglądać wiedziałeś, czego się spodziewać, ale zawsze miałeś nadzieję, że tym razem pojawi się coś nowego.
Jakiś jeden z pozoru drobny, ale przełomowy szczegół, który rzuci na całą sprawę inne światło. Jakaś opinia eksperta, która zada kłam wszystkiemu, co powiedziano lub napisano dotychczas. Nigdy na nic takiego nie wpadł. Zawsze natomiast rozbijał się o mur jednostajnej i nudnej jak flaki z olejem powtarzalności.
Wszystkie historie o NDE miały pewne stałe elementy, takie jak tunel ze światełkiem na końcu, spotykanie zmarłych krewnych, rozmowy z Jezusem, aniołem stróżem, Maryją lub jakąś bliżej nieokreśloną boską istotą czy film z całego życia. Czasem występowały równocześnie, kiedy indziej tylko częściowo. W niektórych wersjach zawierały nieco więcej makabry — na przykład relacje o upiornych kreaturach ubliżających ci lub próbujących cię wciągnąć w ciemność — w innych były przesycone sielskością i idyllą. Zawsze jednak opierały się na kilku powtarzalnych wzorach.
Sceptycy uważali, że są to zakodowane w zbiorowej pamięci archetypy — w dużej mierze wspólne dla większości kultur, podobnie jak wspólne są niektóre religijne motywy. Różnice wynikały tylko z przekonań poszczególnych doświadczających. Chrześcijanie na ogół spotykali Jezusa, a osoby niewierzące lub uduchowione bezwyznaniowo — bezimienne, emanujące miłością byty.
Zwolennicy teorii NDE wykazywali natomiast, że doznania z pogranicza śmierci to coś w rodzaju przedsionka prawdziwej duchowej rzeczywistości, przefiltrowanego przez zmysły nie do końca jeszcze odseparowane od fizycznego ciała. W ten sposób znosili sprzeczność między argumentami swoich oponentów a stawianym często przez krytykujących tego rodzaju opowieści teologów zarzutem, że nikt z żyjących nigdy nie pozna duchowego świata, więc jeśli widział i wrócił, to znaczy, że tak naprawdę nie przebywał w Niebie, Czyśćcu lub gdziekolwiek sądził, że trafił.
Claya w gruncie rzeczy nie obchodziło, kto ma słuszność. Tak naprawdę szukał w tym gąszczu mniej lub bardziej wiarygodnych relacji choć jednej podobnej do jego własnej. W kilku książkach opisujących temat bardziej teoretycznie natknął się na odniesienia do swojej historii — w tym w jednej, wydanej już po skandalu w Elsinore, z przypisem, że autor jest podejrzewany o oszustwo, więc tego, o czym opowiadał, nie należy traktować miarodajnie.
Ta krótka adnotacja była jednym z nielicznych odprysków afery w Elsinore, z jakimi się zetknął. Zresztą równie dobrze mogła być efektem opinii hochsztaplera, która ciągnęła się za Clayem już wcześniej i w jakiejś mierze w ogóle do prowokacji w Elsinore doprowadziła.
I teraz nagle ta kretynka wyjeżdża z tym kościołem.
— Chryste, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że opustoszałe, niezagospodarowane kościoły to aż taki problem w Stanach — zagadnęła niby czysto konwersacyjnie. — Czytam właśnie o tym artykuł. Wysłać ci link? Tylko posłuchaj: Każdego roku od sześciu do dziesięciu tysięcy kościołów w całych USA przestaje funkcjonować. To duży problem dla lokalnych społeczności, bo o ile pokościelne budynki w dużych miastach mogą liczyć na zainteresowanie deweloperów, o tyle podobne obiekty w mniejszych ośrodkach i na prowincji niekiedy całymi miesiącami stoją puste, niszczejąc i tracąc na wartości. Trochę przerażające, co nie?
— Czy ja wiem? — bąknął, starając się dać jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowany kontynuowaniem tej rozmowy. — To po prostu nieunikniona cena przemian cywilizacyjnych i demograficznych. To zaczęło się już w czasach, kiedy byłem jeszcze… — ugryzł się w język. Na szczęście nie zareagowała. — To długotrwały proces — dokończył.
— Tak, pewnie masz rację — przytaknęła, jakby to była kulturalna konwersacja w holu bibliotecznej czytelni lub czymś takim. — W każdym razie przejrzałam trochę ofert, wiesz? Wyobraź sobie, że najtańsze takie nieruchomości chodzą już po siedemdziesiąt–osiemdziesiąt tysięcy. Jest taki jeden fajny na Florydzie. Co prawda za prawie ćwierć bańki, ale…
I wtedy właśnie trafił go szlag.
Zamiast zareagować, niespiesznie zamknęła komputer, ziewnęła i przeciągnęła się. Rękawy jej pomarańczowego t–shirta zsunęły się, a Clay nie mógł nie dostrzec podrygujących fałd tłuszczu na jej lewym bicepsie i owłosionej pachy. Po raz kolejny zapytał sam siebie, jak to możliwe, że kiedykolwiek mógł jej pożądać.
— A nie uważasz, kochanie — odezwała się niemal sennie — że już najwyższa pora otrząsnąć się z tego letargu? Dekujemy się w tej pieprzonej norze już rok z hakiem, czekając na chuj jeden wie co. Ja się spasłam jak świnia, ty coraz więcej chlasz i już prawie mnie nie ruchasz. Wszyscy już dawno zapomnieli o Elsinore. Pora wrócić do życia. Dobija mnie ta stagnacja. Ciebie nie? Bo myślę, że jednak trochę tak.
— I w ramach tego rzekomego powracania do życia chcesz przepieprzyć resztki naszych oszczędności? — parsknął.
— Zainwestować, kochanie, zainwestować. — Zwróciła twarz ku niemu i obdarzyła go tak promiennym uśmiechem, że zachciało mu się rzygać.
— Myślałem, kochanie, że bez przerwy inwestujesz — odciął się jej. — Ile przez te półtora roku biznesów próbowałaś rozkręcić? Rękodzieło, indyjskie fatałaszki, kursy jogi… — wyliczał, odginając palce.
— Przynajmniej coś próbowałam! — Poderwała się gwałtownie, nieomal zrzucając komputer z kolan. — A ty co zrobiłeś? Chociaż raz ruszyłeś dupę z tego pierdzistołka? Siedzisz tu tylko całymi dniami, zalewasz pałę i czekasz chuj wie na co! Może na tę pierdoloną ciężarówkę, żeby tym razem dokończyła robotę i raz na zawsze odesłała cię do pierdolonego nieba? To idź! — wskazała ręką na przedpokój. — Idź, rzuć się pod pierwszy lepszy samochód i wracaj do swojego złotego miasta! Idź, bo chyba tylko na tym ci zależy! A może wolisz polecieć do swojej świętojebliwej Wendy? Sprawdź, może cię przyjmie. Myślisz, ty zasrany gnoju, że nie wiem, że śledzisz ją na fejsie?
— Jesteś walnięta — warknął, ale słabiej, niż zamierzał. Jej nagły wybuch nieco go zaskoczył i przestraszył.
Nie sądził, by naprawdę wiedziała. Co nie zmieniało faktu, że od kilku tygodni rzeczywiście podglądał profil Wendy. Prawie się nie zmieniła. Nie wiedział, gdzie mieszka ani czym się zajmuje, bo część informacji ustawiła jako widoczne tylko dla znajomych. Z jej postów publicznych wynikało natomiast, że nadal jest głęboko wierząca, a do tego mocno zaangażowana w ruch pro–life. Nie przepadała też — co w świetle jej poglądów w pełni zrozumiałe — za Obamą. Na sprawdzenie, czy również Brian ma swój profil w rajskim ogródku Mareczka Cukiereczka, dotąd nie starczyło mu odwagi. Sądził jednak, że i to się zmieni.
Wrócić? Nie, o tym nie myślał. Zresztą gdyby nawet… czy Wendy by go przyjęła? Zarówno na przyłapanie go w łóżku z Josie, jak i na pozew rozwodowy zareagowała nadzwyczaj spokojnie. Z godnością, przez którą czuł się jeszcze bardziej gnidą. Stwierdziła tylko, że nie chce mu niczego utrudniać. Spotykała się z kimś? Była z kimś związana na stałe? A może w całości spalała się w walce z aborcją, zagłuszając w ten sposób ból utraty i zawodu? Clay niewątpliwie chciał poznać odpowiedzi na przynajmniej część z tych pytań, ale wrócić? Nie, taka opcja nie wchodziła w rachubę. Z pewnych dróg powrotu nie ma.
A jego drogą było teraz to rozczochrane, poczerwieniałe na policzkach ze wściekłości czupiradło, któremu kiedyś pozwolił się zwieść na manowce, za co przyjdzie mu płacić przez resztę jego parszywych dni na ziemi; roztyte, śmierdzące potem, wulgarne i nie umiejące niczego zrobić bez krętactw czupiradło, które miało… łzy w oczach? Tak, do cholery. Ta tłusta suka za chwilę się tu rozryczy i to będzie odpowiedź na wszystko — a zwłaszcza na to, dlaczego wciąż z nią tkwi.
— Jesteś taki sam jak oni — wychlipała. — Coraz bardziej się do nich upodabniasz.
— Do kogo? Twojego starego i twojego męża? — wycedził sarkastycznie, choć doskonale znał odpowiedź.
— Pocałuj mnie w dupę — wydusiła chrypliwie, a lśniące stróżki pociekły po jej nabrzmiałych policzkach. — Kiedy cię wyrwałam na tej stacji, myślałam, że jesteś tylko świętoszkowatym dupkiem. Później zaczęłam sobie wyobrażać, że gdzieś razem dojdziemy. A potem… Myślisz, że od razu nie wiedziałam, o co ci chodziło? Nie jestem taka głupia, wiesz? Śmiać mi się chciało, jak prawiłeś mi te żałosne kazania, a w środku cały aż się trzęsłeś, żeby mnie wyruchać. Ty nawet, kurwa, kaznodzieją nie umiałeś być, bo prawdziwy sługa boży nie udawałby jednego, a chciał drugiego. Byłeś zwykłym tchórzem. A ja może potrzebowałam kazania. Ale takiego prawdziwego od prawdziwego pastora, a nie od koniojebcy, który pierdolił o Jezusie, ale w głowie miał tylko moją pizdę.
— Przestań! — Trzasnął książką o podłogę, poderwał się zamaszyście z fotela i powłócząc ledwie zauważalnie zmasakrowaną w wypadku nogą, ruszył w kierunku kuchni. Robił tak zresztą zawsze, kiedy się pokłócili.
— Prawda boli, co? — usłyszał za plecami.
Odwrócił się.
— Prawda? — prychnął. — Jaka prawda? Twoja prawda? Chcesz znać prawdę? Chcesz? To ci powiem. Nie jestem ideałem. Właściwie jestem o wiele gorszy, niż kiedykolwiek mogłem sam o sobie myśleć. Czy ci uległem? Tak. Pozwoliłem, żebyś odebrała mi coś ważnego. Światłość duszy.
Zarżała dzikim, histerycznym śmiechem.
— Właśnie tak, światłość duszy! — ryknął, doskakując do niej i wymierzając w nią palec. — Doprowadziłaś do tego, że zniszczyłem w sobie coś, co było autentyczne, piękne i wzniosłe. Przez ciebie rozmieniłem to na drobne. Przez ciebie zmieniłem się w zwykłego błazna sprzedającego ludziom kit. Nie usprawiedliwiam się, bo — tak jak sama raczyłaś wielokrotnie zauważyć — nie robiłem nic wbrew swojej wolnej woli. Będę za to płacił przez resztę życia. Przez resztę mojego gówno wartego życia, które Bóg zwrócił mi po to, bym sobie je zmarnował. Przeraża mnie myśl, że On to wiedział, a mimo to pozwolił mi żyć. Nie jestem w niczym lepszy od ciebie. Może nawet jestem gorszy.
— Idź się pokajać przed Jezuskiem — wychrypiała, nagle oklapła i zrezygnowana. Atak furii już jej powoli mijał, co Clay mimo wszystko przyjął z ulgą.
Z ciężkim westchnieniem opadł ponownie na fotel.
— A tak zupełnie serio… po co nam, u licha, kościół? I to jeszcze na Florydzie. Chcesz znowu odwalać stare numery? Tamto w Elsinore powinno być dla nas ostrzeżeniem. Niewykluczone, że wysłanym przez samego Boga. — Aż nie wierzył, że przeszło mu to przez usta, ale… cholera, powiedział to.
Dłuższą chwilę się nie odzywała. Siedziała tylko, obejmując się rękami. Wreszcie odgarnęła włosy z czoła, sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na stoliku obok kanapy, zapaliła jednego i powiedziała już prawie normalnym głosem:
— A tam zaraz numery. A może ja też mam marzenia, co? Może na przykład marzy mi się zostać prawdziwą żoną prawdziwego pastora. Może też chcę raz w życiu zrobić coś od początku do końca tak, jak trzeba. Myślisz, że ja nie mam dość takiego życia?
Myślę, że masz, bo każdy by miał, ale nie wierzę, że na dłuższą metę potrafiłabyś żyć bez kantowania — powiedział w duchu, nie chcąc na nowo zaogniać przygasającego już konfliktu. Myślę też — dorzucił natychmiast — że nawet jeśli ty w tej chwili wierzysz w te bajeczki o uczciwości, to prędzej czy później i tak wyjdzie ci przekręt, bo masz to po prostu we krwi, tak jak ja mam we krwi, że zapewne dam ci się po raz kolejny omotać, jeśli teraz nie spróbuję położyć kresu temu, co ci się roi pod tą twoją pokręconą czaszką.
Głośno zaś, starając się brzmieć możliwie jak najbardziej koncyliacyjnie, rzekł:
— To nie jest takie łatwe, jak ci się zdaje. Fakt, że ten kościół stoi pusty, oznacza, że zniknęła wspólnota, która się w nim i wokół niego gromadziła. I nie chodzi mi o to, że ci ludzie umarli, wyprowadzili się czy coś w tym rodzaju, ale o to, że stracili zainteresowanie religią lub przerzucili je gdzie indziej. Takie wegetujące wspólnoty często trzymają się tylko siłą nawyku, dopóki nie umrze albo nie odejdzie ich pasterz. A gdy to się dzieje, nie powołują nowego i jedyne, co po takiej wspólnocie zostaje, to pustostan, który chce się jak najszybciej spieniężyć i podzielić zyski. To smutne, ale prawdziwe. Takie czasy. Cena postępu.
Kiedy to mówił, nagle doznał niedoświadczanego od dawna uczucia, że przemawia z poziomu autorytetu. I było to na swój sposób… no cóż, miłe. Miłe bez względu na okoliczności. Zapewne podobnie musi się czuć bezdomny, który po latach tkwienia w brudzie i smrodzie bierze prysznic, goli się, przywdziewa normalne ubranie, a potem staje przed lustrem i przypomina sobie, jakim człowiekiem niegdyś był.
Nawet Josie uważnie go wysłuchała. Dopiero kiedy skończył, wzięła kolejnego macha, wydmuchnęła dym, wydymając teatralnie wargi — jak zawsze, kiedy mierzyła się z czymś na pierwszy rzut oka zbyt trudnym — i odparła.
— No ale przecież zdarza się, że pastorzy czy księża budują kościół od zera, no nie?
Wziął głęboki oddech, przeczuwając, że mimo wszystko będzie to trudniejsze, niż spodziewał się jeszcze przed chwilą.
— Nie zrozumiałaś, co starałem ci się wyjaśnić? Owszem, zdarza się, tylko żeby taki kościół mógł zaistnieć, najpierw musi być wspólnota, która w ogóle będzie go chcieć. Po co komu kościół, do którego nikt nie będzie przychodził?
— Rany Jula, wykombinujemy coś — wzruszyła ramionami, zupełnie jakby chodziło o wybór pieprzonych farb do odmalowania pokoju. — W tym zawsze byliśmy dobrzy, słonko, co nie?
Odchylił głowę w tył i głośno wypuścił powietrze. A więc miał rację.
— Tak czy siak wysłałam już maila do pośrednika, który się tym kościołem zajmuje, że jesteśmy wstępnie zainteresowani.
Przez dobre pół minuty walczył ze sobą, żeby nie rozkwasić jej nosa lub nie zrobić czegoś jeszcze gorszego.
— Wiedziałam, że się ucieszysz — zachichotała. — Zobaczysz, będzie fajnie. Rozkręcimy ten interes, mój ty aniele. Bóg cię wzywa. Przygotujcie się, owieczki, bo oto nadchodzi wielebny Clayton. I ma dla was Słowo!
— Alleluja — jęknął zbolałym, zrezygnowanym głosem.
Dokończył piwo, po czym stwierdził, że musi wyjść się przewietrzyć. Sam. W międzyczasie Josie znów ułożyła się na kanapie, lecz tym razem na boku, z dłońmi wsuniętymi pod policzek. Wyglądała w tej pozie tak niewinnie, tak… psiakrew, bezbronnie, że mimowolnie ogarnęło go rozczulenie, które — jak znał życie — szybko przemieni się w ów dziwaczny dualizm fizycznego pragnienia i proporcjonalnego doń wstrętu, także już od dawna nieobecny w jego stosunku do niej. Tym bardziej zapragnął wyjść. Wyjść i rozpłynąć się w mroku.
— Ale wrócisz? — zapytała niby od niechcenia i Clay nie bez zaskoczenia odkrył, że w tym prostym pytaniu zawarła jak najbardziej dosłowną obawę, że rzeczywiście mógłby nie wrócić.
— Jasne, mała — zapewnił ją i czym prędzej się zmył, po raz enty wyobrażając sobie, że rzeczywiście ją porzuca, a zarazem wiedząc, że nigdy się na to nie zdobędzie.Rozdział 8
Kay Milford musiała być najwyżej koło pięćdziesiątki. Miała na sobie krzykliwą, kanarkowo żółtą garsonkę, a na przedwcześnie zwiędłej szyi — sznur kremowych i granatowych pereł z niedużym kryształem. Gruba warstwa pudru na policzkach i czole oraz fluid na powiekach tylko w niewielkim stopniu tuszowały zmarszczki i chroniczne zmęczenie. Ich najprawdopodobniejsza przyczyna kiwała się na tylnym siedzeniu jej chevroleta.
— To mój syn, Al — przedstawiła chłopaka Clayowi i Josie, nim jeszcze zdążyli się z nią przywitać. — Nie mają państwo nic przeciwko temu, że go zabrałam? Towarzyszy mi właściwie cały czas. To praktycznie mój wspólnik. — Uśmiechnęła się przepraszająco.
Oboje zgodnie zapewnili, że Al absolutnie im nie przeszkadza.
Siedział tam, w ciemnozielonej bluzie z kapturem i czapeczce z emblematem Orlando Predators, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Cały jego świat zdawał się zawierać w splecionych między kolanami dłoniach. Nie zareagował nawet wówczas, gdy matka powiedziała mu, że musi oprowadzić tych państwa po nieruchomości, i zaraz potem do niego wróci. Claya korciło, żeby zapytać, ile ma lat — szacował, że co najmniej dwadzieścia pięć — ale się powstrzymał. Tak naprawdę nigdy nie wiedział, jak się zachować w towarzystwie niepełnosprawnych, a już upośledzonych umysłowo zwłaszcza.
Na spotkaniach zawsze czuł się zakłopotany, a nawet chyba odrobinę przestraszony, kiedy próbowali nawiązywać z nim bliższy kontakt. Po „ruszeniu w trasę” strach zaczął dominować. Szczególnie wtedy, gdy rozszerzyli swój repertuar o cudowne uzdrowienia.
— Ma babsko tupet, specjalnie go wzięła! — wybuchła później Josie.
— Nie sądzę — próbował ją tonować Clay, choć prawdę mówiąc też powziął takie podejrzenie.