- W empik go
Drugie życie pani Appelstein. Tom 1: powieść współczesna - ebook
Drugie życie pani Appelstein. Tom 1: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło lat szesnaście odkąd Irena po strasznej katastrofie warszawskiej, w której straciła męża i milionową fortunę, zamieszkała we Lwowie.*
Nie odzyskała ani jednego ani drugiego. Bernard nie przyszedł do zdrowia, a Jakób Appelstein, jeśli zdołał ocalić honor firmy i odzyskać swoje osobiste mienie, to nie mógł, mimo całego swego sprytu, z przepadłych interesów uratować dla brata fortuny.
Irena była jeszcze prawie młodą. Nie dobiegła czterdziestki, tego fatalnego Rubikonu młodości, witanego z trwogą zarówno przez mężczyzn i niewiasty.
Mimo to jednak życie wyryło na jej obliczu swe dokumenty. Nie była to już -
* Patrz "Ze Starżów Pani Appelstein''. Warszawa 1897 II wydanie, wydawn. Centnerszwera, ta śliczna "Mme Bernard", królowa ongi warszawskiego high lifu. Rysy regularne i delikatne, czarne oczy, zachowany owal twarzy, ratowały jedynie to oblicze, na którem zmarszczki, jakie tworzą wszystkie życiowe wypadki i konieczności, torowały sobie już przyszłe drogi.
I żadna może twarz, tak, jak ta pani Appelstein w tej chwili, nie przedstawiała plastyczniej smutnej jesieni pięknej kobiety.
Siedziała przy oknie, wyglądając na ulicę, w komnacie umeblowanej z wielkim komfortem, ale bez zbytku, o ile te dwa pojęcia, subtelność oddzielić pozwoli.
Oczyma pełnemi jakby sztucznego, czy chorobliwego blasku wodziła to po ulicy, to po siedzącym naprzeciw niej, Bywalskim.
Jakże się ten człowiek zmienił.
Był to biały i łysy staruszek, jakich się tylko w wielkim świecie spotyka, wyśmienicie zakonserwowany, a mimo to bardzo stary zmęczeniem we wzroku, nudą rozlaną na całem obliczu, nudą tak potężną, że odbierającą fizyognomii wszelkie cechy zdrowej żywotności. Od czasu do czasu przyjeżdżał on z Warszawy do Lwowa po to tylko, aby odwiedzić Appelsteinów, tego sparaliżowanego przyjaciela i tę kobietę, żyjącą ofiarę jego światowo-matrymonialnych kombinacyj.
Przyjechał był wczoraj, wezwany przez Irenę telegraficznie, jak nieraz bywał wzywany, skoro on jeden z tylu przyjaciół, przyjacielem jej pozostał. A potrzebnym bywał często w przeprawach jej życia, jakie tu we Lwowie od lat szesnastu prowadziła, tak odmiennego od tego, które pod postacią Bernarda Appelsteina, przy dźwięku złota, a blasku brylantów, była poślubiła.
Siedział jakby bezwładny w fotelu. Miał zdać Irenie sprawę z delikatnej misyi, którą mu powierzyła, dla której go wezwała. Tę misję naturalnie światową już spełnił, ale teraz nagłe brakło mu odwagi udzielić jej rezultatu, kobiecie siedzącej przy nim i jakby w trwodze gorączki wyczekującej, aby przemówił, a bojącej się go wprost zapytać.
Czuł to Bywalski, ten subtelny znawca odrębnych indywidualności kobiet świata wielkich i małych finansów. Czuł i zwlekał, niby zapominając o wyłącznym celu swej tu bytności, a zabawiając kobietę rozmową o niczem, której praktyka trzydziestoletnia nadała jego fizjognomii tę cechę bezwyrazistości, ogłupienia prawie tem lawirowaniem w bezmyślnej próżni salonowej. Zresztą zastanawiała go w tej chwili twarz
Ireny tak jeszcze piękna, młoda, a tak rysami cierpień pomasakrowana. Te bruzdy od kończyn delikatnych nozdrzy do kończyn ślicznie wykrojonych i różowych ust; to zagłębienie pionowe, zbliżające do siebie łukowate brwi?
Ale nic tak nie zastanawiało Bywalskiego, jak oczy Ireny. Dziwnych w nich dostrzegł zmian i wytłumaczyć sobie ich nie umiał. Błyszczały nienaturalnym blaskiem, jakby pochodzącym od krwawych łez, bo białka zabiegły różowym odcieniem a w obu końcach wpadały, jak u pijaków, w czerwone tony.
Co to było? Czyżby była płakała? Czyby tak wogóle starzały się piękne oczy niewieście?
Studyował ją dalej. Niestarzała się przecież tak gwałtownie. Figura jej zachowała cały młodociany wdzięk, rysy jędrność, oblicze swój niezrównany inteligentny, a tak dobry wyraz. Ani jeden siwy włos nie igrał w hebanowych splotach, a szyja, ta zdrajczyni kobiet, dziwnie potrafiła utrzymać cerę młodego ciała.
Ale te oczy? te oczy, które nadawały jakiś niespokojny wyraz temu posągowemu zawsze obliczu, które się powiększyły, wychodziły trwożnie z powiek, miały jakiś ustawiczny błysk i dziwną łatwość przewracania się w swych oprawach.
Czy tak było? Czy jemu się zdawało?
Gdyby nie znał tak, jak zna Irenę, toby przypuszczał Bóg wie co, sądząc po tych zaszłych krwią białkach, potem niespokojnem wejrzeniu, nielicującem z całą indywidualnością kobiety. Przypuszczałby, że cierpiała…
Ta myśl go zmusiła do poruszenia się na krześle.
On nie lubiał sprawdzać cierpień, a szczególnie nie lubiał przeprowadzać tej dyagnostyki na ciele jedynie może mu drogiej na świecie istoty, do której, jeśli się nie przywiązał sercem, którego światowiec mieć nie może, to przyzwyczajeniem lat czterdziestu.
Może i cierpiała…
Wszak dochód dwunastu tysięcy rubli jaki jej regularniej od chronometru Jakób Appelstein wypłacał, mógł jej nie wystarczać na pociechę po wszystkich zawodach życiowych.
Wszak ta kobieta, będąc żoną bankruta, była sama również wielką bankrutką życiową.
Co ją boleć mogło?
Myślał i co chwila poruszał się na fotelu tym ruchem indywidualnym ludziom nieznoszącym przykrego przymusu, nawet tego, jaki im narzuca własna praca mózgu.
Myślał…………
A Irena nie wiedziała, że to ona była przyczyną od chwili, upartego milczenia towarzysza. Ona cała była pogrążoną w ciekawości, co jej za odpowiedź przyniósł przyjaciel, od hrabiny Głuskiej. Ona cała była w śmiertelnej trwodze dowiedzenia się, czy będzie czy nie będzie zaproszoną na ten bal..
I podczas gdy ją trawioną niepokojem, badał Bywalski, by odgadnąć jakie to uczucia tak zmieniały oblicze przyjaciółki, do której go przywiązał wielki dramat życiowy, ona nie odgadując tego, pochłaniała myślą całą genezę tej swej obecnej męczarni.
A ta męczarnia już od pół godziny, mimo swej siły, rzucającej ją w stan rozpaczy, zamykała jej usta fałszywym wstydem i niepozwalała zapytać wprost Bywalskiego.
– Zaprosi mnie hrabina Głuska na swój bal, czy nie?
To zapytanie trawiące ją, którego się chyba Bywalski nie domyślał, nie mogło jej przejść przez gardło. I to cierpienie, jakie doznawała w głębi swych uczuć, wynikające z upokorzenia, tkwiącego w historyi tego pytania, przerzuciło nagle jej umysł w kierunku własnego żywota.
Lat szesnaście, jak odpokutowywała te kilka lat niby względnego szczęścia. – Szesnastoletnią wegetacyą we wstrętnych i nieprzyjaznych warunkach spłacała swój dług naturze za cztery lata tak względnie pełnego życia.
Ileż ona przeżyła upokorzeń, począwszy od tej chwili, w której sobie zdała sprawę, że zaczęła drugie nowe życie.
Ileż tych upokorzeń stłumiła w sobie, począwszy od tego nigdy niezapomnianego wieczoru, w którym przyjaciółka jej z czasów panieństwa wstydziła się przyznać, że ją zna, w którym dowiedziała się, że w tem drugiem życiu, którego bramę wtedy była ujrzała, należeć będzie do sfery towarzyskiej, określonej przez osobę jej urodzenia, wychowania i pojęć, epitetem "zbankrutowane żydy".
Ah! te słowa, jakby je teraz tuż obok siebie słyszała wymawiane tym lwowskim odrębnym akcentem arystokratycznych ustek, potykających niektóre litery…
Te słowa otworzyły jej oczy, zrodziły w niej zaród choroby, która ją miała toczyć lat szesnaście, zmieniły jej pojęcie o ludziach, o życiu, otworzyły przed nią bramę do tego nowego życia, z którem się borykała – lat szesnaście!
Oh! Jakże ono było strasznem. – Dreszcz ją przebiegał na samo jego wspomnienie.
Tysiąc razy, ba! milion razy możeby była znalazła siłę przerwania tego pasma dni, miesięcy i lat, gdyby nie Leontynka, Lula!
Dla niej cierpiała i dla niej cierpieć dalej musiała.
To poczucie macierzyńskiego obowiązku napawało ją siłą i odwagą, ale doprawdy upadała pod ciężarem swej doli. Doprawdy! Ona nie była stworzoną na bohaterkę. I dziś przed Bywalskim, którego milczenie wydawało się jej być złowrogiem, uczuła znów dobitnie, że jakiś nowy etap zaczyna się w tem jej drugiem życiu, i że już jej sił, odwagi, woli, poświęcenia, braknie.
Serce ją bolało, jakby już przepełniło się upokorzeniami. Już ani jednego więcej, choćby dla tej ukochanej istoty, przyjąć, stłumić, ukryć, połknąć nie było w stanie. Załzawionym wzrokiem spoczęła na przyjacielu i obudziła go z zadumy.
– Kochany panie Bywalski. Nie byłam z panem szczerą i czuję się wskutek tego żenowaną. Zdaje mi się, że czytam w twojem obliczu zdziwienie, iż cię śmiałam wzywać do Lwowa dla takiej błahostki, jak zaproszenie na bal?
– Jakto? – przerwał przyjaciel, zakładając monokl, który tym razem zakładał nie dla nadania sobie kontenansu, ale dla pokrycia głębokiego smutku, jakim go napełniły refleksye nad Ireną. – Nie wierzę temu – mówił powoli – abyś ze mną nie była szczerą.
– Otóż popełniłam tę zbrodnię. Nie byłam zupełnie szczerą – podchwyciła z ożywieniem. – Nie byłabym godną twej przyjaźni, gdybym dziś jeszcze, po tylu przejściach, w moim wieku posuwała banalność do tego stopnia, iżby cię wzywać z Warszawy dla wyrobienia mi zaproszenia na bal…
– Ależ wiem! chodzi ci tu o Leontynkę.
– I to by mnie nie tłómaczyło. Czy Lulu raz więcej czy mniej tego karnawału tańczyć będzie…
– Chodzi pani o pozycye, o wyklarowanie jej ostateczne i bardzo słusznie, bo doprawdy dąsy tych kilku domów.
Irena poczerwieniała i przerwała.
– I to jeszcze nie byłoby mnie skłoniło do wzywania cię telegraficznie, przyjacielu… Miałam czas oswoić się z dąsami, miałam czas przekonać się, że panią Appelstein wolno się tylko nazywać, gdy się ma miliony…
Urwała, pomyślała i ciągnęła dalej:
– I to jeszcze w Warszawie, w Europie, ale nie tutaj. Pogodziłam się z mym losem… Tu rzecz tak się ma…
Bywalski, który wyglądał na mumię obojętności, ożywił się. Jedynie ciekawość przetrwała w tym organiźmie, zużytym czczością wielkoświatowego życia.
Co widząc Irena, cierpiąca wiele nad stopniowem i rainem upadaniu umysłowem jedynego swego powiernika, ożywiła się i podchwyciła zniżonym tonem, przysuwając się do niego z fotelem:
– Jeźli mi tak zależy na tym balu, to z poważniejszych względów. Młodemu Poryckiemu, którego pan poznasz tutaj, podoba się Lulu…
Zauważyła zdziwienie na twarzy Bywalskiego i ciągnęła zmienioną dykcyą:
– Naturalnie, że i ja, szczególnie ja, pozostająca w tak anormalnych warunkach tutaj od tylu lat, wpadłam zapewne w fatalną rolę matki, mającej córkę na wydaniu, w tę rolę zaślepienia a force pragnień, trwóg, każących się czepiać złudzeń. Usiłuję jednakże być trzeźwą, siłą wysiłku staram się być sobą, a nie nieszczęśliwą matką, której okoliczności i ludzie stawiają zapory w wypuszczeniu w świat swego pisklęcia.
Tu łzy prawdziwe, perliste, kryształowe stanęły w jej oczach i z lekkiem łkaniem wtrąciła:
– Ach! Co ja cierpię. Co ja cierpię, odkąd widzę, że i świat, ten, ohydny świat, który mi wybaczyć nie może, że zostałam panią Appelstein, będzie usiłował, usiłuje już mi nie pozwolić spełnić mego posłannictwa matki.
Pani Ireno! – prosił Bywalski, widząc zapalającą się w rozpaczy kobietę.
– Bo powiedz pan – podchwyciła – czy może być coś okrutniejszego, czy może być okrutniejszą kobiety dola? Nie ma jej równej w naturze. Karzą mnie, upokarzają, zamykają mi przed nosem drzwi za to, że zostałam panią Appelstein. Jest w tem coś etycznego jednakże. Karzą mnie za chciwość, ktora, przypuszczają, była moją pobudką. Karzą mnie za pogwałcenie uczucia, które, przypuszczają, nie kierowało mym wyborem w małżeństwie. Dobrze! Zgoda! Ale wszystko powinno ustać z chwilą, gdy chcę być tylko matką mego dziecka, gdy jemu chcę zapewnić szczęście.
Płakała rzewnemi łzami, a nagle z interesem niemal rzuciła osowiałemu i zgnębionemu swemu przyjacielowi pytanie:
– Powiedz mi pan, czy Lulu jest bardzo brzydką?
– Ach! Co pani jest? Co znaczą te nerwy?
– Oli! Nie wykręcaj się pan. Ja przecież nie jestem idyotką. Ja przecież jeszcze patrzę, myślę, porównywam. Lulu jest żydówką… ładną żydówką. W Warszawie miałaby prawo obywatelstwa w salonie, tutaj razi, odbija, uderza, zdumiewa!
Zaszlochała i kończyła:
– Mnie, mnie drogi panie. Cóż dopiero innych? Czasem, gdy ją nagle zobaczę w parach mazura, z tą śniadą cerą, tymi kruczymi włosy, tymi Jakóba rysami, w defiladzie naszych arystokratycznych północnych kobiecych typów, pytam się nie wierząc prawie oczom "czyż to być może moja córka?" Ach! Gdybyś znal to cierpienie!
Załkała i głosu jej brakło.
– Pani! pani Ireno! – prosił Bywalski, czując, że cierpienie gotowe mu się udzielić, tyle w dykcyi kobiety było czucia, serca, bólu i prawdy.
Ale! – podchwyciła ochłaniając – taka, jaka jest, podoba się Poryckiemu, Są mężczyźni, którzy te wschodnie typy lubią. Przypominasz pan sobie, że nie było straszniejszej żydówki, jak Kronsteinówna, a przecież zakochał się w niej do szaleństwa Kustyński. A świeżo, opowiadają, że cesarz Wilhelm kochał się tej zimy w Korońskiej. Niemłoda i tak silnie Kohnówna…
– Ależ bardzo częste wypadki. Bardzo wielu mężczyzn podziela gust cesarza Wilhelma…
– Otóż, Lulu podoba się seryo Poryckiemu.
– A ten Porycki?
– Jest bardzo dobrą partyą. Matka robi, co tylko można, by go odciągnąć. Świat cały zazdrości, Lulu się już kocha.. A ja, ja…
Tu głos jej zadrżał strasznym bólem. Bywalski przerażony przerwał.
– Ach! Czyż pan możesz rozumieć?
Czyż kto może zrozumieć uczucia matki w mojem pozostającej położeniu. Trzeba by być na to drugą Ireną, starszą panią Appelstein. Ach! Cierpiałam wiele, cierpiałam strasznie. Cierpię do utraty mych zmysłów. Alebym się uważała wynagrodzoną i pomszczoną, wypłaconą przez sprawiedliwość, gdyby to małżeństwo przyszło do skutku. Nie widzę jego możliwości, ale go pragnę. Pragnę go, bo widzę konsekwencyę życiową w rozkładzie cierpień na ludzkie dole, jakąś sprawiedliwość tej Nemezis, która jeśli mnie ukarała i zdruzgotała jako kobietę w najsubtelniejszych uczuciach, to…
Urwała, bo już dokończyć nie mogła. Bywalski milczał i myślał. Ze ta kobieta cierpi przypuszczał był, ale aby tak cierpiała, nigdy nie sądził. Odkrywała mu ranę w całej swej nagości, ranę w pełni rozjątrzenia, teraz dopiero po tylu latach, otwartą i sączącą krwią. Przypomniała mu się Irena nagle w dwóch chwilach swego życia. W jednej, w której zarodek tej rany uczuła, w drugiej, gdy na otwarcie się jej dozwoliła. Ach! Jakże dobrze pamiętał, jakże czuł na sobie dziś jeszcze, ten wzrok ślicznej panny, gdy ją do poślubienia Bernarda namawiał, ten wzrok pytający go, czy on obyty i doświadczony, mógłby jej powiedzieć, jakim, takie małżeństwa, wrzodom, dają początek. I był świadkiem tej chwili i pamiętał ją, jakby wczoraj, gdy wrzód przez dziewicę przeczuty, otworzył się, gdy zdziecinniała matka Ireny u kolebki tej dorosłej dziś Lulu, nie zdołała powstrzymać wykrzyku: "Istna Żydóweczka. " To była straszna chwila. Wszyscy, ilu ich wtedy przy tej kołysce było, oniemieli z cierpienia nad Ireną.
Ależ to cierpienie jakąż fraszką było [w porównaniu do tego, jakie dziś gangrenowało cały organizm tej nieszczęśliwej kobiety, której los czy też straszna Nemezis, 'o której wspomniała, odmawiała nawet pociechy, jakiej udzielała matce, dając jej macierzyńskie zaślepienie.
Irena widziała, że jej córka była portretem nienawidzonego Jakóba Appelsteina, widziała, jak odbijała swym typem od panien, w których gronie ona, rodzona jej matka, była prototypem arystokratycznego wdzięku i narodowej piękności.
Było to cierpienie, które Bywalski nawet, nie będący nigdy ojcem, nie lubiący nawet romansów tej ohydnej nowej szkoły, analizującej boli subtelności, przecież w odcieniach chwytaj.
Nie znajdował długo ani jednego słowa w odpowiedzi na te pytania matki, jakie jemu tylko jednemu na całej kuli ziemskiej zadać mogła, jemu jedynemu świadkowi wszystkich jej upokorzeń i tryumfów, poświęceń i szałów.
– Tak! – podchwyciła więc Irena. – Wiem, że jest taką, ale czy będąc taką jest brzydką czy ładną? nie wiem. Czy może się podobać? – pytała rozpaczliwie.
– Może – szepnął Bywalski – może – poprawił silniejszym głosem odchrząknąwszy – może i bardzo! – dodał wreszcie, jakby ze zrodzonego w namyśle wątpliwości przekonania i mówił:
– Siłą olbrzymią swej rasy, biorąc wszystko po Appelsteinach… odziedziczyła po pani dwie rzeczy, których ręczę, nawet w defiladzie mazura nie zauważyć nie można. Ma wdzięk i figurę po pani. Ma tryumfujący, ongi tak podbijający wyraz twarzy pani, który nawet we Lwowie nie wyznacza jej tego miejsca, w jakiem pani, galopując w swej rozpaczy, zdajesz się ją widzieć. Tak, tak, to Typ wschodni, ale bardzo, bardzo uroczy.
Widząc po obliczu tej młodej matki, zatopionej w swem dziecku, szaloną radość, poskramianą jedynie niedowierzaniem, mówił dalej:
– Przecież mi wierzysz? Nie jesteśmy… na stopie komplementów. Byłbym szczery, szczególnie w rzeczy tak seryo, jaką jest uroda panny, nie mającej nazwiska, rodziny, ani majątku.