- W empik go
Drugie życie Wiktorii - ebook
Drugie życie Wiktorii - ebook
MROCZNA HISTORIA RODZINNA Z INTRYGUJĄCYM FINAŁEM
Telefon od brata kompletnie zaskakuje Jasię, ponieważ rodzeństwo od kilkunastu lat nie utrzymuje żadnych kontaktów. A kiedy w słuchawce słyszy krótki komunikat, że Karol przyjedzie nazajutrz, bo musi zostawić u niej Wiktorię, dosłownie odbiera jej mowę. Nie ma pojęcia, kim jest Wiktoria, ale czuje, że to dopiero początek dziwnych wydarzeń, które na zawsze odmienią jej życie…
Czy długo skrywane tajemnice rodzinne ujrzą w końcu światło dzienne? Czy da się uciec od bolesnych wspomnień? I czy to w ogóle możliwe, by odciąć się od przeszłości i rozpocząć życie na nowo?
To była chyba najczarniejsza chwila w moim życiu. Uzmysłowiłam sobie coś tak okropnego, że poczułam się jak sparaliżowana od środka. Sytuacja, którą skojarzyłam, patrząc w górę na Wiki, wydawała mi się z jednej strony niemożliwa, a z drugiej strony tak tragicznie prawdziwa, że z trudem powstrzymałam łzy. To, co do mnie dotarło, tak mną wstrząsnęło, że ciśnienie podskoczyło mi chyba do dwustu i czułam, że zaraz zemdleję albo wybuchnę. Wsadziłam nos w książkę i starałam się nie patrzeć na Wiktorię. Jednak stan wewnętrzny musiał się odbić na mojej twarzy. Wszystko we mnie krzyczało: Jurek! Tak! Jurek Tylicz!
– Czy ciocia źle się czuje? – spytała Wiki zaniepokojona.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-969-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystkie nazwy osób i miejsc użyte w powieści stanowią jedynie element fabuły, jakiekolwiek podobieństwo do nazw i zdarzeń autentycznych jest zupełnie przypadkowe.
Telefon od mojego brata Karola kompletnie mnie zaskoczył. Nie utrzymujemy z sobą kontaktu od kilkunastu lat. Karol z rodziną i moi rodzice mieszkają w Gliwicach i jeżeli przyjeżdżają do Krakowa, to na wycieczkę lub do znajomych, nigdy do nas. Prawdę mówiąc, właściwie nie znam jego rodziny. Aż tu nagle po tylu latach Karol zadzwonił. Rzucił zdawkowe cześć i powiedział, że musi zostawić u mnie Wiktorię. Chciałam spytać, kim jest Wiktoria, ale dodał szybko, że nie ma wyjścia i muszę mu pomóc, bo Marek wyjeżdża na obóz, on z Dorotą i dziewczynkami jadą na wczasy, a Wiktorii nie ma z kim zostawić. Wiktoria jest po długim pobycie w szpitalu i mama Doroty nie chce z nią zostać w domu, bo się boi kłopotów. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, Karol spytał, czy jestem w Krakowie. Jak powiedziałam, że w Węglówce, oznajmił, że świetnie i że przyjadą z Wiktorią jutro przed południem, i się rozłączył. Po skończeniu rozmowy ogarnęło mnie przerażenie i wściekłość. Przerażenie – bo zdałam sobie sprawę, że jutro to już jutro. Wściekłość – bo Karol z rodziną jedzie na wakacje i nie ma co zrobić z Wiktorią, więc tak po prostu musi ją zostawić u nas, nie pytając o zgodę ani o to, czy w tym czasie będziemy w domu.
Nie, nie mogę się zgodzić. Z drugiej strony nie mogę sobie darować, że nie przerwałam jego potoku słów i od razu mu nie odmówiłam. To, że się nie odezwałam, bo nie dał mi dojść do słowa, nie znaczy, że się zgodziłam, chociaż Karol na pewno odczytał moje milczenie jako zgodę. No doprawdy nie wiem, jak mam postąpić. Zadzwonić i odmówić? Czy poczekać do jutra i jak przyjedzie, odesłać go z kwitkiem razem z Wiktorią, kimkolwiek ona jest.
Muszę zadzwonić do Stasia. Może mi doradzi, co mam zrobić.
■
– Cześć, Stasiu, możesz chwilę rozmawiać?
– Naturalnie, kochanie, co słychać?
– Musisz mi doradzić, jak powinnam postąpić.
– A co się stało? – spytał mój mąż. – Bo słyszę po głosie, że jesteś zdenerwowana.
– Zdenerwowana? To bardzo delikatnie powiedziane. Jestem wściekła na siebie i naprawdę nie wiem, jak mam się zachować. Wyobraź sobie, że dosłownie przed chwilą zadzwonił Karol.
– Twój brat? – W głosie Stasia brzmiało niedowierzanie.
– A któż by inny. Żałuję, że wyjeżdżając do Węglówki, przekierowałam rozmowy stacjonarne na moją komórkę.
– Aż tak źle? Ciekaw jestem, czego chciał.
– Oczywiście jak zwykle ani dzień dobry, ani do widzenia, tylko zdawkowe cześć i „muszę zostawić u ciebie Wiktorię”.
– A kto to jest Wiktoria? – Staś nie krył zdziwienia.
– No właśnie, dobre pytanie. Ja też chciałabym wiedzieć. Powiedział, że nie ma wyjścia i muszę mu pomóc. Marek jedzie na obóz, on z Dorotą i dziewczynkami wybiera się na wczasy, a tej jakiejś Wiktorii, która właśnie wyszła ze szpitala, nie mają z kim zostawić. Mama Doroty się nie zgodziła, bo nie chce kłopotów. Potem spytał, czy jestem w Krakowie. Odpowiedziałam, że w Węglówce, a on na to, że świetnie i że przyjedzie jutro około południa z Wiktorią. I to było tyle rozmowy. Odłożył słuchawkę, zanim zdążyłam coś powiedzieć. Tak mnie zatkało, że dosłownie odebrało mi mowę.
– Mojej żonie odebrało mowę. No… to rzeczywiście musiało być kosmiczne zaskoczenie.
– Nie żartuj sobie. Nie wiem, czy powinnam zadzwonić i odkręcić ten przyjazd Karola. Przecież ja praktycznie nie znam jego rodziny. Po pierwsze, nie wiem, kto to jest Wiktoria. Po drugie, nie wiem, jak długo ma u nas zostać. Ty jeszcze cały tydzień będziesz w pracy w Krakowie, a ja będę musiała być sama z Wiktorią, której nigdy nie widziałam i o której nic nie wiem, nawet ile ma lat. Świetna sytuacja. Chyba nie powinnam się zgodzić.
– Dlaczego? – spytał Staś. – Sama powiedziałaś, że właściwie nie znasz rodziny swojego brata ani jego dzieci. Może to jest okazja, żeby poznać chociaż jedno dziecko, bo sądzę, że Wiktoria to córka Karola. A może mała Wiktoria też się boi przyjazdu do nieznanej ciotki i wujka i też zadaje sobie pytanie, jacy my jesteśmy. Głowa do góry, kochanie, może nie będzie tak źle. A gdyby nawet, to przecież tylko kilka czy kilkanaście dni. Wytrzymamy.
– No… może masz rację. W takim razie zaryzykuję i pędzę przygotować pokój dla Wiktorii.
■
Nazajutrz, we wtorek, około godziny jedenastej usłyszałam samochód wjeżdżający na parking przed domem. Wyszłam przez taras i zobaczyłam Karola oraz jego żonę Dorotę. Karol wysiadł z samochodu.
Rzucił zdawkowe „cześć”, otworzył tylne drzwi samochodu i powiedział: „Zostawiam wam Wiktorię na jakiś czas”. Dodał, że bardzo się spieszą, po czym wsiadł do samochodu i zaczął wyjeżdżać.
Obejrzałam się za Wiktorią i zanim zdążyłam coś powiedzieć, już ich nie było.
Na podjeździe stała dziewczynka ze spuszczoną głową, trzymająca w rękach jakiś bliżej nieokreślony tobołek w kształcie plecaka.
Położyłam rękę na jej ramieniu.
– Chodź, dziecko. Rozgość się. Na pewno jesteś zmęczona i głodna po podróży. Usiądź na tarasie, a ja zaraz przyniosę coś do jedzenia i picia, potem pokażę ci twój pokój, gdzie będziesz mogła rozpakować rzeczy i odpocząć.
Wiktoria bez słowa przeszła powoli w stronę tarasu. Usiadła na ogrodowej huśtawce.
■
„Mój Boże – pomyślałam – to jest mała dziewczynka. Ma najwyżej dziesięć lat. A do tego jest okropnie chuda i mizerna. Chyba jest bardzo nieśmiała i na pewno dodatkowo stremowana tą całą sytuacją. Z pewnością jest tak samo niepewnie nastawiona do nas jak my do niej”.
Poszłam do kuchni przynieść przygotowane wcześniej jedzenie, ciasto i napoje. Gdy wróciłam na taras, zastałam Wiktorię śpiącą na huśtawce. Można powiedzieć – zasnęła, tak jak siedziała.
Pomyślałam sobie: „Biedne dziecko, podróż musiała ją solidnie zmęczyć”. Poprawiłam ją, podłożyłam jasiek pod głowę i przykryłam nogi pledem. Co jakiś czas zaglądałam na taras, sprawdzając, czy śpi. Po jakichś dwóch godzinach zerknęłam na huśtawkę i oniemiałam ze zdziwienia. Na huśtawce, przytulony do nóg Wiktorii, spał w najlepsze nasz Mikuś. Kot, który nikomu obcemu nie daje się pogłaskać i który w zasadzie ufa tylko mnie i Stasiowi, śpi przytulony do Wiktorii. Poszłam po telefon i zrobiłam zdjęcie, bo inaczej Staś by mi nie uwierzył.
Około piątej po południu postanowiłam mimo wszystko obudzić dziewczynkę. Chciałam, żeby zjadła obiad, i miałam nadzieję, że potem usiądziemy na tarasie i trochę porozmawiamy. Wypadałoby się poznać. Byłam ciekawa, jaka ona jest.
Wyszłam na taras, spojrzałam na huśtawkę i serce mi zamarło. Wiktorii nie było.
Przez głowę przeleciała mi straszna myśl. Zapewne to dziecko wcale nie chciało do nas przyjechać i jak tylko trochę odpoczęło, po prostu uciekło. Poczułam mrowie na plecach. Boże, przecież jestem za nią odpowiedzialna.
Spojrzałam w bok i zobaczyłam Wiktorię siedzącą na kamiennych schodkach prowadzących z tarasu na grządki warzywne. U jej nóg jak przyklejony leżał Mikuś.
No dzięki Bogu – odetchnęłam z ulgą. Podeszłam bliżej i usiadłam obok Wiktorii.
– Dziecko kochane, dlaczego siedzisz tutaj, na tych kamieniach, zamiast wejść do domu? Nic nie zjadłaś, pewno jesteś głodna? – spytałam.
Nie odezwała się. Siedziała na schodkach, głowę miała spuszczoną, łkała i drapała się okropnie po rękach.
– Dlaczego płaczesz, dziecinko? Nie podoba ci się tutaj? Pewnie jesteś niezadowolona, że cię tutaj przywieźli i musisz być u nieznanej ciotki i wujka?
Odgarnęłam jej włosy z czoła. Włosy były tak tłuste, jakby je posmarowano pomadą.
Zobaczyłam przepiękne oczy pełne łez.
– Nic podobnego – odezwała się Wiktoria po raz pierwszy, odkąd przyjechała. – Jestem bardzo zadowolona, że będę mogła tutaj zostać podczas wyjazdu rodziców i rodzeństwa. Zazwyczaj, kiedy wszyscy wyjeżdżali na wakacje, ja zostawałam w domu zupełnie sama. Raz na dzień przychodziła babcia Ania, żeby dać mi jeść. Babcia Ania to mama mojej mamy. Właściwie powinnam dziękować Bogu, że ostatnio chorowałam i byłam w szpitalu, bo przynajmniej przywieźli mnie tutaj. Jest mi tylko bardzo przykro, bo rodzice nie dali mi nawet złotówki na drogę. Mój brat Marek dostał pięćset złotych na obóz i powiedzieli mu, że jeszcze przyślą, jak będzie potrzebował.
Dotknęłam ręki Wiktorii, którą strasznie drapała.
– Boże, jaką ty masz suchą skórę, aż się łuszczy. Dlatego cię swędzi, ale nie drap, proszę – powiedziałam – bo rozdrapiesz do krwi.
– Skóra mnie swędzi, bo wczoraj, jak przyszłam ze szpitala, nie pozwolili mi się wykąpać, bo powiedzieli, że śmierdzę szpitalem. Iza, moja starsza siostra, powiedziała, że wykąpię się u ciotki. Nawet włosów nie pozwolili mi umyć. Ponad trzy tygodnie leżałam w szpitalu. Nie mogłam wstawać, bo miałam bardzo silny krwotok z nosa i założyli mi tampony. Jedynie co, to jakoś zwlekałam się do łazienki. Przez cały czas nikt mnie nie odwiedził, a jak wróciłam do domu, od razu kazali mi iść na górę, do przybudówki na strychu, i powiedzieli, że wyjeżdżają, a mnie odstawią do ciotki Halickiej. Wtedy w ogóle się dowiedziałam, że mam ciocię. Tutaj zostawili mnie jak zawadzający bagaż i odjechali. Nikt nie powiedział nawet do widzenia.
Po policzkach Wiktorii płynęły łzy.
Gdy patrzyłam na nią i słuchałam, co mówi, zrobiło mi się tak przykro, że aż dławiło mnie w gardle i z trudem powstrzymywałam łzy.
– Nie przejmuj się, kochanie – powiedziałam. – Zaraz przygotuję ci kąpiel z olejkami nawilżającymi, nasmarujemy skórę balsamem, po którym poczujesz, jak twoja skóra odżyje. Umyjemy włoski. A jeżeli chodzi o kieszonkowe, dostaniesz ode mnie i wujka więcej, niż rodzice dali Markowi. Widzisz, nasz Mikuś siedzi koło ciebie jak przyklejony, chyba cię polubił. Przez cały czas, jak spałaś na huśtawce, leżał u twoich nóg. To niebywałe, bo on ucieka od obcych. Biedny kociak, przygarnęłam go wiosną. Sama nie wiem, jak przeżył do momentu, gdy go znalazłam w jamie pod stertą drzewa za domem.
– Znalazłaś go porzuconego za domem? – zaciekawiła się dziewczynka.
– Tak. Na co dzień mieszkamy w Krakowie. Mamy tam własną firmę. Tutaj, w Węglówce, mamy letni dom.
– Tak? Nie wiedziałam.
– Nie wiedziałaś, że mieszkamy w Krakowie? – spytałam z niedowierzaniem.
– Nie. Myślałam, że tutaj, w Węglówce, skoro mnie tu przywieźli.
– W Węglówce najlepiej mi się maluje, chociaż w Krakowie też mam pracownię.
– Jesteś malarką czy to tylko hobby? – dopytywała się Wiki.
– Jestem artystą plastykiem i od dłuższego czasu zajmuję się wyłącznie malowaniem. Do Węglówki wpadamy zazwyczaj na parę dni po Świętach Wielkanocnych, żeby spotkać się z panią Jolą, która ogarnia nam trochę ten dom i ogród po zimie. Ja później przyjeżdżam na początku czerwca i zostaję do wakacji, a wujek zjawia się w weekendy. Po powrocie z urlopu znowu siedzę tutaj i maluję, a wujek dojeżdża na parę dni. Pod koniec października zamykamy dom i wracamy do Krakowa. W tym roku święta wypadły pod koniec marca, więc przyjechałam tutaj na dwa dni w połowie marca. Przywiozłam pani Joli nasiona kwiatów, żeby posiała u nas i trochę do jej ogrodu. Poszłam za dom zobaczyć, jak mój zeszłoroczny skalniak przetrwał zimę. Usłyszałam cichutkie popiskiwanie dochodzące spod sterty drzewa. Uniosłam miskę, którą miałam wyrzucić, i odgarnęłam stary ręcznik zostawiony zapewne przez chłopa, który rąbał drzewo. Pod miską, w ręczniku zobaczyłam kocię. Chyba z miotu lutowego lub tego z początku marca. Był wynędzniały i głodny. Niewiele większy od mojej dłoni. Prawdopodobnie matka go porzuciła, bo był słabszy od innych kociąt i nie rokował, że przeżyje. Karmiłam go pipetą przez półtora dnia. Nie wierzyłam, że go uratuję. Zabrałam go z sobą do Krakowa. Pielęgnowałam i odżywiałam. Jeździliśmy z nim do weterynarza. Jest mniejszy i chudszy niż inne kotki w jego wieku. Po około trzech tygodniach stanął na nogi. Za to jest nam wdzięczny i nie lgnie do obcych. Tym bardziej jestem zaskoczona, że od razu przytulił się do ciebie.
– Widocznie poznał swego. Ja też jestem chuda i niewyrośnięta jak na swój wiek, i wynędzniała. To mnie lubi. Poznał bratnią duszę.
– Jesteś dowcipna. – Przytuliłam ją i pocałowałam.
Wiktoria rozpłakała się na nowo.
– A ile ty masz lat, dziecinko?
– Prawie dwanaście – odparła. – Ale wyglądam na mniej, bo jestem chuda i mała.
Podałam Wiktorii rękę, żeby pomóc jej wstać ze schodków. Przytuliłam ją i weszłyśmy do domu.
– Tutaj jest łazienka. Umyj ręce i usiądź na kanapie. Zaraz podam ci coś do jedzenia. Zważywszy na porę dnia, to w zasadzie będzie obiadokolacja.
Wiktoria uśmiechnęła się i usadowiła na sofie. Dosłownie pod presją zjadła kawałeczek udka z kurczaka i wypiła trochę soku.
„Doprawdy nie wiem, czym żyje to dziecko – pomyślałam. – Ale podkarmię ją, to mogę sobie obiecać”.
– Kochanie, jeżeli nie będziesz już jadła, to chodź, pokażę ci górę i twój pokój. A tak w ogóle to jak na ciebie wołają w domu i w szkole? Bo Wiktoria brzmi bardzo poważnie i chciałabym zwracać się do ciebie bardziej zdrobniale. Może być Wiki?
Wzięłam jej plecak i weszłyśmy na piętro.
– Tutaj na prawo jest łazienka. Dla ciebie przygotowałam pokój gościnny po lewej stronie schodów. Z tyłu schodów jest pokój wujka, a za nim takie małe pomieszczenie, obecnie wykorzystywane jako dodatkowy pokój dla gości, chociaż rzadko ktoś nas odwiedza.
Otworzyłam drzwi do pokoju naprzeciw schodów.
– Wejdź, zobacz – powiedziałam do Wiki – tutaj jest moje królestwo, to znaczy mój pokój i pracownia zarazem. Tu stoją sztalugi z obrazami, nad którymi teraz pracuję.
Wiki podeszła do sztalug i przez dłuższą chwilę przyglądała się obrazom.
– Jak ciocia pięknie maluje – zachwyciła się. – Ciociu, mówiłaś, że od dłuższego czasu zajmujesz się wyłącznie malarstwem. A przedtem?
– Po skończeniu akademii sztuk pięknych pracowałam dla różnych firm jako projektantka i dekoratorka wnętrz. Ale ponad dziesięć lat temu przerzuciłam się na malarstwo. Te obrazy, które tu widzisz, są przeznaczone dla wydawcy kalendarzy, z którym współpracuję. Są wydawane głównie z myślą o Polonii. Teraz maluję też obrazy na wystawę w znanej galerii krakowskiej, którą mam w październiku, a od połowy września zaczynamy przygotowania. No ale dość opowiadania. Będziemy miały dość czasu, żeby się porządnie nagadać. Teraz się rozpakuj i przyjdź do łazienki. Idę przygotować ci kąpiel.
■
Po kąpieli pomogłam Wiktorii się wytrzeć, bo ręcznik był bardzo duży. Dopiero gdy otulałam ją w ręcznik, zobaczyłam, jaka jest chuda.
– Od czego masz tę czerwoną pręgę na brzuchu? – spytałam zaniepokojona.
– Od sznurka, którym przepasałam spodnie. To spodnie po Izie i są za szerokie, a sznurek po to, żeby nie spadały, bo nie mam paska.
Wiktoria zaczęła wkładać koszulę nocną. Chciałam jej pomóc, ale kiedy dotknęłam tej koszuli, to aż mną targnęło. Jak można pozwolić, żeby dziecko spało w czymś takim?
– Nie masz nic innego do spania, tylko tę sztywną, wypłowiałą koszulę?
– Jest taka sztywna, bo jest stara i sprana, ale nie mam nic innego – odpowiedziała smutno Wiktoria.
– Zaczekaj, nie wkładaj tego chomąta. – Podałam jej suchy ręcznik. – Masz, owiń się, żebyś nie zmarzła, i poczekaj. Chyba znajdę dla ciebie coś lepszego do spania. Mam gdzieś w szafie piękną piżamkę i szlafrok, które moja przyjaciółka Elza przysłała mi kiedyś z Niemiec na imieniny. Jak otworzyłam opakowanie, okazało się, że zamiast rozmiaru XXL zawierało rozmiar XXS. Widocznie Elza nie miała okularów, jak kupowała dla mnie prezent, i ucieszyła się, zobaczywszy dwa iksy. Włożyłam te rzeczy do szafy, żeby dać wnuczce pani Joli, ale jakoś później o nich zapomniałam. Na ciebie będą pewnie i tak za duże, ale lepsze niż to coś do spania.
Wiki przyłożyła piżamkę do siebie i była przeszczęśliwa. Bardzo jej było do twarzy w tej frotowej niebiesko-białej piżamce. Szlafrok co prawda sięgał jej do pięt, ale za to był miękki i mogła się nim otulić.
Po wysuszeniu włosów Wiki zobaczyłam, jakie ma ładne ciemnoblond włosy z jaśniejszymi pasemkami, lekko podkręcone na końcach. Tylko grzywka była za długa, zasłaniała jej całe czoło i oczy.
– Masz takie piękne oczka. Trzeba by podciąć trochę grzywkę, żeby było je widać. To rzadkość przy ciemnoblond włosach taka piękna, ciemna oprawa oczu. Jeżeli chcesz, spróbuję troszkę przyciąć włosy, żeby utworzyły na głowie coś w rodzaju fryzury.
– Jeżeli ciocia spróbuje coś zrobić z tymi moimi włosami, to świetnie – uśmiechnęła się Wiki.
Przycięłam grzywkę i włosy po bokach, zostawiając długość do ramion, żeby można je było wiązać w kucyki. Kiedy spojrzałam na Wiki i zobaczyłam jej uśmiechniętą twarz w lustrze, doznałam dziwnego uczucia, że znam tę twarz.
Weszłam z nią do pokoju i powiedziałem, żeby się rozgościła. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam, że Wiki płacze, a po jej policzkach płyną łzy jak grochy.
– Dziecinko, dlaczego płaczesz? – zaniepokoiłam się.
– Ciociu, przepraszam, ale to ze szczęścia. Jeszcze nigdy nie spałam w tak pięknym pokoju, nie miałam takiego pięknego łóżka ze świeżą i pachnącą pościelą. Nie wiem, czy to sen, czy jawa.
Przytuliłam ją.
– To nie sen, przyzwyczaisz się – powiedziałam. – A teraz śpij.
Przymykając drzwi do pokoju, widziałam uśmiech na jej twarzy. Taki specyficzny półuśmiech. Znowu doznałam uczucia, że znam ten uśmiech. Istna obsesja.
Zeszłam na dół jeszcze trochę poczytać. Jednak myśl, że twarz Wiki wydaje mi się znajoma, chociaż nigdy przedtem jej nie widziałam, nie dawała mi spokoju. Miałam wrażenie, że ona jest podobna do kogoś lub przypomina mi kogoś, kogo znam lub znałam. I byłam okrutnie zła na siebie, że nie mogę przypomnieć sobie kogo. Jako plastyk zazwyczaj pamiętam twarze. W takim razie mam sklerozę czy jakieś inne zaćmienie umysłu?
■
Nazajutrz po śniadaniu zostawiłam Wiki w domu i pojechałam do Wiśniowej na zakupy. W środę jest targ i chciałam też kupić dla Wiki coś do ubrania, bo te łachy, w których przyjechała, wpędziły mnie w bezgraniczną wściekłość. Jak można tak dziecko ubrać? Już ja sobie wypożyczę tego mojego brata, jak wróci, i powiem mu do słuchu.
Kiedy wróciłam do domu, bardzo się ucieszyłam, że wszystko, co kupiłam, pasowało na Wiki. Była taka szczęśliwa, że aż się wzruszyłam.
– Ciociu, nie wiem, jak mam ci dziękować. Jeszcze nigdy nie miałam takich pięknych rzeczy.
– Nie ma za co dziękować, dobrze, że pasują. Kupowałam na pamięć i trochę się obawiałam, czy będą dobre.
– Jest, jest za co – odpowiedziała Wiki. – Jestem tutaj jeden dzień, a spotkało mnie tyle serdeczności jak nigdy w całym moim życiu. Wciąż mi się zdaje, że to tylko sen i że zaraz się obudzę w mojej szarej rzeczywistości.
– Mam cię uszczypnąć?
– Można by powiedzieć, że tak, ale chyba nie trzeba – uśmiechnęła się Wiki.
Po kolacji wyszłyśmy na taras. Był przepiękny, niezwykle ciepły wieczór.
– Przygotowałam trochę smakołyków i napoje. Wiki, chodź, pomożesz mi to przynieść.
– Oczywiście, ciociu.
Poprzynosiłyśmy wszystko. Zabrałam z domu papierosy, popielniczkę i spray przeciw komarom. Wiedziałam, że to będzie długi wieczór, bo byłam bardzo zaintrygowana wszystkim, co mówiła Wiki, i chciałam z nią o tym porozmawiać. Usiadłam na huśtawce.
– Chodź, Wiki, usiądź koło mnie.
Wiki usiadła przy mnie. Przytuliłam ją do siebie.
– Wiesz, nie daje mi spokoju to, co wczoraj mówiłaś. Musisz mi wszystko o sobie opowiedzieć i o twojej rodzinie. Straciłam z nimi kontakt dawno temu i właściwie nic nie wiem o moich bratanicach i bratanku.
– Co tylko ciocia zechce, ale nie wiem, czy cioci nie zanudzę.
– Mówiłaś, że babcia Ania przychodziła do ciebie, jak byłaś sama w domu, gdy rodzice z twoim rodzeństwem wyjeżdżali na wakacje. No a babcia Ludmiła i dziadek Zygmunt nie przychodzili lub nie zabierali cię wtedy do siebie? Mają przecież duży dom i ładny ogród. No i dlaczego rodzice wyjeżdżali bez ciebie?
Wiktoria usiadła sztywno i popatrzyła smutno przed siebie.
– Jest mi bardzo trudno o tym mówić – powiedziała cicho. – Nie wiem, dlaczego nigdy mnie z sobą nie zabierali. Na wakacje też. Wydaje mi się, że tylko babcia Ania nie czuje do mnie nienawiści. Co prawda nie jest wobec mnie wylewna, raczej chłodna i obojętna, i nigdy mnie nie całuje ani nie przytula, ale też nie jest dla mnie zła. Natomiast babcia Ludmiła i dziadek Zygmunt mnie nienawidzą.
– Co ty opowiadasz?! – żachnęłam się. – Dlaczego mieliby cię nienawidzić?
– Tego nie wiem. – Wiki spojrzała smutno. – Ale nazywają mnie bachorem, tak samo jak ojciec. Nigdy nie powiedzieli mi nic miłego. Nic ich nie obchodzę, traktują mnie gorzej niż powietrze i czasami mi się zdaje, że najbardziej by chcieli, żeby mnie w ogóle nie było.
Bardzo mnie zaintrygowało to, co powiedziała. Przytuliłam ją i pogłaskałam jej smutną buzię.
– Dziecko, nie można tak mówić. To jakieś bzdury. Jak mogą chcieć, żeby cię nie było? To niemożliwe. Nie można tak myśleć, nawet jeżeli, jak mówisz, traktują cię inaczej niż inne dzieci.
– Może i nie można, ale jak mama przywiozła mnie ze szpitala, kazała mi iść na górę. Nikt się ze mną nie przywitał. Nikt o nic nie spytał, chociażby jak się czuję. U nas w kuchni byli dziadek Zygmunt i babcia Ludmiła. Ojciec powiedział do dziadka: „Myślałem, że ten bachor wreszcie wyciągnie kopyta”. Na to dziadek odpowiedział: „No popatrz, jak to się życia trzyma”. Może myśleli, że jestem już na górze i nie słyszę, a może właśnie chcieli, żebym usłyszała, co mówią.
– No a babcia Ludmiła nic na to nie powiedziała?
– Owszem, powiedziała: „Wyślijcie ją do jakiejś szkoły z internatem, bo nie mogę patrzeć na to dziecko”.
Wiktoria rozpłakała się rzewnymi łzami.
Ja też nie wytrzymałam. Nie potrafiłam dłużej wstrzymywać łez. Zapaliłam papierosa, żeby trochę się uspokoić.
– Wiesz, Wiki, to nie do wiary. Z tego, co mówisz, widzę, że rzeczywiście tkwi w nich jakaś niechęć do ciebie. Nie mogę tylko pojąć dlaczego.
Wiktoria rozpłakała się na nowo. Tuliłam ją w ramionach i płakałyśmy już obie. Było mi niewymownie przykro, ale nie wiedziałam, co mam na to wszystko powiedzieć.
– Powiedz, dziecko, zawsze cię tak traktowali?
– Właściwie odkąd pamiętam. Zanim urodziła się Maja, mieszkałam w takim maleńkim pokoiku na piętrze, który kiedyś był garderobą. Miałam zakaz pokazywania się, jak przychodzili do nas goście. Nie wolno mi było wychodzić również wtedy, kiedy byli u nas dziadkowie Brzescy. Nie miałam i nie mam żadnej koleżanki ani przyjaciółki, bo nie wolno mi się z nikim spotykać, do nikogo chodzić ani zapraszać żadnych dzieci do siebie. Moje rodzeństwo wiecznie gdzieś lata i w domu jest pełno ich koleżanek i kolegów. Dziwne, że mogę chodzić do szkoły. Jak byłam mała i zanim zaczęłam chodzić do szkoły, doglądała mnie tylko babcia Ania, ale ona przychodziła i wychodziła. Nigdy nie zajmowała się mną tak, jak babcie zajmują się wnukami. Nigdy nie zabrała mnie na spacer i nigdy nie dostałam od niej żadnego prezentu. Rodzeństwu też nie przynosiła czegoś zbyt często, ale od czasu do czasu tak. Mnie nigdy. W sumie to lubiłam i nadal lubię ten czas, kiedy wszyscy wyjeżdżają lub na dłużej wychodzą z domu, bo mogę wyjść do ogrodu i podjeść trochę owoców z krzaków.
– Jak to, a kiedy rodzice są w domu, to nie wychodzisz do ogrodu? – spytałam z rosnącym niedowierzaniem.
– Nie wolno mi. Kiedy miałam jakieś sześć lat, strasznie na mnie nakrzyczeli, jak wyszłam na ogród. Wrzeszczeli, że mam siedzieć w swoim pokoju i nie pokazywać się ludziom. Okropnie się wtedy bałam i myślałam, że jestem jakaś okropnie brzydka i wstydzą się mnie. Więc jak ktoś był w domu, nie pokazywałam się ani w domu, ani w ogrodzie.
Słuchałam tych opowieści jak horroru i w głowie kłębiło mi się mnóstwo pytań, na które ani ja, ani Wiki zapewne nie znajdziemy odpowiedzi.
Zapaliłam kolejnego papierosa. W gardle dławiły mnie łzy i dym.
– Nie do wiary – powiedziałam, patrząc na Wiki. – To zastanawiające, dlaczego rodzice nie chcieli, żeby ktoś cię widział. Czy chodziło im o kogoś ze znajomych?
– Wiem, że to dziwne. Ale i tak było nie najgorzej w porównaniu z tym, jak się zrobiło po narodzinach Majki.
– A co Maja ma do tego, jak ciebie traktują?
– Może nic, ale jak mama wróciła z Mają ze szpitala, rodzice kazali mi się wynieść do przybudówki na strychu, a mój pokoik zajęła babcia Ania, która przychodziła opiekować się Mają.
– Jak to? Zamieszkałaś w przybudówce na strychu? Nie było innych pomieszczeń, chociażby w pokoju z Izą?
– Nie miałam nic do gadania. W tej przybudówce chyba nigdy nie sprzątano, była zakurzona i brudna. Przynieśli mi z piwnicy stary tapczan z wygniecionym materacem, który nie został wyrzucony tylko dlatego, że wszyscy o nim zapomnieli. Oprócz tapczanu w mojej przybudówce mam jeszcze stolik z chwiejącą się nogą, którą podpieram książkami, rozhuśtane krzesło i małą lampkę na stole, bo sufit jest pochyły i nie ma na nim światła. Za szafę i wieszaki służy mi przybita do ściany drewniana listwa ze sterczącymi hakami. Wiszą na nich ręcznik i moje ubrania, których nie mam wiele, więc haków wystarcza. W tej przybudówce nie ma kaloryfera. Trochę ciepła jest tylko od jednej ściany przy kominie. Dlatego od jesieni do wiosny ciągle kaszlę i jestem przeziębiona. Albo mam anginę, albo zapalenie oskrzeli. Mama jest laryngologiem i lata do niej pół miasta i wielu nauczycieli z mojej szkoły, ale mnie nigdy nie bada ani nie daje mi żadnych leków, kiedy jestem chora. Jak w zimie są mrozy, to jest tak okropnie zimno, że śpię w płaszczu. Pierzyna, którą się przykrywam, grzeje tylko w lecie, a w zimie nic, bo jest stara i zużyta. Za to w lecie w tej przybudówce jest okropnie gorąco. Nieraz aż się duszę. W dachu jest tylko małe okno, przez które właściwie nie wpada powietrze. Teraz mogę dosięgnąć okna, jak stanę na stół, i trochę pooddychać, szczególnie wieczorem, kiedy robi się chłodniej. Jak byłam mniejsza, nie mogłam dosięgnąć głową okna.
– No to jak je otwierałaś?
– Kijem z takim specjalnym hakiem.
– Mówisz, że ta przybudówka była brudna, ale chyba ktoś ci sprząta?
– Raz na pół roku pani Zuza, która sprząta dom, gabinet mamy i poczekalnię dla pacjentów.
– Jak to, rodzice sprzątają dwa razy do roku?
– Nie. Pani Zuza przychodzi co tydzień. Ale nie do mnie. Od zeszłego roku sama muszę sprzątać mój pokoik.
– Sama sprzątasz? Przecież masz dopiero dwanaście lat. A rodzeństwo też sprząta w domu?
– Coś ty, ciociu. Oni niczego palcem nie tkną. Nawet chyba nie wiedzą, gdzie pani Zuza trzyma mopy i odkurzacz. I nie wiem, czy wiedzą, jak wygląda szczotka.
– Nie. To się nie mieści w głowie! Wiki, wybacz, ale to nie może być prawda.
– Chciała ciocia, żebym opowiedziała coś o sobie, to opowiadam. A czy to jest prawda, to ciocia może przyjechać do Gliwic i sama zobaczyć.
– Nie chciałam cię urazić i nie twierdzę, że przesadzasz. Pytam, bo nie mogę uwierzyć w to, co mówisz.
– Ciocia nie może uwierzyć, a ja tak muszę mieszkać. I jeszcze do tego ukradkiem chodzę do łazienki, bo mnie wyrzucają. Najczęściej Iza albo Marek.
Po twarzy Wiktorii znowu zaczęły płynąć łzy.
Mimo że zapaliłam kolejnego papierosa, nie uspokoiłam nerwów. Łzy same cisnęły mi się do oczu i w końcu nie mogłam ich opanować. Płakałam, trzymając Wiktorię w objęciach. Było mi ogromnie przykro i ciężko na sercu. Jednocześnie było mi wstyd za tę moją niewydarzoną rodzinę i wzbierał we mnie coraz większy gniew.
– Jak ty możesz się uczyć w tych warunkach? Przecież można oczy i zdrowie stracić.
Wiktoria otarła łzy.
– Jakoś daję radę. Rzadko bywam w domu. Uczę się albo w szkole, jak znajdę gdzieś wolny kąt, albo w czytelni miejskiej, gdzie przesiaduję po szkole. Tak już od trzeciej klasy. Korzystam z tego, że nikogo nie obchodzi, czy jestem w domu, czy nie, ani gdzie się podziewam. Z domu mam niedaleko. Mieszkamy przy Konopnickiej i do czytelni mam jakieś pięć minut na skróty przez park, a raczej skwer.
– A jedzenie, chociażby obiady, to gdzie jesz?
– Zupę dostaję w szkole jak inne dzieci, które są chętne. Ja jem chętnie, bo nie dostaję do szkoły drugiego śniadania ani żadnego kieszonkowego, żeby kupić coś w sklepiku.
– Jak to? Wypuszczają cię z domu bez drugiego śniadania? To się w głowie nie mieści. Przecież to nie są ludzie żyjący w nędzy. Jak powiem to wujkowi, to albo mi nie uwierzy, albo pojedzie do Gliwic z awanturą.
– Pierwszego śniadania też przeważnie nie jem. Chyba że czasami, jak rano przychodzi babcia Ania, a ja wychodzę później niż Iza i Marek, to coś mi da. Szklankę mleka, kromkę chleba z czymś albo płatki. Ale myślę, że dlatego, że nikt nie widzi, bo wszyscy są poza domem, a mama w gabinecie.
Otarłam łzy.
– Już rozumiem, dlaczego jesteś taka chuda i, przepraszam, niewyrośnięta jak na swój wiek. To, że mieszkasz i jesteś ubrana jak łazarz, to jedno, ale że jesteś głodna, to już prawdziwy skandal. No a Iza i Marek?
– To jest inna bajka. Majka też. Dlaczego akurat dla mnie są tacy, tego nie wiem. Jak byłam młodsza, często płakałam w nocy. Czułam się samotna i często byłam głodna. Teraz się przyzwyczaiłam. Przynajmniej nie grozi mi otyłość, jak Izie czy Markowi. Maja jest chuda, ale nie dlatego, że jej nie dają, tylko nie chce jeść i okropnie kaprysi. Wiesz, ciociu, czasem mi się wydaje, że ja nie jestem ich dzieckiem.
Spojrzałam na Wiktorię, na jej śliczną buzię i przepiękne oczy; zastanawiałam się, co może być przyczyną takiego zachowania jej rodziców. Może Dorota przeżyła szok po urodzeniu tego dziecka. No ale dziadkowie? To naprawdę dziwne. Zapaliłam kolejnego papierosa i poszłam do kuchni dorobić kawy. Wiktoria została na tarasie. Zrobiło się już dość późno, ale nie chciało nam się spać.
Popatrzyłam na dziewczynkę, a ponieważ miałam w pamięci jej wątpliwości, czy jest dzieckiem swoich rodziców, znów opanowała mnie myśl, że ona mi kogoś przypomina, i rozważałam ze zgrozą, czy to możliwe, co mówi Wiktoria. Szybko jednak otrząsnęłam się z tych ponurych myśli.
Przyniosłam kawę i usiadłam koło Wiki.
– Ciociu, tak pięknie pachnie ta kawa. Mogę dostać dwa łyczki?
– No nie wiem. A z drugiej strony jesteś taka osłabiona, może postawi cię na nogi.
Nalałam jej odrobinę kawy do filiżanki. Wypiła łapczywie.
– Smakuje ci taka kawa bez cukru?
– Tak, dziękuję. Była pyszna.
– No to teraz obie długo nie zaśniemy.
– Jak to wszystko wspominam i opowiadam cioci, to wcale nie chce mi się spać – odpowiedziała Wiktoria i uśmiechnęła się lekko.
– Powiedz mi jeszcze, dziecinko, przesiadujesz całymi popołudniami w tej czytelni i nikt cię nie przegania?
– Nie. Wypożyczam różne czasopisma, słowniki, rozmówki angielskie. No i odrabiam tam lekcje. Czytelnię prowadzi bardzo sympatyczna pani. Czasem podsunie mi jakieś ciastko czy kanapkę i zrobi herbaty. Podchodzi wtedy do mnie i cicho zaprasza na zaplecze. Rozmawiamy. Co prawda nigdy nie pyta, co rodzice na to, że nie ma mnie w domu, ale nieraz dziwnie się na mnie patrzy. Sądząc po moim wyglądzie, pewnie myśli, że jestem z jakiejś biednej rodziny lub wręcz z marginesu. Często się pyta, jak tam w szkole i w ogóle. Opowiadam jej. Kiedyś pytała o moje koleżanki i przyjaciółki z klasy. Była trochę zdziwiona, że nie mam koleżanek ani przyjaciółek. Kiedy jej powiedziałam, że nie wolno mi nikogo zapraszać do domu, przestała pytać. Jak długo się nie pokazywałam, bo byłam chora, bardzo się cieszyła, że znowu się zjawiłam. Z czytelni wychodzę zazwyczaj z panią Marią, jak już zamyka. Ona mieszka przy dworcu. To niedaleko od czytelni. Czasem pomagam jej ponieść książki dla sąsiadki, która jest chora i nie wychodzi z domu, ale bardzo lubi czytać. Do czytelni przychodzi taki stary profesor Żwirski z politechniki. Matematyk. Bardzo się przyjaźnią z panią Marią. Ona mówi, że uczył jej siostrzeńca na studiach i że to świetny wykładowca. Mnie kiedyś zagadnął, jak widział, że rozwiązuję zadania matematyczne. Zapytał, czy to do szkoły, czy hobby. Odpowiedziałam mu, że w siódmej lub ósmej klasie chciałabym wziąć udział w olimpiadzie matematycznej. Przysiadł się i długo opowiadał bardzo ciekawie o znanych matematykach, ich przyzwyczajeniach i dziwactwach. Wiele mnie nauczył. Kiedyś nawet powiedział do pani Marii, że jestem cudownym dzieckiem. Chyba jesteśmy przyjaciółmi.
– To fantastyczne! – powiedziałam szczerze ucieszona. – Naprawdę masz takie zacięcie do matematyki?
– Tak. Przerobiłam już program szóstej klasy, podstawowy i rozszerzony. Przywiozłam z sobą podręcznik dla siódmej klasy. Jak trochę przyjdę do siebie, zabiorę się do niego. Mam też książkę Śladami Pitagorasa, którą podarował mi profesor Żwirski. Powiedział, że to dla pasjonatki matematycznych łamańców. Napisał mi nawet dedykację: „Z życzeniami sukcesów dla Wiktorii, pasjonatki matematyki”.
– No coś takiego! Nie mogę się nadziwić. Musisz być w szkole świetna z matmy – powiedziałam z uznaniem.
– Owszem. Mam szóstkę.
– A z innych przedmiotów?
– Też nieźle. Ale z wuefu mam tylko piątki i czwórę, bo ciągle opuszczałam zajęcia, a nawet jak byłam, to nie zawsze miałam siłę ćwiczyć.
– To ty taki mały geniusz jesteś.
– E tam, zaraz geniusz. Moje oceny są super na tle naszej klasy. Ale w porównaniu z innymi dziećmi nie wiadomo, czy byłabym takim orłem.
– Nie dość, że mądra, to jeszcze skromna. Kocham takich ludzi. I wiesz, ogromnie się cieszę, że cię poznałam. – Pocałowałam Wiktorię w czoło i przytuliłam. – Jestem pewna, że dasz sobie radę w życiu. A na moją pomoc, i oczywiście wujka Stasia, zawsze będziesz mogła liczyć.
Wiktoria uśmiechnęła się przez łzy.
– Mam prośbę do cioci.
– Co tylko chcesz.
– Mogłaby mi ciocia kupić zeszyt? Najlepiej A5, gruby w kratkę i taki na kółkach. To na te moje matematyczne łamańce, jak by powiedział profesor Żwirski.
– Oczywiście, jutro… O Boże, to już prawie wpół do czwartej, czyli właściwie dzisiaj pojedziemy do Wiśniowej na zakupy. Wstąpimy do sklepu papierniczego. W piątek zabiorę cię do Rabki, żeby kupić ci coś do ubrania. Ale teraz musimy trochę się przespać. Mamy nosy i oczy zapuchnięte od płaczu i jutro wystraszymy ludzi swoim wyglądem. Idź na górę, a ja wrzucę naczynia do zmywarki, ogarnę tu raz-dwa i też idę do łóżka. Weź kota, bo on już od godziny śpi na fotelu.
– Dobranoc, ciociu.
– Dobrej nocy, kochanie.