Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Druskieniki. T. 1: szkic literacko-lekarski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Druskieniki. T. 1: szkic literacko-lekarski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 263 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZE­MO­WA.

Przy­byw­szy do Dru­skie­nik w celu po­ra­to­wa­nia zdro­wia i wy­po­czyn­ku, nie my­śla­łem wca­le, jak nie je­den się do­my­ślał, o zbie­ra­niu wzor­ków i ko­rzy­sta­niu z po­by­tu u wód. Nie mia­łem za­mia­ru wca­le opi­sy­wać co­kol­wiek­bądź, a tem mniej Dru­skie­ni­ki, ze do nich nie tyle cie­ka­wość, jak istot­na ra­czej wio­dła mnie po­trze­ba. Do­pie­ro na miej­scu po­wzią­łem myśl na­pi­sa­nia kil­ku słów o Dru­skie­ni­kach, a myśl tę wi­nie – nem za­chę­cie mego przy­ja­cie­la Xa­we­re­go Wol­fgan­ga, któ­ry zna­jąc kraj nasz i bo­le­jąc nad tem, że wody tu­tej­sze nie tyle są ce­nio­ne ile za­słu­gu­ją, na­kło­nił mnie do na­pi­sa­nia ni­niej­sze­go rysu, obiet­ni­cą przy­łą­cze­nia do nie­go swo­ich po­strze­leń le­kar­skich. Kto czy­tał wy­bor­ne dzieł­ko o wo­dach Dru­skie­nic­kich, kto miał choć­by w ręku On­dy­nę i to z niej wy­jął na ko­rzyść co się do miej­sco­wo­ści ścią­ga­ło, wy­zna, ze dzia­łal­no­ści i praw­dzi­wie oby­wa­tel­skim chę­ciom Wol­fgan­ga, win­ne są wody tu­tej­sze naj­więk­szą część wzię­to­ści swo­jej. Ale u nas ty­le­kroć po­wie­dzieć po­trze­ba jed­no, aby być usłu­cha­nym, tyle razy po­wtó­rzyć mu­sim, aby uwie­rzo­no! W celu więc przy­po­mnie­nia współ­ziom­kom na­szym, jak zba­wien­ny śro­dek uzdra­wia­ją­cy mamy u sie­bie, jak god­ne to miej­sce, aby do nie­go uda­wa­li się cier­pią­cy, w celu zwró­ce­nia nań zno­wu uwa­gi, rzu­ca­my tę nie­wiel­ką w świat xią­zecz­kę. Oby na­resz­cie upar­ci nie­do­wiar­ko­wie prze­ko­nać się chcie­li, ze Bóg nas zu­peł­nie nie wy­dzie­dzi­czył z tych da­rów cu­dow­nych przy­ro­dze­nia, któ­re­mi sły­ną inne kra­je, ze i my mamy przy tylu wa­dach co zdro­wie odej­mu­ją, opie­kuń­czy śro­dek po­dźwi­gnie­nia się i od­zy­ska­nia sił, któ­re oby­śmy uży­li tyl­ko na lep­sze! Co daj Boże. Amen.

D. 5 Wrze­śnia 1847.

J. I. Kra­szew­ski.

Dru­skie­ni­ki.WY­JAZD Z DOMU.

Jak­kol­wiek isto­ta du­chow­na, bied­ny czło­wiek przez po­ło­wę przy­najm­niej jest cia­łem. Cia­ło mu cię­ży, do­le­ga, i w tych jogo cho­dząc kaj­da­nach, lubo przy­wyk­nie­my do nich, nie­mniej prze­to je czu­je­my. Zdro­wie! zdro­wie! Ko­cha­now­ski już nasz sta­ry po­wie­dział o niem w kil­ku wy­ra­zach to, co każ­de­go dnia do­świad­cze­nie po­twier­dza. Sza­fu­je­my niem bez ogłu­pia­nia się na ju­tro, aż na­resz­cie gdy z ko­lei cia­ło się ode­zwie, bo­leść po­sy­ła­jąc do du­szy; wszyst­ko­by­śmy od­da­li żeby się po­zbyć cho­ro­by. Lecz jak ła­two utra­cić, jak trud­no zdro­wie od­zy­skać. Któż z nas zu­peł­nie zdro­wym na – zwać się może? Nikt za­pew­ne. Jed­ne­go winy oj­ców, dru­gie­go grze­chy wła­sne, in­nych nie­opatrz­ność, in­nych wy­pa­dek, in­nych brak sztu­ki ży­cia (bo ży­cie na­wet ma­ter­jal­ne wiel­ką jest prze­cie sztu­ką) po­zba­wia­ją dro­gie­go zdro­wia. A ono daje nam swo­bo­dę! Je­stli cho­ry swo­bod­nym na jed­ną chwi­lę? W sta­nie bliż­szym dzi­ko­ści, czło­wiek ob­ra­ca się w przy­ro­dze­niu jak ryba w wo­dzie, bez­piecz­ny, pe­wien, że nic zwy­cię­żyć go nie po­tra­fi, gdy jest w peł­ni sił swo­ich; – w na­szym tak zwa­nym sta­nie cy­wi­li­zo­wa­nym dzie­je się wca­le in­a­czej. Czło­wiek wy­dzie­lił się, od­osob­nił, wy­łą­czył z przy­ro­dze­nia, i po­cząw­szy ży­cie sztucz­ne, co chwi­la oba­wiać się musi wszyst­kich wpły­wów ze­wnętrz­nych. Przy­cho­dzim do tego, że ży­wio­ły ży­cia: po­wie­trze, woda, po­karm, ruch – wszyst­ko nam szko­dzi, wszyst­ko nas cho­ro­bą na­ba­wia.

Aż na­resz­cie zbo­la­ły, zła­ma­ny, cho­ry, czło­wiek, któ­ry zby­tecz­nie o wy­cho­wa­niu i wzmoc­nie­niu cia­ła swo­je­go za­po­mniał, upa­da wo­ła­jąc: ra­tun­ku!

Czę­sto za póź­no! Szczę­ście je­śli w czas jesz­cze, gdy za­pas sił ma w so­bie, obej­rzy się na to, że czas ma­chi­nie, po­wło­ce du­szy, dać zbro­ję, któ­rą­by wszyst­kie wpły­wy ze­wnętrz­ne od­par­ła i na ko­rzyść je swo­ją ob­ró­ci­ła.

Ale na co wstęp tak dłu­gi? Do­cze­kaw­szy się po­trzeb­nych pa­pie­rów, bez któ­rych w dro­gę wy­ru­szyć nie moż­na, cho­ry i pe­łen na­dziei, wy­jeż­dża­łem z domu dnia 19 Lip­ca 1847, wśród za­sę­pio­ne­go nie­ba, a wkrót­ce po­tem po­to­ków le­ją­ce­go desz­czu. Jak smut­no zwy­kle wy­jeż­dża się z domu, i mó­wić nie po­trze­ba; każ­dy to czu­je. A kto je­dzie po zdro­wie tyl­ko, tyl­ko dla sie­bie, temu dziw­ne my­śli, wąt­pli­wo­ści, py­ta­nia, gry­zą gło­wę zbo­la­łą.

W Łuc­ku, sta­rym Wi­tol­do­wym gro­dzie, któ­re­go ciem­ne za­mczy­sko jesz­cze stoi nie­po­ży­te, pa­trząc w Sty­ro­we wody, wstrzy­maw­szy się dla sło­ty; smut­ny uda­łem się wkrót­ce w dal­szą po­dróż. Tu za­raz żół­te pia­ski do po­wol­nej zmu­sza­ją­ce jaz­dy, roz­po­czę­ły len dłu­gi sze­reg wydm i na­sy­pów, któ­re­mi cała dro­ga pra­wie mia­ła być wy­sła­na. Wlo­kłem się więc sam je­den z my­śla­mi, oglą­da­jąc tyl­ko zna­ny mi już zresz­tą kraj ota­cza­ją­cy. Nie­kie­dy Styr zja­wia­ją­cy się po le­wej stro­nie z zie­lo­ną łąką i gli­nia­stym obe­rwa­nym brze­giem, ścią­gał oczy, to znów dłu­gie­mi sze­re­gi ciem­ne so­sny tyl­ko za­sła­nia­ły mi wi­dok wszel­ki. Na wy­dmie pia­sczy­stym u brze­gu rze­ki mi­gnę­ły mi się ze swo­ją nie­miec­ką, a ra­czej ko­lo­nij fi­zjo­gnom­ją – Ró­żysz­cze. Gdy­by nie Styr, gdy­by nie oko­li­ca, moż­na­by się mnie­mać w jed­nej z tych osad Cher­soń­skic­li i Bes­sa­rab­skich, w któ­rych pra­co­wi­ci Niem­cy tak da­le­ko od kra­ju, za ka­wa­łek chle­ba sie­dzą. Domy ko­lo­ni­stów tak róż­ne od chat ubo­gich chłop­ków na­szych, okna ich z fi­ran­ka­mi, szklar­nie drzwicz­ki do ogród­ka mal­wa­mi za­kwie­co­ne­go, wy­so­kie da­chy tar­ci­ca­mi kry­te; – dziw­nie od­bi­ja­ją wśrzód na­sze­go kra­ju, wła­śnie jak ro­śli­ny obce, któ­re­byś za­siał na grzę­dzie. Oko za­raz od­róż­ni, co nie­na­sze. Zda­je się, że nie­miec­ki płot na­wet in­a­czej wy­glą­da, a nie po­wiem, żeby ład­niej; może jest lep­szy, moc­niej­szy, wy­ro­zu­mo­wań­szy, ale cze­muś dla nas obcy i nie­smacz­ny. Tak i domy i po­sta­ci nie­miec­kie.

Ale już mi­ja­my mia­stecz­ko, karcz­my, fo­lu­sze i mły­ny, a po­su­wa­my się… trak­tem da­lej, tym kra­jem po­śred­ni­czą­cym mię­dzy Po­le­siem a Wo­ły­niem, któ­ry wię­cej już ma cha­rak­te­ru po­le­skie­go niż wo­łyń­skie­go. Chwi­la­mi pia­sek do­kucz­li­wie ko­niom i ja­dą­ce­mu czuć się daje, zda się ha­mo­wać koła i za­trzy­my­wać wo­ła­jąc – Siedź na miej­scu. Gdzie­nieg­dzie wy­rwie się pól­ko z ży­łem wca­le ład­nem, ale pra­co­wi­cie otrzy­ma­nem.

Otoż Ho­lo­by pa­mięt­ne, zda mi­sie, prze­jaz­dem Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, po­dob­niej­sze do mia­stecz­ka niż do wsi i z ko­ścio­łem i cer­kwią, z mu­ro­wa­nym pa­ła­cy­kiem i sta­rą bra­mą, na któ­rej wierz­choł­ku jesz­cze fe­odal­na po­wie­wa cho­rą­giew­ka. Oto Ko­wel naj­nędz­niej­sze po­dob­no z na­szych miast po­wia­to­wych, ubo­gi, czar­ny, i na­wet z pa­mią­tek ob­ra­ny. Mi­jaj­my go co naj­prę­dzej. Za nim. a! dłu­gi step pia­sczy­sty się wy­cią­ga.

Cier­pli­wo­ści! cier­pli­wo­ści! Kraj co­raz bar­dziej ] pu­sty, a nud­niej­sze lasy czar­no wy­ście­ła­ją się wiel­ką prze­strze­nią przed nami. Ku Rat­nu zbli­ża­jąc się już mamy za­dość dro­gi, w któ­rej na­wet ży­wej du­szy na pu­blicz­nym go­ściń­cu spo­tkać się nie uda; a tu do­pie­ro za­czy­na się owa sław­na czte­ro­mi­lo­wa pu­sty­nia, dzie­lą­ca Wo­łyń od Gro­dzień­skie­go, na któ­rej gra­ni­cy stoi dziw­nej fi­zio­gno­mij wici – Sa­ma­ry.

Rad­bym szcze­rze opi­sać nie­zno­śną dro­gę z Rat­na do Dy­wi­na, ale wąt­pię że­bym tego do­ka­zać po­tra­fił. Zda­je mi się, że w kra­ju na­szym, na­wet u nas, gdzie tyle pu­styń jesz­cze i tyle dzi­czy, nic po­dob­ne­go zna­leść nie­po­dob­na. Za­le­d­wie Rat­no ubo­gie i li­che zni­kło ci z oczu, gdy już pia­ski żół­te, po­pla­mio­ne so­snin­ką ciem­ną, po­prze­ci­na­ne brod­ka­mi i blot­ka­mi, roz­twar­ły ra­mio­na na twe przy­ję­cie.

Po­sęp­ne ob­li­cze tej kra­iny na­ba­wia cię roz­pa­czą, stra­chem, nudą; nie myśl jed­nak po­śpie­szyć za­mknąw­szy oczy, i nie na­glij ani woź­ni­cy, któ­ry zie­wa jak ty, ani koni, któ­rym ta dro­ga sro­żej do­pie­ka od cie­bie. Pia­sek za­trzy­mu­je cię za koła, da­lej grząz­kie ka­łu­że, da­lej jesz­cze gor­sze gro­ble usia­ne dla wy­go­dy dy­la­mi, po któ­rych ska­cze i rzu­ca nie­zno­śnie po­wóz; da­lej pia­sek jesz­cze, po­tem ko­rze­nie drzew, po­tem gro­ble zno­wu, bro­dy zno­wu. Te czte­ry mile sta­ną i wy­da­dzą się dzie­się­cią. Mamy czas przy­pa­trzyć się pu­sty­ni, któ­rą żad­na wieś, żad­na bu­do­wa, żad­na żywa du­sza, żad­ne zwie­rzę na­wet nie uroz­ma­ica. Zda­je się, że wszyst­ko tu wy­mar­ło, na­wet pta­cy i drob­ne owa­dy. Szorst­kie tyl­ko wi­sza­ry sze­le­scą w nie­zmier­nych bło­tach; woda le­ni­wie są­czy się po ro­wach, szu­mią so­sny drze­mią­ce, zie­wa­ją żół­te pia­ski.

Ale to pia­ski, las, gro­ble, bło­ta na­wet tu­tej­sze nie­po­dob­ne są żad­nym in­nym. Jest to dzi­kość bez wdzię­ku, bez po­wa­bu, bez cha­rak­te­ru, pod­nie­sio­na do naj­wyż­sze­go stop­nia, do nie­okre­ślo­nej po­tę­gi. Wszyst­ko się spi­ka na wbi­cie ci tej my­śli, że na wie­ki wie­ków je­chać bę­dziesz tą pu­sty­nią, aż do Jó­ze­fa­to­wej do­li­ny. Pia­ski kraj nie do­zwa­la ci okiem na­wet wy­biedz na przód; wje­dziesz-li w wy­dmy żół­te, wy­da­dzą ci się nie­skoń­czo­ne; w las, zda ci się nie­prze­by­ty; na gro­blę, my­ślisz, że nig­dy nie doj­rzysz ostat­ka. A ni­czem oka uba­wić, my­śli nig­dzie za­wie­sić!

Że­byż drze­wo do­rod­ne, żeby ka­mień choć na dro­dze kształ­tem lub wiel­ko­ścią za­sta­na­wia­ją­cy – żeby woda roz­le­gła –; ale nie! drze­wa ra­chi­tycz­ne wszyst­kie, ka­my­ki zmie­lo­ne na otrę­by, woda czar­na, ka­łu­żo­wa­ta i wię­cej grzę­za­wisk niż stru­mie­ni. Do­daj­my, że dla po­cie­chy po­dróż­ne­go na tych gro­blach ol­brzy­mich, peł­nych dziur, peł­nych bło­ta, oto­czo­nych pej­sa­żem god­nym pie­kła; nie­ma ani jed­ne­go most­ka ca­łe­go, a wie­lu brak­nie kom­plet­nie; do­daj­my, że by­le­by kogo bok lub gło­wa bo­leć mia­ła ocho­tę, tu znaj­dzie do­sko­na­ły po­wód, bo od rzu­ca­nia po­wo­zu na­wet zęby po­wy­bi­jać so­bie moż­na.

Taką to ro­skosz­ną kra­iną do­jeż­dża się do wsi Sa­ma­ry, nad je­zior­kiem, na szcze­rym żół­tym pia­sku, mię­dzy dwie­ma gro­bla­mi, bez koń­ca za­bu­do­wa­nej. Fi­zjo­gnom­ja lego sio­ła od­po­wia­da opra­wie jego, ra­mom, w któ­rych od wie­ków spo­czy­wa. Na wy­dmie stoi karcz­ma, cer­kiew­ka i cha­ty czar­ne, smut­ne, li­che, małe, w któ­rych­by nie­je­den Ja­śnie Wiel­moż­ny swo­jej psiar­ni na noc­leg nie po­sta­wił.

Lud tu­tej­szy tak strasz­li­wie jest brud­ny, tak nędz­ny, lak zbie­dzo­ny, że ko­biet zwłasz­cza tu­tej­szym po­dob­nych nie wiem gdzie szu­kać­by przy­szło.

Ale moż­naż te stwo­rze­nia w łach­ma­nach, w koł­pacz­kach ja­kichś, ścier­ka­mi uwi­nio­nych, z roz­czo­chra­ne­mi czar­ne­mi koł­tu­na­mi, na­zwać ko­bie­ta­mi?

Z praw­dzi­wą ra­do­ścią po­wóz ru­sza od karcz­my Sa­mar­skiej ku Dy­wi­no­wi. Tu jesz­cze dzie­lą­cą nas od nie­go od­le­głość, po gro­blach wśród błot nie­przej­rza­nych i po pia­sku prze­by­wać mu­sie­my. Ale się cie­szym, że na­resz­cie zbli­ża­my się do kra­jów za­lud­nio­nych. Otoż i Dy­win, wiel­ka wieś, a ra­czej, nie ubli­ża­jąc, mie­ści­na. W karcz­mie sław­ny go­spo­darz, ga­du­ła, ja­kich mało, żyd w ca­łem wy­ra­zu zna­cze­niu. Prze­cież, dzię­ki Bogu, że spo­cząć moż­na!*.

Z Dy­wi­na do Ko­bry­nia; cho­ciaż­by może cu­dzo­zie­miec za­pa­tru­jąc się na lud, nie po­strzegł wy­bit­nej mię­dzy nim a za­miesz­ku­ją­cym Wo­łyń i jego brze­gi róż­ni­cy. Kra­jo­wiec nie może w ję­zy­ku, ubio­rze i ca­łej fi­zjo­gnom­ji nie wi­dzieć zmia­ny wiel­kiej. Inna twarz, inna odzież, czap­ki kro­jem róż­nym, za­prząg jed­no­kon­ny, ale koń za to lep­szy od Wo­łyń­skich drob­nych ko­niąt, sza­rą sier­mię­gę za­stę­pu­je ciem­no­bru­nat­na; w ustach tu­tej­szej Rusi już z ma­ło­ros­syj­skie­go dia­lek­tu przej­ście do bia­ło­ru­skie­go wi­docz­ne.

Na Wo­ły­niu lud ra­zem po­ko­ry ma wię­cej i har­do­ści. Ko­rzy się aż do bi­cia czo­łem panu, a w wej­rze­niu wy­zy­wać się go zda­je; tu wie­śniak nie lak uni­żo­ny, ła­god­niej­szy prze­cie. Czy obej- -

* Na­zwa­nie Dy­win`a zda­je się za­po­wia­dać bar­dzo sta­rą po­gań­skich jesz­cze cza­sów osa­dę. Wie­my o zna­cze­niu wy­ra­zu Diw, z któ­re­go na­sze dziw po­cho­dzi, a li­tew­skie Dej­was. Na­zwa­nie wio­ski się­ga my­tho­lo­gicz­nych Rusi cza­sów i od­no­si się pew­nie do na­zwy bó­stwa. O hi­sto­ryi tej osa­dy nic do­wie­dzieć się nie mo­głem.

ście się wła­ści­cie­li zie­mi wpły­nę­ło na ta­kie wy­kształ­ce­nie ludu? nie wiem. Zda­je się prze­cie, że pan na Wo­ły­niu mu­siał być bar­dziej pa­nem, w Li­twie oj­cem, wię­cej i na­czel­ni­kiem ro­dzi­ny ra­czej, niż wła­ści­cie­lem.

Gdy na Wo­ły­niu wiel­kie do­bra, wiel­kie fol­war­ki, za­bu­do­wa­nia pań­skie, sta­re pa­lą­ce w ru­inach i nowe bia­łe fa­bry­ki na wiel­ką ska­lę co krok się spo­ty­ka­ją; tu nad dro­gą wi­ta­ją cię fol­warcz­ki oto­czo­ne ol­cha­mi i wierz­ba­mi, małe wio­secz­ki, małe dom­ki tyl­ko. Gdzie­nieg­dzie wy­mknie się z mię­dzy drzew po­wab­na jo­deł­ka, któ­ra przy­po­mi­na ci, żeś w Li­twie, ów­dzie pło­tek ka­mien­ny, tak ma­low­ni­czy i wdzięcz­ny, okry­ty dar­ni­ną, po­ro­sły axa­mit­ne­mi mcha­mi, mile po kol­kach i ty­nach Wo­ły­nia wita oko two­je.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: