- W empik go
Druskieniki. T. 1: szkic literacko-lekarski - ebook
Druskieniki. T. 1: szkic literacko-lekarski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 263 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przybywszy do Druskienik w celu poratowania zdrowia i wypoczynku, nie myślałem wcale, jak nie jeden się domyślał, o zbieraniu wzorków i korzystaniu z pobytu u wód. Nie miałem zamiaru wcale opisywać cokolwiekbądź, a tem mniej Druskieniki, ze do nich nie tyle ciekawość, jak istotna raczej wiodła mnie potrzeba. Dopiero na miejscu powziąłem myśl napisania kilku słów o Druskienikach, a myśl tę winie – nem zachęcie mego przyjaciela Xawerego Wolfganga, który znając kraj nasz i bolejąc nad tem, że wody tutejsze nie tyle są cenione ile zasługują, nakłonił mnie do napisania niniejszego rysu, obietnicą przyłączenia do niego swoich postrzeleń lekarskich. Kto czytał wyborne dziełko o wodach Druskienickich, kto miał choćby w ręku Ondynę i to z niej wyjął na korzyść co się do miejscowości ściągało, wyzna, ze działalności i prawdziwie obywatelskim chęciom Wolfganga, winne są wody tutejsze największą część wziętości swojej. Ale u nas tylekroć powiedzieć potrzeba jedno, aby być usłuchanym, tyle razy powtórzyć musim, aby uwierzono! W celu więc przypomnienia współziomkom naszym, jak zbawienny środek uzdrawiający mamy u siebie, jak godne to miejsce, aby do niego udawali się cierpiący, w celu zwrócenia nań znowu uwagi, rzucamy tę niewielką w świat xiązeczkę. Oby nareszcie uparci niedowiarkowie przekonać się chcieli, ze Bóg nas zupełnie nie wydziedziczył z tych darów cudownych przyrodzenia, któremi słyną inne kraje, ze i my mamy przy tylu wadach co zdrowie odejmują, opiekuńczy środek podźwignienia się i odzyskania sił, które obyśmy użyli tylko na lepsze! Co daj Boże. Amen.
D. 5 Września 1847.
J. I. Kraszewski.
Druskieniki.WYJAZD Z DOMU.
Jakkolwiek istota duchowna, biedny człowiek przez połowę przynajmniej jest ciałem. Ciało mu cięży, dolega, i w tych jogo chodząc kajdanach, lubo przywykniemy do nich, niemniej przeto je czujemy. Zdrowie! zdrowie! Kochanowski już nasz stary powiedział o niem w kilku wyrazach to, co każdego dnia doświadczenie potwierdza. Szafujemy niem bez ogłupiania się na jutro, aż nareszcie gdy z kolei ciało się odezwie, boleść posyłając do duszy; wszystkobyśmy oddali żeby się pozbyć choroby. Lecz jak łatwo utracić, jak trudno zdrowie odzyskać. Któż z nas zupełnie zdrowym na – zwać się może? Nikt zapewne. Jednego winy ojców, drugiego grzechy własne, innych nieopatrzność, innych wypadek, innych brak sztuki życia (bo życie nawet materjalne wielką jest przecie sztuką) pozbawiają drogiego zdrowia. A ono daje nam swobodę! Jestli chory swobodnym na jedną chwilę? W stanie bliższym dzikości, człowiek obraca się w przyrodzeniu jak ryba w wodzie, bezpieczny, pewien, że nic zwyciężyć go nie potrafi, gdy jest w pełni sił swoich; – w naszym tak zwanym stanie cywilizowanym dzieje się wcale inaczej. Człowiek wydzielił się, odosobnił, wyłączył z przyrodzenia, i począwszy życie sztuczne, co chwila obawiać się musi wszystkich wpływów zewnętrznych. Przychodzim do tego, że żywioły życia: powietrze, woda, pokarm, ruch – wszystko nam szkodzi, wszystko nas chorobą nabawia.
Aż nareszcie zbolały, złamany, chory, człowiek, który zbytecznie o wychowaniu i wzmocnieniu ciała swojego zapomniał, upada wołając: ratunku!
Często za późno! Szczęście jeśli w czas jeszcze, gdy zapas sił ma w sobie, obejrzy się na to, że czas machinie, powłoce duszy, dać zbroję, którąby wszystkie wpływy zewnętrzne odparła i na korzyść je swoją obróciła.
Ale na co wstęp tak długi? Doczekawszy się potrzebnych papierów, bez których w drogę wyruszyć nie można, chory i pełen nadziei, wyjeżdżałem z domu dnia 19 Lipca 1847, wśród zasępionego nieba, a wkrótce potem potoków lejącego deszczu. Jak smutno zwykle wyjeżdża się z domu, i mówić nie potrzeba; każdy to czuje. A kto jedzie po zdrowie tylko, tylko dla siebie, temu dziwne myśli, wątpliwości, pytania, gryzą głowę zbolałą.
W Łucku, starym Witoldowym grodzie, którego ciemne zamczysko jeszcze stoi niepożyte, patrząc w Styrowe wody, wstrzymawszy się dla słoty; smutny udałem się wkrótce w dalszą podróż. Tu zaraz żółte piaski do powolnej zmuszające jazdy, rozpoczęły len długi szereg wydm i nasypów, któremi cała droga prawie miała być wysłana. Wlokłem się więc sam jeden z myślami, oglądając tylko znany mi już zresztą kraj otaczający. Niekiedy Styr zjawiający się po lewej stronie z zieloną łąką i gliniastym oberwanym brzegiem, ściągał oczy, to znów długiemi szeregi ciemne sosny tylko zasłaniały mi widok wszelki. Na wydmie piasczystym u brzegu rzeki mignęły mi się ze swoją niemiecką, a raczej kolonij fizjognomją – Różyszcze. Gdyby nie Styr, gdyby nie okolica, możnaby się mniemać w jednej z tych osad Chersońskicli i Bessarabskich, w których pracowici Niemcy tak daleko od kraju, za kawałek chleba siedzą. Domy kolonistów tak różne od chat ubogich chłopków naszych, okna ich z firankami, szklarnie drzwiczki do ogródka malwami zakwieconego, wysokie dachy tarcicami kryte; – dziwnie odbijają wśrzód naszego kraju, właśnie jak rośliny obce, którebyś zasiał na grzędzie. Oko zaraz odróżni, co nienasze. Zdaje się, że niemiecki płot nawet inaczej wygląda, a nie powiem, żeby ładniej; może jest lepszy, mocniejszy, wyrozumowańszy, ale czemuś dla nas obcy i niesmaczny. Tak i domy i postaci niemieckie.
Ale już mijamy miasteczko, karczmy, folusze i młyny, a posuwamy się… traktem dalej, tym krajem pośredniczącym między Polesiem a Wołyniem, który więcej już ma charakteru poleskiego niż wołyńskiego. Chwilami piasek dokuczliwie koniom i jadącemu czuć się daje, zda się hamować koła i zatrzymywać wołając – Siedź na miejscu. Gdzieniegdzie wyrwie się pólko z żyłem wcale ładnem, ale pracowicie otrzymanem.
Otoż Holoby pamiętne, zda misie, przejazdem Stanisława Augusta, podobniejsze do miasteczka niż do wsi i z kościołem i cerkwią, z murowanym pałacykiem i starą bramą, na której wierzchołku jeszcze feodalna powiewa chorągiewka. Oto Kowel najnędzniejsze podobno z naszych miast powiatowych, ubogi, czarny, i nawet z pamiątek obrany. Mijajmy go co najprędzej. Za nim. a! długi step piasczysty się wyciąga.
Cierpliwości! cierpliwości! Kraj coraz bardziej ] pusty, a nudniejsze lasy czarno wyściełają się wielką przestrzenią przed nami. Ku Ratnu zbliżając się już mamy zadość drogi, w której nawet żywej duszy na publicznym gościńcu spotkać się nie uda; a tu dopiero zaczyna się owa sławna czteromilowa pustynia, dzieląca Wołyń od Grodzieńskiego, na której granicy stoi dziwnej fiziognomij wici – Samary.
Radbym szczerze opisać nieznośną drogę z Ratna do Dywina, ale wątpię żebym tego dokazać potrafił. Zdaje mi się, że w kraju naszym, nawet u nas, gdzie tyle pustyń jeszcze i tyle dziczy, nic podobnego znaleść niepodobna. Zaledwie Ratno ubogie i liche znikło ci z oczu, gdy już piaski żółte, poplamione sosninką ciemną, poprzecinane brodkami i blotkami, roztwarły ramiona na twe przyjęcie.
Posępne oblicze tej krainy nabawia cię rozpaczą, strachem, nudą; nie myśl jednak pośpieszyć zamknąwszy oczy, i nie naglij ani woźnicy, który ziewa jak ty, ani koni, którym ta droga srożej dopieka od ciebie. Piasek zatrzymuje cię za koła, dalej grzązkie kałuże, dalej jeszcze gorsze groble usiane dla wygody dylami, po których skacze i rzuca nieznośnie powóz; dalej piasek jeszcze, potem korzenie drzew, potem groble znowu, brody znowu. Te cztery mile staną i wydadzą się dziesięcią. Mamy czas przypatrzyć się pustyni, którą żadna wieś, żadna budowa, żadna żywa dusza, żadne zwierzę nawet nie urozmaica. Zdaje się, że wszystko tu wymarło, nawet ptacy i drobne owady. Szorstkie tylko wiszary szelescą w niezmiernych błotach; woda leniwie sączy się po rowach, szumią sosny drzemiące, ziewają żółte piaski.
Ale to piaski, las, groble, błota nawet tutejsze niepodobne są żadnym innym. Jest to dzikość bez wdzięku, bez powabu, bez charakteru, podniesiona do najwyższego stopnia, do nieokreślonej potęgi. Wszystko się spika na wbicie ci tej myśli, że na wieki wieków jechać będziesz tą pustynią, aż do Józefatowej doliny. Piaski kraj nie dozwala ci okiem nawet wybiedz na przód; wjedziesz-li w wydmy żółte, wydadzą ci się nieskończone; w las, zda ci się nieprzebyty; na groblę, myślisz, że nigdy nie dojrzysz ostatka. A niczem oka ubawić, myśli nigdzie zawiesić!
Żebyż drzewo dorodne, żeby kamień choć na drodze kształtem lub wielkością zastanawiający – żeby woda rozległa –; ale nie! drzewa rachityczne wszystkie, kamyki zmielone na otręby, woda czarna, kałużowata i więcej grzęzawisk niż strumieni. Dodajmy, że dla pociechy podróżnego na tych groblach olbrzymich, pełnych dziur, pełnych błota, otoczonych pejsażem godnym piekła; niema ani jednego mostka całego, a wielu braknie kompletnie; dodajmy, że byleby kogo bok lub głowa boleć miała ochotę, tu znajdzie doskonały powód, bo od rzucania powozu nawet zęby powybijać sobie można.
Taką to roskoszną krainą dojeżdża się do wsi Samary, nad jeziorkiem, na szczerym żółtym piasku, między dwiema groblami, bez końca zabudowanej. Fizjognomja lego sioła odpowiada oprawie jego, ramom, w których od wieków spoczywa. Na wydmie stoi karczma, cerkiewka i chaty czarne, smutne, liche, małe, w którychby niejeden Jaśnie Wielmożny swojej psiarni na nocleg nie postawił.
Lud tutejszy tak straszliwie jest brudny, tak nędzny, lak zbiedzony, że kobiet zwłaszcza tutejszym podobnych nie wiem gdzie szukaćby przyszło.
Ale możnaż te stworzenia w łachmanach, w kołpaczkach jakichś, ścierkami uwinionych, z rozczochranemi czarnemi kołtunami, nazwać kobietami?
Z prawdziwą radością powóz rusza od karczmy Samarskiej ku Dywinowi. Tu jeszcze dzielącą nas od niego odległość, po groblach wśród błot nieprzejrzanych i po piasku przebywać musiemy. Ale się cieszym, że nareszcie zbliżamy się do krajów zaludnionych. Otoż i Dywin, wielka wieś, a raczej, nie ubliżając, mieścina. W karczmie sławny gospodarz, gaduła, jakich mało, żyd w całem wyrazu znaczeniu. Przecież, dzięki Bogu, że spocząć można!*.
Z Dywina do Kobrynia; chociażby może cudzoziemiec zapatrując się na lud, nie postrzegł wybitnej między nim a zamieszkującym Wołyń i jego brzegi różnicy. Krajowiec nie może w języku, ubiorze i całej fizjognomji nie widzieć zmiany wielkiej. Inna twarz, inna odzież, czapki krojem różnym, zaprząg jednokonny, ale koń za to lepszy od Wołyńskich drobnych koniąt, szarą siermięgę zastępuje ciemnobrunatna; w ustach tutejszej Rusi już z małorossyjskiego dialektu przejście do białoruskiego widoczne.
Na Wołyniu lud razem pokory ma więcej i hardości. Korzy się aż do bicia czołem panu, a w wejrzeniu wyzywać się go zdaje; tu wieśniak nie lak uniżony, łagodniejszy przecie. Czy obej- -
* Nazwanie Dywin`a zdaje się zapowiadać bardzo starą pogańskich jeszcze czasów osadę. Wiemy o znaczeniu wyrazu Diw, z którego nasze dziw pochodzi, a litewskie Dejwas. Nazwanie wioski sięga mythologicznych Rusi czasów i odnosi się pewnie do nazwy bóstwa. O historyi tej osady nic dowiedzieć się nie mogłem.
ście się właścicieli ziemi wpłynęło na takie wykształcenie ludu? nie wiem. Zdaje się przecie, że pan na Wołyniu musiał być bardziej panem, w Litwie ojcem, więcej i naczelnikiem rodziny raczej, niż właścicielem.
Gdy na Wołyniu wielkie dobra, wielkie folwarki, zabudowania pańskie, stare palące w ruinach i nowe białe fabryki na wielką skalę co krok się spotykają; tu nad drogą witają cię folwarczki otoczone olchami i wierzbami, małe wioseczki, małe domki tylko. Gdzieniegdzie wymknie się z między drzew powabna jodełka, która przypomina ci, żeś w Litwie, ówdzie płotek kamienny, tak malowniczy i wdzięczny, okryty darniną, porosły axamitnemi mchami, mile po kolkach i tynach Wołynia wita oko twoje.