Drżące kadry - ebook
Drżące kadry - ebook
Lata PRL-u nie były łaskawe dla twórców filmowych. Reżyserzy, niczym członkowie sekcji gimnastycznej, musieli nauczyć się wielu akrobatycznych figur, by uniknąć starcia z władzą. Jednocześnie to właśnie w tych trudnych czasach powstały największe polskie dzieła fabularne i dokumentalne, rodzime filmy były popularne za granicą, a gwiazdy kina Polski Ludowej do dziś świecą najjaśniejszym blaskiem.
Krytyk filmowy i dziennikarz Piotr Czerkawski rozmawia z reżyserami, którzy na stałe wpisali się w historię polskiej kinematografii. Jerzy Hoffman, Kazimierz Kutz, Marek Piwowski, Jerzy Antczak, Jerzy Gruza, Marek Piestrak, Wojciech Marczewski, Janusz Kondratiuk, Agnieszka Holland, Krzysztof Zanussi, Magdalena Łazarkiewicz, Maria Zmarz-Koczanowicz i Janusz Zaorski przedstawiają strategie przetrwania w niezbyt przyjaznym czasie i przeprowadzają nas przed trudny okres transformacji. Drżące kadry to dowcipna i barwna opowieść o życiu i duchu tej pozornie szarej epoki.
„Zwycięstwo filmowców tworzących w PRL-u polegało na tym, że flirtowali z rzeczywistością, jednocześnie ją odrzucając. Wygrali z systemem, bo mieli talent. Wygrali, ponieważ wiedzieli, o czym chcą opowiedzieć i kto będzie ich widzem. Podczas lektury „Drżących kadrów” marszczyłem czoło, dziwiłem się, najczęściej jednak uśmiechałem: książka Piotra Czerkawskiego ujawnia bowiem jeszcze jedną, rzadką przypominaną cechę twórców polskiego kina – ich poczucie humoru. To cecha nieobca również autorowi tych fascynujących rozmów.” Łukasz Maciejewski
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-926-3 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozmowa z Jerzym Hoffmanem
Jerzy Hoffman (po prawej) ze współreżyserem Edwardem Skórzewskim (z lewej) i aktorem Adamem Perzykiem (w środku) na planie filmu Gangsterzy i filantropi (1962)
Tadeusz Biernacki / Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny
Swoje wczesne dzieciństwo spędził pan w Gorlicach w Małopolsce. Z czym może nam się kojarzyć to miasto?
Gorlice zasłynęły z bitwy w trakcie I wojny światowej, to tam został przerwany front rosyjski. Od tego momentu Rosjanie nigdy już nie przejęli inicjatywy i stale się cofali. W czasie tej bitwy, zwanej małym Verdun, miasto zostało całkowicie zniszczone. Gorlice to jednak nie tylko wojna. Miasto słynęło ze złóż ropy i z tego, że jego mieszkańcem był wynalazca lampy naftowej – Ignacy Łukasiewicz.
Pańscy rodzice, Zygmunt i Maria Hoffmanowie, byli lekarzami i mieszkali w Gorlicach, ale pan przyszedł na świat w Krakowie.
W 1932 roku, kiedy przyszedłem na świat, moja mama miała już trzydzieści cztery lata. Dzisiaj ten wiek jest zupełnie normalny przy pierwszym porodzie, ale wtedy taka ciąża była uznawana za bardzo późną i niebezpieczną. Postanowiono więc, że mama urodzi mnie w specjalistycznej lecznicy w Krakowie.
Poród rzeczywiście okazał się skomplikowany?
Widocznie przeczuwając, że nadchodzą ciężkie czasy, nie bardzo spieszyłem się na ten świat, potrzebowałem kilku mocnych klapsów, żebym zaczął wrzeszczeć, a tym samym oddychać. Później też nie było łatwo, bo marzec, w którym się urodziłem, był bardzo mroźny i podróż koleją z Krakowa do Gorlic wiązała się ze sporym ryzykiem. Moja mama wspominała, że kolejarz co jakiś czas podchodził do niej i pytał: „Czy to dziecko jeszcze żyje?”. Gdy myślę o tym dziś, to w tej podróży i zamieci widzę zapowiedź przyszłych losów naszej rodziny.
W 1939 roku, w momencie wybuchu II wojny światowej, miał pan siedem lat.
Już w sierpniu wojna wisiała w powietrzu. Wszędzie były plakaty z hasłami o potędze naszej armii. Po domach szyto maski gazowe (po I wojnie światowej wszyscy obawiali się wojny gazowej), zaklejano też paskami szyby okienne, żeby nie wypadły podczas wybuchów. Moi rodzice okazali się przewidujący na tyle, że już w sierpniu mieliśmy spakowane najpotrzebniejsze rzeczy i w każdej chwili byliśmy gotowi do wyjazdu.
Kiedy ostatecznie opuściliście Gorlice?
1 września, natychmiast po wybuchu wojny. Pacjenci rodziców – kolejarze – pomogli mnie, rodzicom i dziadkom ze strony ojca dostać się do przepełnionego pociągu, który ruszał na wschód Polski. Chcieliśmy dotrzeć do Tarnopola, gdzie mieszkali nasi krewni.
Dlaczego postanowiliście uciekać akurat na wschód?
Wszyscy wierzyli, że nasza silna armia zatrzyma Niemców i nie pozwoli im dojść na Kresy. Tym bardziej że mieliśmy tak potężnych sojuszników jak Francja i Wielka Brytania…
Co pamięta pan z waszej podróży?
Zatrzymujący się wśród pól pociąg, gwizdki parowozu, nadlatujące nisko samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach, ucieczkę z pociągu w pola. Właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem trupy i sceny jak z kroniki filmowej: matkę rozpaczającą nad ciałem dziecka, dzieci, które trudno było oderwać od martwych rodziców.
Ostatecznie udało się wam dotrzeć do Tarnopola?
Tak, nie pamiętam już nawet, jak tam dojechaliśmy. Zatrzymaliśmy się u krewnych w przepełnionym mieszkaniu, do którego zjeżdżała bliższa i dalsza rodzina. Widziałem wkroczenie Armii Czerwonej, czołgi z czerwonymi gwiazdami i obręczami na wieżach. W pierwszej chwili ludzie naiwnie myśleli, że to sojusznicy, którzy pomogą nam walczyć z Niemcami…
Jakie wrażenie zrobili na panu radzieccy żołnierze?
Pamiętam, że cała ta armia pachniała dziegciem, którym były wysmarowane buty, pasy i wszystko to, co miało skórę. Na piersiach żołnierzy brzęczały różne odznaczenia, co sprawiało, że wyglądali jak bohaterowie wielu wojen. Tak naprawdę były to tylko sprawności, takie jak u nas nosili harcerze: pierwszej pomocy, skoczka spadochronowego i tak dalej. Mali Ukraińcy biegali za nimi i krzyczeli: „Towarisz, dajcie zwiztku”, bo chłopcy chcieli wtedy mieć gwiazdki.
Jak potoczyły się dalsze losy waszej rodziny?
Rodzice dostali pracę w Daszawie koło Stryja, która była centrum polskiego gazownictwa. Tam poszedłem do drugiej klasy, a właściwie drugi raz do pierwszej, bo wszystkich nas, nieznających języka ukraińskiego, cofnięto o jedną klasę. Co niedzielę pod polskim cmentarzem katolickim, znajdującym się na dość stromym zboczu, spotykali się chłopcy polscy i ukraińscy. Ci, którzy przyszli pierwsi, zajmowali pozycję na górze, a gdy zjawiali się drudzy, zaczynały się połajanki, potem w ruch szły kamienie lub grudy śniegu, w zależności od tego, jaka była pora roku, a na końcu pięści.
Którąś z tych bójek zapamiętał pan szczególnie?
Było to w czerwcu 1940 roku. Ukraińców tym razem było więcej, wygrali z nami i zamknęli mnie w kaplicy cmentarnej, razem z leżącym tam nieboszczykiem, po którego twarzy łaziły duże niebieskie muchy. Siedziałem w kącie przerażony, okno było otwarte, ale żeby się wydostać, musiałem przeskoczyć przez tego trupa… Nie wiem, jak długo tam siedziałem, ale w końcu z rozpaczy, wściekłości, głodu byłem tak zdeterminowany, że go przeskoczyłem. Szybko pobiegłem do domu, a tam funkcjonariusze NKWD ładowali już dziadków do ciężarówki.
Całą rodziną zostaliście wywiezieni na Syberię.
Rodziców wzięli tego samego dnia z zebrania lekarskiego w Stryju. Gdyby nie matka, która – historię znam z opowieści ojca – obejmując buty jakiegoś naczelnika, wybłagała, żeby nas połączono, to zostalibyśmy wywiezieni w różne miejsca i moglibyśmy się już nigdy więcej nie spotkać. Na szczęście pojechaliśmy jednak razem. Po trzech tygodniach jazdy wagonem towarowym, z latryną w podłodze i pryczami, dowieziono nas do rzeki Ob. Potem przesiedliśmy się na barki. Płynęliśmy trzy doby Obem, a później dopływem Obu – Czułymem, aż w końcu wyładowano nas w tajdze.
Gdzie zostaliście ostatecznie osiedleni?
Był to typowy łagier w głębi tajgi, w którym zachowały się wieże wartownicze, resztki drutów kolczastych i baraki mieszkalne. Naczelnik obozu powitał nas na placu apelowym słowami: Nikagda i nigdie nie ujediesz, priwikniesz, nie priwikniesz – zdochniesz. Czyli: „Nigdy i nigdzie stąd nie wyjedziesz, przyzwyczaisz się, nie przyzwyczaisz się – zdechniesz”. Wielu ludzi zginęło przy wyrębie lasu. Drzewo trzeba umiejętnie podciąć przed spiłowaniem, żeby upadło we właściwym kierunku. Jeśli się tego nie zrobi, drzewo się rozszczepia i może runąć na człowieka, miażdżąc mu głowę. Mało kto spośród zesłańców miał wcześniej styczność z wyrębem lasu, więc pierwsze miesiące na Syberii to były pogrzeby, pogrzeby i pogrzeby…
Niebezpieczeństwo wzmagała zapewne surowa syberyjska aura.
Krótkie, upalne lato i długa, bardzo mroźna zima. Na przedwiośniu – buran, wicher połączony ze śnieżycą. Jeśli ktoś znalazł się na drodze w czasie buranu, ginął. Ze względu na burany drzwi we wszystkich domach na Syberii otwierają się do środka – gdyby nie to, w przypadku zasypania domu nie można by było się z niego wydostać.
Jedną z osób, które nie przetrwały zesłania, był pański dziadek.
Pewnego razu, w czasie zimy, dziadek niósł wodę do domu. Musiał przejść przez lodową drogę, ale zbliżał się transport drewna, więc nie chcąc czekać, dziadek pobiegł i przeskoczył drogę. Poślizgnął się, upadł, oblał wodą. Zapalenie płuc. Organizm walczył przez dwa tygodnie… Uwielbiałem dziadka, więc ta śmierć stała się dla mnie największą traumą, jaką przeżyłem. Późniejsze śmierci babci, ojca, matki czy żony były dla mnie dramatem, ale żadna z nich nie wstrząsnęła mną tak jak tamta.
Sytuacja Polaków na Syberii zmieniła się po agresji Niemiec na Związek Radziecki.
Doszło do podpisania paktu Sikorski–Majski. Z zesłańców staliśmy się nagle sojusznikami i mogliśmy opuścić miejsce pobytu.
Mogliście wyjechać, gdzie tylko chcieliście?
Nie. Sporządzono długą listę miejsc, do których udać się nie było wolno, a na tej liście znajdowały się wszystkie miasta europejskie. Większość ludzi ruszyła do Azji Środkowej. Tam organizowała się armia Andersa, było ciepło, były warzywa i owoce. Niestety, wkrótce po przybyciu tysiące Polaków zachorowały i zmarły na krwawą biegunkę – szpru. My również chcieliśmy wyjechać do Azji Środkowej, ale ostatecznie nigdy tam nie dotarliśmy.
Dlaczego?
Gdy przybyliśmy do Nowosybirska, skąd mieliśmy ruszyć w dalszą drogę, delegat rządu londyńskiego zwrócił się do rodziców, by udali się do Kraju Ałtajskiego, gdzie w leśnych posiołkach przebywało wielu Polaków, a nie było ani jednego lekarza.
Co wydarzyło się później?
Nastąpiło zerwanie stosunków polsko-sowieckich i marzenia ojca o dołączeniu do armii Andersa spaliły na panewce. Dopiero w 1943 roku ojciec poszedł na front w szeregach dywizji imienia Kościuszki, a matka została jedyną lekarką na dwadzieścia siedem leśnych uczastków. Wyjeżdżała na dwa, cztery tygodnie, niekiedy nawet na pięć. Przed wyjazdem zadawała mi do nauczenia się na pamięć spore fragmenty Pana Tadeusza, Grażyny, Konrada Wallenroda. Do dziś mogę wyrecytować część tych tekstów.
Dlaczego dla mamy było tak ważne, by poznał pan polską twórczość?
W ten sposób uczyła mnie języka polskiego. Mama nigdy nie straciła wiary w to, że wrócimy do Polski, więc chciała, żebym znał polską literaturę i historię. Nie chciała, abym po powrocie był outsiderem. Matce zawdzięczam bardzo wiele. Ojciec powiedział mi kiedyś: „Pamiętaj, jeśliśmy przeżyli Syberię, jeżeli dane nam było wrócić do Polski, to zawdzięczamy to matce”. Ona była naprawdę wielką patriotką. Zobowiązała mnie, bym raz w tygodniu chodził do oddalonego o dziesięć kilometrów polskiego domu starców i recytował polskie wiersze. Aby tam dotrzeć, trzeba było iść samotnie przez tajgę, co – nieważne czy zimą, czy latem – jest dość upiorne, zwłaszcza jak ma się jedenaście lat. Ale zaciskałem zęby i szedłem, bo wiedziałem, że ci ludzie czekają na mnie. Jakże aktualnie brzmiały wówczas Alarm dla miasta Warszawy, Bagnet na broń czy strofy epilogu Pana Tadeusza: „O Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie złożona…”. Każda moja wizyta była dla tych ludzi ogromnym przeżyciem.
Wygląda na to, że pańskie dzieciństwo nie należało do typowych.
Bardzo szybko wydoroślałem. Już jako jedenastoletni chłopiec musiałem się nauczyć kopać, sadzić, zbierać kartofle, rąbać drewno, żeby przygotować je na opał, siać proso. Nauczyłem się też grać w karty i oszukiwać, a niedługo po tym, gdy ojciec poszedł na front, wypiłem pierwszego „pierwacza”, czyli mocny samogon, wypaliłem pierwszego skręta, otrzymałem cios nożem, nauczyłem się bić ołowianą płytką. W wieku trzynastu lat byłem już po pierwszej kobiecie, a właściwie to nie ja ją miałem, tylko ona miała mnie – była to starsza siostra mojego kolegi.
A jak traktowali pana rówieśnicy?
W Kraju Ałtajskim wielokrotnie zmienialiśmy miejsce zamieszkania, tym samym często zmieniałem szkołę. Wiedziałem, że skoro jestem nowy, a do tego Polak, na długiej przerwie chłopcy rzucą się na mnie. Stawałem w kącie, by osłonić plecy, pozwalałem napastnikom podejść jak najbliżej, bo wiedziałem, że z bliska cios jest słabszy, i biłem z góry, w głowy, pięścią jak obuchem. A że Pan Bóg dał mi silne pięści, wystarczyło jedno uderzenie na każdego. A jak jeszcze okazywało się, że nie tylko walę jak cholera, ale i dobrze się uczę, to w krótkim czasie wybierano mnie na przewodniczącego klasy.
Gdy słucham o tych wszystkich pańskich barwnych przygodach, zastanawiam się, czy nigdy nie chciał pan zrobić o nich filmu?
Co nieco pokazałem w filmie Do krwi ostatniej… (1978). W żadnym filmie fabularnym nie widziałem jednak tego, co widziałem w życiu – wynędzniałych ludzi ze świecącymi się z głodu oczami.
Syberyjskie trudy ostatecznie dobiegły końca. Kiedy panu i pańskiej rodzinie udało się wrócić do Polski?
Rodziny oficerów miały pierwszeństwo w powrocie do kraju. Wojna skończyła się w maju roku 1945, a w czerwcu wraz z matką (babcia, która towarzyszyła nam od początku wywózki, nie dożyła tego czasu) byliśmy już w Polsce.
Pamięta pan swoje pierwsze odczucia po powrocie?
Warszawa była cała w gruzach, ale z okna pociągu w drodze z Moskwy widziałem tyle ruin i pogorzelisk, że to nie zrobiło już na mnie wielkiego wrażenia. Dużo większym przeżyciem był dla mnie widok licznych straganów z białymi bułkami, z białym chlebem, z mięsem, z kiełbasą, których nie widziałem od pięciu lat. Pamiętam pierwszy dźwięk, który wpadł mi w ucho: „Paaapierosy swojaki! Paaaaapierosy swojaki!, „Aaaaaamerykańska guma do żucia!!!”, „»Gaaazeta Ludowa«, pismo premiera Mikołajczyka!”. Wszyscy wkoło mówią po polsku, wszędzie polskie flagi! Jestem w Polsce! Coś niewyobrażalnego.
Co było dalej?
Wysiedliśmy na Pradze. Gdy wychodziłem z wagonu, miałem na sobie zgniłozielony mundur z darów UNRRA, wygrane w karty rosyjskie buty z cholewami w „harmoszku” i pas z klamrą, a na głowie rosyjską czapkę – kiepkę. Zobaczył mnie praski „Antek” i myśląc, że jestem Ruskiem, jak mi nie przyładował! Nigdy nie zapomnę tego, że ścisnęło mnie wtedy w gardle i wykrztusiłem z siebie tylko: „Ty co? Swojego bijesz?”. A potem huknąłem go pięścią z całej siły, aż odleciał kawałek, zobaczył, że leci mu krew, zerwał się i uciekł. Właśnie tak wyglądał mój pierwszy krok na polskiej ziemi po pięciu latach przerwy.
Potem zapewne chciał pan odnaleźć ojca?
Już w drodze do Warszawy dowiedzieliśmy się, że w Siedlcach stacjonują jakieś jednostki 1 Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, do której należał ojciec. Ludzi wysiadających w Siedlcach poprosiliśmy, żeby przekazali wojsku, że rodzina majora Zygmunta Hoffmana wróciła do Polski. Wtedy takie sprawy traktowano bardzo poważnie. Wszędzie na gruzach były dziesiątki karteczek: „Żyję, jestem tu i tu”, w Polsce każdy kogoś szukał, a zwłaszcza w Warszawie. Na Dworcu Wschodnim, gdzie mieścił się urząd repatriacyjny, spędziliśmy trzy doby. W pewnej chwili, gdy szedłem obok wysokiej rampy, zobaczyłem, że po tej rampie idzie ojciec. Nigdy wcześniej ani potem nie skoczyłem na taką odległość. W innych okolicznościach pewnie bym się zabił, ale widok ojca skumulował we mnie tak niesamowitą energię, że jakimś cudem wskoczyłem na rampę, a ojciec złapał mnie w ramiona.
Rodzina była więc połączona. Gdzie potem zamieszkaliście?
Na początku w Siedlcach. Kwatera ojca mieściła się w budynku szpitalnym batalionu sanitarnego. Szpital pełen był rannych. W Siedlcach dowiedzieliśmy się, że niemal cała nasza rodzina, która pozostała na terenach zajętych przez Niemców, zginęła w Holokauście. Tak więc paradoksalnie wywózka na Syberię ocaliła mi życie.
Długo zostaliście w Siedlcach?
Do grudnia 1945 roku. Ojca przeniesiono wtedy do Bydgoszczy, gdzie zacząłem się uczyć w gimnazjum imienia Waryńskiego, dziś – Norwida.
Jak odnalazł się pan w nowym mieście?
Bydgoszcz była niemal nietknięta przez wojnę. W szkole wspaniali przedwojenni profesorowie. Latem 1946 roku wstąpiłem do harcerstwa. Byłem szczęśliwy. Po kilku miesiącach wezwał mnie do siebie drużynowy i powiedział: „Niestety nie możesz być w polskim harcerstwie, ponieważ jesteś Żydem”. Poczułem się, jakby ktoś dał mi obuchem w łeb. Pod wpływem tych doświadczeń po kilku dniach zapisałem się do Związku Walki Młodych.
A skąd w pana życiu wzięła się sztuka?
W liceum zacząłem pisać wiersze, a na moje nieszczęście zaczęto je drukować.
Dlaczego sądzi pan, że były słabe?
Kiedyś mama przypadkowo przeczytała jeden z nich i zmierzyła mnie takim spojrzeniem, że od razu wiedziałem, że nigdy więcej nie napiszę żadnego wiersza.
Skoro nie wyszło z poezją, to czym zajął się pan później?
Dowiedziałem się o konkursie na słuchowisko radiowe dotyczące bitwy pod Lenino. Napisałem scenariusz inspirowany opowieściami ojca i proszę sobie wyobrazić, ten konkurs wygrałem. Potem zacząłem brać lekcje u mieszkającego w sąsiedztwie reżysera teatralnego – pana Muskata – i przygotowywałem kompilacje słowno-muzyczne do widowisk świetlicowych.
A skąd w tym wszystkim wzięło się kino?
Siedzieliśmy kiedyś w parku Kochanowskiego z moim przyjacielem – niestety nieżyjącym już Jarkiem Szymkiewiczem, fantastycznym polonistą i krytykiem teatralnym – i zastanawialiśmy się, jakie wybrać studia, żeby nie musieć pracować od ósmej do czwartej. No i wtedy wymyśliłem sobie film. Z tym że w tamtych czasach do łódzkiej Filmówki można było zdawać tylko po ukończonych wcześniej innych studiach.
Ostatecznie rozpoczął pan studia w Wszechrosyjskim Państwowym Uniwersytecie Kinematografii w Moskwie (WGIK).
Ponieważ byłem aktywistą i członkiem zarządu wojewódzkiego Związku Młodzieży Polskiej w Bydgoszczy, poszedłem do przedstawicieli władz Związku i usłyszałem, że dostanę poparcie, ale pod warunkiem, że wybiorę studia polityczne. Nie bardzo się na to pisałem, ale dowiedziałem się, że w Moskwie istnieje Instytut Marksizmu i Leninizmu – wyższe studia wieczorowe dla pracujących. Wiedząc, że to nie jest normalna uczelnia i że na pewno mnie na nią nie przyjmą, napisałem podanie do zarządu: „Proszę o skierowanie mnie do Instytutu Marksizmu i Leninizmu w Moskwie, a jeśli to okaże się niemożliwe, do Wszechzwiązkowego Państwowego Instytutu Kinematografii”.
Wszystko potoczyło się zgodnie z pańskim planem?
Długo nie przychodziła żadna odpowiedź, ale w końcu dostałem wezwanie na egzamin konkursowy do Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie. Pojechałem i wszystko szło świetnie tak długo, jak sprawy dotyczyły wiedzy ogólnej, literatury polskiej, języka rosyjskiego i wiedzy politycznej. Ale gdy doszło do tematów dotyczących bezpośrednio filmu, historii kina i reżyserii, było już o wiele gorzej.
Jak więc udało się panu dostać na studia?
W pewnym momencie przewodniczący komisji, mężczyzna w okularach z bardzo grubymi szkłami, wziął z niesmakiem moje papiery, popatrzył na mnie i spytał: „Hoffman, Hoffman… A Zygmunt Hoffman z pierwszej dywizji to nie pański krewny?”. Odpowiedziałem: „To mój ojciec, ale o co chodzi?”. Okazało się, że przewodniczącym komisji był wspaniały operator i reżyser Stanisław Wohl, bliski przyjaciel ojca z frontu. Gdy więc pytają mnie dziś, jak dostałem się na studia, odpowiadam: przez kumoterstwo.
Jak wspomina pan same studia?
Na naszym roku studiowali przedstawiciele szesnastu narodowości. Mieliśmy bardzo dobrych pedagogów – byli wśród nich świetni aktorzy, reżyserzy, montażyści będący najbliższymi współpracownikami Eisensteina. Zajęcia były bardzo intensywne, próby często kończyły się po dwunastej w nocy. Wtedy zamykano metro, więc niekiedy nocowaliśmy w garderobach. Nie mieliśmy jednak prawa narzekać. Nasz mistrz, gruziński reżyser Michaił Cziaureli, powtarzał: „Zawód reżysera filmowego stoi na drugim miejscu pod względem wyczerpania organizmu po lotniku wyczynowcu. Kto nie wytrzymuje psychicznie albo fizycznie, niech zmieni zawód. Jak ktoś chce pracy w komfortowych warunkach, proszę, niech idzie do teatru. W filmie będziecie mieli przeciwko sobie wszystko: kaprysy przyrody, braki w organizacji produkcji. Musicie być na to przygotowani psychicznie i fizycznie”.
Pobyt w Moskwie kojarzy się panu wyłącznie z rygorem i ciężką pracą?
Zdecydowanie nie. Razem z Edkiem Skórzewskim, z którym studiowaliśmy na jednym roku, a później nakręciliśmy wspólnie wiele filmów, robiliśmy różne głupoty. Kiedyś na długiej przerwie wygłosiłem przemówienie o autorstwie: „Jak wiadomo, naród rosyjski wydał najwybitniejszych uczonych i jest autorem niemal wszystkich wynalazków. Na przykład radio wynalazł Popow, a klatkę schodową Schodow. Wraża propaganda mówi, że onanizm został wymyślony przez uczonych zachodnich, ale to nieprawda. Wynalazcą onanizmu był rosyjski uczony Onanow”. Potem mówiłem jeszcze o uprzywilejowanej pozycji inteligenta kosztem ślusarza i brukarza, którzy muszą używać szorstkich, spracowanych rąk, i inne bzdury tego typu, przez całą długą przerwę. Proszę sobie wyobrazić, że choć był rok 1951 i sam środek stalinizmu, nikt na mnie nie doniósł!
Pamięta pan jeszcze jakieś inne wygłupy?
Cały nasz instytut skierowano na pogrzeb Stalina. W straszliwym ścisku na placu Trubnym, który potem nazwano Trupnym, zaduszono kilkadziesiąt osób. Nasz instytut wycofano. Ale my z Edkiem Skórzewskim i Węgrem Istvánem Deákiem postanowiliśmy, że musimy koniecznie zobaczyć Iosifa Wissarionowicza w trumnie. Jako delegacja nieistniejącego kraju, mówiąc mieszanką nieznanego języka i straszliwie łamanego rosyjskiego, przeszliśmy od tyłu przez wszystkie przeszkody – barykady, samochody, kontrole – a było tego pełno, co kilkadziesiąt metrów. Doszliśmy do miejsca, gdzie oddano nam honory, wpuszczono do środka, zapalono reflektory i włączono kamery. Stanęliśmy na baczność przed otwartą trumną, orkiestry grały na przemian marsze żałobne Chopina i Czajkowskiego, postaliśmy dłuższą chwilę, skłoniliśmy się i wyszliśmy. A potem – na wypadek, gdyby ktoś zorientował się, co zrobiliśmy – uciekaliśmy gdzie pieprz rośnie. Takich sytuacji było więcej. Trzeba przyznać, że robiliśmy rzeczy, które się w pale nie mieściły.
Po studiach wróciliście do Polski.
Tutaj też nie opuszczała nas fantazja. Gdy jakiś urzędnik wiózł nas starym amerykańskim samochodem z Centralnego Urzędu Kinematografii do wytwórni na Chełmskiej, siedzieliśmy z tyłu, rozparci, tacy wielcy filmowcy. Paliliśmy papierosy i strzepywaliśmy popiół tam, gdzie powinna być popielniczka, ale popielniczki nie było! Nagle zaczęło się potwornie dymić, przerażony kierowca dodał gazu, a jak dodał gazu, to dymiło się jeszcze bardziej. Przyjechaliśmy do wytwórni w kłębach dymu, więc od razu zrobiło się zbiegowisko, była nawet straż pożarna. No, nie można powiedzieć, że przyjechaliśmy bez efektu.
Zapewne w Polsce wciągnęło pana legendarne życie towarzyskie.
Chodziło się wtedy do Kameralnej, gdzie nie wpuszczano bez marynarki. Jeśli jej nie miałeś, jedynym wyjściem było danie w łapę szatniarzowi, który zawsze trzymał jakąś w pogotowiu. W Kameralnej każdy miał swój rewir. W jednym zasiadali tak zwani „prywaciarze”, w drugim cudzoziemcy, w trzecim kurwy i złodzieje. Artyści siedzieli przy barze. Przez cały wieczór rewiry nie łączyły się ze sobą. Nawet na parkiecie każdy znał swoje miejsce. Dopiero jak pod sam koniec orkiestra zaczynała grać walczyka Wszystkie rybki śpią w jeziorze, na parkiet wchodzili wszyscy i – trzymając się za ręce – ten jeden taniec tańczyli razem w kółeczku.
Gdzie jeszcze się chodziło oprócz Kameralnej?
Naszą mekką był SPATiF. Pracowało tam dwóch szatniarzy – Adaś i Franek. Ten drugi pożyczał klientom pieniądze i grał z nimi w numerki, przeszedł do legendy, nazywano go królem SPATiF-u. Na jego pogrzebie zjawił się taki tłum, że wyglądało to, jakby chowano jakiegoś dygnitarza. Na tablicy nagrobnej zobaczyłem, że Franek naprawdę nazywał się Król – Franciszek Król. W SPATiF-ie najlepsze było to, że przychodziło się tam nie tylko na wódkę, ale też po to, żeby porozmawiać o książkach i filmach, omawiać scenariusze, projekty. Pojawiali się tam tłumnie aktorzy po premierach, niektórzy artyści, na przykład Stanisław Wohl, mieli tam swój stolik. Do SPATiF-u przychodzili też zdymisjonowani dygnitarze partyjni, bo traktowali to jak odruch kontestacji.
W SPATiF-ie miały znaczenie poglądy polityczne?
Nie. Nikogo z nas nie interesowały. Podział był tylko taki: jeśli jesteś w porządku, zawsze znajdzie się dla ciebie kieliszek wódki, nawet jeżeli nie masz pieniędzy, a jak nie jesteś w porządku, to po prostu won! Wszystko to skończyło się dopiero w stanie wojennym, kiedy polityka mogła podzielić całe rodziny.
Fascynuje mnie to, że w SPATiF-ie można było się napić, nawet gdy nie miało się pieniędzy.
Któregoś dnia poszliśmy tam z Edkiem Skórzewskim właśnie z takim zamiarem – chcieliśmy pożyczyć forsę od Frania. Ale SPATiF był z jakiegoś powodu zamknięty. No to poszliśmy do Złotej Rybki, lokalu na Nowym Świecie, naprzeciwko Komitetu Centralnego. Zamawiamy ćwiartkę i czekamy na boże zmiłowanie, bo nie mamy ani pieniędzy, ani perspektyw, żeby je mieć. Wreszcie otwierają się drzwi, wchodzi pięciu czy sześciu facetów w garniturach, z teczuszkami, typowi urzędnicy. Są już mocno wcięci, proszą o szampana. Kelner pyta: francuski czy rosyjski? Oni na to, że francuski. Wypijają szybko pierwszą butelkę, zamawiają następną, a my – pomimo że butelka była zawinięta w serwetkę – poznajemy, że to sowietskoje szampanskoje. Czwarta i piąta butelka to było już polskie „perliste”. Zapłacili za pięć butelek francuskiego szampana. Jak tylko wyszli, wołamy kelnera, zamawiamy pół litra i śledziki, po czym mówimy: „Tylko wie pan, nie mamy pieniędzy”. Kelner się zaśmiał, że chyba żartujemy, a ja na to: „Tak jak pan żartował z tymi francuskimi szampanami”. W tym momencie na drzwiach pojawiła się tabliczka „Zamknięte” i nastąpiło „stoliczku, nakryj się”.
Zdarzało się, że alkohol wspomagał pańską kreatywność?
Raz, pracując nad Panem Wołodyjowskim (1969), nakręciliśmy z operatorem, Jurkiem Lipmanem, jedną dużą scenę na lekkim rauszu. Pięknie nam się pracowało… Ale jak zobaczyliśmy materiał – spojrzeliśmy na siebie i spuściliśmy głowy. Od tej chwili już nigdy nie łączyłem alkoholu z pracą – nauczyłem się, że jest czas połowu ryb i czas suszenia sieci.
Skoro mowa o Panu Wołodyjowskim, jak to się stało, że pozwolono panu zrealizować tak rozbudowany i kosztowny film?
Po ukończeniu filmu fabularnego Trzy kroki po ziemi (1965) uznaliśmy z Edkiem Skórzewskim, że po zrobieniu razem dwudziestu siedmiu filmów dokumentalnych i trzech fabuł powinniśmy się rozstać. Każdy z nas musiał udowodnić, że potrafi kręcić filmy samodzielnie. Edek zrobił bardzo dobry dokument o szkole lotniczej, Refleks, 023… (1966), ja nakręciłem dokumentalny Jarmark cudów (1966), a potem fabularnego Ojca (1967) z Tadeuszem Fijewskim, za którego dostałem Nagrodę Przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji, co dawało mi właściwie carte blanche na następny film. Wtedy mogłem się pokusić o Pana Wołodyjowskiego.
Dlaczego ekranizowanie Trylogii zaczął pan akurat od tego filmu?
Ogniem i mieczem w ogóle nie wchodziło w rachubę, bo podlegało całkowicie cenzurze. Natomiast Potop miał być zrealizowany przez Aleksandra Forda. Jedyną wolną częścią był więc Wołodyjowski. I chociaż Ford torpedował ten pomysł, to mimo wszystko się udało.
Czas pracy nad Wołodyjowskim przypadł na okres antysemickiej nagonki roku 1968.
W czasie zdjęć miałem rewizję w domu, rewizję w hotelu, przesłuchania trwające do trzeciej, czwartej nad ranem… Gdy byłem już tym wszystkim mocno zmęczony, spytałem tego przesłuchującego, o co mnie w ogóle oskarżają. Podał jakiś błahy pretekst, ale wiadomo było, że tak naprawdę chodzi o moje pochodzenie.
Dał im pan do zrozumienia, że o tym wie?
W pewnym momencie zadałem konkretne pytanie: „Chcecie, żebym wyjechał?”. Przesłuchujący spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „No, wreszcie zrozumiał”. A ja mówię wtedy: „Dobrze! Skończyłem studia w Moskwie, a moja żona Walentyna jest obywatelką sowiecką. Wyjadę do Związku Radzieckiego”. Słysząc to, facet zbaraniał – tak głupiej miny nie widziałem w całym swoim życiu. Potem dali mi spokój, i dobrze, bo wcale nie chciałem wyjeżdżać.
A czy miał pan jakieś atrakcyjne propozycje zawodowe z zagranicy?
Po sukcesie Pana Wołodyjowskiego we włoskich kinach zostałem zaproszony do Rzymu, do słynnego studia Cinecittà, gdzie Pasolini kręcił akurat Medeę (1969) z Marią Callas. Pewien włoski producent chciał, żebym nakręcił Córkę kapitana według Puszkina albo Kuriera carskiego według Verne’a. Proponowany kontrakt w dolarach był w naszych warunkach niewyobrażalny. Ale ja chciałem zrobić Potop.
Ostatecznie dopiął pan swego i odniósł z Potopem (1974) kolejny sukces, zwieńczony tym razem nominacją do Oscara.
Po nominacji zaproponowano mi pozostanie w Hollywood. Wraz z – nieżyjącą już dziś – ówczesną żoną, Walentyną, rozważaliśmy to przez całą noc. Dla niej, która i tak nie mieszkała w ojczyźnie, kolejna emigracja nie byłaby problemem, ale mimo to – w czym objawiła ogromny takt i mądrość – nie naciskała na mnie. Wtedy nikt nie przewidywał upadku komunizmu, więc pozostanie w Stanach oznaczało, że nigdy więcej nie zobaczę rodziców, przyjaciół, Polski.
Czy ekranizacje Trylogii spodobały się pańskiemu ojcu, który zaraził pana miłością do Sienkiewicza i przysyłał panu jego książki z frontu?
Rodzice początkowo chcieli, żebym studiował medycynę, dopiero gdy zaczęliśmy dostawać z Edkiem nagrody za filmy dokumentalne i zrobiliśmy Gangsterów i filantropów (1962), uwierzyli, że mogę zostać artystą. Natomiast największym przeżyciem był dla nich właśnie Potop. Ojciec oglądał go kilka razy i był wtedy najszczęśliwszy na świecie.
Jak to się stało, że tuż po sukcesie Potopu całkowicie zmienił pan front i nakręcił film taki jak Trędowata (1976)?
Gdy wróciłem ze Stanów, miałem poczucie, że cała polska krytyka oczekuje, że znowu zrobię jakieś superkino. Zastanawiałem się, co by tu wymyślić, żeby zrzucić z siebie tę presję. I wymyśliłem Trędowatą. Mieczysław Wojtczak, szef kinematografii, zaaprobował temat, a ja zacząłem rozglądać się za scenarzystą. Zwróciłem się do mojego przyjaciela Stanisława Dygata, a on się zgodził, ale – jako prawdziwy inteligent – uznał, że nie da się napisać poważnego scenariusza na podstawie Mniszkówny, i zrobił z tego pastisz.
Panu się to nie spodobało.
Po pierwsze, uważałem, że cały ten kicz u Mniszkówny jest w języku i stylu, a nie w fabule. A po drugie, pytałem sam siebie, dlaczego miałbym się śmiać z nieszczęśliwej, niespełnionej miłości? Przecież różnice klasowe i finansowe, które sprawiają, że dwoje kochających się ludzi nie może ze sobą być, to temat aktualny też dzisiaj.
Ostatecznie dopiął pan swego i zrobił film bez udziału Dygata.
Krytyka mnie zmasakrowała, ale widzowie walili na film drzwiami i oknami.
A pan zasmakował w melodramatach, bo później nakręcił jeszcze Znachora (1981) i Piękną nieznajomą (1992).
Przedtem była epopeja wojenna Do krwi ostatniej…, a po niej rozpocząłem przygotowania do filmu Monte Cassino. Niestety, projekt nie doszedł do skutku. A jednak najbardziej cenię Znachora. Żałuję, że wszedł na ekrany w bardzo niedobrym okresie. Był rok 1981 – wieczorem kończyliśmy nagrywanie muzyki, a następnego dnia obudziliśmy się już w stanie wojennym…
Znachor bardzo spodobał się za granicą.
Kiedy aktorzy – Jerzy Bińczycki i Anna Dymna – pojechali promować film w Skandynawii, ludzie nosili ich na rękach. Sale pękały w szwach także w Sojuzie, „demoludach” i na Dalekim Wschodzie. W Znachorze zakochali się też specjaliści od medycyny naturalnej, medycyny Wschodu. W tym środowisku ten film stał się wręcz jakimś sacrum.
Ogromny sukces w kraju odniósł pan jeszcze wiele lat później – za sprawą Ogniem i mieczem (1999). Ciekaw jestem natomiast, który z pańskich filmów uważa pan za najbardziej niedoceniony?
Do krwi ostatniej…, gdzie po raz pierwszy poruszyliśmy sprawę Katynia. W jednym z dialogów padły słowa: „A jeśli to prawda?”. „Niemożliwe”. „A jeśli to jednak prawda…?”. Ktoś zwrócił na to uwagę, rozpętało się piekło. Po dwóch tygodniach wyświetlania film zdjęto z ekranów i przemontowano.
W pańskim życiu sukcesów było jednak dużo więcej niż porażek.
Miałem sporo farta. Choćby w tym, że zawsze dużą rolę w moim życiu odgrywały kobiety. Począwszy od matki, przez drugą żonę Walentynę, aż po córkę – Joannę, która mieszka w Stanach, pracowała w zespole odpowiedzialnym za powstanie macintosha i jest moją dumą. Szczęście pozwoliło mi też trafić u schyłku życia na moją obecną żonę – Jagodę, na której mogę całkowicie polegać i dzięki której jestem swobodny i odprężony.
Z naszej rozmowy wyłania się obraz kogoś, kto zmagał się z przeciwnościami losu, ale dziś czuje się spełniony.
Cóż… Ktoś kiedyś powiedział mi, że gdybym urodził się w Ameryce, zbiłbym na swoich filmach fortunę. Być może. Ale czy miałbym tak ciekawe życie?Syndrom Kutza
Rozmowa z Kazimierzem Kutzem
Kazimierz Kutz na planie filmu Sól ziemi czarnej (1969)
Jerzy Troszczyński / Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny
Należał pan do jednego z pierwszych roczników, które ukończyły łódzką Szkołę Filmową (1953). Jak wspomina pan swoje studia?
Byliśmy z kolegami niesamowicie naładowani energią ze względu na to, że udało nam się przeżyć wojnę. Prawie wszyscy, również artyści, poginęli, więc mieliśmy poczucie, że nie musimy być wierni żadnej tradycji i wszystko nam wolno.
Doświadczenie wojny sprawiło, że zrodziło się między wami poczucie wspólnoty?
Gdzie tam. Raczej straszna konkurencja. Do egzaminu podeszło sześćset osób, z których wybrano siedemdziesiąt pięć, a z góry powiedziano, że po pierwszym roku połowa zostanie wypierdolona. Pan sobie wyobraża, jaka to była rywalizacja? Ja dostałem się zaraz po maturze, więc nie miałem takiego ciśnienia, ale na roku studiowali ludzie o dziesięć lat starsi, którzy, gdyby ich wywalono, byliby zdruzgotani.
No to musiało między wami rzeczywiście iskrzyć.
A do tego jeszcze na początku zakwaterowano nas wszystkich w takim pałacyku, który był, nie powiem, ładny, ale zupełnie niepraktyczny. Doszło do tego, że – z powodu braku pomieszczeń – czterdziestu chłopa spało w jednej sali, a dla wszystkich był tylko jeden sracz… Dzisiaj to niewyobrażalne.
Jak wam się udało to wszystko przetrwać?
Niosła nas ta energia, o której wspominałem. Dosłownie pożeraliśmy książki i filmy, bez przerwy o nich gadaliśmy. Przez pół roku praktycznie nie spałem i nie wychodziłem ze szkolnej sali projekcyjnej. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie amerykańska Asfaltowa dżungla (1950) albo filmy włoskiego neorealizmu.
Nie bał się pan, że w swoich własnych filmach będzie tylko kopiował starych mistrzów?
Nie, bo dla nas wszystkich było jasne, że chcąc utrzymać się w zawodzie, trzeba wypracować oryginalny styl. Dlatego jak szedłem na plan, asystować Wajdzie, wiedziałem, że wiele się tam nauczę, ale potem będę robił filmy po swojemu. Czas spędzony u Wajdy okazał się dla mnie kluczowy. Strasznie tam zapierdalałem, zrobiłem za niego właściwie pół Kanału (1956). Po takim doświadczeniu wiedziałem, że jestem gotowy na samodzielny debiut.
A jak udało się panu przebić i wygrać rywalizację z kolegami z roku?
Na pewno miałem trochę szczęścia. Matka zawsze mi powtarzała, że jestem w czepku urodzony. Ale to nie wszystko. Żeby się wybić, trzeba było mieć instynkt, być psychologiem, umieć zjednać sobie ludzi. A ja to potrafiłem – w każdej grupie, czy w harcerstwie, czy w klasie, byłem przywódcą. A poza tym pomogło mi to, że byłem plebejem.
W jaki sposób to panu pomogło?
W pewnym momencie przepchnięto ustawę, zgodnie z którą należało przyjmować na uczelnię jedną szóstą ludzi pochodzenia robotniczego. Miałem na egzaminie takie wyniki, że dostałbym się i bez ustawy, ale dzięki niej czułem się pewniej. Z punktu widzenia mojej rodziny kluczowe było to, że jak dostałeś się na studia, otrzymywałeś stypendium i noclegi. Gdyby nie to, rodzice nie mieliby z czego za to wszystko zapłacić.
Podobne warunki miałby pan na wielu innych uczelniach. Dlaczego więc akurat Filmówka?
Marzyłem o tym od dawna. Nie miałem zaplecza inteligenckiego, byłem pierwszym w okolicy facetem z górniczej rodziny, który zdał maturę, ale byłem piekielnie oczytany. Jako czternastolatek przeczytałem Tołstoja i paru innych i zacząłem zadawać sobie pytanie: co takiego jest w tych facetach, że potrafią tak pisać?
Kogo jeszcze miał pan wtedy na myśli?
Na przykład Stendhala. Głównie ze względu na książki, ale też na to, że jako pierwszy opisał pewne zaburzenie związane ze zbyt dużą wrażliwością na piękno – zwane syndromem Stendhala. Ludzie, którzy go mają, są w stanie zemdleć w muzeum od nadmiaru wrażeń.
Pan to u siebie zdiagnozował?
Klasyczny syndrom Stendhala podejrzewałem u Dygata. Ja mam coś podobnego, ale w odniesieniu do kobiet. Taki syndrom Kutza.
Ale nie mdleje pan chyba, widząc piękną kobietę?
No nie, ale na pewno mam przesadną wrażliwość na jej piękno. Proszę nie mylić tego z erotomanią, bo nie chodzi o to, żeby zawsze i od razu iść do łóżka. Ważne jest to, że na widok atrakcyjnej kobiety odczuwam zachwyt, który mnie inspiruje. Właściwie wszystkie moje filmy powstały z fascynacji kobietami i pięknymi ludźmi w ogóle.
Kobiety tę fascynację odwzajemniały?
Zdarzało się. Wszyscy reżyserzy mieli powodzenie. Myśli pan, że dlaczego prawie każdy z nas miał w życiu po trzy, cztery żony? Inna sprawa, że ja akurat ożeniłem się dość późno. Głównie ze względu na wpojone na Śląsku przekonanie, że jak chcesz się ożenić, to musisz mieć dom i pieniądze na utrzymanie rodziny. A ja długo pieniędzy nie miałem, bo ryzykowałem i robiłem filmy z wewnętrznej potrzeby, a nie po to, żeby się wzbogacić. Potem jednak nadrobiłem zaległości i dziś mam dużą rodzinę. Po raz ostatni ojcem zostałem w wieku sześćdziesięciu dwóch lat.
Był pan największym playboyem w środowisku?
O nie, bywali więksi. Na przykład Zbyszek Cybulski. Zawsze jak do mnie przyjeżdżał, krzyczał: „Dupy, dupy, dupy” i szliśmy na podryw. Któregoś razu byliśmy na imprezie i Zbyszek poszedł pobaraszkować z jakimiś dziewczynami do łazienki. Długo nie wracał, więc zacząłem się zastanawiać, co jest grane. Podchodzę pod drzwi i słyszę, jak Zbyszek krzyczy: „Nie, nie tak, zupełnie nie tak! Na Boga, co ty robisz?”. Nie wytrzymałem i otworzyłem drzwi, okazało się, że w mieszkaniu naprzeciwko jakiś chłopak nieporadnie dobierał się do dziewczyny, a Zbyszek obserwował go przez okno i dawał mu wskazówki.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43 / 1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9 / 14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I