Drzewa w moim lesie - ebook
Drzewa w moim lesie - ebook
Bernd Heinrich już jako dziesięcioletni chłopiec znał las na wylot. Gdy został profesorem biologii, kupił leśną działkę w stanie Maine, postawił na niej niewielką chatkę i zaczął obserwować, badać i poznawać drzewa. „Drzewa w moim lesie” to podsumowanie kilkudziesięciu lat tych leśnych przygód i osobistych doświadczeń.
Nawiązując do klasycznego pisarstwa przyrodniczego, Heinrich dzieli się z czytelnikiem osobistymi refleksjami i eseistyczną erudycją. Drzewa widziane oczami naukowca i miłośnika przyrody to istoty niezwykłe. Uczestniczą w „wyścigu zbrojeń”, dopasowują się i przystosowują. Jedne dożywają sędziwego wieku, inne giną młodo. Nieobcy jest im stres. Potrafią sygnalizować, że zamierzają wydać nasiona, aby zachęcić sąsiadów do tego samego. Porozumiewają się, ale nie potrafimy ich zrozumieć, bo zbyt słabo znamy ich język. Heinrich w fascynujący sposób pokazuje, jak las potrafi sam sobą zarządzać. I dodaje: „ratując jeden gatunek zwierząt lub połać lasu, ratujemy świat”.
Oto leśna biografia stworzona przez naukowca, właściciela i opiekuna lasu na Adam Hill. Lasu, który dla Bernda Heinricha od dziesięcioleci jest laboratorium, salą wykładową i wielką pasją.
Książka otrzymała Nagrodę Literacką Nowej Anglii w kategorii literatury faktu oraz Nagrodę im. Franklina Fairbanksa.
„Nie mogę pojąć, że napisał tyle książek, a każda kolejna dotyczy innego wycinka natury. Ale może tak właśnie się dzieje, kiedy cały swój czas poświęcasz na obserwację: cierpliwą, wnikliwą, niezakłóconą bodźcami z zewnątrz. Heinrich robi to od ponad pół wieku, stawia pytania i samodzielnie szuka na nie odpowiedzi. Jego laboratorium jest las, w którym wybudował chatę. Oto posłaniec z czasów, gdy wiedza była skarbem, a nie czymś dostępnym za jednym kliknięciem. Z czytaniem Heinricha jest jak z drzewami, ich długowiecznością i tym uporczywym dążeniem ku niebu – trudno o lepszą lekcję pokory.” Adam Robiński
„„Drzewa w moim lesie” to liryczne świadectwo oszałamiającej złożoności świata natury, a zarazem niezwykły zapis historii człowieka, który chcąc zmienić świat, zaczyna od swojego kawałka ziemi.” „Kirkus Reviews”
„Pełne pasji i zaangażowania studium miejsca, w którym subtelności okazują się istotniejsze od widowiskowych zjawisk, a wiedza naukowa pięknie splata się z osobistymi wspomnieniami.” „The New York Times”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-757-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Andrew Westoll, Szympansy z azylu Fauna. O przetrwaniu i woli życia
Robert Pucek, Pająki pana Roberta
Bernd Heinrich, Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci
Stanisław Łubieński, Dwanaście srok za ogon
Helen Macdonald, J jak jastrząb
Bernd Heinrich, Chrapiący ptak. Rodzinna podróż przez stulecie biologii
Bernd Heinrich, Umysł kruka. Badania i przygody w świecie wilczych ptaków
Robert Pucek, Sennik ciem i motyli
Arkadiusz Szaraniec, Żubry lubią jeżynyWprowadzenie
Wiodąc od wieku ośmiu lat żywot po części nadrzewny, dowiedziałem się, że na drzewach znajdzie się ptasie gniazda, bezpieczeństwo, wspaniałe widoki i jabłka. Wspinaczka na wysokie drzewa napełniała mnie upojnym poczuciem wyczynu. Schowany w gęstwinie zielonych liści patrzyłem w dół, zadowolony, że nic mi nie zrobią grasujące na ziemi odyńce i inne bestie, które widziałem oczyma wyobraźni. Drzewa to najlepsze przyrządy do zwisania, huśtania się, popisywania brawurą i zręcznością.
Jako dziesięcioletni chłopak przez pewien czas mieszkałem w gospodarstwie Floyda i Leony Adamsów. Adamsowie mieli trzech synów: Jimmy’ego, Butchy’ego i Billy’ego, który był moim rówieśnikiem. Mieszkając u Adamsów, zajmowałem się głównie szukaniem ptasich gniazd, łowieniem ryb, hodowaniem z gąsienic ciem i motyli, a w niektóre noce uganianiem się z ujadającym psem za szopami na moczarach przy Pease Pond. Widywałem rzadkie i tajemnicze ptaki i jeszcze rzadsze i bardziej zagadkowe owady. Wszystkie te stworzenia żyły na drzewach w okolicznym lesie, który zdawał się nie mieć końca. Las był daną, taką samą jak powietrze, którym oddychaliśmy, lub wody rzeczek i jezior, w których łowiliśmy ryby i pływaliśmy. Moi rodzice kupili zapuszczone gospodarstwo i prawie trzydzieści hektarów lasu niedaleko od farmy Adamsów, za otoczonym lasem jeziorkiem. W lecie biegałem z naszego gospodarstwa przez pola i cienisty choinowy las do farmy Adamsów i z powrotem.
Nasza pierwsza zima była niesłychanie śnieżna, a rodzice uznali, że wolą pracować w lesie niż w fabryce. Od sąsiadów, Phila i Myrtle Potterów, ojciec pożyczył piłę poprzeczną. Dzień w dzień o świcie wspólnie z matką, drobną rudowłosą kobietą mierzącą ledwie metr pięćdziesiąt pięć, brnął przez głęboki śnieg w las, żeby ścinać drzewa na użytek papierni w pobliskim Rumfordzie. Wtedy wszyscy inni używali już pił łańcuchowych. Nas nie było stać na taki sprzęt, a poza tym ojciec uznał, że wcale nie jest niezbędny, kiedy tylko przekonał się, że za pomocą piły ręcznej naprawdę da się porżnąć gruby pień, jeżeli tylko człowiek odpowiednio się przyłoży. Pewnego razu przyglądałem się, jak rodzice zwalili wielki jesion, który runąwszy, całkiem zapadł się w śnieg. Żeby porżnąć pień na kloce po metr dwadzieścia, jak wymagała tego papiernia, musieli wykopać rowy w śniegu po obu stronach zwalonego drzewa. Porżnięte kloce wtaczali po jednym na pożyczony tobogan, na którym wyciągali je na skraj ścieżki, gdzie układali w zgrabny sąg. Stamtąd wywozili kloce do drogi na saniach ciągnionych przez Susie, jasną kasztankę należącą do Harolda Adamsa, jeszcze jednego sąsiada. Tymczasem ja wdrapałem się na pobliski klon, a kiedy z niego zeskoczyłem, zapadłem się po szyję w śniegu. Rodzice i mnie musieli odkopać.
Kilka lat później posadziłem szpaler drzew wzdłuż długiego dojazdu do naszego obejścia. Przeplatałem klony cukrowe, klony czerwone, jesiony, dęby i lipy. W czerwcu lipy huczały od tysięcy pszczół zbierających nektar z kwiatów. Klony czerwone karmią wiewiórki i modrosójki. Nasiona jesionów żywią niekiedy stada łuskowców przylatujące zimą z dalekiej północy. Klony dają w marcu syrop, w maju pysznią się żółtymi kwiatami, a w październiku stroją się w złote i czerwone szaty.
W obejściu rosły już inne drzewa. Przy stodole stały dwa wielkie wiązy. Jeden z nich upodobały sobie jasnopomarańczowo-czarne kacyki północne, które wiosną zawieszały na niedostępnych końcach długich opadających gałązek misterne workowate gniazda, utkane z wysuszonych przez słońce i wiatr szarych włókien tojeści. Klony cukrowe rosnące wokół domu miały co najmniej sto lat. Niektóre grube gałęzie już odpadły, zostawiając wklęśnięcia, gdzie dzięcioły włochate i kosmate wykuły dziuple lęgowe. Później te dziuple służyły jako gniazda błękitnikom i nadobniczkom. W dużej wyrwie po spróchniałym konarze przez wiele lat gnieździły się pustułki, które polowały na myszy i koniki polne na naszej łące. Te drzewa łączyły mnie z życiem. Widząc, jak są związane z życiem ptaków, czułem również z nimi pewną więź.
Życie porównuje się do drzewa o wielu gałęziach. Ludzie i świerki to gałązki dwu konarów. W myśl tej analogii „nasieniem”, z którego wyrosło drzewo życia, był mikroorganizm podobny do bakterii, rozwijający się w morzach i będący przodkiem wszelkiego życia na ziemi. Niezatartym świadectwem naszego pochodzenia jest sekwencja nukleotydów stanowiących elementy kodu genetycznego w DNA. Im późniejsza dywergencja w stosunku do wspólnego przodka, tym większa zmiana sekwencji zasad w DNA. Wobec tego miarę zmian molekularnych można uważać za swoisty zegar. Zegar ten skalujemy za pomocą faktów ewolucyjnych odczytywanych ze skamielin znajdowanych w skałach o znanym wieku. Według tego molekularnego zegara życie powstało około czterech miliardów lat temu. Rośliny, zwierzęta i grzyby oddzieliły się od wspólnego przodka około miliarda lat temu. Wszyscy jesteśmy organizmami wysoce rozwiniętymi ewolucyjnie, każdy w sobie właściwy sposób.
Drzewa wydają się bardzo różne od nas, ale na poziomie komórkowym i biochemicznym są zadziwiająco do nas podobne. Kod genetyczny drzew tak samo jak nasz składa się z identycznych trójek nukleotydów, które kodują identyczne aminokwasy w łańcuchach białek. Również mechanizm translacji tych trójek na proteiny jest u drzew taki sam jak u nas. Biochemiczne mechanizmy syntezy i przetwarzania energii u drzew są analogiczne do tych, które działają w nas. Informacja genetyczna u drzew jest tak samo jak u nas upakowana w chromosomach w jądrze i takie same mechanizmy przekładają tę informację na rozwój za pośrednictwem hormonów. Chociaż zakres możliwych różnic jest ogromny, przekonujemy się, że im wnikliwiej badamy organizmy żyjące na ziemi, tym więcej odkrywamy podobieństw łączących wszystkich (chociaż indywidualnie jesteśmy tak różni). Wynika to ze wspólnoty pochodzenia.
Z szerszego punktu widzenia również dostrzegamy podobieństwa, nie tyle bodaj arbitralne, ile wynikające z konwergencji. Drzewa czerpią składniki odżywcze i reagują na środowisko. Rosną, współżyją płciowo, rozmnażają się i starzeją. Mają drapieżnych wrogów i chronią się przed nimi. Zapadają na choroby wirusowe, grzybicze i bakteryjne, ale mają mechanizmy obronne. Zmagają się z konkurencją ze strony przedstawicieli swojego rodzaju i innych stworzeń. Chociaż tkwią w jednym miejscu, poruszają się, reagują na bodźce i mają wyszukane mechanizmy rozprzestrzeniania się i zdobywania nowych terytoriów.
Drzewa są dla nas czymś więcej niż dalekimi kuzynami. Łączy nas z nimi odwieczna zażyłość, towarzyszą nam w całych ewolucyjnych dziejach. Nasi przodkowie z rzędu naczelnych żyli na drzewach. Miliony lat później ich potomkowie za pomocą drzew tworzyli cywilizacje. Las zaopatrywał i zaopatruje nas w wiele surowców potrzebnych do życia, w pożywienie, narzędzia, opał, broń, ubranie i materiały budowlane. Lasy w sposób naturalny utrzymują określoną jakość atmosfery ziemskiej, chronią przed powodziami i erozją, a także łagodzą klimat.
Kochałem drzewa i lasy, wobec czego uznałem, że moim powołaniem jest leśnictwo, i po wstąpieniu na Uniwersytet Maine w Orono właśnie je obrałem jako przedmiot kierunkowy. Przerwałem studia na rok, aby wziąć udział w wyprawie zoologicznej w dzikie rejony Afryki. Wróciwszy, zmieniłem specjalność na zoologię. W końcu przeniosłem się do Kalifornii, aby kontynuować studia biologiczne na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Następnie wykładałem na Wydziale Entomologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Kiedy w 1977 roku wróciłem do Maine, kupiłem przeszło sto dwadzieścia hektarów gruntu obejmujących zarośniętą byłą farmę i niedawno przerzedzony las. Posiadłość ta znajduje się w odległości godziny biegu od naszego gospodarstwa rodzinnego i farmy Adamsów. Sześćdziesiąt lub może więcej lat wcześniej na tej pagórkowatej i lesistej parceli działało gospodarstwo podobne do gospodarstwa Adamsów. W rzeczy samej posiadłość ta nosi nazwę Adams Hill, ponieważ dawno temu należała właśnie do tej rodziny.
Parcelę tę kupiłem właściwie przez przypadek. Poprosiłem Mike’a, z którym w czasach studenckich mieszkałem w jednym pokoju, a który podówczas zajmował się handlem nieruchomościami, żeby dał znać, jeżeli trafi się „parę hektarów” w okolicy moich ukochanych wzgórz w zachodnim Maine. Handlarze drewnem stale kupują ziemię w tamtej okolicy, wycinają największe drzewa, po czym możliwie szybko, a więc i tanio sprzedają ziemię, żeby uniknąć płacenia podatków.
Mogłem wybrać inne miejsce na zapuszczenie korzeni duchowych, ale los zdecydował za mnie, kiedy Mike zadzwonił do Kalifornii z wieścią, że na sprzedaż wystawiono przeszło sto dwadzieścia hektarów lasu po wyrębie, parcelę rozciągającą się od rzeczki Alder aż za wzgórze Adams Hill. Cena wynosiła dwieście dolarów za hektar, o wiele za dużo jak na moje możliwości. Oczywiście nawet w 1977 było to prawie darmo. Ale z punktu widzenia osoby bez pieniędzy nawet tanio to za drogo. W gruncie rzeczy potrzebowałem parudziesięciu arów, żeby postawić chatę. Nie chciałem się pakować w duży kredyt hipoteczny. Na szczęście moja ówczesna żona Kathryn nakłoniła mnie, żebym nie rezygnował z marzeń.
Mike, jak przystało na dobrego agenta handlu nieruchomościami, przekonał nas, że pieniądze to nie problem. Wyciągnąwszy zdjęcie lotnicze parceli, z wiarą kreślił granice działek, które będziemy mogli sprzedać na spłatę hipoteki. Argumentując w ten sposób, bez trudu namówił nas na kupno ziemi, na którą nie było nas stać, za pieniądze, których nie mieliśmy. Żaden ze mnie matematyk, ale te liczby magicznie się bilansowały. Zanim się spostrzegłem, mieliśmy w ręku akt własności. Jako właściciel parceli musiałem płacić podatek i zadać sobie pytanie, co robić z ziemią i z rozwijającym się na niej lasem. Chociaż początkowo o tym nie myślałem, wkrótce odżyło we mnie zainteresowanie leśnictwem i sprzęgło się z umiłowaniem drzew jako organizmów będących kluczową częścią ekosystemów.
Podówczas przez większą część życia mieszkałem w lesie i oto zostałem właścicielem lasu, który badałem potem przez dwadzieścia lat, co opisałem w tej książce. Na ten las patrzę oczyma naukowca, oczyma „właściciela” i oczyma opiekuna. Wykorzystuję go również jako laboratorium i salę wykładową. Lata spędzone w moim lesie zaowocowały wieloma rozprawami naukowymi i kilkoma książkami. W tym czasie moi studenci z Uniwersytetu Vermontu studiowali formy aktywności wiewiórek, różnorodność grzybów i porostów, identyfikację drzew, populacje gryzoni i ryjówek, tropienie zwierząt, zimowanie owadów, preferencje żerowe łosi i zajęcy oraz regenerację drzew. Ja w moim lesie badałem żerowanie trzmieli, termoregulację u motyli i os, schematy poszukiwania żeru przez sikory, socjobiologię kruków, zachowanie sowy i geometrię drzew. W tym lesie zadzierzgnąłem wiele najbliższych przyjaźni, więzów braterstwa zrodzonych z przyjemności wspólnego przemierzania leśnych ścieżek i odkrywania tajemnic lasu. Obserwowałem, jak ten las zmienia się w rytm pór roku i jak się zmienia z upływem lat. Obserwowałem, jak drzewa kiełkują, rosną i umierają… Kontemplowałem długie dzieje osadnictwa ludzkiego i zastanawiałem się nad jego przyszłością. Las na Adams Hill to mój bliski przyjaciel, a ta książka to w pewnym sensie jego biografia.Leśna wycieczka
W ostatnim okresie prowadziłem tak rozległe i gruntowne pomiary lasu Walden, że przed oczyma duszy jawi mi się teraz podzielony niczym na mapie na parcele rzeszy właścicieli . Obawiam się, że ta szczególna sucha wiedza stępiła mą wyobraźnię i fantazję, tak że wcale niełatwo będzie znowu odczuć tę samą dzikość i przyrodzony wigor co poprzednio. Żaden gąszcz nie wyda się już niezbadany, skoro wiem, że znajdę w nim palik i kamienie geometry.
HENRY DAVID THOREAU, Journal
Nie przepadam za spacerami ani wędrówkami. Perspektywa zamiany w juczne zwierzę dźwigające brzemię prowiantu i sprzętu oraz człapiące wydeptanym szlakiem, który prowadzi do z góry wyznaczonego celu, przyprawia mnie o dreszcze. Lubię badanie. Lubię nie wiedzieć, gdzie i kiedy się zatrzymam. W ten sposób często zmieniam kierunek i odkrywam rzeczy nowe i nieoczekiwane. Żeby uczyć się poznawać, nie wystarczy popatrywać na rzeczy z utartego punktu widzenia, lecz trzeba podchodzić do nich z wielu stron i ujmować je pod różnymi kątami.
W mój domowy las zapuszczam się w rozmaitych porach i okolicznościach. Na przykład wyruszam w środku zadymki. Pewnego razu w lipcu odłożyłem wycieczkę do północy. Wyruszałem o wiosennym świcie, kiedy wracały pierwsze lasówki, wyruszałem w letni skwar, kiedy tną mustyki, wyruszałem podczas burzy, ale i w błękitne słoneczne dni babiego lata, kiedy las jest kalejdoskopem świetlistych barw. W pamięci smakuję obrazy, które zebrałem podczas tych wycieczek i które wiążą mnie z tym miejscem. Ktoś uzna takie obrazki za błahe. Dla mnie jednak to skarby i wcale nie wiem, czy mam coś cenniejszego.
Pamiętam zadymkę wyjącą pośród wielkich klonów. Dzięcioł smugoszyi, czarny jak smoła i migający białymi prążkami na spodzie skrzydeł, młócił powietrze, gnając przez las grubych klonów i jesionów. Na potylicy pysznił się szkarłatny czub. Ptak wylądował raptownie na pniu klonu i łypnął na mnie nieufnie. Po chwili czmychnął do dziupli, żeby schować się przed zacinającym śniegiem. Pamiętam misternie uwite gniazda lasówek, sprytnie poukrywane w miejscach swoistych dla każdego gatunku. Pamiętam koszyczek gniazda cieciornika u stóp buka. Kontempluję wyryty w pamięci obraz stadka krzyżodziobów świerkowych pod nieruchomym szarym niebem roniącym wielkie płatki śniegu na okryte już śnieżnymi czapami jodły balsamiczne. Pamiętam noc schyłku lata pod gęstymi klonami w naszym lesie. Pomiędzy listowiem łyskało ledwie parę gwiazd. Cisza i spokój. Słyszałem jedynie rytmiczny szelest spadających na liście odchodów gąsienic i osobliwe popiskiwanie ptaków przez sen. Ileż we mnie takich błahostek. Łoskot jelenia gnającego przez wysokie trawy na mokradłach. Popłoch samiczki drozdka samotnego, która pierzchnąwszy z gniazda, odsłoniła mi u stóp cztery zdumiewająco niebieskie jajeczka. Czarny maz kuny wodnej przepadający w zaroślach, gdzie został tylko zewłok świeżo upolowanego jeżozwierza z gardłem broczącym krwią. Nie pamiętam szczegółów niezliczonych innych wycieczek. Ale myślę, że wszystkie te wyprawy były ważne. Utkały draperię swojskości i wiedzy, która jest niezbędna, aby wyeksponować skarby i nadać im treść.
W słoneczne i wietrzne sierpniowe późne popołudnie znowu się wyprawiam w las. Jak zwykle pieszo i jak zwykle nie wiem, gdzie mnie oczy poniosą. Zawsze trafi się coś nowego albo ujrzanego na nowo.
Tym razem grzyby. Przez minione dwa tygodnie na cienistym gruncie pod bujnymi koronami moich młodych klonów cukrowych rozgościły się olśniewające gromady jaskrawożółtych dzwonkówek Entoloma murrayi i nieliczne grupki wiotkich jasnopurpurowych grzybówek krwistych. Zjawiły się również brązowe borowiki, fioletowe gołąbki o zielonych kapeluszach i liczne biało nakrapiane czerwone i żółte muchomory. Różnorodność grzybów wydawała się niesamowita. W zagajniku choin w kwadrans naliczyłem dwadzieścia osiem gatunków. Co tydzień grzyby wystawiają nową rewię. Efemeryczne owocniki grzybów są po części zjadane przez ślimaki i wiewiórki, a wkrótce, zżerane przez larwy owadów i bakterie, zamieniają się w czarną maź i wsiąkają w ziemię. Owocniki są jednak tylko „głowami” wielkich organizmów. Reszta ciała grzyba jest rozległa, w zasadzie niewidoczna i odgrywa bardzo istotną rolę w lesie. Jednostkowe żywoty roztapiają się w połączonym strumieniu życia.
O tej porze roku ptaki usuwają się na dalszy plan. Trzy miesiące wcześniej las rozbrzmiewał dźwięczną kakofonią głosów niedawno przybyłych ptaków. Teraz słyszałem tylko anonimowe popiskiwania, zawołania kontaktowe głodnych młodych podążających za rodzicami. Milczały nawet wireonki czerwonookie. W minionych latach śpiewały nadal na początku sierpnia. Wczoraj w poziomym rozwidleniu gałęzi młodego klonu przy chacie znalazłem zdobione korą brzozy gniazdo wireonka. Wyglądało tak samo jak gniazdo z jajami, które dawno temu znalazłem na klonie w gospodarstwie Adamsów, tyle że było opuszczone, a jedyne leżące w nim jajo zgniło. Czyżby w tym roku było za mało gąsienic, aby ptaszki mogły odchować młode? W tym roku na leśnej polanie wokół mojej chaty nie ma łuszczyków indygowych. Szop porwał wszystkie młode nadobniczek z moich budek lęgowych. Z ulepionego z błota i zielonego mchu gniazda na drewutni porwał również lęg fibika. Ptasie życie w tym lesie to zaiste niepewna sprawa, a wynik nieraz zależy od nieprzewidywalnych drobnostek. Rokrocznie podczas gdy rozmnażanie niektórych ptaków kończy się fiaskiem, inne radzą sobie doskonale. W tym roku strzyżyki najwyraźniej odniosły ogromny sukces, być może dlatego, że po mojej ostatniej operacji przerzedzania lasu zostało wiele gałęzi i wywróconych karp, w których strzyżyki lubią gniazdować. Całe rodziny małych brązowych ptaszków śmigają nad ziemią niczym eskadry latających myszek. Dwa tygodnie temu widziałem cztery opierzone pisklęta lasówki granatowej z gniazda zbudowanego zaledwie trzydzieści centymetrów nad ziemią w mojej gęstej szkółce klonów. Później w gnieździe wtulonym w rozwidlenie zacienionej brzozy żółtej w mieszanym lesie za wychodkiem znalazłem cztery jeszcze nieopierzone młode lasówki czarnogardłej. To tylko dwa z dwudziestu dwóch gatunków lasówek, które żyją w tym lesie na wzgórzu. Gniazda, które znajduję, to drobny ułamek ogółu. Podobnie jak w wypadku owocników nieprzeliczonych grzybów, których plecha jest zasadniczo niewidoczna, gniazda te są widzialnymi wypustkami o wiele bogatszego życia, którego w lwiej części nigdy nie widzimy.
Również historia jest ukryta, ale zostawia ślady. Ilekroć skidery, wielkie ciągniki do zrywania ściętych drzew, zdarły wierzchnią warstwę gleby, znajdowałem kawałeczki węgla drzewnego, które poruszały mą pamięć. W minionych latach natrafiałem na takie węgielki na spłachciach rozoranej gleby na pobliskich górach Mount Blue i Tumbledown Mountain. Stanąłem oto przed doskonałą okazją poszukania świadectw pożaru, jako że karpy ostatnio ściętych drzew objawiały historię. Zbadałem strukturę słojów dziesiątek drzew, skupiając uwagę na największych pniakach świerków czerwonych, jakie mogłem znaleźć. Należały do drzew w wieku od stu trzydziestu do stu pięćdziesięciu pięciu lat. Chociaż tak stare, ich średnica nie przekraczała sześćdziesięciu centymetrów. Przez pierwsze lata życia, od sześćdziesięciu do stu, wszystkie te stare świerki (a także jeden jesion, żywotnik i jedna wejmutka) przyrastały zaiste mikroskopijnie, ale potem w różnych okresach zarówno średnica pnia, jak i grubość słojów stopniowo rosły. W czasie gdy zostały ścięte, ich przyrosty nie malały, ponieważ drzewa nie osiągnęły jeszcze maksymalnego wieku ani maksymalnej wielkości. Oczywiście znaczyło to, że drzewa na tym obszarze mogą żyć dłużej niż sto pięćdziesiąt pięć lat. Skoro jednak na całym wzgórzu najprawdopodobniej nie rosło ani jedno starsze drzewo, to coś musiało unicestwić las mniej więcej sto pięćdziesiąt pięć lat temu. Czyżby węgiel był tego śladem? Być może wielki pożar przeszedł przez te tereny i spopielił wszystko na okolicznych wzgórzach. Na wypalonej pożogą ziemi pierwsze rozwinęły się zapewne przyniesione przez wiatr nasiona wierzbówki kiprzycy. Później wyrosły pewnie gęste gaje topoli i wiśni pensylwańskiej. Młode, szybko rosnące drzewa dzielnie pięły się w górę i wkrótce zacieniły ziemię. Powstały w ten sposób warunki do rozwoju świerków i innych cieniolubnych gatunków, które przez pierwsze kilkadziesiąt lat rosły jednak powoli (o czym świadczą owe mikroskopijne słoje), tłamszone przez dominujące topole.
Krótko żyjący pierwsi zdobywcy stopniowo wymierali, zostawiając luki w koronie lasu, gdzie świerki i inni późniejsi przybysze mogli rozwijać się szybciej, nawarstwiając aż do teraz grubsze słoje. Do czasu wycinki, którą przeprowadzono minionej zimy, z kolei te drzewa hamowały rozwój drzewek pod sobą. Skoro znowu otwarły się luki w koronie, w okres szybkiego rozwoju wkroczy rzesza świerków czerwonych, jodeł balsamicznych, wejmutek, klonów czerwonych i cukrowych, jesionów i buków, które na wyprzódki będą piąć się ku światłu.
Kiedy już odczytałem strukturę słojów na karpach, przemierzałem szlaki przetarte przez skidery. Z tych dróg korzystają też łosie. W ciągu trzech godzin zaobserwowałem trzy łosie i dwa jelenie. W przypadku jeleni ułowiłem tylko półsekundowe mignięcie brązu i bieli i szybko oddalający się rytmiczny łoskot w zaroślach. Pierwszy z łosi był bykiem o łopatach okrytych ciemnobrązowym scypułem. Pasł się wzdłuż drogi wywozowej. Ilekroć schylał łeb, podchodziłem bliżej. Zauważył mnie, gdy zbliżyłem się na jakieś dziesięć metrów. Przyglądał mi się przez kilka sekund, po czym umknął żwawym kłusem, wyciągając patykowate nogi.
Magnesem dla łosi jest podszyt liściasty żwawo rosnący w naturalnych wiatrowałach i na porębach. Zwolennicy masowego wyrębu często twierdzą, że tego rodzaju poręby są rajem dla łosi. Ale ludzie ci zwykle nie wspominają o tym, że na ogół sami oczyszczają poręby z roślin, którymi najchętniej żywią się łosie. Z helikopterów opryskują poręby herbicydami, niszcząc odradzające się krzewy i drzewa liściaste, aby stworzyć sterylne plantacje nielubianych przez łosie sosen i świerków.
Często chodzę po moim lesie i zwykle w ogóle nie uzmysławiam sobie, jak rośnie, podobnie jak nie uzmysławiam sobie, jak zmienia się liczba ludności Maine. Ale porównanie zdjęć, które dzieli wiele lat, może być bardzo wymowne. Mieszczący się w Salt Lake City Wydział Fotografii Lotniczej Agencji Obsługi Rolnictwa archiwizuje i udostępnia zdjęcia powierzchni USA. W urzędzie tym kupiłem najstarsze (z 1966 roku) i najnowsze (z 1992 roku) zdjęcia lotnicze obszaru, na którym znajduje się mój las. Na fotografii z 20 listopada 1966 roku widać całkowicie wykarczowane połacie na zachód od ścieżki wiodącej do chaty i w miejscu, gdzie dziś stoi chata. Okolona kamiennym wałem działka na północ od chaty, gdzie mam plantację klonów cukrowych, sprawia wrażenie wykarczowanego pola, na którym rosną tylko nieliczne młode sosny. Na starym polu po stronie zachodniej, gdzie teraz jest zagajnik sosnowy, widać stopniowo gęstniejący las młodych sosen. Na zachód od polany z gospodarstwem widać porębę, która ciągnie się aż do rzeczki Alder. W ubiegłym roku moi drwale usunęli z tego starego karczowiska wiele topól osikowych, ponieważ te pionierskie na tym terenie drzewa zaczęły się już przewracać. Poprzednio w ich cieniu wolno rosły jodły balsamiczne. Teraz jodły rozwijają się szybko, a topola osikowa odtwarza się z własnych odrostów korzeniowych, tworząc gęste kępy drzewek, które przyrastają półtora metra rocznie. To pierwszorzędne pastwisko dla łosi. Wkrótce zapewne zjawią się cieciorniki, zwabione topolowymi pączkami i gęstwiną, która gwarantuje ochronę przed drapieżnikami.
Na fotografii z 1992 roku widać, że cały ten obszar pokrywa las, a jedynym niezarośniętym spłachciem jest polana, którą znacznym nakładem pracy utrzymuję wokół chaty. Dzisiaj poszedłem na północ od chaty, gdzie rośnie gęsty las jodeł balsamicznych. Całe pasy drzew się przewracają. Na powierzchni kilku hektarów jodły rosną tak gęsto, że nawet najstarsze wyglądają jak tyczki. W tym rejonie drwale ścinali niewiele. Szkoda, że nie wycięli więcej.
Na karczowiskach odnawianie się drzew z nasyconej nasionami gleby jest zjawiskiem fascynującym. Wszędzie, gdzie teraz dociera światło słoneczne, bujnie plenią się drzewka obudzone po dekadach oczekiwania. Na szlaku przetartym miesiąc wcześniej przez skidery siewki rosną gęsto niczym zielone wysepki mchu. W miejscach po ścince selekcyjnej kombinacja odnawiających się gatunków jest bliska zróżnicowaniu drzewostanu rosnącego tam lasu. W gaju mieszanym złożonym ze świerków czerwonych, jodły balsamicznej, choiny, brzozy białej, wejmutki i klonu czerwonego policzyłem siewki na spłachciu gleby. Znalazłem czternaście świerków, dziesięć brzóz, sześć choin, dwa klony czerwone, wiśnię pensylwańską i topolę. Wszystko na powierzchni dwóch dziesiątych metra kwadratowego. To gęstość bynajmniej nie maksymalna. Na powierzchni jednej dziesiątej metra kwadratowego znajdowałem nawet osiemdziesiąt dwuipółcentymetrowych siewek. W zależności od warunków w danym miejscu wyrosną określone drzewa. Nie wiem, które z potencjalnych drzew okrzepną, ale w tym lesie sama ziemia wybiera najlepsze na każdym ułamku metra kwadratowego powierzchni. Ma szeroki wachlarz „wyboru”, który rokrocznie wzbogaca deszcz nasion rodzimych drzew, i właściwie nie może nie wybrać najlepszego na każdym spłachetku.
Ogromna większość siewek oczywiście wkrótce obumrze, ponieważ dojrzałe drzewo w tym lesie potrzebuje przynajmniej dziesięciu metrów kwadratowych gruntu. Z prostego rachunku wynika, że na dziesięciu metrach kwadratowych przeżywa jedno z ośmiu tysięcy potencjalnych drzew, przy czym taka armia kandydatów pojawia się co rok. Przez całe życie drzewa rokrocznie zgłaszają się ochotnicy gotowi je zastąpić. Jasne jest, że sadzenie drzew w lesie przypomina zraszanie jeziora po to, żeby nadal było mokre. Ma to sens tylko wtedy, gdy najpierw zupełnie je osuszymy. Właśnie tak postępują wielkie – głównie zagraniczne – firmy, które najpierw za pomocą herbicydów rozpylanych przez helikoptery zabijają mnóstwo siewek, a potem chełpią się, ile to sadzą drzew. Przedstawiciele tych firm nie wspominają o tym, że na każde posadzone drzewo – a sadzą tylko gatunki wybrane ze względu na ich atrakcyjność handlową – muszą nieraz zniszczyć przeszło osiem tysięcy siewek. Wśród tych wyeliminowanych siewek są czasem okazy gatunków, które radzą sobie najlepiej na danym terenie, i oczywiście właśnie dlatego trzeba je zabić, jeżeli chce się hodować coś innego.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected]
[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I