Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drzewiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drzewiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 300 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Śni mi się rze­czy­wi­stość, któ­rą zna­łem, nim zmar­ła, choć uro­dzi­łem się na jej po­gro­bie; mam to uczu­cie-wie­dzę, iż na nią pa­trzy­łem. Chciał­bym, iżby od­ży­ła przez mój sen o niej – iżby od­ży­ła w śnie. To jest umi­ło­wa­nie prze­szło­ści, czy też przy­szło­ści – jed­na rze­czy­wi­stość, któ­rą z przy­kro­ścią śni­my, jest obec­ne i my w nim. Któż na­szą rze­czy­wi­stość bę­dzie zno­wu śnił z umi­ło­wa­niem?…

Śni mi się tedy rze­czy­wi­stość-baśń: roz­to­ki la­sem nie tknię­tym po­kry­te, peł­ne ta­jem­nych dzi­wów i sa­mo­rod­nych two­rów.

Czer­nia­wa drzew okry­wa­ła do zna­ku ubo­cza i wier­chy, a wgłę­bi­ny roz­tocz­ne za­le­wa­ła mra­ką ciem­ną, jako noc wie­czy­sta.

Gdzie­nieg­dzie jeno wy­bi­ja­ła się spo­mię­dzy czar­ne­go mo­rza smre­ków i je­dli żół­ta­wa wy­spa bu­ków albo wy­ły­ski­wa­ła się do słoń­ca zie­leń po­lan­ki – snadź wi­chry, wro­gi nie par­do­nu­ją­ce, wy­cię­ły w pień za­stę­py drzew i od­sło­ni­ły zie­mię.

A ta­kie drzew­ska zmóc – trza było mocy za­iste ży­wio­łu. Zwy­czaj­nie pod­da­wa­ły się jeno rą­ba­ni­cy cza­su – prze­żyw­szy kil­ka­set lat w nie­odmien­nej har­do­ści, po­czy­na­ły po­ma­łu schnąć od wierz­choł­ków a bu­twieć od spodu i wresz­cie wa­li­ły się ze stę­kiem na zie­mię; a sto lat zno­wu prze­szło, nim zie­mia ich kło­dy-ciel­ska, opló­tł­szy je ję­zo­ra­mi ożyn i pa­pro­ci, we­ssa­ła w sie­bie, roz­to­czy­ła…

Naj­dłu­żej trwa­ły je­dle. Dziś jesz­cze moż­na wi­dzieć w ko­ściel­nej dzwon­ni­cy przy­cie­sia hru­be nie­zwy­kle, twar­de jak z krze­mie­nia, z daw­nych, pra­daw­nych je­dli przy­cie­sa­ne.

Ale i ży­ją­cą jesz­cze moż­na na­po­tkać w ja­kiej mar­twej roz­to­ce, w ci­szy­nie, jak nad drzew­ną mło­dzie­żą skar­la­łą stoi w bez­ru­chu nie­mym, w odrę­twie­niu, niby skost­nia­ła pra­ma­cierz. Cza­sem jeno plą­cze się w jej gło­wi­cy wy­nio­słej szum – jak­by przy­po­mi­na­nie nie­śmia­łe daw­no zgi­nio­nej pie­śni, któ­rą chce mło­dym po­dać ku pa­mię­ci. Szum to nie do po­ję­cia – nie dla dzi­siej­szych uszu-iglic… Prze­to gi­nie jak woda za­pa­da­ją­ca w bez­deń ciem­ną – albo jak ten czas, któ­ry się prze­le­wa w wiecz­ność. Prze­mi­nę­ło…

Ale i in­sze drze­wa pod­ów­czas nie tak się po­da­wa­ły byle mocy jako dziś. Wiatr je siał, to­też wiatr jeno miał je pra­wo oba­lać.

Smre­ki, mniej wy­trwa­łe od sio­strzyc, strze­la­ły na­to­miast w górę po­nad wszyst­kie, a przy wi­chrze na­chy­la­ły się ku je­dlom ry­cer­sko, szu­miąc otu­chę i za­chy­la­jąc je od zdra­dy; wiatr bo­wiem zdra­dą nie­raz brał spod spodu.

Buki zaś, krę­pe, roz­par­te nad zie­mią, stroj­ne w bo­ga­tą przy­odziew li­ścia­stą, moż­ni­ły się nad mia­rę i roz­po­ście­ra­ły sze­ro­ko po­twor­ne ra­mio­na, po­ka­zu­jąc siłę moc­ną w twar­dych, za­skór­nych mu­sku­łach.

W wil­got­nych za­cie­niach, pod ich roz­pię­ty­mi jako bal­da­chi­my ogrom­ne ko­na­ra­mi, i po mo­czar­nych mła­kach, ni­żej zbo­czów, wa­la­ły się traw­ska buj­ne, na war­stwach gni­ją­cych zro­słe, roz­ta­cza­jąc na­okół za­pach ostry – za­pach głę­bo­kiej pusz­czy, gdzie wszyst­ko bez­po­śred­nio z świe­żych cmen­ta­rzy wy­ra­sta i przy­nie­sio­ną za­tę­chłą woń gro­bów mie­sza z od­de­chem rzeź­wie­ją­cym ży­cia.

Koło spróch­nia­łych pni i prze­po­twor­nych wy­kro­tów wiły się lia­ny ożyn, ro­sły kę­pa­mi pa­pro­cie, a wszerz po ca­łej roz­tocz­nej dłu­ży­nie, wśród roz­ma­itej kra­sy grzy­bów ka­pe­lu­sia­stych, niby wśród kra­sno­lud­ków, w kół­kach i pla­mach słoń­ca wci­ska­ją­ce­go się przez gę­stwię ko­na­rów, świe­ci­ły świecz­ki le­śne, czer­wie­ni­ły się ko­ra­le krze­wów i moc nie na­zwa­nych kwia­tów, ja­gód wil­czych, nie­na­skich, wy­ły­ski­wa­ło się z za­cie­ni do świa­tła…

Zie­mia, pia­rem za­su­ta, pod gę­stwi­ną gło­wic i ko­ron drzew­nych była ja­ko­by dno mor­skie: ży­cia i ży­wi­ny peł­na.

Z ko­na­rów niż­szych, omsza­łych sta­ro­ścią, spa­da­ły po­ro­sty siwe, niby dłu­gie bro­dy ba­jecz­nych dziad­ków le­śnych.

Lasy były za­zwie­rzo­ne gę­sto. Chma­ry wie­wió­rek, czar­nych i ci­sa­wych, śmi­ga­ły górą po drze­wach, czy­niąc sze­lest, jak gdy­by wiatr su­che szysz­ki smre­ko­we po­no­sił; a po ich szla­kach lek­ko­myśl­nych prze­my­ka­ły, niby ich cie­nie, po­ły­skli­we kuny. – W stro­mych, przy­wierzch­nich ubo­czach i w nie­do­stęp­nych ostry­sach pa­no­szy­ły się, za­kła­da­jąc swe jam­ne osie­dla, bor­su­ki i lisy. Po za­sło­nię­tych, za­cisz­nych po­lan­kach i po prze­rze­dziach tra­wia­stych pa­sły się sta­da sarn, całe sku­pio­ne stra­chem fa­mi­lie, pod ochro­ną i stra­żą ro­ga­czów. – Okra­ja­mi pusz­czy, bli­żej otwar­tych bram, snu­ły się za­kon­ne to­wa­rzy­stwa wil­ków. – W gąsz­czach głę­bo­kich, cie­niem jako stra­chem odzia­ny, cho­wał się zły duch sar­ni, zło­wro­gi ryś. – Nad wszyst­ki­mi zaś niedź­wiedź był gaz­dą, won­czas po pań­sku ży­ją­cy, bo­wiem nie­rzad­ko z wy­próch­nia­łych je­dli są­czył się miast ży­wi­cy miód lep­ki, wie­lo­let­ni, zło­ci­sty w słoń­cu jako bursz­tyn.

Ptac­two wsze­le­ja­kie­go ga­tun­ku za­gnież­dża­ło lasy, ist­ną oj­czy­znę ma­jąc w nie­prze­by­tych gę­stwiach. Moc śpie­wa­czych dru­żyn z rodu ko­sów i ha­ła­śli­wych grzy­wa­czy; nie­po­ję­ta ilość pa­ra­mi ży­ją­cych: żo­łen, so­jek, dzię­cio­łów, kań, dzi­kich go­łę­bi; nie­prze­li­czo­ne mnó­stwo drob­nych o róż­nym przy­bio­rze pta­sząt: si­kor czu­ba­tych, zi­mo­rod­ków i ma­leń­kich, sza­rych jako mysz­ki, prze­zwin­nych pta­si­kró­li­ków. – W ubocz­nych, przy­wierzch­nich drze­wach cho­wa­ły się pta­ki-dra­pież­ce: sowy, kro­gul­ce i ja­strzę­bie, któ­re pod­ów­czas mia­ły hoj­ne gody; a zaś w gło­wi­cach naj­wyź­niej­szych je­dli, na­prze­ciw wi­chrów i burz, gnieź­dzi­ły się orły.

Prócz wy­mie­nio­nych miesz­kań­ców rów­ne pra­wo, a czę­sto więk­szą od nich wła­dę mia­ły w la­sach owych spo­łecz­no­ści, za­zwy­czaj po­mi­ja­ne, jako to: psz­czo­ły skła­da­ją­ce nie­sły­cha­ne bo­gac­twa z prac swo­ich we wnę­trzach zbu­twia­łych je­dli; czer­nie mrow­czyc miesz­ka­ją­ce w pa­ła­cach wie­lo­pię­tro­wych, z prze­myśl­no­ścią prze­dziw­ną wznie­sio­nych; chó­ry os, któ­rych mi­ster­ne ba­nie zwi­sa­ły, na kształt ba­lo­nów, z ga­łę­zi – i nie­po­mier­ne, nie­zli­czo­ne chma­ry owa­dzie o ty­sią­cach od­mian i ga­tun­ków, któ­rych prze­dziw­ne stro­je za­kry­te są na wie­ki oczom zwie­rzę­cych stwo­rów.

Za dnia roz­to­ki hu­cza­ły ży­ciem wie­lo­barw­nym, szu­mia­ły wo­do­spa­da­mi i jed­no­ton­ną pie­śnią drzew, dzwo­ni­ły roz­gwa­rem pta­ków, od­zy­wa­ły się po­mru­ka­mi zwie­rząt, dźwię­cza­ły ro­ja­mi psz­czół – gra­ły po­tęż­ną har­mo­nią pusz­czy.

Z nocą za­pa­da­ły w ci­szę i wy­glą­da­ły w mro­ku jak masy wojsk za­klę­tych, czer­nia­wą za­le­ga­ją­ce góry i do­li­ny, snem głę­bo­kim ob­ję­te i groź­ne w uśpie­niu. A kie­dy księ­życ wy­ta­czał się nad nie, wte­dy za­tra­ca­ły do­szczęt­nie swą rze­czy­wi­stość le­śną i trwa­ły – wi­dzia­ło się – w za­wie­sze­niu śród­po­wietrz­nym, niby ja­kiś za­sty­gły sen o pusz­czy – po­świa­tą ja­sną za­la­ne, mgłą zbłę­kit­nia­łą za­py­lo­ne, ci­szą do dna prze­ję­te – za­iste prze­ba­jecz­ne…

Z one­go to cza­su umar­łe­go śni mi się rze­czy­wi­stość-baśń… Kie­dy do roz­tok, na­tu­ral­nym epo­so­wym ży­ciem na­peł­nio­nych, przy­szedł zwy­czaj­nie czło­wiek i przy­wlókł z sobą dra­mat.I BU­RZA

Bu­rza sta­nę­ła nad la­sem w noc lip­co­wą.

Roz­tra­co­ne, sza­re już świa­tło dnia zmar­łe­go, opró­sza­ją­ce jesz­cze drze­wa, ga­sło na li­ściach i szpil­kach jak rosa za po­dmu­chem.

Na otwar­tych po­lan­kach, zwłasz­cza zaś na ubo­czach schy­lo­nych prze­ciw zo­rzy, do­ga­sa­ją­cej na za­cho­dzie, jesz­cze było źrocz­no, ale już chmu­ry, wa­lą­ce z po­łu­dnia, noc szyb­ko nad­su­wa­ły.

Groź­ne w tych chmu­rach było ko­tło­wa­nie: wi­dzia­ło się, ja­ko­by po­twor­ne ko­sma­cze po­rwa­ły się strasz­ny­mi pa­znok­ta­mi za koł­tu­ny i prze­wa­la­ły się w śmier­tel­nych za­pa­sach, sa­piąc i po­mru­ku­jąc, su­nąc ra­zem w tej wal­ce groź­nej nad roz­to­ki.

Po­strach padł na roz­tocz­ne ży­cie.

Wszel­ka ży­wi­na za­ha­czy­ła w tej chwi­li o sta­łej my­śli, kie­ru­ją­cej jej cho­dem, lo­tem i uwa­gą, prze­sta­ła my­śleć o czy­ha­niu, po­lo­wa­niu, cza­tach, jeno w trwoż­nej go­rącz­ce szu­ka­ła za­chro­nień. Uczu­cie wza­jem­nej dra­pież­no­ści zni­kło – strach wszyst­kie je po­bra­tał.

I tak: tuż obok mu­szek po­przy­cze­pia­nych do ga­łę­zi sie­dział w ci­cho­ści pta­szek, dy­sząc zlęk­nio­nym ser­cem; obok w ci­cho­ści dy­szą­ce­go ptasz­ka prze­wi­ja­ła się kuna, lśniąc czar­no­ścią w prze­gi­bach; obok znie­ru­cho­mia­łej pod smrecz­ka­mi sar­ny prze­my­kał ryś, dą­żąc mięk­kim swym cho­dem ku kry­jów­ce.

Wszyst­ko, co żywe, na­wet już do snu z wie­czo­ra ukła­dłe a po­bu­dzo­ne stra­chem, prze­no­si­ło się w bez­piecz­niej­sze schro­ny, cho­wa­ło się w ja­mach, za­szy­wa­ło się w gąsz­cze i knie­je, wpa­da­ło w głę­bi­ny ci­che.

I drze­wa strach obu­jął.

Buki trzę­sły się li­ść­mi, ni to osi­ki trwoż­li­we – na­wet po ko­na­rach ich mu­sku­lar­nych drgnie­nia prze­bie­ga­ły.

Smre­ka­mi dreszcz zim­ny wstrzą­sał od śnia­tu aże do wierz­choł­ków; wie­lo­ra­mio­na ich, rów­no roz­po­star­te abo nie­co ku gó­rze jak do mo­dle­nia wznie­sio­ne, po­ru­sza­ły się ra­zem z na­wi­słą ce­ty­ną, niby ręce po­waż­ne, na­ka­zu­ją­ce ci­szę.

Je­dle też sta­ły w za­lę­ku, ci­che, nie­ru­cho­me; po cza­pi­stych ich gło­wach niósł się nie­wi­docz­ny Po­szum, opo­wia­da­jąc szep­tem trwoż­ne wie­ści o bu­rzach, ja­kich był świa­dom.

W po­mro­ku, czy­nio­nym przez za­cień chmur, wy­zna­cza­ły się jesz­cze bar­wa­mi, albo już tyl­ko li­nia­mi przerw-po­to­ków, le­śne re­gi­men­ty: czwo­ro­bo­ki, ko­lum­ny nie­prze­mie­rzo­ne, ciem­ne ja­ko­by we zbro­jach czar­nych, to zzie­le­nia­łe ja­ko­by w omsza­łych zbro­jach, o róż­no­kształt­nych heł­mach i ki­ściach nad czo­ła­mi, har­tu­ją­ce się w spo­ko­ju na wal­kę za­cię­tą, po­wa­gą chwi­li zję­te, za­drew­nia­łe.

Nie­jed­ną gło­wi­cę wy­nio­słą prze­tnie miecz-błysk Pio­ru­na na dwo­je – nie­jed­ną twar­dą pierś drzew­ną otwo­rzy krze­mien­ny grot Swa­ro­ga do rdze­nia – nie­jed­no ra­mię ga­łęź­ne ode­tnie świsz­czą­cą strza­łą wi­chrem pę­dzą­cy Po­świst… Lecz las, drze­wień­stwo, re­gi­men­ty mno­gie, po­osta­ną. Prze­to spo­kój był w ko­lum­nach wie­ko­wych je­dlic.

W ci­szy­nach. Bo już przy­wierzch­ni­mi drze­wa­mi wia­ter chwiał i roz­pę­dzo­ny, żlo­bi­ska­mi roz­tok spa­dał aż ku wo­dzie, gdzie zwi­jał się ze­sła­bły, wpa­do­wał bez tchu w roz­do­ły i gasł mar­nie.

Ale nie tyl­ko na one drze­wa, jako i zwie­rzy­nę le­śną, po­strach prze­raź­ny padł.

Pod wo­do­spa­da­mi w ko­ły­skach pian po­śnię­te bo­gin­ki, do­wie­wem wia­tru i szu­mem nad­cią­ga­ją­cych chmu­rzyc po­bu­dzo­ne, zry­wa­ły się z pi­skiem stra­chu, prze­my­wa­ły pręd­ko szkla­ne oczy, zwo­ły­wa­ły się po imie­niach i ucie­ka­ły co pędu na mła­ki do swych pod­ziem­nych kom­nat.

Małe na­gul­ce, to­piel­czy­ki, po ja­zach i wy­kro­tach po­nad wi­ra­mi swa­wol­nie po­wie­sza­ne, ze­ska­ki­wa­ły z ha­ła­śnym plu­skiem we wodę i cho­wa­ły się w naj­ciem­niej­sze głę­bie.

Z prze­rze­dzo­nych pa­le­nic i otwar­tych po­la­nek umy­ka­ły w po­pło­chu du­chy le­śne, za­szy­wa­ły się w gę­stwie, w ci­szy­ny, i sta­wa­ły koło pni jako cie­nie nie­ru­cho­me, ani ich uznać było.

Bu­rza po­tęż­ni­ła się z chwi­lą każ­dą i ro­sła w gro­zę.

Pła­net­ni­cy mocą swo­ją ścią­gnę­li chmu­ry od Ta­ter spo­nad Spi­szu, od za­chod­niej Ora­wy, od Cie­plic i z dal­sza, po­ży­czy­li od wę­gier­skich swo­ich gam­ra­tów chmu­rzy­ska cięż­kie, na­siąk­nię­te mo­krza­cią z Du­na­ja, i ze­pra­li je wszyst­kie w roz­to­ki.

Chmu­rzy­ska w tej cia­sno­cie po­czę­ły się trzeć o się, na­pie­rać i zde­rzać koł­tu­nia­sty­mi łu­ba­mi, aże się ogień po­czął ły­skać i war­cze­nie co­raz groź­niej­sze wsta­wa­ło.

A dziw­nie roz­ma­ity, choć jed­na­ko prze­raź­ny mia­ły wy­gląd – raz czar­ne zni­ża­ły się, raz za­ognio­ne, raz cięż­kie jak brze­mio­na, to zno­wu ko­sma­te z bo­ków, roz­wi­chrzo­ne. Gro­za od nich pa­da­ła na zie­mię, ści­chłą już, zmier­twia­łą w stra­chu.

Naj­wię­cej jed­nak prze­ra­że­nia sła­ły te, któ­re się na wier­chach wspar­ły. Tam bo­wiem Pła­net­ni­cy, za­sło­nię­ci ze­wsząd, czy­ni­li w ta­jem­ni­cy swo­je dziw­ne spra­wy. Tam do­ili mgły i ścią­ga­li deszcz do ol­brzy­mich wo­rów – tam ura­bia­li grad, ści­na­jąc kro­ple – tam wał­ko­wa­li weł­nę chmur, zbi­ja­jąc ją w gę­sty płacht, jak weł­nę owczą u fo­lu­sza – i wie­le rze­czy nie­po­ję­tych.

A naj­star­szy z nich pra­co­wał na wier­chu Tur­ba­cza. Był on jak baca u boga. Stam­tąd też naj­groź­niej­szy szedł na­okół po­mruk, tym gniew­liw­szy, jak co nie po my­śli szło w onych taj­nych spra­wach.

Zlę­kłe jak cze­ladź słu­cha­ły go wier­chy. Z każ­de­go od­po­wie­ści szły – po­mru­ki gę­ste – strasz­ne sło­wa ta­jem­nej, pła­net­ni­czej gwa­ry.

Każ­dy wierch był kuź­nią czar­ną, gdzie swa­wol­ną pra­cą Pła­net­ni­ków go­to­wi­ły się gro­ty-klę­ski, ma­ją­ce spaść z ręki boga na zie­mię zmier­twia­łą.

Słu­dzy Pe­ru­na, koł­tu­nia­ści, źli i ka­pry­śni w swych dzie­łach, wy­si­la­li całą swą moc, aby w krót­kich mo­men­tach przed­bu­rzy przy­spo­so­bić wszyst­ko, cze­go jeno gniew wład­cy za­pra­gnie.

Po każ­dym wy­si­le­niu pró­bo­wa­li spraw­no­ści swych dzie­łań, jak ko­wal pró­bu­je ostrza rą­ba­ni­cy, któ­rą od­kuł.

Od­by­wa­ła się ta pra­ca ta­jem­na w cze­lu­ściach chmur, któ­re się po­nad zie­mią zwar­ły i uczy­ni­ły noc nie­prze­nik­nio­ną. Na­prze­ciw ich czar­no­ści mrok pusz­czy sza­rym się wi­dział.

Pró­by ka­pry­śnych dzie­ła­czy po­wta­rza­ły się co­raz nie­cier­pli­wiej – war­cze­nia groź­ne – ły­ska­nia – po­ci­ski trza­skli­we – to ja­ko­by wa­le­nie się rusz­to­wań pod­nieb­nych. A wszyst­ka ta za­ba­wa stra­chem pa­da­ła na zie­mię.

Wresz­cie po­mro­ka pusz­czy ze­szła się z czer­nią owi­słych chmur i sta­ła się jed­na noc od zie­mi do nie­ba, a ze środ­ka tej nocy, ja­ko­by z pasz­czy prze­ol­brzy­mie­go po­two­ra, wy­pa­da­ły ły­śnię­cia, niby sro­gie kły, to ogień wprost się z mie­dzia­nej gar­dzie­li sy­pał, za czym trzask wy­ry­wał się spod czar­nych, ol­brzy­mich stóp – zda­ja­ło się: stąp­nię­cie-gniew drze­wa jako chru­sty ła­mie – to roz­le­gał się ryk głu­chy jak­by stu ra­nio­nych tu­rów, od­bi­jał się o zbo­cza gór i to­czył się aż na kraj pusz­czy w dud­nie­niu.

Od strasz­nych prób pła­net­ni­czych zie­mia już na­okół drża­ła.

Na od­sło­nię­te po­lan­ki pa­da­ły za­sie­ki gra­du, ści­na­jąc tra­wy buj­ne przy bia­łym świe­tle ły­ska­wic. To znów smyń­ce hru­be­go desz­czu spły­wa­ły z na­wi­słych brze­mion, czy­niąc po le­sie szum stra­szą­cy, gdy ryk na mo­ment usta­wał.

Nie dość jesz­cze po­waż­ną wi­dzia­ła się ta bu­rza stro­jo­na zło­śli­wym słu­gom Pe­ru­na. Bali się gnie­wu wład­cy, gdy się zja­wi.

Sła­li więc czym pil­niej cze­ladź swą na wszyst­kie stro­ny po nowy ma­te­riał do swych hu­czą­cych kuź­nic.

Wa­li­ły zno­wu chmu­rzy­ska, po­pę­dza­ne przez raź­ną, ko­sma­tą cze­ladź bi­cza­mi uprzę­dzio­ny­mi z nie­po­tar­gal­nych wło­sów wia­tru, i pru­ły się przez gę­stwię zbi­tą, roz­pie­ra­jąc swym świe­żym ży­wio­łem wy­si­lo­ne już sro­dze, czar­ne, opa­dzi­ste łona.

Po­czę­ły się na wier­chach nowe pra­ce, go­rącz­ko­we, pil­ne. I o sto sroż­sze były pró­by tych dzieł. Po­ci­ski pa­da­ły gdzie bądź, zgo­ła na oślep mie­rzo­ne. Mgnie­nie trwa­ją­ce ich ły­śnię­cia ob­ja­wia­ły się w róż­nych ukształ­ce­niach: to jako ostrza to­po­rów, to jako łań­cu­chy z ognia, to jako zyg­za­ki iskier, to wresz­cie jak krzy­wi­zny dru­tów do żaru prze­pa­lo­nych.

Dziw­nie się przy tym dzia­ło w grzmo­to­wej gło­śni­cy, w or­ga­nach chmur jako w chó­rze pie­kiel­nym usta­wio­nej – sta­ry, głu­chy Pła­net­nik ka­li­ko­wał, to czę­sto spaź­niał po­głos gro­mu abo i zgo­ła po­cisk rzu­co­ny prze­śle­piał. Na­sta­wa­ła w prze­rwach ci­sza i za­milk po­nu­ry, w któ­rym sły­chać było tyl­ko wrze­nie w pra­cow­niach ta­jem­nych we wier­chach i szum spa­du wód w roz­to­kach.

Prze­stan­ki ci­szy zja­wia­ły się co­raz czę­ściej i dłu­żej – wi­dać ko­sma­cze za­ję­ci byli nie­zwy­kle, go­tu­jąc w po­śpie­chu gro­ty cięż­sze, god­ne dło­ni po­tęż­nej Pe­ru­na.

Bu­rza zda­wa­ła się nad la­sem przy­ty­szać.

Wte­dy to zja­wił się wy­sła­niec pio­run­ne­go boga, sam bo­ski w sile Po­świst.

Przy­le­ciał z szu­mem od ta­trzań­skich pie­czar, z łu­kiem na­pię­tym w dło­niach, z koł­cza­nem dźwięcz­nym przy boku, gra­ją­cym pió­ra­mi strzał jak sto harf na po­wie­trzu…

Za­raz u skra­ja pusz­czy sa­mym wia­trem pędu wy­kró­cił z zie­mią trzy je­dle.

Ze świ­stem pusz­cza­ne strza­ły po­czę­ły ści­nać wierz­choł­ki wy­nio­słych smre­ków i dzwo­nić o stal bu­ków. Opór na­po­ty­ka­ny do sza­łu wznie­cił roz­pęd sro­gie­go Łucz­ni­ka. Ze wście­kło­ścią przy­pa­dał do wie­ko­wych drzew, tar­gał ich bro­dy sto­let­nie, trząsł nimi i młyń­ca­mi swych skrzy­deł kru­szył ich ko­na­ry, czy­niąc ostre w za­hai po­wietrz­nej wiry, któ­re jako ko­pie wpa­da­ły w do­li­ny.

Roz­chwiał, roz­chwie­ru­tał naj­hrub­sze w ubo­czach drze­wa, do dna za­mą­cił ci­szy­ny.

Roz­ję­kła pusz­cza, bita wi­chrem, za­wy­ła ża­ło­śli­wie.

Kil­ku­wie­ko­we smre­ki, buki w sta­ro­ści skrze­mie­nia­łe i nie mniej twar­de je­dle opie­ra­ły się sile prze­moc­nej, trzesz­cząc w opar­ciu swym, drżąc w wią­za­niach ko­lan od wy­sił­ku. Co młod­sze zaś chy­bo­ta­ły się i sła­nia­ły poza ostoj­ne ple­cy oj­ców, gnąc się czo­ła­mi gięt­ki­mi aż ku zie­mi.

Chwi­lę to jeno trwa­ło. Po­świst przedarł się przez grze­bień le­śny pusz­czy i z szu­mem po­pę­dził da­lej.

Na­sta­ła zno­wu ci­sza po­nad la­sem, któ­rą roz­bi­jał nie­rów­ny­mi do­wie­wa­mi głę­bo­ki huk wod­nych spa­dów.

Ci­che, roz­no­śne świa­tła wy­bły­ski­wa­ły spo­za cze­lu­ści chmur: – Pła­net­ni­cy wy­chy­la­li la­tar­nie skry­te w fał­dach płasz­czów, aby uj­rzeć siłę znisz­cze­nia na zie­mi.

I w chmu­rach za­mil­kły kuź­nie – ognie mie­dzia­ne po­ga­sły – do­la­ty­wał jeno ku zie­mi szczęk dziw­ny, ja­ko­by śpiesz­ne skła­da­nie w zbro­jow­ni że­la­znych gro­tów – to znów szum, ja­ko­by prze­su­wa­nie wo­rów na­peł­nio­nych gra­dem.

Gro­za za­wi­sła w tej ci­szy – ocze­ki­wa­nie zło­wro­gie cze­goś prze­raź­niej­sze­go niż do­tąd.

Na­raz na wid­mach chmur uka­za­ły się ogni­ste strza­ły, zła­ma­ne w krzyż – w swa­sty­kę. Znak boga.

Za czym ozwał się da­le­ki tę­tent.

Wjeż­dżał sam bu­rzą wład­ny Pio­run.

Pięć gro­mów, raz po razu w róż­ne stro­ny pa­dłych, owie­ści­ło zie­mi ścier­płej jego zja­wie­nie.

Huk – jak­by się góry roz­ta­cza­ły…

I wy­padł On sam, w świe­tle śle­pią­cym wszel­ki wzrok, na ogni­stym ru­ma­ku – w pło­mie­niach wło­sów – o twa­rzy nie­po­ję­tej, nig­dy nie zo­ba­czo­nej… Do­ko­ła zaś gło­wy Jego uno­si­ły się sępy-gry­fy, jak ode­rwa­ne zwi­chrzo­ne pło­mie­nie z go­re­ją­ce­go krzu. Czar­ne po­sta­cie sług uwi­ja­ły się, śmi­ga­ły po­przed­Nie­go jak cze­lust­ne cie­nie, w lot po­da­jąc zgo­to­wio­ne gro­ty.

Ujął pęk dzi­ry­tów ogni­stych w dłoń i po­czął mio­tać nimi.

Za każ­dym trzask owiesz­czał cel­ność.

Wy­ci­skał wszyst­kie.

Za­siekł bły­ska­wi­cą do­ko­ła jak stu­mi­lo­wą kosą – roz­ciął wory gra­do­we – po­to­ki z chmur ski­nie­niem spu­ścił – ostro­gą od­trą­cił skrzy­żal z pie­cza­ry grzmo­tu…

Wy­warł się huk nie cich­ną­cy.

Skom­la­ła pusz­cza, sie­pa­na ra­za­mi śmier­ci, gdy On – jako pieśń strasz­li­wą – grzmiał gło­śniej po­nad grzmot – w od­stę­pach krót­kich – roz­ka­zy:

– Wi­chrze! Po­wi­chrze!… da­le­ki,

Śle­bod­ny na prze­strze­niach, wol­ny –

Opuść mo­rza-du­na­je,

Prze­nieś się po­nad lądy,

Za­prząż ru­ma­ki Pędy,

Wpraw je w po­lot so­kol­ny,

Wpław prze­tnij rze­ki,

Szu­mem leć po­nad kra­je,

Roz­tocz skrzy­dła-za­wie­je,

Zgar­nij po­wietrz­ne haje,

Zbier w płu­ca peł­no tchu

I dmij

Przez lasy, góry, knie­je,

Przez do­li­ny za­ro­słe,

Go­ściń­cem śle­pym

Tu!

Las się bro­ni…

By­waj! w sto, w ty­siąc koni!

Spad­nij w lo­cie, w tę­ten­cie –

Prze­zna­czo­ne na ścię­cie,

Wy­nio­słe,

Któ­reć wska­żę oszcze­pem –

Tnij!!

………………………………….

– Rogu! Ra­ro­gu! sę­pie!

Wiel­ki, ogni­sty pta­ku!

Któ­ryś jest przed­ni w za­stę­pie,

Król szczy­tów –

Któ­ry sia­du­jesz na ostrzach dzi­ry­tów

Przy moim zna­ku –

Po­ostrz na ska­le szpo­ny,

Ze­rwij się groź­nym po­szu­mem –

Wi­dzisz w dole bór śó­mio­ny?

Za­tocz sze­ro­kie koła

Nad onym har­dym tłu­mem

Drzew, upar­tych w swej sta­li –

Na­bierz w lo­cie roz­pa­du,

Uderz w ich har­de czo­ła!

A gdy po­cisk mój zwa­li

Któ­re z ciem­ne­go rzę­du,

Wy­świeć je okiem w dy­mie,

Spad­nij na nie pie­ro­nem

W me Imię,

Nie daj po­wstać ze zgliszcz –

Prze­zna­czo­ne na zgu­bę

Drzej szpo­nem,

Rwij dzio­bem –

Niszcz!!

…………………………………….

– Si­łacz Grom! Po­ry­waj młot!

Co du­chu!

Za­mierz się zza ra­mie­nia –

Cze­kaj mego ski­nie­nia –

Trwaj w pil­no­ści, w po­słu­chu –

Patrz w mój grot

Niech huk gło­śny przy­cich­nie,

Niech bór w stra­chu wy­dych­nie.

Niech Po­wi­cher za­trzy­ma

Swe spie­nio­ne ru­ma­ki –

Niech Ra­rog skrzy­dła wy­pro­ści.

Po­sy­łam ognie-zna­ki…

Wi­dzisz buki roz­par­te

W dole, dzier­żą­ce war­tę?

Spró­bu­jesz mi ich stal.

Chmu­ry za­cho­dzą nocą…

Już! Miej się na bacz­no­ści!

Gdy ski­nę, ostrzem bły­snę,

Zie­mię ośle­pię stra­chem,

Gdy grot ogni­sty ci­snę –

Wte­dy ty całą mocą

Z ca­łym strasz­nym za­ma­chem

Wal!!

……………………………………..

– Hej! Grzmo­cie!

Wiecz­ny mru­ku,

To­wa­rzy­szu i słu­go mój sta­ry,

Ożyw się! raź­niej!

Wyjdź ze swo­jej pie­cza­ry,

Po­każ się zbla­dłym w ło­sko­cie,

W gro­zie i huku –

Za­trwóż! Zlęk­nij! Sprze­raź­nij!…

Roz­pro­stuj bary ol­brzy­mie,

Ra­mio­na prze­ciąg wszerz,

Ze­stąp na dół w me imię,

Przejdź się po zie­mi w dud­nie­niu,

Na mile kro­ki swe mierz –

Ku gó­rom!… któ­re się ta­trzą hań –

Oprzej swe bary o grań –

Czu­waj! w pil­nym ba­cze­niu

Ra­chuj rzu­co­ne po­ci­ski––

Gdy ły­śnie po­cisk bli­ski,

Za każ­dym ra­zem

Pra­śnij w do­li­nę gła­zem,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: