- W empik go
Drzewiej - ebook
Drzewiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 300 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śni mi się rzeczywistość, którą znałem, nim zmarła, choć urodziłem się na jej pogrobie; mam to uczucie-wiedzę, iż na nią patrzyłem. Chciałbym, iżby odżyła przez mój sen o niej – iżby odżyła w śnie. To jest umiłowanie przeszłości, czy też przyszłości – jedna rzeczywistość, którą z przykrością śnimy, jest obecne i my w nim. Któż naszą rzeczywistość będzie znowu śnił z umiłowaniem?…
Śni mi się tedy rzeczywistość-baśń: roztoki lasem nie tkniętym pokryte, pełne tajemnych dziwów i samorodnych tworów.
Czerniawa drzew okrywała do znaku ubocza i wierchy, a wgłębiny roztoczne zalewała mraką ciemną, jako noc wieczysta.
Gdzieniegdzie jeno wybijała się spomiędzy czarnego morza smreków i jedli żółtawa wyspa buków albo wyłyskiwała się do słońca zieleń polanki – snadź wichry, wrogi nie pardonujące, wycięły w pień zastępy drzew i odsłoniły ziemię.
A takie drzewska zmóc – trza było mocy zaiste żywiołu. Zwyczajnie poddawały się jeno rąbanicy czasu – przeżywszy kilkaset lat w nieodmiennej hardości, poczynały pomału schnąć od wierzchołków a butwieć od spodu i wreszcie waliły się ze stękiem na ziemię; a sto lat znowu przeszło, nim ziemia ich kłody-cielska, oplótłszy je jęzorami ożyn i paproci, wessała w siebie, roztoczyła…
Najdłużej trwały jedle. Dziś jeszcze można widzieć w kościelnej dzwonnicy przyciesia hrube niezwykle, twarde jak z krzemienia, z dawnych, pradawnych jedli przyciesane.
Ale i żyjącą jeszcze można napotkać w jakiej martwej roztoce, w ciszynie, jak nad drzewną młodzieżą skarlałą stoi w bezruchu niemym, w odrętwieniu, niby skostniała pramacierz. Czasem jeno plącze się w jej głowicy wyniosłej szum – jakby przypominanie nieśmiałe dawno zginionej pieśni, którą chce młodym podać ku pamięci. Szum to nie do pojęcia – nie dla dzisiejszych uszu-iglic… Przeto ginie jak woda zapadająca w bezdeń ciemną – albo jak ten czas, który się przelewa w wieczność. Przeminęło…
Ale i insze drzewa podówczas nie tak się podawały byle mocy jako dziś. Wiatr je siał, toteż wiatr jeno miał je prawo obalać.
Smreki, mniej wytrwałe od siostrzyc, strzelały natomiast w górę ponad wszystkie, a przy wichrze nachylały się ku jedlom rycersko, szumiąc otuchę i zachylając je od zdrady; wiatr bowiem zdradą nieraz brał spod spodu.
Buki zaś, krępe, rozparte nad ziemią, strojne w bogatą przyodziew liściastą, możniły się nad miarę i rozpościerały szeroko potworne ramiona, pokazując siłę mocną w twardych, zaskórnych muskułach.
W wilgotnych zacieniach, pod ich rozpiętymi jako baldachimy ogromne konarami, i po moczarnych młakach, niżej zboczów, walały się trawska bujne, na warstwach gnijących zrosłe, roztaczając naokół zapach ostry – zapach głębokiej puszczy, gdzie wszystko bezpośrednio z świeżych cmentarzy wyrasta i przyniesioną zatęchłą woń grobów miesza z oddechem rzeźwiejącym życia.
Koło spróchniałych pni i przepotwornych wykrotów wiły się liany ożyn, rosły kępami paprocie, a wszerz po całej roztocznej dłużynie, wśród rozmaitej krasy grzybów kapelusiastych, niby wśród krasnoludków, w kółkach i plamach słońca wciskającego się przez gęstwię konarów, świeciły świeczki leśne, czerwieniły się korale krzewów i moc nie nazwanych kwiatów, jagód wilczych, nienaskich, wyłyskiwało się z zacieni do światła…
Ziemia, piarem zasuta, pod gęstwiną głowic i koron drzewnych była jakoby dno morskie: życia i żywiny pełna.
Z konarów niższych, omszałych starością, spadały porosty siwe, niby długie brody bajecznych dziadków leśnych.
Lasy były zazwierzone gęsto. Chmary wiewiórek, czarnych i cisawych, śmigały górą po drzewach, czyniąc szelest, jak gdyby wiatr suche szyszki smrekowe ponosił; a po ich szlakach lekkomyślnych przemykały, niby ich cienie, połyskliwe kuny. – W stromych, przywierzchnich uboczach i w niedostępnych ostrysach panoszyły się, zakładając swe jamne osiedla, borsuki i lisy. Po zasłoniętych, zacisznych polankach i po przerzedziach trawiastych pasły się stada sarn, całe skupione strachem familie, pod ochroną i strażą rogaczów. – Okrajami puszczy, bliżej otwartych bram, snuły się zakonne towarzystwa wilków. – W gąszczach głębokich, cieniem jako strachem odziany, chował się zły duch sarni, złowrogi ryś. – Nad wszystkimi zaś niedźwiedź był gazdą, wonczas po pańsku żyjący, bowiem nierzadko z wypróchniałych jedli sączył się miast żywicy miód lepki, wieloletni, złocisty w słońcu jako bursztyn.
Ptactwo wszelejakiego gatunku zagnieżdżało lasy, istną ojczyznę mając w nieprzebytych gęstwiach. Moc śpiewaczych drużyn z rodu kosów i hałaśliwych grzywaczy; niepojęta ilość parami żyjących: żołen, sojek, dzięciołów, kań, dzikich gołębi; nieprzeliczone mnóstwo drobnych o różnym przybiorze ptasząt: sikor czubatych, zimorodków i maleńkich, szarych jako myszki, przezwinnych ptasikrólików. – W ubocznych, przywierzchnich drzewach chowały się ptaki-drapieżce: sowy, krogulce i jastrzębie, które podówczas miały hojne gody; a zaś w głowicach najwyźniejszych jedli, naprzeciw wichrów i burz, gnieździły się orły.
Prócz wymienionych mieszkańców równe prawo, a często większą od nich władę miały w lasach owych społeczności, zazwyczaj pomijane, jako to: pszczoły składające niesłychane bogactwa z prac swoich we wnętrzach zbutwiałych jedli; czernie mrowczyc mieszkające w pałacach wielopiętrowych, z przemyślnością przedziwną wzniesionych; chóry os, których misterne banie zwisały, na kształt balonów, z gałęzi – i niepomierne, niezliczone chmary owadzie o tysiącach odmian i gatunków, których przedziwne stroje zakryte są na wieki oczom zwierzęcych stworów.
Za dnia roztoki huczały życiem wielobarwnym, szumiały wodospadami i jednotonną pieśnią drzew, dzwoniły rozgwarem ptaków, odzywały się pomrukami zwierząt, dźwięczały rojami pszczół – grały potężną harmonią puszczy.
Z nocą zapadały w ciszę i wyglądały w mroku jak masy wojsk zaklętych, czerniawą zalegające góry i doliny, snem głębokim objęte i groźne w uśpieniu. A kiedy księżyc wytaczał się nad nie, wtedy zatracały doszczętnie swą rzeczywistość leśną i trwały – widziało się – w zawieszeniu śródpowietrznym, niby jakiś zastygły sen o puszczy – poświatą jasną zalane, mgłą zbłękitniałą zapylone, ciszą do dna przejęte – zaiste przebajeczne…
Z onego to czasu umarłego śni mi się rzeczywistość-baśń… Kiedy do roztok, naturalnym eposowym życiem napełnionych, przyszedł zwyczajnie człowiek i przywlókł z sobą dramat.I BURZA
Burza stanęła nad lasem w noc lipcową.
Roztracone, szare już światło dnia zmarłego, oprószające jeszcze drzewa, gasło na liściach i szpilkach jak rosa za podmuchem.
Na otwartych polankach, zwłaszcza zaś na uboczach schylonych przeciw zorzy, dogasającej na zachodzie, jeszcze było źroczno, ale już chmury, walące z południa, noc szybko nadsuwały.
Groźne w tych chmurach było kotłowanie: widziało się, jakoby potworne kosmacze porwały się strasznymi paznoktami za kołtuny i przewalały się w śmiertelnych zapasach, sapiąc i pomrukując, sunąc razem w tej walce groźnej nad roztoki.
Postrach padł na roztoczne życie.
Wszelka żywina zahaczyła w tej chwili o stałej myśli, kierującej jej chodem, lotem i uwagą, przestała myśleć o czyhaniu, polowaniu, czatach, jeno w trwożnej gorączce szukała zachronień. Uczucie wzajemnej drapieżności znikło – strach wszystkie je pobratał.
I tak: tuż obok muszek poprzyczepianych do gałęzi siedział w cichości ptaszek, dysząc zlęknionym sercem; obok w cichości dyszącego ptaszka przewijała się kuna, lśniąc czarnością w przegibach; obok znieruchomiałej pod smreczkami sarny przemykał ryś, dążąc miękkim swym chodem ku kryjówce.
Wszystko, co żywe, nawet już do snu z wieczora układłe a pobudzone strachem, przenosiło się w bezpieczniejsze schrony, chowało się w jamach, zaszywało się w gąszcze i knieje, wpadało w głębiny ciche.
I drzewa strach obujął.
Buki trzęsły się liśćmi, ni to osiki trwożliwe – nawet po konarach ich muskularnych drgnienia przebiegały.
Smrekami dreszcz zimny wstrząsał od śniatu aże do wierzchołków; wieloramiona ich, równo rozpostarte abo nieco ku górze jak do modlenia wzniesione, poruszały się razem z nawisłą cetyną, niby ręce poważne, nakazujące ciszę.
Jedle też stały w zalęku, ciche, nieruchome; po czapistych ich głowach niósł się niewidoczny Poszum, opowiadając szeptem trwożne wieści o burzach, jakich był świadom.
W pomroku, czynionym przez zacień chmur, wyznaczały się jeszcze barwami, albo już tylko liniami przerw-potoków, leśne regimenty: czworoboki, kolumny nieprzemierzone, ciemne jakoby we zbrojach czarnych, to zzieleniałe jakoby w omszałych zbrojach, o różnokształtnych hełmach i kiściach nad czołami, hartujące się w spokoju na walkę zaciętą, powagą chwili zjęte, zadrewniałe.
Niejedną głowicę wyniosłą przetnie miecz-błysk Pioruna na dwoje – niejedną twardą pierś drzewną otworzy krzemienny grot Swaroga do rdzenia – niejedno ramię gałęźne odetnie świszczącą strzałą wichrem pędzący Poświst… Lecz las, drzewieństwo, regimenty mnogie, poostaną. Przeto spokój był w kolumnach wiekowych jedlic.
W ciszynach. Bo już przywierzchnimi drzewami wiater chwiał i rozpędzony, żlobiskami roztok spadał aż ku wodzie, gdzie zwijał się zesłabły, wpadował bez tchu w rozdoły i gasł marnie.
Ale nie tylko na one drzewa, jako i zwierzynę leśną, postrach przeraźny padł.
Pod wodospadami w kołyskach pian pośnięte boginki, dowiewem wiatru i szumem nadciągających chmurzyc pobudzone, zrywały się z piskiem strachu, przemywały prędko szklane oczy, zwoływały się po imieniach i uciekały co pędu na młaki do swych podziemnych komnat.
Małe nagulce, topielczyki, po jazach i wykrotach ponad wirami swawolnie powieszane, zeskakiwały z hałaśnym pluskiem we wodę i chowały się w najciemniejsze głębie.
Z przerzedzonych palenic i otwartych polanek umykały w popłochu duchy leśne, zaszywały się w gęstwie, w ciszyny, i stawały koło pni jako cienie nieruchome, ani ich uznać było.
Burza potężniła się z chwilą każdą i rosła w grozę.
Płanetnicy mocą swoją ściągnęli chmury od Tater sponad Spiszu, od zachodniej Orawy, od Cieplic i z dalsza, pożyczyli od węgierskich swoich gamratów chmurzyska ciężkie, nasiąknięte mokrzacią z Dunaja, i zeprali je wszystkie w roztoki.
Chmurzyska w tej ciasnocie poczęły się trzeć o się, napierać i zderzać kołtuniastymi łubami, aże się ogień począł łyskać i warczenie coraz groźniejsze wstawało.
A dziwnie rozmaity, choć jednako przeraźny miały wygląd – raz czarne zniżały się, raz zaognione, raz ciężkie jak brzemiona, to znowu kosmate z boków, rozwichrzone. Groza od nich padała na ziemię, ścichłą już, zmiertwiałą w strachu.
Najwięcej jednak przerażenia słały te, które się na wierchach wsparły. Tam bowiem Płanetnicy, zasłonięci zewsząd, czynili w tajemnicy swoje dziwne sprawy. Tam doili mgły i ściągali deszcz do olbrzymich worów – tam urabiali grad, ścinając krople – tam wałkowali wełnę chmur, zbijając ją w gęsty płacht, jak wełnę owczą u folusza – i wiele rzeczy niepojętych.
A najstarszy z nich pracował na wierchu Turbacza. Był on jak baca u boga. Stamtąd też najgroźniejszy szedł naokół pomruk, tym gniewliwszy, jak co nie po myśli szło w onych tajnych sprawach.
Zlękłe jak czeladź słuchały go wierchy. Z każdego odpowieści szły – pomruki gęste – straszne słowa tajemnej, płanetniczej gwary.
Każdy wierch był kuźnią czarną, gdzie swawolną pracą Płanetników gotowiły się groty-klęski, mające spaść z ręki boga na ziemię zmiertwiałą.
Słudzy Peruna, kołtuniaści, źli i kapryśni w swych dziełach, wysilali całą swą moc, aby w krótkich momentach przedburzy przysposobić wszystko, czego jeno gniew władcy zapragnie.
Po każdym wysileniu próbowali sprawności swych dziełań, jak kowal próbuje ostrza rąbanicy, którą odkuł.
Odbywała się ta praca tajemna w czeluściach chmur, które się ponad ziemią zwarły i uczyniły noc nieprzeniknioną. Naprzeciw ich czarności mrok puszczy szarym się widział.
Próby kapryśnych dziełaczy powtarzały się coraz niecierpliwiej – warczenia groźne – łyskania – pociski trzaskliwe – to jakoby walenie się rusztowań podniebnych. A wszystka ta zabawa strachem padała na ziemię.
Wreszcie pomroka puszczy zeszła się z czernią owisłych chmur i stała się jedna noc od ziemi do nieba, a ze środka tej nocy, jakoby z paszczy przeolbrzymiego potwora, wypadały łyśnięcia, niby srogie kły, to ogień wprost się z miedzianej gardzieli sypał, za czym trzask wyrywał się spod czarnych, olbrzymich stóp – zdajało się: stąpnięcie-gniew drzewa jako chrusty łamie – to rozlegał się ryk głuchy jakby stu ranionych turów, odbijał się o zbocza gór i toczył się aż na kraj puszczy w dudnieniu.
Od strasznych prób płanetniczych ziemia już naokół drżała.
Na odsłonięte polanki padały zasieki gradu, ścinając trawy bujne przy białym świetle łyskawic. To znów smyńce hrubego deszczu spływały z nawisłych brzemion, czyniąc po lesie szum straszący, gdy ryk na moment ustawał.
Nie dość jeszcze poważną widziała się ta burza strojona złośliwym sługom Peruna. Bali się gniewu władcy, gdy się zjawi.
Słali więc czym pilniej czeladź swą na wszystkie strony po nowy materiał do swych huczących kuźnic.
Waliły znowu chmurzyska, popędzane przez raźną, kosmatą czeladź biczami uprzędzionymi z niepotargalnych włosów wiatru, i pruły się przez gęstwię zbitą, rozpierając swym świeżym żywiołem wysilone już srodze, czarne, opadziste łona.
Poczęły się na wierchach nowe prace, gorączkowe, pilne. I o sto sroższe były próby tych dzieł. Pociski padały gdzie bądź, zgoła na oślep mierzone. Mgnienie trwające ich łyśnięcia objawiały się w różnych ukształceniach: to jako ostrza toporów, to jako łańcuchy z ognia, to jako zygzaki iskier, to wreszcie jak krzywizny drutów do żaru przepalonych.
Dziwnie się przy tym działo w grzmotowej głośnicy, w organach chmur jako w chórze piekielnym ustawionej – stary, głuchy Płanetnik kalikował, to często spaźniał pogłos gromu abo i zgoła pocisk rzucony prześlepiał. Nastawała w przerwach cisza i zamilk ponury, w którym słychać było tylko wrzenie w pracowniach tajemnych we wierchach i szum spadu wód w roztokach.
Przestanki ciszy zjawiały się coraz częściej i dłużej – widać kosmacze zajęci byli niezwykle, gotując w pośpiechu groty cięższe, godne dłoni potężnej Peruna.
Burza zdawała się nad lasem przytyszać.
Wtedy to zjawił się wysłaniec piorunnego boga, sam boski w sile Poświst.
Przyleciał z szumem od tatrzańskich pieczar, z łukiem napiętym w dłoniach, z kołczanem dźwięcznym przy boku, grającym piórami strzał jak sto harf na powietrzu…
Zaraz u skraja puszczy samym wiatrem pędu wykrócił z ziemią trzy jedle.
Ze świstem puszczane strzały poczęły ścinać wierzchołki wyniosłych smreków i dzwonić o stal buków. Opór napotykany do szału wzniecił rozpęd srogiego Łucznika. Ze wściekłością przypadał do wiekowych drzew, targał ich brody stoletnie, trząsł nimi i młyńcami swych skrzydeł kruszył ich konary, czyniąc ostre w zahai powietrznej wiry, które jako kopie wpadały w doliny.
Rozchwiał, rozchwierutał najhrubsze w uboczach drzewa, do dna zamącił ciszyny.
Rozjękła puszcza, bita wichrem, zawyła żałośliwie.
Kilkuwiekowe smreki, buki w starości skrzemieniałe i nie mniej twarde jedle opierały się sile przemocnej, trzeszcząc w oparciu swym, drżąc w wiązaniach kolan od wysiłku. Co młodsze zaś chybotały się i słaniały poza ostojne plecy ojców, gnąc się czołami giętkimi aż ku ziemi.
Chwilę to jeno trwało. Poświst przedarł się przez grzebień leśny puszczy i z szumem popędził dalej.
Nastała znowu cisza ponad lasem, którą rozbijał nierównymi dowiewami głęboki huk wodnych spadów.
Ciche, roznośne światła wybłyskiwały spoza czeluści chmur: – Płanetnicy wychylali latarnie skryte w fałdach płaszczów, aby ujrzeć siłę zniszczenia na ziemi.
I w chmurach zamilkły kuźnie – ognie miedziane pogasły – dolatywał jeno ku ziemi szczęk dziwny, jakoby śpieszne składanie w zbrojowni żelaznych grotów – to znów szum, jakoby przesuwanie worów napełnionych gradem.
Groza zawisła w tej ciszy – oczekiwanie złowrogie czegoś przeraźniejszego niż dotąd.
Naraz na widmach chmur ukazały się ogniste strzały, złamane w krzyż – w swastykę. Znak boga.
Za czym ozwał się daleki tętent.
Wjeżdżał sam burzą władny Piorun.
Pięć gromów, raz po razu w różne strony padłych, owieściło ziemi ścierpłej jego zjawienie.
Huk – jakby się góry roztaczały…
I wypadł On sam, w świetle ślepiącym wszelki wzrok, na ognistym rumaku – w płomieniach włosów – o twarzy niepojętej, nigdy nie zobaczonej… Dokoła zaś głowy Jego unosiły się sępy-gryfy, jak oderwane zwichrzone płomienie z gorejącego krzu. Czarne postacie sług uwijały się, śmigały poprzedNiego jak czelustne cienie, w lot podając zgotowione groty.
Ujął pęk dzirytów ognistych w dłoń i począł miotać nimi.
Za każdym trzask owieszczał celność.
Wyciskał wszystkie.
Zasiekł błyskawicą dokoła jak stumilową kosą – rozciął wory gradowe – potoki z chmur skinieniem spuścił – ostrogą odtrącił skrzyżal z pieczary grzmotu…
Wywarł się huk nie cichnący.
Skomlała puszcza, siepana razami śmierci, gdy On – jako pieśń straszliwą – grzmiał głośniej ponad grzmot – w odstępach krótkich – rozkazy:
– Wichrze! Powichrze!… daleki,
Ślebodny na przestrzeniach, wolny –
Opuść morza-dunaje,
Przenieś się ponad lądy,
Zaprząż rumaki Pędy,
Wpraw je w polot sokolny,
Wpław przetnij rzeki,
Szumem leć ponad kraje,
Roztocz skrzydła-zawieje,
Zgarnij powietrzne haje,
Zbier w płuca pełno tchu
I dmij
Przez lasy, góry, knieje,
Przez doliny zarosłe,
Gościńcem ślepym
Tu!
Las się broni…
Bywaj! w sto, w tysiąc koni!
Spadnij w locie, w tętencie –
Przeznaczone na ścięcie,
Wyniosłe,
Któreć wskażę oszczepem –
Tnij!!
………………………………….
– Rogu! Rarogu! sępie!
Wielki, ognisty ptaku!
Któryś jest przedni w zastępie,
Król szczytów –
Który siadujesz na ostrzach dzirytów
Przy moim znaku –
Poostrz na skale szpony,
Zerwij się groźnym poszumem –
Widzisz w dole bór śómiony?
Zatocz szerokie koła
Nad onym hardym tłumem
Drzew, upartych w swej stali –
Nabierz w locie rozpadu,
Uderz w ich harde czoła!
A gdy pocisk mój zwali
Które z ciemnego rzędu,
Wyświeć je okiem w dymie,
Spadnij na nie pieronem
W me Imię,
Nie daj powstać ze zgliszcz –
Przeznaczone na zgubę
Drzej szponem,
Rwij dziobem –
Niszcz!!
…………………………………….
– Siłacz Grom! Porywaj młot!
Co duchu!
Zamierz się zza ramienia –
Czekaj mego skinienia –
Trwaj w pilności, w posłuchu –
Patrz w mój grot
Niech huk głośny przycichnie,
Niech bór w strachu wydychnie.
Niech Powicher zatrzyma
Swe spienione rumaki –
Niech Rarog skrzydła wyprości.
Posyłam ognie-znaki…
Widzisz buki rozparte
W dole, dzierżące wartę?
Spróbujesz mi ich stal.
Chmury zachodzą nocą…
Już! Miej się na baczności!
Gdy skinę, ostrzem błysnę,
Ziemię oślepię strachem,
Gdy grot ognisty cisnę –
Wtedy ty całą mocą
Z całym strasznym zamachem
Wal!!
……………………………………..
– Hej! Grzmocie!
Wieczny mruku,
Towarzyszu i sługo mój stary,
Ożyw się! raźniej!
Wyjdź ze swojej pieczary,
Pokaż się zbladłym w łoskocie,
W grozie i huku –
Zatrwóż! Zlęknij! Sprzeraźnij!…
Rozprostuj bary olbrzymie,
Ramiona przeciąg wszerz,
Zestąp na dół w me imię,
Przejdź się po ziemi w dudnieniu,
Na mile kroki swe mierz –
Ku górom!… które się tatrzą hań –
Oprzej swe bary o grań –
Czuwaj! w pilnym baczeniu
Rachuj rzucone pociski––
Gdy łyśnie pocisk bliski,
Za każdym razem
Praśnij w dolinę głazem,