- W empik go
Drzewo przeklęte. Antologia mrocznych opowieści - ebook
Drzewo przeklęte. Antologia mrocznych opowieści - ebook
Książka zawiera zbiór opowiadań z dreszczykiem, mrocznych opowieści, które wyszły spod pióra wybitnych polskich pisarzy powoli skazywanych na zapomnienie.
Antologia zawiera : Józef Ignacy Kraszewski: UPIÓR; Antoni Pietkiewicz: GOŚĆ Z GROBU; Antoni Pietkiewicz: DRZEWO PRZEKLĘTE; Seweryn Goszczyński: KRÓL ZAMCZYSKA.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-499-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
UPIÓR
Siedzieliśmy u komina; suche drewka olchowe płonęły na nim tym spokojnym ogniem, mieniącym się w barwy zielonawe i fioletowe, na który godzinami całymi człowiek, zapatrzywszy się, zadumawszy, siedziałby, ot tak, z rękoma założonymi. Tyras, głowę położywszy na łapach, drzemał, też nosem zwrócony ku kominowi. Trzech starych myśliwych otaczało ognisko to domowe, które nigdy prawie nie wygasało, ja czwarty tuliłem się w kątku za włosieniem okrytą kanapką. Wabiły mnie tam i pociągały niewypowiedzianym urokiem powieści, które całymi wieczorami starzy sobie o dawnych czasach opowiadali. Mało kto naówczas miał ochotę i cierpliwość wziąć się do pióra, lecz bez żywego słowa nikt się dnia jednego obejść nie mógł. Byli tacy niemal z powołania gawędziarze, których Rzewuski niewłaściwie polskimi bardami nazywał, jeżdżący od dworu do dworu, z imienin na imieniny, goszczący nieraz po kilka tygodni, obwożeni po sąsiedztwie, wszędzie przyjmowani serdecznie, około których, jak tylko zasiedli, wszyscy się ustawiali, podsłuchując ich ciekawie. Opowiadanie ich częstokroć nie było bez kunsztu; historyjki te umieli na pamięć, a za każdym razem przybywał im jakiś wariant, kwiatek, dowcip i rys charakterystyczny. Więc choćby rzecz była znaną, gdy ją przedziwnie pan łowczy lub cześnik opowiadał, skupiono się dokoła, zrywano boki lub łzami się zalewano, słuchając. Tego wieczora poczęło się jakoś od myśliwskich historii mniej zabawnych, ale to był wstęp tylko. Potrącić dosyć było o znane imiona księcia Karola, starosty kaniowskiego, Jabłonowskiego lub Gozdzkiego, jednego ze słynnych dziwaków swojego czasu, aby się pokrewne im postacie, na których nie zbywało, ruszyły i powstały żywe.
Niezliczoną ich moc wydały ostatnie czasy; łatwo to nawet sobie wytłumaczyć można. Gdy zabrakło ludziom, do czynnego, bojowniczego żywota nawykłym, zajęcia, walk, celu jasnego, bujała fantazja i, niespokojną krew burząc, pędziła na rozstajne drogi.
Gorący ludzie, przykuci do domów, stawali się kapryśnymi dziećmi. Dodajmy do tego rozpojenie przez Sasów i ową potrzebę zabawiania się nieustannego, która za nich weszła w obyczaj, podbudzanie się wzajemne w wielkiej gromadzie, wśród której wszyscy gotowi byli iść na wyprzódki, aby się gorszymi nie okazać od innych.Antoni Pietkiewicz
GOŚĆ Z GROBU
Będzie już temu lat może dwadzieścia, jak przejeżdżałem z rodzicami przez tę samą w wioseczkę, w której dziś zasłyszane podania powtarzam ludziom. Musiałem być wówczas bardzo małą dzieciną, bo ledwie pierwszy raz w życiu tułaczą odbywałem drogę z rodziną niemającą swojego kąta na bożym świecie, a więc skazaną na wieczną pielgrzymkę po dworach panów, którzy częściej mieniają swe sługi, niż najzawołańszy facjendarz konie. Popasaliśmy w bardzo wspaniałej karczmie, oberżą zwanej, do której, ledwie po długiej prośbie, hardy arendarz, czy też oberżysta, dozwolił nam zajechać z naszą nędzną budką; i przenocować, nie w gościnnych pokojach, lecz w szynkarskiej izbie, na wiązce słomy, gdzie gwar obcych gości, przez całą noc biesiadujących, nie dał nam ani oka zmrużyć.
Nazajutrz o świcie, kiedy się ojciec krzątał koło pakowania bryczki do dalszej podróży, mnie matka tymczasem wyprowadziła na przechadzkę po zielonym brzegu wspaniałej rzeki, nad którą, w oddali na wzgórzu, stał olbrzymi pałac z wyniosłymi basztami, krytymi złoconą blachą, otoczony przepysznym ogrodem, wysokim opasanym murem, do którego prowadziła gotycka kosztowna brama. W ogrodzie, między świerki, sosny, klony, topole i brzozy, w gustownych rozrzucone klombach, widać było wysmukłe wieżyczki, chińskie i szwajcarskie daszki, kolumny i posągi, misterne mostki i kładki, promy i baciki. A po obu stronach pałacowego gmachu, kształtem amfiteatru stały ogromne mury, leż blachą kryte, oficyn, stajen, spichlerzy itp.
Może o parę tysięcy kroków od tego dworu, na piaszczystej wydmie wznosiły się opuszczone mury kaplicy, przykryte dziurawą strzechą, uwieńczone pochylonym na spróchniałym słupku żelaznym krzyżykiem, na którym siedział zasępiony puszczyk, niezważający na wrzaski licznej zgrai wróbli, co przez powybijane okna kościołka, to wypadała na niego, to zmykała znowu do środka. Tuż przy kościołku, jakieś dwa słupy, związane u góry trzecim, jakby szubienica, utrzymywały dwa niewielkie dzwony. Wszystko to otacza zwalony, spróchniały parkan, niebroniący już wstępu kozom i wieprzom, co profanując groby, niszczyły wątłe brzózki i jodełki, co rok raz na próżno osierociałą ręką sadzone, gorzkimi polewane łzami, a nawet i kości wygrzebywały z ziemi! Dalej za cmentarzem, w straszliwej ruderze plebania leżała, a za nią ciągnęły się długim szeregiem nędzne, zapadłe w ziemię, czarne, bez kominów, a niektóre i bez dachów, wieśniacze chaty.
Wszystko to dzisiaj umiem po imieniu nazwać, umiem odgadnąć łatwą do odgadnienia przyczynę takiego stanu rzeczy, umiem, niestety, smutne wyprowadzić wnioski; lecz wówczas, widziałem tylko przedmioty, które po raz pierwszy dopiero uderzały budzącą się wyobraźnię moją, i żywą przejmowały mię ciekawością. Niezliczonymi więc pytaniami zarzucałem kochaną matkę, a na wszystko paluszkiem wskazując, co chwila wołałem: a to co? a to dlaczego?
I uderzony widokiem wspaniałych pałaców:
– Co to, droga mamo? – krzyknąłem.
– To pałac – odrzekła matka.
– Pałac! cóż to jest pałac? – spytałem znowu.
– Pałac – odpowiedziała matka – jest to dom wielkiego Pana.Antoni Pietkiewicz
DRZEWO PRZEKLĘTE
I.
Kto z was nie słyszał o czarodziejskiej własności cudownego kwiatu paproci? Kto nie wie, że szczęśliwy jego posiadacz, wraz z nim, dziedziczy wszechmocny dar pojmowania mowy całej natury, dla innych śmiertelników niemej i martwej? Pewnoście wszyscy o tym słyszeli, ale ani wątpić, że mało kto poza wiek błogi dziecięctwa wyniósł wiarę w prawdę tego podania. A przecież tak jest w samej istocie. Zacząwszy od gwiaździstych stropów niebieskich, które opowiadają chwałę Bożą głosem potężnym, aż do bezdennych morskich otchłani; zacząwszy od orła siekącego chmury gromonośne skrzydły dzielnymi, do najdrobniejszej muszki, kryjącej się w kwiatów kielichu; od niebotycznej Czymalary, do maluczkiego pyłku pod stopami naszymi; od wspaniałych cedrów i baobabów, do najmniejszego trawki ździebełka: wszystko ma swoją mowę właściwą, a mędrszą, bogatszą i świętszą od ludzkiej; zdolną nauczyć nas prawd najwznioślejszych, bylebyśmy tylko posłyszeć i zrozumieć ją mogli:... bylebyśmy tylko mieli kwiat paproci.
A nie myślcie, proszę, że to tak trudno go posiąść, jak wam stara niańka prawiła; że go szukać potrzeba w głębi puszcz mrocznych, w straszną północną porę; że chcąc go zdobyć, walczyć należy z piekielnymi zastępy upiorów, wiedźm i złych duchów. Bynajmniej! Każdy z was wyhodować go może na żyznej roli serca własnego, byle jej stosowną uprawę dać umiał, byle jej nie dozwolił zakrzepnąć w chłodzie mędrkowania, albo się przepalić w skwarze złych namiętności; byle miał dla niej dość łagodnego ciepła w wierze i miłości, dość rosy niebieskiej we łzach przeczystych. Przy takich warunkach, najczęściej sam on zakwitnie mimo naszej woli i wiedzy, i pokornych prostaczków w mędrców wielkich zamieni, jak tego kmiotka, o którymeście także od niańki pewno słyszeli, co szukając wołów, w lesie zabłąkanych, w cudowną, noc Kupały, przypadkiem strząsnął w obuwie kwiat ten czarodziejski i stał się sławnym na wszystek świat Znachorem.
Nie miejcież mi tego za samochwalstwo zuchwałe, kiedy wam powiem, że w życiu moim nieraz mi się trafiały chwile takie błogosławione, w których wyraźnie czułem, jako ten kwiat w duszy mojej rozkwitał, i dzięki mocy jego cudownej, rozumiałem mowę wszystkich istot martwych i niemych, i w uroczystym podniesieniu ducha słuchałem i tej wielkiej pieśni, która Arcymistrz Najwyższy gromami i piorunami gra na wszystkich żywiołach, naciągniętych jak strony, przy wtórze duchów wszystkich (Arcymistrz, Adama Mickiewicza), i tego hymnu rzewnego, który nucą rzesze kłosów na niwach, bijące Bogu nieustanne pokłony, i tych modlitewek serdecznych, które szepcą, muszki złociste w powietrznych celkach swoich, zbudowanych z wonnych listków róży i lilii; słuchałem i tych dziwnych powieści, które opowiadały mi starych zamków zwaliska i stepowe kurhany, i pochyłe krzyże na rozdrożach, i białe ludzkie kości z grobów wywiane!
Boże mój wielki! gdybym mógł znaleźć w naszej biednej mowie człowieczej wyrazy, zdolne to wszystko wiernie powtórzyć, jakiż to cudowny poemat bym wam wyśpiewał! Ale ich nie ma, niestety! i poemat mój, podsłuchany u największego poety, u Wszechświata, musi pójść ze mną do grobu, skąd go już chyba trupia czaszka moja, lub duch bujający z wichrem pod gwiazdami komuś powtórzy...
Nie mogę się jednak powstrzymać, aby wam nie opowiedzieć, ku zbawiennej nauce, dziwnej jednej historii, którą mi kiedyś prawiła spróchniała deska trumienna, wygrzebana wiatrem z cmentarzyska starego. Słuchajcież proszę.Seweryn Goszczyński
KRÓL ZAMCZYSKA
I. Machnicki wariat
Poezja jest wszędzie, w każdej chwili, jak bóstwo, nikomu nie wzbroniona, jak zbawienie, jak uczciwa sława. Nawet nasz wiek, tak osławiony, tak okrzyczany prozaicznym, nawet nasze pokolenie, odsądzone od czci i wiary przez idealistów, mają swoją poezję. Nie jest ona wprawdzie ani rajską, ani homeryczną, ani romantyczną, ale jest tak dobrą, jak wszystkie starsze jej siostry, jest poezją swojego czasu. Nie potrzeba jej daleko szukać, nie potrzeba jej uganiać poza obrębem dzisiejszej ludzkości, nie potrzeba jej sobie wymyślać; jest ona pomiędzy nami, w sferze naszego życia, naszych ludzi, w postaciach najpowszedniejszych.
O! ileż to razy zdarzyło mi się słyszeć, widzieć, być nawet uczestnikiem takich spraw, że największy poetyczny geniusz nic by poetyczniejszego wymyślić nie potrafił, że obok nich wszystkie utwory wyobraźni były poronionym płodem, obudzały niesmak w czytaniu. Dlatego przenosiłem zawsze towarzystwo ludzi nad towarzystwo książek, przyrodę nad bibliotekę. Chwile, przeżyte pod wpływem takiej poezji, stanowią najdroższy zapas najmilszych w moim życiu wspomnień: mam je z każdej epoki moich dziejów, a epoką najobfitszą może w taką poetyczność jest ostatni mój pobyt w krainie podkarpackiej; do niej należy zdarzenie, które tu chcę opowiedzieć.
Badanie mojego kraju pod każdym względem jest wrodzoną mi namiętnością, a widok okolic szczególniejszy ma dla mnie urok, mocniejszy niemal, niż znajomości z ludźmi. Pod takim bodźcem, przebiegając wzdłuż i wszerz Galicję, znalazłem się w obwodzie jasielskim, w okolicy Krosna, nad brzegami Wisłoka. Nie każdemu zapewne z moich braci wiadomo, że Podgórze galicyjskie ukrywa miejsca najpiękniejsze w Polsce; trochę więcej oświaty, trochę więcej dobrego bytu między mieszkańcami, korzystniejsze cokolwiek położenie względem innych krain, a miałoby niepoślednią w Europie głośność. Obwód jasielski, a mianowicie brzegi Wisłoka od jego źródła aż do Pilzna, odznaczają się już fizjognomią tej krainy. Najwydatniejszym jednak rysem okolic Krosna, najmocniej pociągającym ku sobie moje oczy i serce, były zwaliska zamku odrzykońskiego.
Wszelkie ruiny tego rodzaju są dla mnie jakby grobem rodzinnym, widmem przeszłości, hieroglificznym kluczem od wiekowych dziejów, światem niewyczerpanym wspomnień, marzeń, smutków i pociech rzewnych. Ile razy spojrzę na coś podobnego, tylekroć zdaje mi się słyszeć głos wewnętrzny: i tu pogrzebany członek twojej przeszłości! A wnet religijne uczucia napełniają duszę, myśl podnosi się, budzi wolę, kieruje krok pielgrzymi, i jestem śród gruzów.
Kilka dni już upłynęło od przybycia mojego w okolice Odrzykonia, a nie mogłem zwiedzić zamczyska. Odległość, czas dżdżysty i inne przeszkody oddalały ode mnie rozkosz tej pielgrzymki. A tymczasem widmo zwaliska po całych mnie dniach prześladowało. Panując wzniosłym położeniem nad okolicą, zdawało się z każdej strony zachodzić mi w oczy. Nie było zmiany cienia i światła, w której bym go nie widział; nie było fantastycznej postaci, której by nie wywołało z mojej wyobraźni. Podniosła–li się za nim nawalna chmura, to na jej tle czarnym, poziewającym błyskawicami, widziałem olbrzyma mojej przeszłości, złamanego, zgruchotanego, zwalonego, miotanego śmiertelnymi bólami, ale dawna wielkość groziła z jego czoła, oddychał ogniem, wypuszczał grzmotami słowa błogosławieństw, strzałami piorunów przypominał się światu, że żyje; czasami zamgliła go siatka deszczu; wówczas tajemnicza jego postać, obwiana tą zasłoną, stała przede mną jak anioł wiary i nadziei; inną razą, błyszczący całym przepychem dnia wschodzącego, był dla mnie uosobieniem przyszłości, zmartwychwstaniem nowej postaci, w promieniach nowego ducha; a i nawet wtedy, kiedy w przerwach słoty uśmiechał się ponurym blaskiem zachodu, i wtedy nawet obudzał tysiąc myśli nie całkiem ponurych. Jednym słowem, wszystko, co doznawałem w owej chęci i niemożności obejrzenia zwalisk, porównać tylko można z przeczuciami miłości w duszy dziewiczej, z jej marzeniami.