- W empik go
Drzewo przeklęte. Dzieciobójca - ebook
Drzewo przeklęte. Dzieciobójca - ebook
Antoni Pietkiewicz. Dwa znakomite opowiadania zapomnianego już nieco autora, Antoniego Pietkiewicza: „Drzewo przeklęte” i „Dzieciobójca”. Napisane po mistrzowsku pokazują ludzkie serca i dusze, codzienne problemy, które nie zawsze muszą się dobrze skończyć, czy mieć dobre rozwiązanie.
Fragment: „Zbudzono brzękiem łańcucha!... Z niebios przeniosłem wzrok na ziemię, i spostrzegłem o kilkadziesiąt kroków od siebie, nieopodal od jakiejś chatki, pod krzyżem na rozdrożu, między dwoma żołnierzami stojącymi z bronią na ramieniu, klęczącego starca, który oczy i ręce wznosząc ku niebu, zdawał się modlić głęboko. Kajdany, które miał na nogach, zbudziły mię z dumań, silniejsze zrobiwszy wrażenie, niźli dźwięk dzwonu na Anioł Pański, co jeszcze nie ustał. Cóż to za zbrodniarz, pomyślałem sobie, który na dźwięk kościelnego dzwonu, z tak głęboką skruchą pada na kolana? I niepohamowaną zdjęty ciekawością, z wolna zwróciłem się ku tamtej stronie, by mimo figury przechodząc, z bliska się przypatrzyć interesującej mię postaci. Przeszedłem niepostrzeżony, i niepostrzeżony usiadłem na przyzbie chatki przeciw krzyża, i oczu od starca oderwać nie mogłem...”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-242-4 |
Rozmiar pliku: | 974 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Kto z was nie słyszał o czarodziejskiej własności cudownego kwiatu paproci? Kto nie wie, że szczęśliwy jego posiadacz, wraz z nim, dziedziczy wszechmocny dar pojmowania mowy całej natury, dla innych śmiertelników niemej i martwej? Pewnoście wszyscy o tym słyszeli, ale ani wątpić, że mało kto po za wiek błogi dziecięctwa wyniósł wiarę w prawdę tego podania. A przecież tak jest w samej istocie. Zacząwszy od gwiaździstych stropów niebieskich, które opowiadają chwałę Bożą głosem potężnym, aż do bezdennych morskich otchłani; zacząwszy od orła siekącego chmury gromonośne skrzydły dzielnymi, do najdrobniejszej muszki, kryjącej się
w kwiatów kielichu; od niebotycznej Czymalary, do maluczkiego pyłku pod stopami naszymi; od wspaniałych cedrów i baobabów, do najmniejszego trawki ździebełka: wszystko ma swoją mowę właściwą, a mędrszą, bogatszą i świętszy od ludzkiej; zdolną nauczyć nas prawd najwznioślejszych, bylebyśmy tylko posłyszeć i zrozumieć ją mogli:... bylebyśmy tylko mieli kwiat paproci.
A nie myślcie, proszę, że to tak trudno go posiąść, jak wam stara niańka prawiła; że go szukać potrzeba w głębi puszcz mrocznych, w straszną północną porę; że chcąc go zdobyć, walczyć należy z piekielnymi zastępy upiorów, wiedźm i złych duchów. Bynajmniej! Każdy z was wyhodować go może na żyznej roli serca własnego, byle jej stosowną uprawę dać umiał, byle jej nie dozwolił zakrzepnąć w chłodzie mędrkowania, albo się przepalić w skwarze złych namiętności; byle miał dla niej dość łagodnego ciepła w wierze
i miłości, dość rosy niebieskiej we łzach przeczystych. Przy takich warunkach, najczęściej sam on zakwitnie mimo naszej woli i wiedzy, i pokornych prostaczków w mędrców wielkich zamieni, jak tego kmiotka, o którymeście także od niańki pewno słyszeli, co szukając wołów, w lesie zabłąkanych, w cudowną, noc Kupajły, przypadkiem strząsnął w obuwie kwiat ten czarodziejski i stał się sławnym na wszystek świat Znachorem.
Nie miejcież mi tego za samochwalstwo zuchwałe, kiedy wam powiem, że w życiu moim nieraz mi się trafiały chwile takie błogosławione, w których wyraźnie czułem jako ten kwiat w duszy mojej rozkwitał, i dzięki mocy jego cudownej, rozumiałem mowę wszystkich istot martwych i niemowych, i w uroczystym podniesieniu ducha słuchałem i tej wielkiej pieśni, która arcymistrz najwyższy gromami i piorunami gra na wszystkich żywiołach, naciągniętych jak strony, przy wtórze duchów wszystkich („Arcymistrz” A. Mickiewicza), i tego hymnu rzewnego, który nucą rzesze kłosów na niwach, bijące Bogu nieustanne pokłony, i tych modlitewek serdecznych, które szepcą, muszki złociste w powietrznych celkach swoich, zbudowanych z wonnych listków róży i lilii; słuchałem i tych dziwnych powieści, które opowiadały mi starych zamków zwaliska i stepowe kurhany, i pochyłe krzyże na rozdrożach, i białe ludzkie kości z grobów wywiane!
Boże mój wielki! gdybym mógł znaleźć w naszej biednej mowie człowieczej wyrazy, zdolne to wszystko wiernie powtórzyć, jakiż to cudowny poemat bym wam wyśpiewał! Ale ich nie ma, niestety! i poemat mój, podsłuchany u największego poety, u wszechświata, musi pójść ze mną do grobu, skąd go już chyba trupia czaszka moja, lub duch bujający z wichrem pod gwiazdami komuś powtórzy...
Nie mogę się jednak powstrzymać, aby wam nie opowiedzieć, ku zbawiennej nauce, dziwnej jednej historii, którą mi kiedyś prawiła spróchniała deska trumienna, wygrzebana wiatrem z cmentarzyska starego. Słuchajcież proszę.
II.
Baz w dalekiej podróży wypadł mi nocleg w lichej mieścinie, której wszakże imię bardzo mi drogim było, wiążąc się ze wspomnieniem pewnej zacnej rodziny, co przez kilka pokoleń dziedzicząc tę posiadłość, w ostatnich potomkach burzą losów przeciwnych na kraj świata zagnana, tylko groby swych przodków na ojczystej ziemi pozostawiła, czci im przysporzywszy własną cnotą obywatelską. Chcąc się u tych grobów pomodlić, choć można jeszcze było kawał drogi ujechać, przed zachodem słońca na noc stanąłem, i do kościoła poszedłem z serdeczną moją dla tych zmarłych ofiarą. Mury tej świątyni wyłożone były kilkunastą marmurowymi tablicami, których napisów czytać nie potrzebowałem, bo we własnym sercu i pamięci, żywymi głoskami miałem wyryte zacne imiona tych ludzi i czyny ich, wiekopomnej godne pamięci. Ukląkłem tylko, i rozrzewnioną myślą objąwszy dzieje kilku wieków, a w nich dzieje tego rodu bohaterskiego; wspomnienie spraw jego poświęconych duchem ofiary, składałem przed tronem Bożym, jako najmilszą niebu modlitwę. I zanurzony w tym rozpamiętywaniu, ani się spostrzegłem, jak mrok głęboki kościół ogarnął, jak go blask księżycowy z wolna rozproszył, aż mię dziadek kościelny, niecierpliwie w klucze brzęknąwszy, z zapomnienia mego ocucił.
Wyszedłem, i rozmarzony, zamiast się udać na spoczynek, ku wielkiemu zdumieniu i trwodze mego przewodnika, jąłem się błąkać po cmentarzysku, kościół otaczającym.
Położone na piaszczystym pagórku, smutny i ponury dawało ono widok. Grobowce murowane na ruchomym gruncie, jedne do połowy żółty piasek zasypał, drugie wicher podkopał, pochylił lub obalił; darnina rość tu nie chciała, drzewka i krzewy cherlały, nie mogąc wyżyć tą trupią, strawą, która jedynym była dla nich posiłkiem; gdzieniegdzie też i kość ludzka bielała, wygrzebana z mogiły świętokradzką wiatru swawolą. Ze ściśniętym sercem przechadzałem się po tym grodzie umarłych, gdy nagle się potknąłem o spróchniałą, deskę trumienną, sterczącą z pod kupy gruzów zburzonego pomnika, w odleglejszej stronie cmentarza, gęsto zasianej kośćmi białymi.
Drewno, potrącone niebacznie prze zemnie, jękło żałośnie, skarżąc się po cichu. Stanąłem, zdjęty zdumieniem, i modlić się za umarłych zacząłem; ale deska trumienna skarg swych nie przerywała, coraz silniejszy głos podnosząc, jakby uradowana, że się znalazł ktoś taki, co ją zrozumie i co da jej się z bólów swych wyspowiadać.
Ciekawość przemogła we mnie trwogę i zdziwienie; usiadłem na zwalisku grobowca, dając się za chętnego słuchacza, i zagadnąłem drewno jęczące o jego dzieje. Deska trumienna, po chwilowym milczeniu, w którym snać zbierała długich lat wspomnienia, westchnąwszy smutnie, tak opowiadać zaczęła:
˝Dawno to temu, lat już pól tysiąca, byłam jeszcze drobnym ziarenkiem i z gronkiem kilkunastu braci i siostrzyczek, zamknięta w szyszce zielonej, wisząc u gałęzi sosny rozłożystej, stojącej na skraju puszczy odwiecznej, ponad brzegiem rzeki, bujałam wesoło w swej rozkosznej kolebce, między niebem a ziemią, słuchając gwaru fali, prawiącej drzewom sędziwym o cudach krajów dalekich, które przebiegła, i rzewnej pieśni sosny matki mojej, co mnie do snu kołysząc, nuciła mi uroczo o tem, co od fali, od przelotnych obłoków i od ptaków słyszała: o masztach wyniosłych, strojnych w żagle białe i flagi barwiste; o dworcach i kościołach wspaniałych, i o krzyżach wysokich... raz tylko kruk czarny coś mi o szubienicy zakrakał... Rozmarzona piosenką matczyną śniłam rozkosznie, jak z czasem urósłszy w drzewo olbrzymie, igrać będę w okręcie na morskich wałach spienionych, albo się położę na podwalinę wielkiego dworu, gdzie poczciwa a dzielna szlachta odpoczywać będzie po chwalebnych trudach bojowych; lub w palisadzie twierdzy bronić będę drogiej ziemi rodzinnej od napaści wrogów; albo w krzyżu stanę przy drodze i świętymi ramiony błogosławić będę bogobojnym wędrowcom...
III.
Właśnie się zbliżała już pora, gdy matka-sosna miała postawić na ziemi naszą kolebkę, w której słoneczne promienie pootwierały już obsłonki, długo nas trzymające w ciemności i zaciszu, i z niecierpliwą radością oczekiwałam tej chwili, kiedy już nowym, samoistnym życiem żyć zacznę i bezpośrednio z ziemi i z nieba czerpać jego zdroje cudowne. Tymczasem z ciekawością najwyższą wpatrywałam się w piękny świat Boży, chciwie chwytając rosę rzeźwiącą, i kąpiąc się w balsamicznym powietrzu, z zazdrością spoglądałam na matkę sosnę i jej rówiennice, majestatycznie rozrosłe. Raz w noc pogodną, spoglądając z. zachwytem po szerokiej rzece, której fala modrawa migotała milionem złotych płomyków, zapalonych przez księżyc, spostrzegłam cień jakiś, czarnym słupem w poprzek nurtów sunący, i lepiej się wpatrzywszy, poznałam w nim człowieka, który niebawem dotarłszy łodzią do brzegu, z lukiem na plecach, z wielkim mieczem u boku, i z toporem w ręku skoczył w zarosłe.
Po chwili straszny łoskot zagrzmiał śród puszczy, drzemiącej w nocnej ciszy... Nie wiem czemu zadrżała matka moja sosna, i nas wszystkich w kolebkach naszych dziwna trwoga przejęła. Wkrótce łoskot umilknął, a człek ów znowu się zjawił na brzegu, wlekąc długie wici za sobą, świeżo wycięte w lesie. I zabrał je do łodzi, i płynąc powoli mierzył głębokość toni, i w miejscach najpłytszych wbijał tyki wysokie, znacząc drogę z brzegu do brzegu.
Z trwożnym zdumieniem spoglądałam na to ze szczytu drzewa; a stare sosny z gwarem złowrogim i jękiem dzikim miotały się rozpacznie, jakby w walce z wichrem szalonym, jakby się wyrwać z ziemi pragnęły i gonić za owym człowiekiem; i ptastwo zbudzone tym niespodzianym hałasem, zakwiliło żałośnie, i zakrakały kruki złowieszcze...Dzieciobójca
Było to przy końcu maja. Pogodny wieczór zajrzawszy przez otwarte okno do mojej chatki, oderwał mię od książki i gwałtem na przechadzkę pociągnął. Przywdziawszy więc słomiany kapelusz i uzbroiwszy się gruszkowym kijem, ruszyłem bez celu, ot tak, gdzie nogi poniosą, i ani się spostrzegłem, jak przez grobelkę i mostek wyszedłem na pocztową drogę, wysadzoną starymi wierzbami, ciągnącą się wzdłuż stawu między łąką i niwą, do ciemnej dąbrowy przytykającą.
Zrazu pogrążony w zadumie, nie zwracałem uwagi na otaczające mnie cuda, i tylko machinalnie sięgając do kapelusza, odpowiadałem na wieki wieków amen, pozdrawiającym mię w Imię Zbawiciela, wracającym z pola wieśniakom, i szedłem dalej i dalej. Lecz gdy uroczysty głos dzwonu, wzywający na Anioł Pański, obudził mię z dumania, gdy ze znamieniem krzyża podniosłem oczy ku niebu, zaczęta modlitwa skonała na ustach, dusza padła na twarz przed tronem Boga, stanąłem w osłupieniu! — Cóż to za urocza była owa chwila! Chwila nieszporów całej natury w wielkim natury Kościele. Pod lazurową kopułą wspaniałą, skowronki dzwoniły niwom, gajom, łąkom i rzece na pacierze; Boże anioły zapalały lampy, a na zachodzie stał cudowny ołtarz z obrazem Stwórcy Przedwiecznego, przysłoniętym świetną purpurową gazą; słowik uroczysty hymn śpiewał, wietrzyk, wstrząsając kwieciste trybularze, rozlewał wonne kadzidła, a ludy i drzew, i kwiatów, i kłosów, i fali pokłon oddawały Bogu i ciche modły szeptały. I mimowolnie i łzą i westchnieniem cześć Stwórcy oddałem; a jak brzoza w gaju, jak kłos na niwie, trawka na łące, fala na rzece pod przelotem wiatru, duch mój padł na twarz pod przelotem uroczystych myśli:
Marzyłem cudnie, srodze mię zbudzono!
Zbudzono brzękiem łańcucha!... Z niebios przeniosłem wzrok na ziemię, i spostrzegłem o kilkadziesiąt kroków od siebie, nieopodal od jakiejś chatki, pod krzyżem na rozdrożu, między dwoma żołnierzami stojącymi z bronią na ramieniu, klęczącego starca, który oczy i ręce wznosząc ku niebu, zdawał się modlić głęboko. Kajdany, które miał na nogach, zbudziły mię z dumań, silniejsze zrobiwszy wrażenie, niźli dźwięk dzwonu na Anioł Pański, co jeszcze nie ustał.
Cóż to za zbrodniarz, pomyślałem sobie, który na dźwięk kościelnego dzwonu, z tak głęboką skruchą pada na kolana?
I niepohamowaną zdjęty ciekawością, z wolna zwróciłem się ku tamtej stronie, by mimo figury przechodząc, z bliska się przypatrzyć interesującej mię postaci. Przeszedłem niepostrzeżony, i niepostrzeżony usiadłem na przyzbie chatki przeciw krzyża, i oczu od starca oderwać nie mogłem.
Mógł on mieć najmniej lat sześćdziesiąt, pięknej budowy, odziany biało, z białą jak śnieg brodą spadającą na piersi, z kilką kędziorami białych jak śnieg włosów rozwianymi po obnażonej szyi, z pięknym lecz bladym jak u trupa obliczem i błękitnymi jak niebo oczyma, pod siwymi brwiami na wyniosłem czole, — na klęczkach pod krzyżem, z rękoma i łzawym wejrzeniem wzniesionymi ku niebu, z ciężkim łańcuchem na nogach, oblany złotym odblaskiem zachodu, zdawał mi się jakąś nadziemską postacią, apoteozą nieszczęsnego chłopa.
I modlił się, modlił gorąco; rzewne łzy, spadając mu na siwą brodę, świeciły jak kropla rosy na mchu pokrywającym zwalony burzą pień starego dębu.
Mój Boże! myślałem sobie, — czyliż podobna, aby ten człowiek mógł być zbrodniarzem?... Biada wam sędziowie, jeśliście go już potępili, boście potępili niewinnie! Sam stanę na strasznym sądzie świadkiem nieprawości waszej!
Podniósł się z wolna, i z głową smutnie zwieszoną postępując między żołnierzami, zbliżył się do chatki, pod którą siedziałem.
Powstałem, i uchylając kapelusza, — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — rzekłem.
Jak gdyby iskrą elektryczną tknięty starzec zadrżał cały, i z zadziwieniem zwrócił na mnie oczy, dziwnym ożywione blaskiem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem raz jeszcze podchodząc ku niemu. Czy nie mógłbym wam czym usłużyć, dziaduniu?
Łzy mu potokiem rzuciły się z oczu, porwał mię za rękę, i cisnąc ją do zimnych ust swoich, wołał rzewnym głosem, przerywanym łkaniem:
— ˝Bóg zapłać, dobry mój panie! Bóg zapłać za przyjazne słowo!... Nic mi nie potrzeba!... potrzeba mogiły cichej, krzyża nad mogiłą i modłów za duszę. Mogiły dać mi nie możecie; to pomódlcie się czasem, — to, kiedy wieczorem posłyszycie ten dzwonek, mówiąc Anioł Pański, wspomnijcie Koźmę biednego! A za przyjazne słowo, a za litościwe serce Bóg wam zapłaci!... O! to wy nie wiecie, i bogdaj byście nigdy nie doznali tego, jak to ciężko sercu, kiedy człek cierpi niewinnie! i jak jeszcze cierpi!... Od wioski do wioski, od miasta do miasta, w kajdany okuty, jakby zbójca jaki, wlokę się nieszczęśliwy starzec niedołęga, a ludzie po drodze palcami wskazują, ze strachem, gniewem, przeklęstwem lub urąganiem spoglądając na mnie!... Sto mil już przeszedłem, a dotąd nikt jeszcze litośnie nie spojrzał, nikt nie pozdrowił w Imię Pana Boga!... Wy jedni tylko, wy jedni! I błogosławię was, jak Boga w niebie; alem niewinny, niewinny, dobry mój panie!˝
I znowu łzy rzewne rzuciły się z oczu starcowi, i znowu ująwszy mą rękę, tulił do ust drżących.
Żołnierze, poczciwe jakieś ludziska, łagodnie słuchali skarg biednego starca, nie przerywając mu przykrymi słowy. Wiedząc z doświadczenia co za ulga sercu, gdy może przed kim żale swe wynurzyć, prosiłem ich, aby zechcieli przyjąć kieliszek wódki i zakąskę, a pozwolili starcowi o swej niedoli pogwarzyć.
Zgodzili się chętnie, usiedli na przyzbie i wzięli się do jadła, oświadczywszy że tutaj będą nocować. Starzec usiadł przy mnie, kilka chwil dumał czy marzył, smutnie chwiejąc czołem wspartym na dłoni; nareszcie westchnął głęboko, spojrzał ku południowej stronie, łzę zrzucił z oka, i tak mówić zaczął:
˝Patrzcie, dobry panie, hen tam, między południem a wschodem, te dwie gwiazdeczki, jak sobie miarkuję, to jak raz nad moją chatą świecą. Było ich trzy niegdyś, i świeciły jasno i wesoło, jak oczy Bożych aniołów; nigdy tak chmary nieba nie zawlekły, by dla nich chocia malutkiej, chocia na minutkę szczelinki nie było; to też wesoła i jasna była dola nasza! Przed rokiem zagasła jedna, gwiazdka mego Janka; Matka Przenajświętsza wzięła ją z jego duszyczką do raju; moja tylko świeci i mej biednej Zoni, jakby krwią oblane, bo też i krwawa nasza smutna dola!˝
˝A w tamtej stronie, mój miły panocze, to kraj Podolski. Ach! żebyście widzieli nasze drogie sioło! nasze chatki czyste, bielusieńkie, co po górach siedzą śród kwitnących sadów, jakby orły białe, jarami się ciągną, jak łabędzi stado, i życiem i weselem grają, jak młody rój pod słońcem. O! to też doprawdy za starego pana (daj mu Boże niebieskie królowanie) wioska nasza była, jak w najlepsze lato pasieka odborna; a w każdej chacie szczęścia i radości, jak plastrów miodu w ulach na podkopach, a biegliśmy do pracy, jak pszczoły po ciepłym deszczu na hreczkę lub gaj lipowy w kwiecie. A pan choć brał miodek, nie mieliśmy krzywdy; a w złą godzinę, to i nas hodował. Panował nad nami, jak ojciec nad dziećmi, nie jak pan nad chłopem; to też i zwaliśmy go nie panem, lecz Bat'kiem, a panią, matką nie panią. Lecz panicz nie był nam bratem, i jak. stał panować, to jak sto niedźwiedzi! i wszystko nam wy. darł, by sobie miodu chmielnego nasycić; a kąpiąc się w miodzie, nigdy nie był syty, a myśmy z głodu ginęli.˝