Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dubaj. Miasto innych ludzi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dubaj. Miasto innych ludzi - ebook

Zjednoczone Emiraty Arabskie skazane są na dwie narracje. Pierwsza to opis kraju, który rozkwitł na ropie naftowej. Petrodolary w ciągu pięćdziesięciu lat pomogły stworzyć na pustyni ogrody, sztuczne wyspy, ośmiopasmowe autostrady, a nawet muzeum, które nawiązuje do paryskiego Luwru. Kraj najwyższych budynków i najdroższych samochodów odwiedzają tysiące ludzi – turyści po Bangkoku, Londynie i Paryżu wybierają właśnie Dubaj. Druga narracja sprowadza Dubaj i Emiraty do miejsca, gdzie wykorzystuje się niewolniczą pracę robotników z Azji i Afryki, gdzie za fasadami pałaców kobiety przetrzymywane są wbrew swojej woli, a bogaci arabowie przesiadają się z jachtów do złoconych bentleyów. Obie narracje są równie uprawnione i jednocześnie nieprawdziwe.

Anna Dudzińska podąża trzecią drogą – wytyczoną przez niespieszny rytm kroków wielbłąda, który zaledwie pół wieku temu przewoził Beduinów z Abu Zabi do Dubaju. Ze zrozumieniem i z czułością przygląda się ludziom, którzy wybudowali tę wyrastającą na pustyni wieżę Babel. Są wśród nich imigranci zarobkowi i bogaci ekspaci. To tutaj mieszają się języki, kultury, religie i systemy wartości. Emiraty to być może jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie takie współistnienie jest możliwe. Wszystko dzięki pieniądzom i na ściśle określonych zasadach.

Ta książka jest jak baśń z tysiąca i jednej nocy. O dobrym, choć surowym władcy, który otworzył swój skarbiec przed poddanymi. O wieżowcach, które wyrosły w krótkim czasie w miejscu palmowych chatek. O tysiącach ekspatów z całego świata, którzy pomagają szejkowi umacniać jego kraj, ale gdy są już mu niepotrzebni, muszą wyjechać. O przyjaźni z wielbłądami, którym przed zaśnięciem szepcze się do ucha sekrety.

Tyle że to nie bajka, ale świetny reportaż, który pokazuje także ciemne strony Zjednoczonych Emiratów Arabskich – cenzurę, kapryśność panujących, nierówności społeczne, system współczesnego niewolnictwa.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-80-4
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pu­sty­nia

Pust­ka spra­wia, że wy­ostrza­ją się zmy­sły. Wzmac­nia ko­lo­ry, za­pa­chy i dźwi­ęki. Tak jest na pu­sty­ni. Tu­taj ci­sza brzęczy w uszach. Od­de­chy i śpie­wy ja­dących na wiel­błądach Be­du­inów sły­chać wy­ra­źniej. W po­łud­nie skó­rę pa­rzą nie tyl­ko pro­mie­nie sło­necz­ne, ale też po­wie­trze, gęste od upa­łu i pia­sku pod­ry­wa­ne­go go­rącym wia­trem. Wie­czo­rem po­ma­ra­ńczo­we wy­dmy sta­ją się czer­wo­ne, a po­tem brązo­wie­ją. At­mos­fe­ra nie jest już su­cha i go­rąca. Robi się rze­śko, jak w sierp­nio­wy wie­czór na Ma­zu­rach. Zim­na noc jest ucztą dla zmy­słów. Pach­nie ogni­skiem, her­ba­tą z kar­da­mo­nem i sza­fra­nem do­da­wa­nym do ryżu. Nad od­po­czy­wa­jącą ka­ra­wa­ną świe­cą gwiaz­dy. Tak bli­sko i tak in­ten­syw­nie jak ni­g­dzie na świe­cie.

Wędru­jące przez pu­sty­nię wiel­błądy są mądre – nie lu­bią pod­ró­żo­wać po zmierz­chu. Gdy za­cho­dzi sło­ńce, mrok wy­da­je się tu ciem­niej­szy niż w in­nych częściach świa­ta. Ko­ńczący się dzień to dla nich pora je­dze­nia. Ka­żde­go wie­czo­ra Char­lot­te przy­no­si zwie­rzętom sia­no. Dzi­siaj jej wiel­błądzi­ca, Dabi, wy­da­je się po­iry­to­wa­na. To dziw­ne, bo zwy­kle za­cho­wu­je spo­kój, po­dob­nie jak jej wła­ści­ciel­ka. Wszyst­ko dla­te­go, że jest już po dwu­dzie­stej dru­giej, a ona była na no­gach od dzie­wi­ątej rano. W tym cza­sie prze­wędro­wa­ła sze­śćdzie­si­ąt trzy ki­lo­me­try. Char­lot­te do­brze ją ro­zu­mie, bo sama ma­rzy o wy­god­nym śpi­wo­rze w na­mio­cie. Trud­no uwie­rzyć, że ta de­li­kat­na sza­tyn­ka o wło­sach brązo­wych jak pia­sek o zmierz­chu wy­je­cha­ła z Pa­ry­ża, by na pu­sty­ni od­na­le­źć swój dru­gi dom. A po­tem, ku zdu­mie­niu wszyst­kich, ku­pi­ła wiel­błąda. Kie­dy opo­wia­da o tym we Fran­cji, lu­dzie py­ta­ją, gdzie go trzy­ma.

– No jak to gdzie? Oczy­wi­ście na bal­ko­nie – od­po­wia­da i za­nim się uśmiech­nie, cze­ka na re­ak­cję. W Du­ba­ju wszyst­ko jest mo­żli­we, na­wet wiel­błąd na bal­ko­nie.

Char­lot­te po­dzie­li­ła się swo­im wiel­błądem. Od­da­ła ła­god­ną Dabi mnie – dzien­ni­kar­ce z Pol­ski. Zwie­rzę, na któ­rym po­cząt­ko­wo mia­łam je­chać, przy za­kła­da­niu sio­dła za­częło wierz­gać i to­czyć pia­nę z py­ska. Fran­cuz­ka za­uwa­ży­ła mój prze­ra­żo­ny wzrok i za­pro­po­no­wa­ła, że przez kil­ka dni mogę do­sia­dać jej wiel­błądzi­cy. Wie­dzia­ła, że de­li­kat­na Dabi nie zro­bi mi krzyw­dy.

– Wła­sny wiel­błąd tyl­ko Eu­ro­pej­czy­kom wy­da­je się czy­mś nie­zwy­kłym. A w rze­czy­wi­sto­ści ni­czym się to nie ró­żni od po­sia­da­nia ko­nia. – Char­lot­te szyb­ko usu­wa małe pu­styn­ne świersz­cze, któ­re przy­cze­pi­ły się za usza­mi Dabi w cza­sie wie­lo­go­dzin­ne­go mar­szu.

Mam wy­rzu­ty su­mie­nia, bo to ja po­win­nam za­dbać o wiel­błądzi­cę. Usu­nąć świersz­cze, po­dać jej sia­no i szep­nąć „do­bra­noc” do ucha.

Lu­dzie w Eu­ro­pie nie zda­ją so­bie spra­wy, że kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od błysz­czących w sło­ńcu wież Du­ba­ju Emi­rat­czy­cy mają swo­je far­my. Zie­mię – czy ra­czej pia­sek – do­sta­ją od szej­ka. Gdy szejk chce wy­bu­do­wać na pia­sku coś no­we­go, po pro­stu prze­no­si far­mę swo­je­go pod­da­ne­go w inne miej­sce, gdzie da­lej może on ho­do­wać – naj­częściej – wiel­błądy i ko­nie. Emi­rat­czy­cy sta­wia­ją tam tym­cza­so­wą cha­łu­pę albo na­miot, do­kła­da­ją kil­ka po­du­szek do sie­dze­nia, przy­wo­żą pla­sti­ko­wą to­a­le­tę i to im wła­ści­wie wy­star­cza. Tak jak ich dziad­ko­wie uwiel­bia­ją spędzać czas na pu­sty­ni. Musi zo­stać spe­łnio­ny tyl­ko je­den wa­ru­nek: wie­czo­rem mogą wsi­ąść do to­yo­ty z na­pędem na czte­ry koła i szyb­ko do­je­chać do trzy­stu­me­tro­wej, kli­ma­ty­zo­wa­nej wil­li w mie­ście.

Na ta­kiej wła­śnie far­mie kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej po­zna­łam Char­lot­te. Tam, w Al-Lu­say­li Farm, miesz­ka Dabi. Do­kład­ny ad­res: 24 stop­nie dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej pó­łnoc­nej i 55 stop­ni sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej wschod­niej (24°57"02'3 N 55°24"49'9 E), śro­dek pu­sty­ni, na po­łud­nie od pro­wa­dzącej z Du­ba­ju dro­gi E77. Pod ta­ki­mi wspó­łrzęd­ny­mi znaj­du­je się nie­wiel­kie go­spo­dar­stwo pro­wa­dzo­ne przez Cen­trum Dzie­dzic­twa Kul­tu­ro­we­go imie­nia szej­ka Ham­da­na, ak­tu­al­ne­go na­stęp­cy tro­nu Du­ba­ju. Przy­stoj­ny ksi­ążę wie, że im krót­sza hi­sto­ria pa­ństwa, tym bar­dziej na­le­ży o nią dbać. Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie po­wsta­ły nie­spe­łna pi­ęćdzie­si­ąt lat temu, dla­te­go war­to zro­bić wszyst­ko, by pod­da­ni nie za­po­mnie­li o tra­dy­cji przod­ków. Szejk co roku or­ga­ni­zu­je wy­ści­gi so­ko­łów, pu­styn­nych psów sa­lu­ki, kon­kurs tra­dy­cyj­ne­go ta­ńca z bro­nią Youlah, za­wo­dy w nur­ko­wa­niu swo­bod­nym, a przede wszyst­kim Ca­mel Trek, trwa­jącą dzie­si­ęć dni ka­ra­wa­nę na wiel­błądach. Gdy przy­je­cha­łam na far­mę przy­go­to­wy­wać się do tej wy­pra­wy, Char­lot­te była już do­świad­czo­ną je­źdźczy­nią i we­te­ran­ką po­przed­nich wędró­wek. Do­je­żdża­ła tu co­dzien­nie przed pra­cą, opie­ko­wa­ła się Dabi i in­ny­mi wiel­błąda­mi. Kil­ka lat wcze­śniej prze­czy­ta­ła o Ca­mel Trek w an­glo­języcz­nej ga­ze­cie „Gulf News”. Au­tor­ka tego ar­ty­ku­łu nie ba­wi­ła się w szcze­gó­ło­we opi­sy, po­wtó­rzy­ła sło­wo w sło­wo re­kla­mę, któ­rą przy­sła­li jej mar­ke­tin­gow­cy z Cen­trum Dzie­dzic­twa. Na po­cząt­ku nie było im ła­two zna­le­źć chęt­nych na kil­ku­dnio­wą włó­częgę przez pia­ski, żeby więc spra­wę na­gło­śnić, zwró­co­no się do ga­ze­ty.

Aby oca­lić prze­szło­ść Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich

Hi­sto­ria Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich nie prze­pa­dła w pia­sku cza­su. To samo mo­żna po­wie­dzieć o kul­tu­rze, tra­dy­cjach i spo­so­bie ży­cia Emi­rat­czy­ków. Ham­dan Bin Mo­ham­med He­ri­ta­ge Cen­tre (HHC) za­cho­wu­je i kul­ty­wu­je dla przy­szłych po­ko­leń wszyst­ko, co zwi­ąza­ne z tym za­ło­żo­nym czter­dzie­ści trzy lata temu pa­ństwem, by wzmac­niać po­czu­cie to­żsa­mo­ści na­ro­do­wej Emi­rat­czy­ków i za­po­zna­wać miesz­ka­ńców ZEA z bo­ga­tym dzie­dzic­twem kra­ju.

Ta in­for­ma­cja ze­lek­try­zo­wa­ła Char­lot­te.

– Wy­bra­no pi­ęt­na­ście osób, któ­re na wiel­błądach mia­ły ru­szyć śla­da­mi daw­nych Be­du­inów. Nie mia­łam po­jęcia, jak się na nich je­ździ, nie­wie­le wie­dzia­łam o rdzen­nych miesz­ka­ńcach Ara­bii, ale ko­cha­łam ry­wa­li­za­cję. Je­śli ktoś ma zo­stać wy­bra­ny na przy­szło­rocz­ną wy­pra­wę, to będę to wła­śnie ja – opo­wia­da mi zde­cy­do­wa­nym to­nem.

Gdy za­dzwo­ni­ła do or­ga­ni­za­to­rów, po raz pierw­szy, od­kąd przy­je­cha­ła do Du­ba­ju, po­czu­ła się jak na Bli­skim Wscho­dzie. Urzęd­nicz­ka mó­wi­ła tyl­ko po arab­sku. Ob­co­kra­jow­cy do­sko­na­le wie­dzą, że arab­ski jest tu zu­pe­łnie nie­po­trzeb­ny. Po an­giel­sku mó­wią wszy­scy – od sprząta­czy na lot­ni­sku, przez tak­sów­ka­rzy, po kel­ne­rów i sze­fów wiel­kich firm. A tu na­gle język arab­ski w Cen­trum Dzie­dzic­twa, tak jak­by ktoś chciał pod­kre­ślić, że w miej­scu, w któ­rym „za­cho­wu­je się i kul­ty­wu­je hi­sto­rię dla przy­szłych po­ko­leń”, mo­żna mó­wić tyl­ko w pier­wot­nym języ­ku tego kra­ju. W tłu­ma­cze­niu po­mo­gła ko­le­żan­ka z Li­ba­nu. I tak Char­lot­te, pierw­sza ko­bie­ta w hi­sto­rii wiel­błądziej far­my Al-Lu­say­li, roz­po­częła tre­nin­gi.

Z PA­RY­ŻA NA PU­STY­NIĘ

Dwa lata wcze­śniej wiel­błądy i pu­sty­nię zna­ła tyl­ko ze zdjęć „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Char­lot­te od dziec­ka tre­no­wa­ła pi­łkę ręcz­ną. Mia­ła am­bi­cję, umie­jęt­no­ści i za­pał. Po­słu­sze­ństwa od­mó­wi­ło jej cia­ło. Do­sko­na­le pa­mi­ęta, jak w wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat prze­ko­ny­wa­ła chi­rur­ga, że nie ma dla niej zna­cze­nia ani kon­tu­zja ko­la­na, ani roz­miar bli­zny, że nie­wa­żne, ile będzie trwa­ła re­ha­bi­li­ta­cja – ona chce grać i będzie grać, i będzie częścią fran­cu­skiej dru­ży­ny na Igrzy­skach Olim­pij­skich w Lon­dy­nie.

– O re­zy­gna­cji z pi­łki ręcz­nej nie było mowy. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie prze­bieg tam­tej wi­zy­ty u le­ka­rza.

– Char­lot­te, my nie mó­wi­my o dys­kom­for­cie zwi­ąza­nym z bo­lącym ko­la­nem. My mó­wi­my o tym, czy w ogó­le będziesz jesz­cze cho­dzić! – usły­sza­ła w od­po­wie­dzi.

U le­ka­rza była w po­nie­dzia­łek, pła­ka­ła do nie­dzie­li. Za­mknęła się w po­ko­ju i nikt nie po­tra­fił jej uspo­ko­ić. Na­wet ro­dzi­ce – tre­ne­rzy pi­łki ręcz­nej. Sport był dla niej wszyst­kim. Pierw­szą pi­łkę do­sta­ła w przed­szko­lu. W pierw­szej kla­sie za­częła tre­no­wać na se­rio.

– Mia­łam wte­dy sze­ść lat – wspo­mi­na. – Przez cały ty­dzień my­śla­łam tyl­ko o tym, że w so­bo­tę zno­wu wyj­dę na bo­isko. Nie­na­wi­dzi­łam szko­ły – wy­zna­je z lek­kim wsty­dem. – Za­wsze mi się wy­da­wa­ło, że do niej nie pa­su­ję, nie lu­bi­łam się uczyć, nie ro­zu­mia­łam tego, co tłu­ma­czą na­uczy­cie­le. Sło­wo „nie­na­wi­ść” nie opi­su­je w pe­łni, jak bar­dzo nie zno­si­łam co­dzien­nych za­jęć. W szko­le była gru­pa dzie­ci z pro­ble­ma­mi in­te­lek­tu­al­ny­mi. Za­zdro­ści­łam im ogrom­nie, bo mie­li za­jęcia z go­to­wa­nia i pla­sty­ki. A ja chcia­łam tyl­ko grać w pi­łkę i ma­lo­wać. Ma­rzy­łam, żeby do nich do­łączyć, za­miast roz­wi­ązy­wać za­da­nia z ma­te­ma­ty­ki i che­mii.

Ko­niec tre­nin­gów był dla Char­lot­te ko­ńcem pew­nej epo­ki. Ro­dzi­ce wła­śnie się roz­wo­dzi­li, zaj­mo­wa­li się sobą i na­wet u nich nie mo­gła zna­le­źć po­mo­cy.

– By­łam to­tal­nie zbun­to­wa­na. Nie ro­zu­mia­łam, jak to mo­żli­we, że dwo­je lu­dzi, któ­rzy mie­li ko­chać się całe ży­cie, znie­na­wi­dzi­ło się w jed­nej chwi­li.

Char­lot­te trzy lata wcze­śniej za­częła żyć na wła­sny ra­chu­nek. W trak­cie re­ha­bi­li­ta­cji, tuż przed osta­tecz­ną dia­gno­zą, sko­ńczy­ła kurs in­struk­to­ra pi­łki ręcz­nej i wy­je­cha­ła do An­glii. Nie­ste­ty nie na igrzy­ska, ale żeby tre­no­wać in­nych i uczyć się an­giel­skie­go.

– Pra­ca tre­ner­ki była tak ni­sko płat­na, że mu­sia­łam do­ra­biać jako kel­ner­ka we fran­cu­skim bi­stro. Ka­żdy mój dzień był po­dob­ny do po­przed­nie­go. Tre­nin­gi, bar, tre­nin­gi, bar. Pew­ne­go dnia za­dzwo­nił mój oj­ciec. Aż go­to­wał się ze zło­ści. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie dzień, kie­dy zde­cy­do­wa­ła się wy­je­chać z Lon­dy­nu.

„Wiesz, że na­stęp­ne mi­strzo­stwa pi­łki ręcz­nej nie od­będą się w Eu­ro­pie? Prze­cież oni się tam upie­ką w tym Ka­ta­rze. Sły­sza­łaś?” – tata nie ukry­wał, że nie po­do­ba mu się po­my­sł za­wo­dów or­ga­ni­zo­wa­nych na Pó­łwy­spie Arab­skim. „Gdzie?” „W Ka­ta­rze. Mi­strzo­stwa pi­łki ręcz­nej or­ga­ni­zu­je ja­kiś Ka­tar, w ja­kie­jś Za­to­ce Per­skiej. Dzi­siaj za pie­ni­ądze mo­żna ku­pić wszyst­ko!” – na­rze­kał.

– Wie­dzia­łam, że ist­nie­je Za­to­ka Per­ska, że Iran pro­wa­dził woj­nę z Ira­kiem i że była kie­dyś woj­na w Ku­wej­cie. Ale o Ka­ta­rze nie wie­dzia­łam nic – opo­wia­da Char­lot­te. – Na­stęp­ne­go dnia do mo­jej re­stau­ra­cji przy­szła ko­le­żan­ka ze swo­ją sio­strą, dzien­ni­kar­ką te­le­wi­zji Al-Dża­zi­ra z Ka­ta­ru. Ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­łam o tym kra­ju, a te­raz dzień po dniu ktoś mi o nim opo­wia­da.

Roz­cza­ro­wa­na lon­dy­ńskim ży­ciem Char­lot­te za­dzwo­ni­ła do fran­cu­skiej fe­de­ra­cji pi­łki ręcz­nej i za­py­ta­ła, czy będą po­trze­bo­wa­li ja­ki­chś lu­dzi do ob­słu­gi dru­ży­ny w Ka­ta­rze. Od­po­wie­dzie­li, że oczy­wi­ście przy­da się ktoś z bie­głą zna­jo­mo­ścią języ­ka arab­skie­go. Włączy­ła in­ter­net i od­na­la­zła Ka­tar na ma­pie. Prze­szu­ka­ła też ogło­sze­nia z ofer­ta­mi pra­cy. W Ka­ta­rze nic nie było, ale oka­za­ło się, że pro­du­cent naj­bar­dziej zna­ne­go fran­cu­skie­go szam­pa­na szu­ka pra­cow­ni­ka do pro­wa­dze­nia re­stau­ra­cji na lot­ni­sku w Du­ba­ju.

– O Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich wie­dzia­łam tyle co o Ka­ta­rze, czy­li nic. Na stro­nie Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych zna­la­złam in­for­ma­cję chy­ba sprzed sze­śćdzie­si­ęciu lat! – śmie­je się Char­lot­te. – We­dług tam­tej in­struk­cji po­win­nam zo­sta­wić w domu wszyst­kie bluz­ki na ra­mi­ącz­kach i su­kien­ki i uwa­żać na Ara­bów czy­ha­jących na nie­daw­no wy­as­fal­to­wa­nych uli­cach mia­sta. Do tego same kli­sze: Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie to nie­bez­piecz­ny kraj na Bli­skim Wscho­dzie, w po­bli­żu to­czą się woj­ny, no i wszy­scy się tam kłó­cą o pra­wa ko­biet. Bo sko­ro w Ara­bii Sau­dyj­skiej ko­bie­ty nie mogą pro­wa­dzić sa­mo­cho­dów, to w po­bli­skim Du­ba­ju musi być po­dob­nie. Wła­ści­wie wszyst­ko, co wte­dy prze­czy­ta­łam, oka­za­ło się nie­praw­dą. Po roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej otwo­rzy­łam mapę Du­ba­ju, by do­py­tać o szcze­gó­ły.

„Gdzie mam za­miesz­kać, je­śli chcę na co dzień mó­wić po arab­sku?” – za­py­ta­ła na ko­lej­nej roz­mo­wie o pra­cę. Re­kru­tu­jący byli za­szo­ko­wa­ni tym py­ta­niem i od­po­wie­dzie­li zgod­nie z praw­dą, że wła­ści­wie ni­g­dzie.

– Nie ma tu ta­kich miejsc. U Pa­ki­sta­ńczy­ków ku­pisz chleb, mó­wi­ąc w języ­ku urdu, albo pój­dziesz do ira­ńskie­go den­ty­sty i po­roz­ma­wiasz z nim po per­sku. Po an­giel­sku za­mó­wisz za­sło­ny u fi­li­pi­ńskiej eks­pe­dient­ki w Ikei. A klien­ci z Li­ba­nu, któ­rzy od­wie­dzą na­sze bi­stro, i tak będą mó­wi­li do cie­bie po fran­cu­sku.

Do Char­lot­te do­ta­rło wte­dy, że gdzieś poza Eu­ro­pą jest miej­sce, w któ­rym lu­dzie mó­wią wszyst­ki­mi języ­ka­mi świa­ta. Na lot­ni­sko Char­les’a de Gaul­le’a w Pa­ry­żu po­je­cha­ła sama. Roz­cza­ro­wa­na ży­ciem, z za­wie­dzio­ny­mi spor­to­wy­mi am­bi­cja­mi. Nikt jej nie od­pro­wa­dzał i do­brze wie­dzia­ła, że po sze­ściu go­dzi­nach w sa­mo­lo­cie nikt nie będzie na nią cze­kał.

– Pod­jęłam tę de­cy­zję spon­ta­nicz­nie. My­śla­łam wte­dy ser­cem, a nie gło­wą. Sko­ro nie mogę grać w pi­łkę ręcz­ną, to już nie dbam o do­brze płat­ną pra­cę. Nie my­ślę o eme­ry­tu­rze ani o przy­szło­ści. Mogę za­cząć wszyst­ko od nowa w zu­pe­łnie nie­zna­nym kra­ju. Nowi lu­dzie, nowy język, nowe miej­sce. Nowy świat. Po­czu­łam mo­ty­le w brzu­chu i po­le­cia­łam.

Dro­ga z lot­ni­ska w Du­ba­ju to dwu­na­sto­pa­smo­wa, wiecz­nie za­kor­ko­wa­na au­to­stra­da. Szej­ko­wie na zdjęciach po­zdra­wia­ją pod­ró­żnych z usta­wio­nych wzdłuż niej bil­bor­dów. Jest zdjęcie szej­ka Du­ba­ju, Al Mak­tu­ma, i bia­ło-czar­ny pla­kat z szej­kiem Za­ji­dem, wiel­bio­nym przez wszyst­kich za­ło­ży­cie­lem Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów. Zresz­tą au­to­stra­dę – tak jak wie­le miejsc i bu­dyn­ków urzędo­wych – też po­śmiert­nie na­zwa­no jego imie­niem. Char­lot­te była jed­nak tak zmęczo­na, że nie za­uwa­ży­ła ani mi­ja­jące­go ją czer­wo­ne­go fer­ra­ri, ani po­ma­ra­ńczo­we­go lam­bor­ghi­ni, ani asto­na mar­ti­na, jak z fil­mu z Ja­me­sem Bon­dem. Pod­nio­sła gło­wę w mo­men­cie, gdy po le­wej stro­nie po­ja­wił się Bur­dż Cha­li­fa, naj­wy­ższy na świe­cie wie­żo­wiec, szkla­ny po­mnik bo­gac­twa Emi­rat­czy­ków i naj­bar­dziej zna­ny bu­dy­nek w mie­ście. Nie za­uwa­ży­ła też, że wła­śnie zna­la­zła się na Pal­mie – wy­bu­do­wa­nej kosz­tem dwu­na­stu mi­liar­dów do­la­rów sztucz­nej wy­spie, na któ­rej miesz­czą się apar­ta­men­tow­ce i pre­sti­żo­we ho­te­le. Bo gdzie niby lep­sze miej­sce na słu­żbo­we miesz­ka­nia mo­gła­by zna­le­źć fir­ma Moët & Chan­don, fran­cu­ski pro­du­cent szam­pa­na? Już za kil­ka dni Char­lot­te będzie za­rządzać re­stau­ra­cją po­da­jącą eks­klu­zyw­ny tru­nek pa­sa­że­rom bu­si­ness class na du­baj­skim lot­ni­sku. Jej sze­fo­wie nie wie­dzą, że nie­co pod­ko­lo­ry­zo­wa­ła swój ży­cio­rys. Po kil­ku mie­si­ącach spędzo­nych we fran­cu­skim bi­stro w Lon­dy­nie nie­ste­ty nie ma po­jęcia, jak ob­li­czyć, ile ki­lo­gra­mów ma­łży, ka­wio­ru i ostryg trze­ba ku­pić, żeby wy­star­czy­ło na za­kąski dla ama­to­rów szam­pa­na. Zmęczo­na Char­lot­te zde­cy­do­wa­ła, że po­my­śli o tym wszyst­kim pó­źniej. We­szła do apar­ta­men­tu, ru­nęła na łó­żko i na­tych­miast za­snęła.

– Mu­sia­łam od­re­ago­wać. Nie zje­cha­łam win­dą na ba­sen ani do luk­su­so­wo wy­po­sa­żo­nej si­łow­ni. Nie po­je­cha­łam obej­rzeć pi­ęcio­gwiazd­ko­we­go ho­te­lu w kszta­łcie ża­gla ani nie roz­ło­ży­łam się na pry­wat­nej pla­ży. Wie­dzia­łam, że mu­szę od­na­le­źć się w tym no­wym świe­cie z nową ener­gią i siłą.

Apar­ta­men­ty w be­żo­wych bu­dyn­kach po­ło­żo­nych wzdłuż pnia sztucz­nej wy­spy mają pi­ęk­ny wi­dok na mo­rze. Wy­bie­ra­jąc miesz­ka­nie w tych od wscho­du, co­dzien­nie mo­żna oglądać pry­wat­ną wy­spę szej­ka Du­ba­ju. Tu­taj przy­cu­mo­wa­no jego jacht i to w tym miej­scu znaj­du­je się je­den z pa­ła­ców, w któ­rych szejk po­dob­no naj­bar­dziej lubi spędzać czas. Osiem­dzie­si­ęcio­sze­ścio­let­nia bab­cia Char­lot­te była za­sko­czo­na opo­wie­ścią o kra­ju, w któ­rym lu­dzie miesz­ka­ją na pal­mach.

– Dla­cze­go Char­lot­te musi miesz­kać na pal­mie? – py­ta­ła jej ro­dzi­ców, cho­ciaż wie­dzia­ła, że Char­lot­te robi ró­żne dziw­ne rze­czy.

Jej wnucz­ka pierw­sze sie­dem dni w Du­ba­ju spędzi­ła w miesz­ka­niu na jed­nej z Wysp Pal­mo­wych, wy­cho­dząc tyl­ko do skle­pu spo­żyw­cze­go na par­te­rze.

TAM, GDZIE MIESZ­KA PUST­KA I SŁY­CHAĆ OD­DE­CHY

Ży­cie na far­mie Al-Lu­say­li bie­gnie swo­im to­rem. Na kil­ka mie­si­ęcy przed wy­pra­wą Ca­mel Trek za­gro­da zo­sta­je udo­stęp­nio­na tu­ry­stom. Dwóch pa­ste­rzy z Ban­gla­de­szu i Oma­nu dba o to, by zwie­rzęta mia­ły co jeść i za­wsze były go­to­we do tre­nin­gów. Po­po­łud­nia­mi przy­je­żdża­ją sy­ryj­ski le­karz, ukra­ińska agent­ka nie­ru­cho­mo­ści, czar­no­wło­sa Arab­ka z Ma­ro­ka, bry­tyj­ska pani domu i dzien­ni­kar­ka z Pol­ski. Wszy­scy uczy­my się do­sia­dać wiel­błąda i od­chy­lać, gdy wiel­błąd wsta­je na przed­nich ła­pach. Wszy­scy, tak jak Char­lot­te kil­ka lat wcze­śniej, prze­czy­ta­li­śmy re­la­cję w ga­ze­cie i chcie­li­śmy stać się częścią wy­pra­wy przez pu­sty­nię. W 2017 roku dzien­ni­kar­ka „Gulf News” wzbo­ga­ci­ła re­la­cję z Ca­mel Trek wy­wia­da­mi, któ­re prze­pro­wa­dzi­ła z jej uczest­ni­ka­mi.

– To nie ma nic wspól­ne­go z tym, co mo­że­my zo­ba­czyć w fil­mie Law­ren­ce z Ara­bii. Naj­trud­niej jest w samo po­łud­nie, gdy sło­ńce pra­ży bez­li­to­śnie i po­ka­zu­je czło­wie­ko­wi, co tak na­praw­dę po­tra­fi. A wszyst­ko trze­ba zro­bić sa­me­mu. Kar­misz wiel­błąda, za­kła­dasz sio­dło i uzdę i roz­ma­wiasz z nim, gdy wsta­je sło­ńce. Mi­ędzy je­żdżącym a zwie­rzęciem two­rzy się nie­spo­ty­ka­na więź – mó­wił je­den z uczest­ni­ków ka­ra­wa­ny.

W tym sa­mym ar­ty­ku­le zna­la­zła się też wy­po­wie­dź Char­lot­te. Pi­ęk­na Fran­cuz­ka z wiel­błądem i zła­ma­ną ka­rie­rą spor­to­wą była dla dzien­ni­ka­rzy atrak­cją. W ko­lo­ro­wej arab­skiej suk­ni i brązo­wych wło­sach do­brze kom­po­no­wa­ła się na zdjęciach z pu­sty­nią w tle.

– Z wiel­błąda­mi trze­ba bar­dzo de­li­kat­nie i uwa­żnie. Wiel­błądom trze­ba za­ufać. Je­śli będziesz okrut­ny, to wiel­błąd nie tyl­ko to wy­czu­je, ale będzie o tym pa­mi­ętał jesz­cze przez wie­le mie­si­ęcy. One wie­dzą, co ro­bią, i za­wsze wy­bie­ra­ją naj­lep­szą dro­gę – tłu­ma­czy­ła.

Rok wcze­śniej, za­raz po swo­jej pierw­szej wy­pra­wie, Char­lot­te ku­pi­ła Dabi – pi­ęk­ną wy­ści­go­wą wiel­błądzi­cę na eme­ry­tu­rze. Na­uczo­no ją bie­gać po to­rze, ale nie na­uczo­no go­dzi­na­mi cho­dzić po pu­sty­ni z je­źdźcem na tyl­nej części gar­bu. Z tego do­szko­li­ła ją do­pie­ro Fran­cuz­ka. Tym­cza­sem cy­to­wa­na przez „Gulf News” wy­po­wie­dź Char­lot­te, jej opo­wie­ść o spo­ko­ju du­cha, któ­ry mo­żna osi­ągnąć na pu­sty­ni, przy­ci­ągnęła moją uwa­gę. Za­pa­mi­ęta­li ją też inni: Ni­co­la, Mili i Ab­dul­lah. Oni, tak jak ja, chcie­li do­świad­czyć pu­styn­ne­go ży­cia Be­du­inów.

Gdy­by­śmy wte­dy mo­gli dłu­żej po­słu­chać Char­lot­te, usły­sze­li­by­śmy o tym, jak czło­wiek cu­dow­nie po­tra­fi za­tra­cić się w pu­styn­nej ru­ty­nie. Jak co­dzien­nie wsta­je ze wscho­dem sło­ńca. Jak wi­dzi, że wiel­błądy wol­no pod­no­szą dłu­gie szy­je z wil­got­ne­go po nocy pia­sku. Jak ubie­ra się, zja­da śnia­da­nie, po­tem kar­mi zwie­rzę, na­kła­da na nie sio­dło i wy­ru­sza. Raz pra­wa para ko­pyt, raz lewa. Jak w tran­sie. Cia­ło chwy­ta rytm mo­no­ton­ne­go ko­ły­sa­nia. Je­ździec ma wra­że­nie, że za na­stęp­ną wy­dmą będzie ko­niec. Jak­by da­lej nie było już nic. W po­łud­nie robi prze­rwę. Kła­dzie się na pia­sku i musi coś zje­ść, cho­ciaż jego wiel­błąd spo­koj­nie wy­trzy­mu­je do wie­czo­ra. Po go­dzi­nie od­po­czyn­ku ru­sza da­lej. I zno­wu je­dzie. Pra­wa para ko­pyt do przo­du, lewa para ko­pyt do przo­du. Wie­czo­rem do­cie­ra do zbu­do­wa­ne­go wcze­śniej obo­zu. Robi się sza­ro. Od­po­czy­wa przy ogni­sku. Kła­dzie się spać i wiel­błąd też się kła­dzie. Ka­żdy dzień po­dob­ny jest do po­przed­nie­go.

Dzie­si­ęcio­dnio­wa wy­pra­wa z Be­du­ina­mi, któ­rych przod­ko­wie ko­ły­sa­li się po pu­sty­ni na wiel­błądach, przy­po­mi­na, że hi­sto­ria za­ta­cza tu koło. Pu­styn­ni wędrow­cy od stu­le­ci spędza­li lato w oa­zie po­ło­żo­nej po­środ­ku pu­sty­ni, a zimą prze­no­si­li się nad brzeg Za­to­ki Per­skiej. Wszyst­ko to­czy­ło się w tym sa­mym ryt­mie, a dźwi­ęk kro­ków Be­du­inów mie­szał się na pia­sku z od­gło­sem wiel­błądzich ko­pyt. W ten spo­sób pod­ró­żo­wa­no pi­ęćset i za­le­d­wie pi­ęćdzie­si­ąt lat temu. Zu­pe­łnie jak­by na pu­sty­ni czas nie miał ani po­cząt­ku, ani ko­ńca.

CA­MEL TREK

Na wy­pra­wie po­ja­wia­my się w kom­ple­cie: jest Char­lot­te, naj­star­sza sta­żem, jest Ni­co­le z Wiel­kiej Bry­ta­nii, Ukra­in­ka Mili i sy­ryj­ski le­karz Ab­dul­lah. Oszu­ku­je­my się tro­chę, my­śląc, że je­ste­śmy jak Be­du­ini. Tym­cza­sem w od­le­gło­ści kil­ku ki­lo­me­trów mamy as­fal­to­wą dro­gę, a na niej auta z na­szy­mi na­mio­ta­mi i śpi­wo­ra­mi. Wy­star­czy parę mi­nut i te­re­no­wym wo­zem pod­je­dzie le­karz z ap­tecz­ką, fo­to­graf­ka albo po­lo­wa to­a­le­ta z prysz­ni­cem, pod któ­rym raz na dwa dni mo­żna spłu­kać pia­sek z wło­sów. Są też jaj­ka, ku­pio­ny w mie­ście chleb, kury i kozy wie­zio­ne przez ku­cha­rza na pace sa­mo­cho­du trans­por­to­we­go. Praw­dzi­wy Be­du­in uśmiech­nąłby się po­gar­dli­wie.

Ka­żdy ma swo­ją opo­wie­ść o pu­sty­ni. Char­lot­te mo­gła­by go­dzi­na­mi mó­wić o ziar­nach pia­sku, któ­re wpa­da­ją w za­ka­mar­ki ubra­nia i zo­sta­wia­ją na cie­le bo­le­sne bli­zny, o sma­ku ja­jecz­ni­cy z pa­pry­ką przy­go­to­wy­wa­nej o świ­cie, o wie­czor­nej mo­dli­twie mu­zu­łma­nów, któ­rą sły­chać w ca­łym obo­zie, i o stra­te­gii, jak i kie­dy pić wodę, by nie za­trzy­my­wać co chwi­la kil­ku­dzie­si­ęcio­oso­bo­wej ka­ra­wa­ny na po­stój w to­a­le­cie.

– Jest taka sce­na, któ­ra ci­ągle wra­ca do mnie w snach. Na środ­ku pu­sty­ni, jak co dzień, roz­sta­wio­no na­mio­ty. Po le­wej dla ko­biet, po pra­wej dla mężczyzn. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie prze­ra­źli­wie chłod­ne wie­czo­ry i po­ran­ki. Zimą ró­żni­ca w tem­pe­ra­tu­rze na pu­sty­ni mi­ędzy dniem a nocą do­cho­dzi na­wet do trzy­dzie­stu stop­ni. – Obu­dzi­łam się, gdy wszy­scy jesz­cze spa­li, może po pro­stu obu­dzi­ła mnie świ­dru­jąca w uszach ci­sza. Wy­szłam przed na­miot. Pia­sek był po­ma­ra­ńczo­wy, ale też brązo­wy i brązo­wo­czer­wo­ny. Po­ja­wił się ko­lor kawy z mle­kiem i cy­na­mo­nu. I wszyst­ko, całą pu­sty­nię, spo­wi­ja­ła bia­ła mgła. Po­pa­trzy­łam przed sie­bie i zo­ba­czy­łam, że z tej mgły wy­ła­nia się szczyt pierw­szej wy­dmy. Po­tem na­stęp­ny i na­stęp­ny. Jak­by ten pia­sek po raz pierw­szy w swo­jej ty­si­ąc­let­niej hi­sto­rii przy­kry­ty zo­stał śnie­giem. Aż po ho­ry­zont wi­dać było nie­sio­ną wia­trem gęstą mgłę i po­ma­ra­ńczo­we szczy­ty wydm. Do dzi­siaj ten ob­raz często wra­ca do mnie w snach.

Ze­szło­rocz­ną wy­pra­wę Char­lot­te za­pa­mi­ęta­ła nie tyl­ko z po­wo­du mgły. Zo­ba­czy­ła wte­dy po raz pierw­szy drze­wo The­si­ge­ra. Przy­naj­mniej tak po­wie­dział nam szef cen­trum dzie­dzic­twa, Ab­dul­lah. Nie wiem, czy wy­my­ślił tę opo­wie­ść, czy rze­czy­wi­ście wie­dział, gdzie zo­sta­ło zro­bio­ne naj­słyn­niej­sze zdjęcie Wil­fre­da The­si­ge­ra – bry­tyj­skie­go pod­ró­żni­ka, któ­ry dwa razy prze­sze­dł naj­wi­ęk­szą piasz­czy­stą pu­sty­nię świa­ta. Jego mi­strzow­skie zdjęcia, a ta­kże ksi­ążka Ara­bian Sands przy­ćmi­ły wy­czy­ny in­nych eu­ro­pej­skich pod­ró­żni­ków, Har­ry’ego St. Joh­na Phil­by’ego i Ber­tra­ma Sid­neya Tho­ma­sa, któ­rzy kil­ka­na­ście lat przed nim, w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku, po raz pierw­szy w hi­sto­rii prze­szli przez Rub al-Cha­li. Na­zwa pu­sty­ni z arab­skie­go ozna­cza „pu­sty kwar­tał” lub bar­dziej po­etyc­ko „miej­sce, gdzie miesz­ka pust­ka”. To naj­wi­ęk­sza piasz­czy­sta pu­sty­nia świa­ta. Mówi się, że gdy ktoś choć raz zo­ba­czy dwu­stu­me­tro­we wy­dmy Rub al-Cha­li, nie będzie in­nych miejsc na­zy­wał pu­sty­nią. Tony pia­chu ci­ągną się na po­wierzch­ni dwa razy wi­ęk­szej niż po­wierzch­nia Pol­ski. Be­du­ini rzad­ko za­pusz­cza­li się w głąb tych te­re­nów. Cze­go zresz­tą mie­li­by tam szu­kać? Miesz­ka­li ra­czej na obrze­żach pu­sty­ni – w Oma­nie, Je­me­nie, Kró­le­stwie Sau­dów i na te­re­nie Tru­cial Sta­tes, jak na­zy­wa­no kie­dyś te­re­ny przed zjed­no­cze­niem Emi­ra­tów Arab­skich. Piasz­czy­sta pust­ka była na­praw­dę pu­sta i nie było na niej ani jed­nej oazy, tyl­ko po­je­dyn­cze drze­wa na­zy­wa­ne przez lo­kal­nych miesz­ka­ńców ghaf, a z ła­ci­ny Pro­so­pis ci­ne­ra­ria, sil­ny jak Be­du­in ja­dło­szyn, któ­re­go ko­rze­nie są w sta­nie zna­le­źć wodę na­wet tam, gdzie pada tyl­ko raz w roku. Jego pie­rza­ste list­ki, pa­lo­wa­ty ko­rzeń, któ­ry po­tra­fi wro­snąć głębo­ko pod zie­mię, cier­pli­wo­ść i wy­trwa­ło­ść są dzi­siaj sym­bo­la­mi Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów. To wła­śnie przy gha­fie sfo­to­gra­fo­wa­no Wil­fre­da The­si­ge­ra. Przy­stoj­ny Bry­tyj­czyk z bro­dą ni­czym u jego arab­skich to­wa­rzy­szy przy­sia­dł wy­prężo­ny pod drze­wem. Wy­glądał nie­mal jak Be­du­in, z tra­dy­cyj­nym na­kry­ciem gło­wy i w sza­cie chro­ni­ącej go przed pia­skiem i sło­ńcem. W ręce ka­ra­bin, a za pa­sem han­dżar – tra­dy­cyj­ny szty­let w mi­ster­nie zdo­bio­nej po­chwie. Jak­by był jed­nym z nich.

Z po­wo­du ksi­ążki na­pi­sa­nej przez tego bry­tyj­skie­go pod­ró­żni­ka do na­szej wy­pra­wy do­łączy­ła Ni­co­le. Tro­chę z prze­ko­ry mówi o so­bie, że jest naj­star­szą uczest­nicz­ką. Może i naj­star­szą, ale za to naj­le­piej przy­go­to­wa­ną. Jej wa­liz­ka jest jak przy­bor­nik Mac­Gy­ve­ra. Są tam ręka­wicz­ki, czap­ka i szal, buty do ko­ńskiej jaz­dy, su­szar­ka do wło­sów i ba­to­ni­ki z orze­cha­mi, su­szo­ne śliw­ki, wi­ta­mi­na C i do­kład­nie od­li­czo­ne jed­no­ra­zo­we pa­czusz­ki sprosz­ko­wa­nej kawy lat­te z mle­kiem so­jo­wym, z bry­tyj­skie­go skle­pu Wa­itro­se.

– Ko­cham pu­sty­nię. Mój mąż jest Tu­ne­zyj­czy­kiem, ra­zem zo­ba­czy­li­śmy już wie­le z nich, ale Rub al-Cha­li na­praw­dę jest naj­pi­ęk­niej­sza. Ar­ty­kuł o tym, że Emi­rat­czy­cy szu­ka­ją chęt­nych na wy­pra­wę po pu­sty­ni, prze­czy­ta­łam, gdy moja dru­ga cór­ka pa­ko­wa­ła wa­liz­ki i wy­je­żdża­ła do Lon­dy­nu, do szko­ły z in­ter­na­tem. To był znak – mówi Ni­co­le i wy­ci­ąga z wa­liz­ki Mac­Gy­ve­ra ksi­ążkę Wil­fre­da The­si­ge­ra. Ele­ganc­ka Bry­tyj­ka o po­ci­ągłej twa­rzy i nie­na­gan­nej syl­wet­ce za­bra­ła ją ze sobą, bo o bry­tyj­skim pod­ró­żni­ku uczy­ła się w szko­le.

– Było o Ko­lum­bie, o Ma­gel­la­nie, a wśród wspó­łcze­snych po­ja­wił się The­si­ger. Uro­dzo­ny w Ad­dis Abe­bie, w Etio­pii, pó­źniej­szy ab­sol­went Oks­for­du był za­fa­scy­no­wa­ny kra­ja­mi arab­ski­mi: „Ża­den czło­wiek, któ­ry po­znał pu­sty­nię, nie po­zo­sta­nie taki sam. Będzie za­wsze no­sić w so­bie jej ślad i ni­g­dy nie opu­ści go pra­gnie­nie po­wro­tu”, pi­sał po pi­ęciu la­tach ży­cia spędzo­nych z Be­du­ina­mi. Wy­pra­wa przez „ob­szar, gdzie miesz­ka pust­ka”, była naj­wa­żniej­szą w jego ży­ciu. The­si­ger lu­bił wspo­mi­nać mo­ment, w któ­rym pu­sty­nia uwio­dła go po raz pierw­szy. Miał nie­spe­łna rok i po­sa­dzo­no go na wiel­błądzie, a on do­świad­czył uczu­cia, któ­re wie­le lat pó­źniej ka­za­ło mu ucie­kać z Lon­dy­nu na wszyst­kie pu­sty­nie świa­ta. W 1945 roku wy­ru­szył w wy­ma­rzo­ną pod­róż po Rub al-Cha­li. W cza­sie po­wol­nej wędrów­ki przy­glądał się, jak Be­du­ini bez­błęd­nie od­naj­du­ją dro­gę. Ob­ser­wo­wał, jak ze śla­dów na pia­sku od­czy­tu­ją, kto, kie­dy i z jak du­żym sta­dem prze­mie­rzał tę samą tra­sę. Prze­ko­nał się, że Be­du­ini są fa­ta­li­sta­mi – ak­cep­tu­ją wszyst­ko, co przy­nie­sie na­stęp­ny dzień. Nie ma na świe­cie lu­dzi bar­dziej sa­mo­wy­star­czal­nych niż oni, ale je­śli coś ukła­da się nie po ich my­śli, to przyj­mu­ją ten los bez na­rze­kań, zda­jąc się na wie­dzę i moc siły wy­ższej: „In­szal­lah – je­śli Bóg po­zwo­li”, wszyst­ko się uda. Wie­czo­ra­mi The­si­ger sia­dy­wał z Be­du­ina­mi przy ogni­sku i tak, dzień po dniu, sta­wał się częścią pu­styn­ne­go ple­mie­nia. Przy­słu­chi­wał się roz­mo­wom o wiel­błądach, je­dze­niu, po­li­ty­ce pro­wa­dzo­nej przez po­szcze­gól­ne ple­mio­na. Wszyst­ko to opi­sał i sfo­to­gra­fo­wał.

Za­fa­scy­no­wa­na Wil­fre­dem The­si­ge­rem Ni­co­le pi­sze pa­mi­ęt­nik, chce prze­ka­zać wszyst­ko, co się dzie­je pod­czas wy­pra­wy. Tak jak jej bry­tyj­ski idol opi­su­je re­la­cje, ja­kie two­rzą się w gru­pie ró­żnych lu­dzi pod­ró­żu­jących wspól­nie przez dłu­gie dni na wiel­błądach. Za­pa­łu star­cza jej na dwa wie­czo­ry. Gdy roz­ma­wia­my po po­wro­cie, mówi, że bar­dzo tego ża­łu­je, ale zmęcze­nie nie po­zwa­la­ło jej na pre­cy­zyj­ne za­pi­sy­wa­nie my­śli. Za to w ksi­ążce pod­ró­żni­ka pod­kre­śli­ła jesz­cze jed­no wa­żne zda­nie: „Pu­sty­nia daje przy­jem­no­ść ży­cia poza cy­wi­li­za­cją”.

– Je­śli za­py­tasz hi­ma­la­istów, po co zdo­by­wa­ją ko­lej­ne ośmio­ty­si­ęcz­ni­ki, usły­szysz w od­po­wie­dzi: bo są. To samo do­ty­czy pu­sty­ni. Wy­star­czy, że jest. Te pi­ęćset ki­lo­me­trów na wiel­błądzie, któ­re zro­bi­li­śmy w ci­ągu je­de­na­stu dni, to było naj­trud­niej­sze do­świad­cze­nie mo­je­go ży­cia, a jed­nak kie­dy sie­dzia­łam na jego grzbie­cie i pa­trzy­łam po­nad jego gło­wą i gło­wa­mi in­nych ja­dących, po­ja­wiał się nie­praw­do­po­dob­ny spo­kój. Przez kil­ka go­dzin mo­głam mil­czeć i ko­ły­sać się w rytm wiel­błądzich kro­ków. Lu­dzie je­żdżą do aszra­mu w In­diach, na jogę na Bali, a mnie wy­star­czy wiel­błąd na pu­sty­ni. Ty­go­dnio­wa me­dy­ta­cja wśród pia­chów, z dala od roz­pędzo­ne­go Du­ba­ju i mo­je­go Lon­dy­nu. Wra­casz do domu i nie wiesz, co ro­bić – mówi Ni­co­le, któ­ra po po­wro­cie za­częła się za­sta­na­wiać, jak w ogó­le mo­żna żyć w mie­ście, nie ko­ły­sać się z pra­wej na lewą i sia­dać do je­dze­nia przy sto­le za­miast wo­kół ogni­ska. A wszyst­ko dzi­ęki ksi­ążce na­pi­sa­nej sze­śćdzie­si­ąt lat temu!

Cie­ka­wa je­stem, czy szef wy­pra­wy, Ab­dul­lah Ham­dan Bin Dal­mo­ok, rze­czy­wi­ście po­tra­fi roz­po­znać drze­wo The­si­ge­ra. Może tak, bo na­zwi­sko tego pod­ró­żni­ka zna na­wet sze­ścio­la­tek w emi­rac­kiej szko­le. Re­pro­duk­cje jego zdjęć znaj­du­ją się we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach, wi­szą w urzędach, i to wła­śnie dzi­ęki jego fo­to­gra­fiom dzie­ci wie­dzą, jak wy­gląda­ły pu­styn­ne obo­zy rdzen­nych miesz­ka­ńców Pó­łwy­spu Arab­skie­go. Do 1946 roku, czy­li do pierw­szej z dwóch wy­praw The­si­ge­ra, ist­nia­ły wy­łącz­nie po­je­dyn­cze fo­to­gra­fie zro­bio­ne w tej części świa­ta. An­glik był nie tyl­ko za­ko­cha­ny w pu­sty­ni, ale też z kro­ni­kar­ską do­kład­no­ścią do­ku­men­to­wał ży­cie miesz­ka­jących tu lu­dzi. Ab­dul­lah, przy­stoj­ny i pew­ny sie­bie szef emi­rac­kie­go cen­trum dzie­dzic­twa, mówi, że czar­no-bia­łe fo­to­gra­fie nie ró­żnią się od tych, któ­re mo­żna by zro­bić dzi­siaj. Wy­star­czy tyl­ko od­jąć ko­lor. Po­zor­nie nie­wie­le się zmie­ni­ło, wy­dmy wy­gląda­ją do­kład­nie tak samo jak osiem­dzie­si­ąt lat temu, wiel­błądy ci­ągle mają uśmiech­ni­ęte py­ski i tyl­ko tra­dy­cyj­ne arab­skie kan­du­ry, czy­li bia­łe ubra­nia mężczyzn, są świe­żo wy­pra­so­wa­ne i bia­łe od prosz­ku ku­pio­ne­go w su­per­mar­ke­cie.

– Moja ro­dzi­na nie po­cho­dzi z pu­sty­ni, tyl­ko z nad­mor­skiej części Du­ba­ju. Na far­mę po­ło­żo­ną kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów w głąb lądu wy­je­żdża­li­śmy la­tem. Dzi­siaj lu­dzie pod­ró­żu­ją do Eu­ro­py, kie­dyś je­ździ­ło się na pu­sty­nię. Na przy­kład do oazy w Li­wie, gdzie była woda i ro­sły pal­my dak­ty­lo­we. W nie­wiel­kich ogro­dach upra­wia­no ba­na­ny, a na­wet man­go. Uwiel­bia­łem opo­wie­ści dziad­ków o Be­du­inach, dla któ­rych pu­sty­nia była sy­no­ni­mem wol­no­ści. Pod­ró­żo­wa­li, do­kąd chcie­li i kie­dy chcie­li. Nie­któ­rzy my­ślą, że czło­wiek sze­dł na pu­sty­nię z bie­dy. Było do­kład­nie od­wrot­nie. Ci, któ­rzy nie po­tra­fi­li so­bie po­ra­dzić, je­cha­li do mia­sta. Praw­dzi­wy Be­du­in nie da się uko­rze­nić, bo ży­cie za­czy­na się wte­dy kom­pli­ko­wać. A na pu­sty­ni wszyst­ko jest pro­ste: pia­sek, wy­dmy, dużo cza­su i Bóg. Le­gen­dar­na siła Be­du­inów bie­rze się wła­śnie z trud­nych wa­run­ków ży­cia. Po ca­łym dniu lu­dzie sia­da­li do­oko­ła ogni­ska i mie­li czas na roz­mo­wę. Tak jak my te­raz, na wy­pra­wie – mówi Ab­dul­lah, któ­ry na or­ga­ni­zo­wa­ny przez cen­trum Ca­mel Trek mó­głby prze­cież wy­słać ja­kie­goś za­stęp­cę, a jed­nak co roku sam spędza dzie­si­ęć dni na jed­nym ze swo­ich wiel­błądów. Może po to, żeby po­słu­chać od­de­chów?

– Kie­dyś w jed­nej ka­ra­wa­nie ma­sze­ro­wa­ło ze sobą dwa­dzie­ścia ro­dzin. Wszy­scy dzie­li­li się tym, co mają. Ra­zem je­dli dak­ty­le, jo­gurt z wiel­błądzie­go mle­ka i pie­kli chleb. Wspól­nie cze­ka­li na upra­gnio­ny deszcz. Byli tak bli­sko, że za­czy­na­li od­dy­chać w tym sa­mym ryt­mie. Wszy­scy wie­dzie­li, kto jest cho­ry i kto kasz­le. Gdy w nocy ko­bie­ta ro­dzi­ła, cała ka­ra­wa­na ro­zu­mia­ła, że trze­ba jej po­móc. Ro­bi­li jej śnia­da­nie, mar­twi­li się o nią.

– Żyła jak ksi­ężnicz­ka na pu­sty­ni? – pyta Char­lot­te, któ­ra od kil­ku mi­nut przy­słu­chu­je się mo­jej roz­mo­wie z Ab­dul­la­hem.

– Oczy­wi­ście, jak ksi­ężnicz­ka, ale wy ma­cie jesz­cze le­piej. – Ab­dul­lah wy­cho­dzi po­wo­li ze swo­je­go kam­pe­ra.

Jego fur­go­net­ka co­dzien­nie je­ździ za nami. Wszy­scy śpi­my w na­mio­tach, ale szef ma pry­wat­ną to­a­le­tę i pal­nik do za­pa­rze­nia po­ran­nej kawy we wło­skim eks­pre­sie. Nie ma się jed­nak co łu­dzić, że przy­go­to­wu­je ją sam. Na jed­nym z wiel­błądów je­dzie jego oso­bi­sty hin­du­ski asy­stent, któ­ry za­wsze wie, kie­dy po­dać swo­je­mu pryn­cy­pa­ło­wi kawę lub owo­ce. Char­lot­te wi­dzia­ła to już tyle razy, że przy­zwy­cza­iła się do tego bra­ku rów­no­ści. W ko­ńcu Ab­dul­lah jest do­brym zna­jo­mym szej­ka Du­ba­ju, więc wy­da­je się oczy­wi­ste, że nie będzie spał w jed­nym na­mio­cie z po­zo­sta­ły­mi mężczy­zna­mi. Te ró­żni­ce w sta­tu­sie są wi­docz­ne na ka­żdym kro­ku. To Char­lot­te przy­szła nas za­wo­łać, bo nikt z pra­cow­ni­ków nie od­wa­ży­łby się na taki krok. Bez Ab­dul­la­ha nic nie może się roz­po­cząć. Ani wie­czor­ne spo­tka­nie przy ogni­sku, ani po­ran­ny wy­marsz ka­ra­wa­ny, ani po­si­łek, ani mo­dli­twa. On jest jak Bóg, choć jako bo­go­boj­ny mu­zu­łma­nin za­zgrzy­ta­łby zęba­mi, sły­sząc ta­kie po­rów­na­nie. Gdy sia­da przy ogni­sku, milk­ną roz­mo­wy; od tego mo­men­tu ka­żdy już słu­cha tyl­ko tego, co mówi Ab­dul­lah.

Dzi­siaj my­ślę, że gest Char­lot­te, któ­ra po­dzie­li­ła się ze mną swo­ją uko­cha­ną wiel­błądzi­cą, był wy­jąt­ko­wy. Od­da­ła mi Dabi o ła­god­nym uspo­so­bie­niu, któ­rą przez dwa lata przy­go­to­wy­wa­ła do tego de­biu­tu. Od pierw­sze­go dnia po za­ku­pie ma­rzy­ła, że Dabi będzie kie­dyś częścią tej ka­ra­wa­ny. Tym­cza­sem ja – dzien­ni­kar­ka z Pol­ski – do­łączy­łam w ostat­nim mo­men­cie i by­łam zu­pe­łnie nie­przy­go­to­wa­na do pod­ró­ży. Przed wy­pra­wą spędzi­łam na wiel­błądzie za­le­d­wie trzy po­po­łud­nia, czy­li zde­cy­do­wa­nie za mało, by cze­go­kol­wiek się na­uczyć. Wie­dzie­li o tym or­ga­ni­za­to­rzy. Byli rów­nie prze­ra­że­ni jak ja, ale za­le­ża­ło im na re­por­ter­ce z Eu­ro­py. Wiel­błądzi­ca, na któ­rą mia­łam się wdra­pać, była wła­sno­ścią Ab­dul­la­ha i gdy tyl­ko po­de­szłam, wy­czu­ła, że ma do czy­nie­nia z ama­tor­ką. Może dla­te­go przy za­pi­na­niu uzdy rzu­ci­ła się na pia­sek, to­cząc pia­nę z py­ska. Ale jej za­cho­wa­nie prze­stra­szy­ło tyl­ko mnie. Ara­bo­wie wie­dzą, że nie­któ­re wiel­błądy po pro­stu nie zno­szą tego ce­re­mo­nia­łu.

PO­ŻE­GNA­NIE Z PU­STY­NIĄ

Hi­sto­ria wiel­błądzi­cy Dabi jest tak dziw­na jak cała pu­styn­na przy­go­da Char­lot­te. Po jej pierw­szej wy­pra­wie fun­da­cja po­sta­no­wi­ła uho­no­ro­wać od­wa­żnych Eu­ro­pej­czy­ków i za­pła­ci­ła im za ka­żdy dzień uczest­nic­twa w Ca­mel Trek. Char­lot­te wzi­ęła wpraw­dzie bez­płat­ny urlop, ale w ogó­le się nie spo­dzie­wa­ła, że ktoś będzie chciał jej tę nie­obec­no­ść zre­kom­pen­so­wać. I tak wła­śnie sta­ła się wła­ści­ciel­ką wiel­błąda. Do­rzu­ci­ła tro­chę ze swo­ich oszczęd­no­ści i za sze­ść ty­si­ęcy dir­ha­mów (oko­ło sze­ściu ty­si­ęcy zło­tych) ku­pi­ła Dabi.

– Po­my­śla­łam, że sko­ro nie mam w Du­ba­ju ro­dzi­ny, to będę mia­ła wiel­błąda. Zna­la­złam dla Dabi miej­sce na far­mie będącej wła­sno­ścią Cen­trum Dzie­dzic­twa i by­łam za­chwy­co­na. Wiel­błądzi­ca świet­nie wy­pa­da­ła na wy­ści­gach. Kszta­łt gar­bu, uło­że­nie uszu, gru­bo­ść skó­ry na ko­la­nach, sze­ro­ko­ść ko­pyt, dzi­ęki któ­rym zwie­rzę nie za­pa­da się w pia­sku... Wszyst­ko było w niej do­sko­na­łe... No ale nie mo­gła za­jść w ci­ążę i dla­te­go ją sprze­da­no. Sie­dem dni po trans­ak­cji wró­cił daw­ny wła­ści­ciel i chciał ją od­ku­pić za po­dwój­ną cenę. Nie ro­zu­mia­łam, co się dzie­je, bo wszy­scy roz­ma­wia­li po arab­sku i trwa­ło to go­dzi­na­mi. Z Dabi jest zwi­ąza­na ja­kaś ta­jem­ni­ca, ale nikt nie chciał mi jej wy­ja­wić, dla­te­go po­sta­no­wi­łam, że ni­g­dy jej nie od­sprze­dam.

Mo­żli­we jed­nak, że Char­lot­te będzie mu­sia­ła zmie­nić zda­nie.

W kwiet­niu, gdy w Du­ba­ju za­pa­no­wał nie­ty­po­wy dla tej pory roku chłód, Char­lot­te zo­sta­ła zwol­nio­na z pra­cy, a kil­ka dni pó­źniej za­dzwo­ni­ła do niej ro­dzi­na z Fran­cji. Po tej roz­mo­wie Char­lot­te już wie­dzia­ła, że będzie mu­sia­ła zo­sta­wić pu­sty­nię, być może na za­wsze. Bi­let na sa­mo­lot ku­pi­ła tyl­ko w jed­ną stro­nę.

– Mój brat pró­bo­wał po­pe­łnić sa­mo­bój­stwo. Po­wie­sił się w po­ko­ju. Tam zna­la­zły go dzie­ci. Sznur nie wy­trzy­mał ci­ęża­ru. – Za­wsze po­god­na twarz mo­jej wy­ba­wi­ciel­ki zmie­nia się na czas tej opo­wie­ści nie do po­zna­nia.

Już wcze­śniej przy­pusz­cza­łam, że wy­da­rzy­ło się coś złe­go. Char­lot­te nie od­bie­ra­ła te­le­fo­nów, na­pi­sa­ła tyl­ko: „Ra­tu­ję swo­ją ro­dzi­nę, jadę do Fran­cji”. Przez kil­ka ty­go­dni nie wie­dzia­ła, czy zo­sta­nie w Pa­ry­żu na sta­łe, czy będzie mo­gła wró­cić. Wró­ci­ła. Na ra­zie.

– Brat ma dwie cór­ki. Jest w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym. Ich mama jest nie­zdol­na do opie­ki, więc może to ja będę mu­sia­ła prze­jąć rolę gło­wy ro­dzi­ny – mówi mi po po­wro­cie z Pa­ry­ża. – Dziew­czyn­ki są naj­wa­żniej­sze. Nie mogę ich prze­cież zo­sta­wić w sie­ro­ci­ńcu. Po­pra­cu­ję jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy w Du­ba­ju, spła­cę po­życz­ki, któ­re za­ci­ągnęłam na stu­dia po­dy­plo­mo­we, i je­śli trze­ba będzie, wró­cę do Fran­cji.

– Zo­sta­wisz pu­sty­nię, wszyst­ko to, co ko­chasz, i swo­ją Dabi?

Char­lot­te, któ­ra w ci­ągu se­kun­dy pod­jęła de­cy­zję o od­da­niu mi swo­je­go uko­cha­ne­go wiel­błąda, w ci­ągu kil­ku mi­nut po­tra­fi pod­jąć de­cy­zję o po­wro­cie do Fran­cji. Wi­dzę, ile kosz­to­wa­ły ją ostat­nie ty­go­dnie. Jej pod­krążo­ne oczy jesz­cze przez dłu­gi czas nie od­zy­ska­ją bla­sku.

– Co in­ne­go mogę zro­bić? Po­trze­bo­wa­łam tych kil­ku ty­go­dni, żeby prze­my­śleć sy­tu­ację, i już wiem, że je­śli moje bra­ta­ni­ce będą mnie po­trze­bo­wa­ły, to po pro­stu wró­cę do kra­ju. A ty na moim miej­scu zro­bi­ła­byś to samo? – pyta tro­chę mnie, a tro­chę sie­bie. – Już so­bie to po­ukła­da­łam i zo­ba­czę, co zda­rzy się za pół roku. Je­śli nie będzie żad­nej po­pra­wy, to spa­ku­ję wa­liz­kę i tak jak tu przy­je­cha­łam, wy­ja­dę.

Kil­ka dni pó­źniej Char­lot­te nie musi się mar­twić przy­naj­mniej o spła­tę dłu­gów. Do­sta­ła pra­cę w kon­cer­nie Al-Fut­ta­im. Ogrom­ny biz­nes. Logo arab­skie­go przed­si­ębior­cy zo­ba­czyć mo­żna na wy­bu­do­wa­nych nie­daw­no apar­ta­men­tow­cach, na sa­lo­nach sa­mo­cho­do­wych, ho­te­lach, hi­per­mar­ke­tach i set­kach bu­dyn­ków, rów­nież za gra­ni­cą. Dla Char­lot­te to pra­ca ma­rzeń – wspó­łtwo­rzy sieć re­stau­ra­cji w cen­trach ki­no­wych, któ­re po­wsta­ją w Ara­bii Sau­dyj­skiej. Do tej pory w kró­le­stwie kino było su­ro­wo za­ka­za­ne, ale kon­ser­wa­tyw­ni mu­zu­łma­nie nie­daw­no zmie­ni­li obo­wi­ązu­jące pra­wo. Emi­rac­ki kon­cern za­mon­tu­je sze­śćset ki­no­wych ekra­nów, a Char­lot­te będzie od­po­wie­dzial­na za bary i ka­wiar­nie, któ­re po­wsta­ją w ich sąsiedz­twie. Będzie je­ździ­ła nie tyl­ko do Ara­bii Sau­dyj­skiej. W Abu Zabi po­wsta­je ko­lej­ny sztucz­ny snow­park, jesz­cze wi­ęk­szy niż ten w Du­ba­ju. Tym ra­zem w sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich, w pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­wym upa­le będzie mo­żna zo­ba­czyć ba­łwa­ny, pin­gwi­ny i po­je­ździć na zje­żdżal­niach wy­ku­tych w lo­dzie i śnie­gu. Char­lot­te za­sta­na­wia się te­raz, jaki wy­strój po­win­na mieć re­stau­ra­cja i czy ko­rzy­stać z do­brych al­pej­skich wzo­rów z Włoch, czy ra­czej z Au­strii. Wraz z gru­pą pro­fe­sjo­na­li­stów musi za­pro­jek­to­wać wszyst­ko – od krze­seł, któ­re sta­ną w re­stau­ra­cji, po menu. Na od­po­wie­dź, czy znaj­dzie się w nim au­striac­ki ger­mknödel czy wło­skie spa­ghet­ti, trze­ba po­cze­kać jesz­cze kil­ka­na­ście mie­si­ęcy.

– Wy­obraź so­bie, że mogę zro­bić coś, co ni­g­dzie na świe­cie nie by­ło­by mo­żli­we. Cho­ćby dla­te­go, że re­stau­ra­cje na al­pej­skich sto­kach sto­ją już od wie­lu lat, a w żad­nym z tych kra­jów nie mo­żna wy­bu­do­wać sze­ściu­set sal ki­no­wych, bo one już tam po pro­stu są. My­ślę, że przy­je­żdża­jący do Emi­ra­tów czu­ją się dzi­siaj jak ci, któ­rzy bra­li udział w go­rącz­ce zło­ta na Dzi­kim Za­cho­dzie. Ten świat nie­ogra­ni­czo­nych mo­żli­wo­ści stał się moim do­mem i za nic nie chcia­ła­bym go opusz­czać – mówi Char­lot­te. Jest za­do­wo­lo­na ta­kże dla­te­go, że brat w Pa­ry­żu czu­je się co­raz le­piej.

– Nie tęsk­nisz do zmie­nia­jących się pór roku, do ro­dzi­ny, do eu­ro­pej­skiej de­mo­kra­cji i wol­no­ści pra­sy?

– No cóż... Kie­dy by­łam ostat­nio we Fran­cji, za­uwa­ży­łam, że wszyst­ko się zmie­ni­ło. Do­słow­nie wszyst­ko. To strasz­ne, co po­wiem, ale Pa­ryż prze­stał być moim do­mem. Nie zno­szę ro­snące­go po­czu­cia wy­ższo­ści, za­du­fa­nia i bra­ku to­le­ran­cji dla in­nych. Co­raz trud­niej też go­dzę się z tym, jak moi ro­da­cy trak­tu­ją lu­dzi przy­je­żdża­jących z in­nych kra­jów. Fran­cja się zmie­nia i co­raz bar­dziej za­my­ka. A ja za­wsze będę wo­la­ła otwar­te drzwi od za­mkni­ętych – tłu­ma­czy Char­lot­te. – Uświa­do­mi­łam to so­bie już wcze­śniej. Od­wie­dzi­łam Dabi na far­mie wiel­błądziej i ob­ser­wo­wa­łam pra­cu­jących tam Ara­bów. By­łam je­dy­ną dziew­czy­ną, przy­słu­chi­wa­łam się ich roz­mo­wom i pod­pa­try­wa­łam, jak opie­ku­ją się zwie­rzęta­mi. Oka­za­ło się, że je­stem nie­złą ob­ser­wa­tor­ką. Szyb­ko za­częłam so­bie ra­dzić w tej do­tąd zu­pe­łnie ob­cej rze­czy­wi­sto­ści. W krót­kim cza­sie to wła­śnie obok nich zna­la­złam swo­je miej­sce w ży­ciu i po raz pierw­szy od pa­mi­ęt­nej wi­zy­ty u le­ka­rza, od wy­pad­ku, któ­ry zła­mał mi ka­rie­rę, po­my­śla­łam, że ży­cie ma ja­kiś sens. Je­śli po­sia­dasz umie­jęt­no­ść za­adap­to­wa­nia się, to zna­czy, że od­naj­dziesz się wszędzie. Je­śli sza­nu­jesz in­ne­go, to mo­żesz sza­no­wać wszyst­kich i wszędzie. To było dla mnie jak ob­ja­wie­nie, bo prze­cież na po­cząt­ku nie po­tra­fi­łam się z tymi lu­dźmi do­ga­dać: oni zna­li tyl­ko kil­ka słów po an­giel­sku, ja na­dal nie mó­wi­łam po arab­sku. Umia­łam tyl­ko się przy­wi­tać i za­krzyk­nąć in­szal­lah – „je­śli Bóg ze­chce”. Cza­sa­mi Bóg daje, a cza­sa­mi nie i trze­ba to za­ak­cep­to­wać. Gdy­by lu­dzie po­tra­fi­li brać przy­kład z Be­du­inów, to na świe­cie ży­ło­by się le­piej. Je­że­li będę mu­sia­ła wy­je­chać, to mam na­dzie­ję, że na far­mie za­opie­ku­ją się moim wiel­błądem. Za żad­ne skar­by świa­ta nie po­zwo­lę sprze­dać Dabi. Chcia­ła­bym, żeby była szczęśli­wa, a ja będę ją od­wie­dza­ła w cza­sie wa­ka­cji. Nie opo­wie­dzia­łam jej jesz­cze o swo­ich ro­dzin­nych kło­po­tach. Może nie będę mu­sia­ła, a ży­cie, tak jak się skom­pli­ko­wa­ło, tak nie­spo­dzie­wa­nie się upo­rząd­ku­je.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: