- W empik go
Duch czasu, czyli: a w Pińczowie dnieje... - ebook
Duch czasu, czyli: a w Pińczowie dnieje... - ebook
Co robić z wolnym czasem w świecie, gdzie najwymyślniejsze uciechy są na wyciągnięcie ręki?
Robert Crane rozpoczyna pierwszy dzień bezrobocia. Całe dotychczasowe życie spędził w zakładzie pracy i nawet obecny kształt jego ciała wynika z codziennej powtarzalności ruchów przy taśmie produkcyjnej. Aktualnie rozpościera się przed nim ocean wolnego czasu, a nawigatorką po nowej rzeczywistości jest EVE - maszyna wyposażona w sztuczną inteligencję, podłączona do Komputerowego Dozorcy Domu. SI wie wszystko o swoim właścicielu, można powiedzieć, że trochę z nim flirtuje, i ma nieograniczone możliwości organizowania najwymyślniejszych rozrywek.
Śmiała, bezpruderyjna wizja przyszłości podana w lekki, humorystyczny sposób.
Doskonała lektura dla miłośników polskiej fantastyki, na przykład fanów Dariusza Domagalskiego, oraz czytelników powieści science fiction autorstwa Kurta Vonneguta.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-9210-9 |
Rozmiar pliku: | 500 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Robert Crane, późniejszy Robertus Craneus Iuvenis, _alias_ Robert Johannowicz Cranow, _vulgo_ SS-Obersturmführer Robert Nielsen-Crane, leżał na wznak z rękami założonymi pod głowę. Oczy miał zamknięte, a pytanie zadał w kierunku sufitu. W mózgu skakały mu zielone dzikie króliki, _oryctolagus cuniculus_, wymarły gatunek z rodziny zającowatych.
– Chodzi ci o jakieś konkretne pięć lat? – zapytała EVE.
Jej nabrzmiały mechaniczną namiętnością głos przepłoszył króliki; opuszczone miejsce zajął dużo mniej bojaźliwy biały niedźwiedź polarny, _thalarctos maritimus_, właśnie wymierający.
– Co za różnica? – obruszył się Bob.
– Istotna. Od czasów Sosigenesa, astronoma z Aleksandrii, który na polecenie Juliusza Cezara zreformował kalendarz, poczynając od _annus confusionis_, roku zamieszania, mamy co cztery lata rok przestępny. Czy mam wyjaśnić, czym jest spowodowany?
– Nie...
– A więc, wracając do twego pytania... W pięcioletnim okresie czasu może się zdarzyć jeden rok, lub dwa takie lata. Dlatego pytałam, o jaki przedział ci chodzi.
– O moje bezrobocie – ziewnął Bob.
Miś polarny w jego głowie również ziewnął i podrapał się z frasunkiem za kosmatym uchem.
– Przykro mi, Bob – odparła EVE – ale masz pecha. Dwa dni dodatkowe, czyli w sumie tysiąc siedemset dwadzieścia siedem.
Crane wzruszył ramionami na ile pozwalała mu na to jego pozycja.
– Co to ma za znaczenie? – powiedział nie otwierając oczu. – Dwa dni w tę, dwa w tamtą stronę. Przy prawie dwóch tysiącach, to niemal bez znaczenia; jeden promil i tyle! Miałbym się z pyszna dopiero wówczas, gdybym stosował się do judejskiego kalendarza mego przyjaciela, Arona Feldsteina, _alias_ Podkładki, który do siedmiu lat pod rząd – co lat dziewiętnaście – dołącza po miesiącu Adar drugi Adar, by w ten mało zgrabny i nieelegancki sposób połączyć lata słoneczne z miesiącami księżycowymi. Mój przyjaciel Aron jeszcze pracuje, podczas gdy ja pragnę odpocząć po odpowiedzialnej, bezustannej służbie w charakterze łącznika taśm produkcyjnych.
W tej chwili Robert Crane wierzył w to, co mówił. Od momentu ukończenia szkoły dopisywało mu szczęście – w mieście otworzono właśnie nową fabrykę, dzięki czemu wielu młodych ludzi, w tym i Bob, nie musiało iść na studia, by przeczekiwać brak pracy, tylko od razu starali się o przyjęcie do zakładów.
Crane zawdzięczał swoje stanowisko temu, iż wadliwie zostało zaprojektowane koryto, łączące dwie prostopadłe względem siebie taśmy, transportujące jakieś niewiadomego przeznaczenia urządzenia, dosyć ciężkie i masywne, których kolejne egzemplarze pojawiały się w regularnych odstępach czasu z jego prawej strony, po czym – wpadając na promieniście ułożone metalowe rolki – zaklinowywały się na środku łuku rynny, mrucząc niecierpliwie, jakby zdenerwowane, że nie zdążą na czas, by zostać zamontowane w jakimś większym elemencie, o którego kształcie oraz przeznaczeniu zdawały się posiadać bardziej dogłębną wiedzę, niż Bob.
Dokładne badania wykazały, że pięć takich podzespołów wystarczało do kompletnego zabarykadowania koryta i szóste urządzenie bezapelacyjnie lądowało na betonowej podłodze hali fabrycznej. Zadaniem Crane’a było nie dopuścić do katastrofy, toteż w ciągu całej zmiany przepychał buczące agregaty przez rynnę, pomagając im odnaleźć właściwą drogę.
Z wieloma chłopakami spośród obecnych współpracowników Bob chodził do szkoły, czy też grał w baseball, lecz teraz zaprzyjaźnił się z małym rudzielcem, na którego wołano Podkładka. Naprawdę nazywał się Aron Feldstein i skarżył się Crane’owi, iż dawniej przezywano go Baron Dreckstein. Praca w zakładach, a szczególnie zajmowane przez Arona stanowisko, dokonało swoistej nobilitacji w tej materii, bowiem zadanie jego polegało na tym, by zdążyć założyć podkładkę na sterczącą z jakiegoś draństwa szpilkę, zanim robot – w którym przez zapomnienie czy niedopatrzenie nie zaprojektowano tego procesu – nie nakręci mutry.
Crane przeciągnął się. Prawy bark i biceps miał dużo większy i bardziej rozwinięty od lewego; także trójgłowy mięsień uda i brzuchaty łydki prawej nogi przenosiły sobą swych odpowiedników z drugiej kończyny – był to wynik mocnego opierania się na prawej nodze podczas każdego spośród trzech tysięcy dziennych pchnięć. Prawdopodobnie ze zbliżonego powodu, choć zależność ta nie była już tak prosta do wytłumaczenia, prawe jądro Roberta Crane zwisało niżej od lewego; rzecz sama w sobie bez znaczenia, choć charakterystyczna, gdyż odróżniała go od reszty męskiej części ludzkości. W związku z tym skrzywieniem natury, genitalia wolał nosić w prawej nogawce, jakby w nadziei, iż ta silniejsza, muskularniejsza strona ciała lepiej podoła odpowiedzialnemu wysiłkowi dźwigania jego bezcennych klejnotów.
Crane unikał jak ognia ubierania obcisłych spodni. Po pierwsze, by zamaskować asymetrię swej budowy – w związku z czym lubił także luźne bluzy, swetry i koszule nad miarę; a po drugie, chodząc w ciasnych portkach miał wrażenie, że ich krok wbija mu jądra do kanałów, którymi zeszły one do moszny w stosownym po temu okresie niemowlęctwa, a jakimi – jak to gdzieś przeczytał – usuwa się je podczas sekcji zwłok. Na to ostatnie Crane nie miał najmniejszej ochoty.
Leżał nagi, a EVE, która wiedziała wszystko o nim i o otoczeniu, regulowała wilgotność i ciepłotę pomieszczenia oraz wodnego łoża tak, by Bob nie czuł żadnego dyskomfortu termicznego. Crane, gdy sobie o tym chwilami przypominał, był jej za to wdzięczny.
– Co masz zamiar robić? – zapytała EVE, wywnioskowawszy z jego poruszenia, że ma zamiar wstać.
– Czy ja wiem? – zastanowił się Crane, wsparłszy się na łokciu.
Rozglądał się po pokoju jakby w nadziei, że jakiś szczegół w polu widzenia podpowie mu, co ma począć z tak pięknie rozpoczętym pierwszym dniem bezrobocia. Pomieszczenie o gładkich, kryjących obwody i mechanizmy EVE ścianach, nie zamierzało mu w niczym pomóc.
„Połącz mnie z Aronem” – chciał powiedzieć, ale w porę przypomniał sobie, że przecież Podkładka stoi w tej chwili przy taśmie montażowej w fabryce, produkującej niewiadome urządzenia, służące do czegoś tam. Do tej pory założył już około dwóch i pół tysiąca metalowych krążków, które następnie, z wizgiem pneumatycznego klucza, dociśnięte zostały nakrętkami trzy czwarte cala i zabezpieczone zawleczkami. Wspomniawszy ten fakt, Crane wysnuł wniosek, iż montowane przez nich mechanizmy muszą być podzespołami o zwiększonej odpowiedzialności lub narażonymi na wibracje; w obu tych wypadkach stosowano podobnego rodzaju przestarzałe, ale pewne rozwiązania.
A zatem Aron odpadał; byli teraz dla siebie przedstawicielami dwóch różnych światów, niemal tak ostro rozgraniczonych, jak padół żywych od krainy umarłych. Ewentualnymi kompanionami Crane’a mogli być tylko inni bezrobotni, ale na ich towarzystwo – przynajmniej tych, których znał osobiście – nie miał najmniejszej ochoty. Musiał poczekać, aż Aron także zostanie wylosowany; nie powinno to długo trwać, w końcu pracowali razem od pierwszego dnia i jego kolej powinna niebawem nieuchronnie nastąpić. Crane zdecydował, że poczeka, a do tego czasu znajdzie sobie coś innego od kompanii współbraci spod sztandaru pechowo zredukowanych.
– Co mógłbym robić?
Zapytywał sam siebie, ale jak zwykle odpowiedź przyszła z zewnątrz.
– Mam dla ciebie szereg propozycji – powiedziała natychmiast EVE. – Zdecyduj tylko, czy pragniesz prostych rozrywek i gier towarzyskich, czy zajęć mających charakter hobby.
– Niech będzie hobby – zgodził się zrezygnowany Crane i opuścił bose stopy na podłogę.
Oczekiwał przyjemnego chłodu, ale jak zwykle temperatura podłoża była idealnie przystosowana do stanu jego ciała. Niestety, nie ducha.
– Możesz po amatorsku zajmować się wszelkimi zawodowymi dziedzinami życia – pośpieszyła z pocieszeniem EVE. – Od abakowania po żurnalistykę.
– A cóż to takiego? – zdumiał się nie na żarty Bob.
– Żurnalistyka? To dziennikarstwo.
– Do diabła! – zdenerwował się Crane. – Przecież wiesz, że nie o to pytałem!
– Abakować, to znaczy wytyczać drogę spławną na rzece...
– Zwariowałaś! – przerwał Bob z przekonaniem w głosie – Wyznaczanie szlaków wodnych ma być moim konikiem na najbliższe pięć lat!?
– To wyłącznie propozycja – zastrzegła się EVE. – Możesz robić cokolwiek innego. Fotografować, wspinać się w górach, profanować, grać w golfa, śpiewać piosenki i inne dźwięki, pojechać na safari, polować na mrówki, co tylko chcesz...
– A te... jak je nazwałaś...? Proste rozrywki? Jak z tym jest?
W głosie Crane’a nie było krzty entuzjazmu; prawdopodobnie podejrzewał, że tu również kryje się jakieś abakowanie, ubrane w koszulkę z napisem „keep smiling”.
– Pierwszą grą w moim zestawie jest: „A co ty tam masz”, a ostatnią „Żabko, skocz po piwo i serdelki”! Wywodzi się ona z okolic Czeskich Budziejowic.
Zapadła złowieszcza cisza. Crane myślał, że EVE myśli, że on myśli, iż ona myśli, że on jest niezadowolony. Prawda była o wiele prostsza – Bob był po prostu wkurwiony.
– A masz jakąś grę dla mnie i dla siebie? – zapytał po doliczeniu do siedemnastu, jego magicznej liczby. – Coś takiego, żebym nie musiał wychodzić z domu?
– Jasne! – ucieszyła się EVE, która miała wbudowaną silną potrzebę zadowalania Boba w każdych warunkach – Na przykład, możemy grać w „komputerki – kompotierki”, w „trolmopsa”, w „a jak ci się podobam?”, w „głuchy komputer”, w „EVA nie chce spać”, i wiele, wiele innych. To co, zagramy?
– A nie masz zabawy pod nazwą „EVA, zamknij się”?
Zapadła cisza. Crane wstał, wyprostował się i przeciągnął. Potem swoją hipertroficzną prawą ręką podrapał się w prawe jądro. Później jeszcze z lubością poczochrał całą mosznę, aż wreszcie odsunąwszy napletek przyjrzał się z powątpiewaniem żołędzi. EVE milczała. Bob pomyślał, że udało mu się zmitrężyć jakieś czterdzieści sekund.
– Otwórz okno!
W ścianie bezzwłocznie ukazała się przejrzysta szyba.
– Otwórz je!
Szyba zniknęła i Crane wysikał się za okno.
– Zapłacisz mandat! – nie wytrzymała EVE. – Tego nie wolno robić!
– Nikt się nie dowie – zbagatelizował Crane. – Poza tym, miałaś się zamknąć.
– W takiej sytuacji nie mogę. Zdajesz sobie chyba sprawę, że nawet jeżeli ja bym nie zgłosiła tego incydentu do KOMDOMU, to on sam zapyta wszystkie EVY tego bloku, kto zawinił!
– Więc powiesz, że nic nie wiesz.
– To niemożliwe. Komputerowy Dozorca Domu po prostu „zagląda” nam w pamięć, wybiera potrzebne mu informacje, a potem przekazuje je komputerowi policyjnemu, który wystawia mandat, to znaczy wysyła polecenie do komputera bankowego, żeby ten odtrącił z twego konta odpowiednią kwotę. Maszyny – jak widzisz – również mają swoją hierarchię. W chwili, gdy rozmawiamy, stałeś się uboższy o stówę.
– Do diabła! Skoro dbasz o mnie, to dlaczego dopuściłaś do tego, co zrobiłem? Mogłaś przecież zamknąć chociażby okno!
– Jesteś wolnym człowiekiem, Bob! Możesz robić co chcesz, ale musisz za to ponosić konsekwencje. To jest właśnie wolność.
– Aha – powiedział głupkowato Crane, i zamilkł.
Ponieważ nie było nic więcej do dodania, zaczął się ubierać; jak zwykle w swoim stylu. Wciągnął purpurowe, luźne szarawary z czarnymi cekinami w miejscu lampasów, złoty mohair i wysokie sztyblety z imitacji skóry krokodyla, _crocodylia_.
– Lustro!
Przejrzał się, okręcił wokół i przytupnął obcasem jednego buta, by noga głębiej weszła. Był gotów, tylko sam jeszcze nie wiedział do czego. Lustro zniknęło.
– Czy seks to hobby czy prosta rozrywka? – zapytał Crane.
– Jedna z prostszych – pośpieszyła z odpowiedzią EVE tak skwapliwie, jakby znała zagadnienie z autopsji i nic innego od kochania się nigdy nie robiła.
Bob starał się wyobrazić ją sobie w miłosnych zapasach z KOMDOMEM, Komputerowym Dozorcą Domu, ale nie udawało mu się to. Miał słabe pojęcie o psychice maszyn rozumnych, a jeszcze mniejsze o ich seksualizmie. Być może, coś takiego w ogóle nie istniało.
– Do tego wystarczy jeden partner dowolnej płci, a czasem można się obyć i bez niego, ale potrzebne są rozmaite urządzenia. Jednak najwygodniejszą formą są pieszczoty z innym osobnikiem także i z tego względu, że natura wyposażyła was we wszystko, co jest do spółkowania potrzebne; w związku z tym czas i miejsce akcji jest bez znaczenia. Do tej gry nie trzeba planszy, pionków ani wyszukanego oprzyrządowania, chociaż niektórzy lubują się w tym. Oczywiście, seks grupowy czy jakieś specjalnie wyrafinowane odmiany erotyzmu, wymagają większych nakładów i poświęceń. Twój przyjaciel Aron, na przykład, gustuje w masturbacji fantomatycznej.
– Skąd to wiesz? – zainteresował się Bob.
– Jak to skąd? Przecież każdy ma jakąś swoją EVE! Ale wracając do ciebie, Crane, to wnoszę, iż jesteś zwolennikiem drobnych, niepozornych brunetek, o małych biustach i męskim typie reagowania, polegającym na szybkim podniecaniu się i przeżywaniu wielokrotnych orgazmów. A znów ci dwaj mężczyźni, z którymi się spotykałeś, byli potężnej postury blondynami z gatunku płowowłosych bestii, wikingów z dalekiej i zimnej Skandynawii. Musisz przyznać, iż ciążą na tobie wyniesione z dzieciństwa kompleksy – twoja matka, Ulla Crane, _de domo_ Nielsen, stanowi okaz dużej, hożej kobiety o pszenno-buraczanym typie urody, hałaśliwej, dominującej Dunki, z powodu wieku oraz ciężaru zupełnie pasywnej w łóżku, a ojciec jest drobnym kogucikiem, potykającym się dzielnie z obszernym jak jutlandzkie pastwiska ciałem swej małżonki. Ty chyba bierzesz odwet na nich, czy też za nich. Tak sądzę.
–Nie twój interes – powiedział spokojnie Crane.
– Okay. To jak będzie? Połączyć cię z którąś z twoich poprzednich partnerek, czy wyszukać jakieś inne, odpowiadające typowi myszowatej pizduli?
– Każ się wypchać – mruknął Bob – Mam ochotę na brydża. Znajdź mi trzech partnerów, którzy pasowaliby do mnie zarówno wiekiem, jak i poziomem. I nie zapominaj, że byłem szkolnym mistrzem okręgu w tej grze.
– Ja pamiętam o wszystkim, Bob, ale to trochę potrwa. Czy to również mają być bezrobotni?
– Oczywiście. Mam zamiar grywać i przedpołudniami. Bierz się do roboty.
Wieczorem pierwszego dnia bezrobocia Robert Crane, zamieszkały w Biloxi, Missisipi, wygrał pierwszego robra. Za partnera miał w tej rozgrywce Polaka z Europy, gadatliwego i roztrzepanego, który popędzał grających niezrozumiałymi okrzykami w rodzaju: „Prędzej panowie, bo w Pińczowie dnieje!”, czarował karty, twierdząc iż „lubią one dym”, a przebijając jako trzecia ręka honorem, zwykł był nieodmiennie wygłaszać sentencję: „Figur na figur, jak mawiał święty Igur!”. Po czym z trzaskiem uderzał kartą o blat swego odległego o kilkanaście tysięcy mil stolika.
Ich przeciwnikami byli „antypodyści”, jak ich nazwał Crane, a mianowicie grenlandzki Eskimos z Angmagssalik i Nowozelandczyk z Wanganui.
Eskimos, w przerwach pomiędzy rozdaniami, zachwycał się wzrostem średniej długości życia na Grenlandii, z trzydziestu kilku lat do ponad pięćdziesięciu, w związku z czym – jak zapewniał radośnie – miał przed sobą jeszcze co najmniej dwanaście lat ziemskiego bytowania, zanim cholesterol, zwężając ponad miarę światło jego tętnic, nie położy mu kresu. Owe korzystne procesy demograficzne przypisywał nie tyle osiągnięciom geriatrii, ile zmianie diety swych współobywateli, którzy oprócz tranu pompowanego z wielorybów, _cetacea_, spożywali także rzodkiewki, _raphanus sativus_, szpinak, _spinaciaoleracea_, truskawki, _flagaria grandiflora_, a nawet kiwi, dostarczane z odległej Nowej Zelandii, gdzie ponoć istniały jedyne w swoim rodzaju warunki do uprawy i owocowania obecnego przysmaku potomków morsa, _odobenus rosmarus_, i wyleniałej foki, _phocida_.
Nowozelandczyk milczał jak sfinks tebański i kopcił fajkę, której dym EVE z początku materializowała w pomieszczeniu Crane’a, aż ten wściekłym machnięciem ręki poskromił jej zapędy. Poza przedstawieniem się, John Mortimer Woldcok wymawiał tylko jedno słowo, za to dosyć regularnie.
– Well – powiadał, dając tym samym do zrozumienia, iż zgadza się ze zdaniem, że w odległym, a nieznanym mu, niestety, osobiście Pińczowie może w tej chwili istotnie wschodzić słońce oraz przyznawał, iż karta lubi dym, czemu sam dawał czynny wyraz, a także pochwalał wydłużenie się ziemskiego bytu grenlandzkich Eskimosów; jak również, na swój nieśmiały sposób, wyjaśniał owym wysyczanym zza cybucha słówkiem, że wie co to jest owoc kiwi, a nawet iż sam jest niejako zamieszany w jego światowy eksport, będąc właścicielem rozległych plantacji czy sadów wzmiankowanej rośliny.
– Wygraliśmy za jedenaście punktów – podsumował wyniki Bob.
– Well – powiedział Woldcok i bez dalszych zbędnych słów zabrał się u siebie, w Wanganui, za tasowanie kart do rozgrywki rewanżowej.
– Było nie było, bęc w głupie ryło – rzekł pińczowianin; jeśli nawet nie z urodzenia, to z zamiłowania.
Podobny do Mongoła Johanson z trzaskiem zgryzł rzodkiewkę, których sporą stertę miał przygotowaną na talerzyku w zasięgu prawej ręki.
– Jaka jest średnia długość życia w twoim mieście, Bob? – zapytał znienacka.
Crane nie wiedział; absolutnie go to nie interesowało.
– EVE? – zawiesił głos.
– Sto dwadzieścia cztery lata.
Eskimos sięgnął po rzodkiewki i wpakował do ust trzy na raz. Widać było, że z każdym kłapnięciem szczęki stara się przybliżyć do tego rekordowego wyniku.
– Well – powiedział Nowozelandczyk, i mogło to jednocześnie oznaczać, iż pochwala tak wysoką średnią, jak i stanowić zaproszenie do dalszej gry, bowiem karty zostały rzucone.
Jego komputer domowy prześwietlił je, i w tej samej chwili EVE zmaterializowała przed Crane’em trzynaście przysługujących mu kart. Nie były najlepsze.
– Jeden trefl – powiedział Woldcok.
Crane namyślał się ze zmarszczonym czołem.
– Panowie, panowie – poganiał Polak – bo w Pińczowie dnieje!
Woldcok spojrzał na zegarek i podniósł brwi w niemym zdumieniu, że gdzieś na świecie może tak długo wschodzić słońce, a potem jakby przepraszając, iż dzieje się to z jego winy, rzekł cicho:
– Well...
– Pas – powiedział Bob.
Fantom Polaka naprzeciwko niego skrzywił się z dezaprobatą.
– Ostatnio, as tromfowy nie wziął w trzydziestym ósmym, w Czeskich Budziejowicach – powiedział na koniec rozgrywki, zgarniając ostatnią lewę i zostawiając antypodystów bez trzech.
Do północy rozegrali jeszcze dwa robry, z których Eskimos i Nowozelandczyk wygrali jeden. Gdy goście zniknęli z jego domu, Crane poczuł się zmęczony: mimo to większość spośród następujących po sobie z nieubłaganą monotonią dni spędził w ten sam sposób – wysłuchując powiedzonek o Pińczowie i Czeskich Budziejowicach, wdychając dym z zamorskiej fajki Woldcoka (bo się już był do tego aromatu przyzwyczaił i aż do odwołania zezwolił EVE na jego materializację), oraz patrząc na rybojada, usiłującego siłą woli odmienić swą przyrodzoną naturę i przedzierzgnąć się w królika, _oryctolagus cuniculus_.
EVE, i pozostałe kompy, produkowała i znikała odpowiednie karty oraz lewy, by każdy z graczy miał iluzję, że rozgrywki toczą się u niego w domu. Crane nie wiedział, ile dni minęło odkąd przestał pracować, kiedy nagle zgłosił się Aron.
– Jestem bezrobotny – obwieścił z uśmiechem.
– Well – odparł Bob – I co zamierzasz począć? Czy chcesz może abakować, drelować, trałować lub chodzić po linie? A może coś z prostych gier i rozrywek? „Baju, baju, będziesz w raju”, „Bombowce i bombonierki”, „Przygody Jagódki i Wańki-Wstańki”, albo wreszcie „Żyroskop dla trojga”? Co, nic z tych rzeczy?
– Nie błaznuj, Bob – powiedział Aron Feldstein, _alias_ Baron Dreckstein, _alias_ Podkładka. – Chciałbym się z tobą zobaczyć.
– Well. Przecież właśnie się widzimy. Czy pragniesz mnie dotknąć i pogłaskać?
– Nie, ale muszę się z tobą spotkać. I to poza domem, rozumiesz? Wiem coś, co chciałbym ci powiedzieć.
– Wiedzieć, znaczy siedzieć – zacytował Bob z rozległych pińczowskich mądrości, których nie rozumiał, ale miały one tę zaletę, iż były poręczne w użyciu. – A propos, czy wiesz ile wynosi średnia długość życia mieszkańca Grenlandii, największej wyspy na Ziemi?
– Bierzesz udział w quizach? – zapytał Aron. – Co mnie może obchodzić wiek Eskimosa? Mam własne zmartwienia i nie sądzę, by chociaż jeden z tych psich synów był wyznania mojżeszowego. No więc, spotkasz się ze mną, czy nie?
– Chyba nie, Aron. Jakoś odzwyczaiłem się od ciebie; a poza tym, odkąd straciłem robotę, jeszcze nie wyszedłem z domu. I szybko nie wyjdę.
– Jak chcesz, Bob. Gdybyś zmienił zdanie, to znajdziesz mnie w Wolnej Jerozolimie. Cześć!
– See you later, aligator!
Z niewiadomych przyczyn Crane’a naszła ochota, żeby zobaczyć się z matką.
– Mamo – powiedział, gdy ujrzał jej okrągłą, w dalszym ciągu rumianą twarz. – Ile ty masz właściwie lat?
– Czy po to się ze mną połączyłeś, by mi zadać to pytanie? Jesteś nie wychowany, jak każdy rodu Crane’ów, choć twój ojciec twierdzi, że pochodzi w prostej linii od jakiegoś Cranacha, malarza włoskiego czy francuskiego.
– Niemieckiego – poprawił głos Crane’a Seniora zza rozłożystych jak Masyw Centralny pleców. – To był jeden z najznakomitszych artystów Odrodzenia.
Ramiona pani Crane zatrzęsły się i było to niczym początek ruchów górotwórczych. W oczekiwaniu na kataklizm, Bob i ojciec zamilkli.
– Byłbyś miły – powiedziała wracając do tematu jutlandzka pasterka – gdybyś o mój wiek pytał poza mną, na przykład EVE.
– Wiesz, tato – odezwał się Bob do niewidocznej ciągle persony rodziciela – zastanawiałem się właśnie ostatnio, o ilu rzeczach w ogóle nie wiemy tylko dlatego, że w każdej chwili możemy o nie zapytać? Czy wy coś wiecie o Grenlandii, Polsce albo Nowej Zelandii? Czy wiecie, gdzie leżą Czeskie Budziejowice, Pińczów i Wolna Jerozolima? Lub że Cranach miał dwóch synów, popierał reformację i był przyjacielem Lutra, a wy – przynajmniej teoretycznie – jesteście anabaptystami?
– Masz jeszcze jakieś pytania? – zagadnął górotwór, kołysząc melonami swych piersi. – Bo nam zabrakło chwilowo na składzie odpowiedzi!
– Chciałbym cię zobaczyć, tato! Piersi mamy zawsze mnie fascynowały i przerażały swą wielkością, tym nieskrępowanym niczym bogactwem, rozrzutnością wręcz, z jaką natura dała jej to, co _in minus_ musiała zabrać innym, tym płaskim niczym deska; bo jak powiada Aron Podkładka, który wyjeżdża do Ziemi Obiecanej i w mycce na rudej głowie będzie się modlił przed Ścianą Płaczu – z próżnego i Salomon nie naleje. Dlatego ja, wasz syn pierworodny i jedyny, zadaję się z tymi dziewczynami, których piersi to nie cycki ani nie cyce jak u mamy, tylko spiczasto sterczące same sutki. Ja się ich nie boję, tych sutek, nie przytłacza mnie ich ogrom, ani nie muszę ze strachem domyślać się, co w sobie kryją, jakim są wspaniałym materiałem do zagnieżdżenia się różnych guzów i mastopatii; nie myślę, że są cysternami – chwilowo pustymi – ale przygotowanymi na przyjęcie całych hektolitrów mleka, służącego do wykarmienia nowego, kwilącego pokolenia ludzkości. Mówiąc krótko, nie deliberuję nad tym, że spółkuję z krową, mięsno-mleczną, czarno-białą, nizinną, która z mosiężnym dzwonkiem na szyi, obwisłym wymieniem i wystawionym na wiatr zadem pasie się na wiecznie zielonych jutlandzkich i niderlandzkich równinach, i której jedynym celem jest produkcja mleka oraz nowych cieląt, śmierdzących łajnem i kazeiną, co o nic nie zapytają, choć całe życie będą mleć pyskiem – a o tym musiałbym pamiętać w bezpośrednim zetknięciu z samicami podobnymi niejakiej Ulli Crane, _de domo_ Nielsen. Dlatego, tato, chciałbym żebyś wyszedł zza mamy i chociaż wiem, iż nie zasłonisz jej obrazu, że właściwe zginiesz głęboko i natychmiast w żyznej dolinie jej biustu, to pragnę cię zobaczyć.
Swoją drogą podziwiam cię, że ty się jej nie bałeś, ale to podobno przywilej drobnych mężczyzn i ich chuci nieposkromionej, by mieć kobietę wielką i tłustą; przed tym pragnieniem ugina się rozum. Chyba w ten sposób dajesz światu poznać, iż – decydując się na równie śmiały krok – jesteś tak naprawdę większy od niej, silny i bohaterski jak sam Herkules, syn Zeusa i Alkmeny, co nie uląkł się jednopierśnej Hippolity. Tak, jesteś Heraklesem ducha, a ja tylko połowy ciała, tej prawej, nadmiernie rozwiniętej od bezustannego popychania mruczących urządzeń.
A znów mama, mając kompleks, że jest tak wielka, tak żyzna, tak gotowa poczynać i rodzić, tak niezaspokojona w swej niezdrowej bujności, nieświadoma gdzie sama się kończy, a gdzie zaczyna, chciała się pomniejszyć przez ciebie, pokazać, że skoro wybrał ją sobie taki konus, taki hetka-pętelka, to i ona jest małą, drobną kobietką. Jest „taka mala i bezladna”! Dopełniacie się wzajemnie – ty rośniesz dzięki niej, ona maleje przy tobie. Sprytnie to urządzone, nie powiem. Tylko co ze mną? Jak ja się dopełniam, maleję czy rosnę, kwitnę czy więdnę? Jak? Z kim? Po co?
– Mama już ci mówiła, że nie wiemy.
– Pokaż się wreszcie! Tato! Przecież tak stojąc, zaprzeczacie swoim dążeniom – ty malejesz, nikniesz, właściwie już nie istniejesz, bo głos słychać, a osoby nie widać; a mama rośnie, olbrzymieje, jej włosy są jak wielki stóg pachnącego siana, jej piersi to dwa źródła _Via Lactea_, Drogi Mlecznej, jej oczy to przepaść, w której ty zginąłeś bez echa. Zginąłeś, słyszysz? Nie ma cię w ogóle!
– Jestem, jestem, Bob – wysapał Crane Starszy i z pewnym mozołem wydostał się na pierwszy plan spoza pleczystej postaci małżonki. – I co?
– Well – powiedział Bob. – Czy wiecie ile wynosi średnia długość życia ludzkiego na Grenlandii? Tylko pośpieszcie się z odpowiedzią, bo w Pińczowie dnieje!
– Mam sześćdziesiąt osiem lat – powiedziała Ulla Crane, wznosząca się stromymi, groźnymi, gotowymi w każdej chwili obsunąć się bryłami – i wydaje mi się, iż przez drugie tyle nie chcę cię oglądać, Robercie Crane. To, że cię urodziłam, a właściwie, iż wypsnąłeś się ze mnie mimochodem, nie zmusi mnie do uważania cię za swego syna. Nie czuję, byś był krwią z mej krwi, a kością z kości; jesteś raczej właśnie owym łajnem i kazeiną, która wzbudza w tobie tak wielkie obrzydzenie, że pożądasz tych chudych nieródek, płaskich i kanciastych, jakby to samo miało zapewnić, iż są bezpłodne lub chociażby odpowiednio zabezpieczone przez samą naturę przed owym przykrym wypadkiem w życiu kobiety, jakim jest macierzyństwo u boku jakiegoś Crane’a.
– Teraz już wiem, dlaczego nie lubię i boję się dzieci. Ty mi to wpoiłaś, i to nie werbalnie i teoretycznie, ale technicznie i praktycznie, aseptycznie i skutecznie. Nie mam jeszcze tylko pojęcia, co chciałem osiągnąć, zadając się z tymi dwoma świńsko-blond svensonami?
– Jesteś pedałem, mój synu – skonstatował ze smutkiem Johann Crane. – Albo też chciałeś mieć wielkie, sapiące i różowe ciało, ale bez piersi, napawających cię takim wstrętem. Chyba uwierzysz mi na słowo gdy powiem, że ja tego nie rozumiem.
Bob pokiwał z rezygnacją głową. Rodzice nie rozumieją zwykle dzieci w najprostszych sprawach. Dominująca majestatycznie ponad Crane’em Starszym matka wpatrywała się w niego beznamiętnie wodnistymi, wyblakłymi oczami, których powab i promieniowanie łagodnego rozumu porównywalne były z urokiem lekko ściętej jajecznicy – jedynego nie przypalonego dania, serwowanego w stołówce zakładowej byłej fabryki Boba. Piersi _madame_ Crane, okryte turkusowym blezerkiem i pozbawione troskliwych oraz pomocnych dłoni podtrzymującego je niekiedy stanika, rozlały się na boki sugerując, iż tak naprawdę, to psotna Ulla ukryła pod modrym wdziankiem zwykły kapok, kamizelkę ratunkową, utrzymującą ją na powierzchni życia.
– Pracujesz jeszcze, tato? – zainteresował się Bob przykuty tym wzrokiem do własnych myśli, których nie chciał ujawnić.
Z całej siły opierał się, by glejowate spojrzenie, pociągające jak wir wodny czy bezdenna przepaść, nie spowodowało wynurzenia się jego dumań na wzór tego wypadku, gdy on wyskoczył na świat z czeluści matczynego krocza. Przez chwilę usiłował nawet wyobrazić je sobie _in statu naturae_, lecz dostał dreszczy. Przebrnął swą lubieżną i kazirodczą myślą poza zewnętrzne wargi sromowe, skryte pod wznoszącym się nad ich rozpadliną lesistym, żyznym i tkliwym wzgórzem, ale na widok rozpasanej, obrzmiałej z niezaspokojenia, podścielonej nadmiarem tłuszczu i obszernej jak wszystko w tej kobiecie różowości, ociekającej od intymnego soku, zatrzymał się gwałtownie w swych penetratorskich zapędach. Odczuł wręcz fizyczny ból i mdłości, jak przy hamowaniu z dużym opóźnieniem. By zredukować owe niemiłe sensacje, pomyślał dla odmiany o młodej, piętnastoletniej Ulli Nielsen, pasącej łaciate, czarno-białe krowy na zielonych, duńskich łąkach, ponad którymi – z braku wymarłych bąków, _tabanidae_, much, _muscidae_, trzmieli, _bombus_, i skowronków, _alaudidae_ – skwierczało rozpalone powietrze, ciągnące na północ, w stronę polarnej czapy, znad stepowiejących równin środkowo-europejskich. Może także spod Czeskich Budziejowic i Pińczowa, z jego permanentnym wschodem słońca.
Ulla Nielsen jest hożą dziewuchą, której piersi, uda i okryty delikatnym puchem wzgórek Wenery są doskonale widoczne poprzez przyklejoną do spoconego ciała cienką tkaninę. Jasne, niemal białe włosy ma na końcach sklejone w strąki od spływającego po karku i szyi potu. Dyszy ciężko i jest zmęczona, bo jej rówieśnicy, tak jak ona zabawiający się w wakacyjnych pasterzy i tytułujący dumnie parobkami, którzy już doskonale znają jej gotowe i otwarte ciało, gonili ją, by komisyjnie włożyć do jej wnętrza gorący, parujący, wyjęty z ogniska ziemniak.
Ulla jest silną dziewczyną, nie od razu daje się złapać i zniewolić, a i to tylko z powodu przewagi liczebnej wrogów, pozwalającej im otoczyć jej umykające uda, piersi i pośladki. Teraz, w zażartej walce, w milczeniu przerywanym stęknięciami, okrzykami bólu i popierdywaniem z podniecenia kogoś przestraszonego i przygniecionego na samym dole ludzkiego kłębowiska, ostygły już kartofel czopuje jej intymne wejście i kanał. Walka momentalnie ustaje, z rozbitych przez Ullę Nielsen warg krew kapie na jej białą, a w tej chwili właściwie już zupełnie przezroczystą, przemoczoną wspólnym potem sukienkę; podbite oczy patrzą na nią, a potem te same dłonie, które wykręcały jej ręce, rozciągały nogi i trzymały za włosy głowę by nie gryzła, sięgają po nią i chłopcy gżą się na Ulli zbiorowo, jak na wielkiej kobyle, bo miejsca w niej starczy dla wszystkich, mimo tkwiącego w Ulli Nielsen ziemniaka marki atol, byliny _solanum tuberosum_, z rodziny psiankowatych.
„Tato, tato, jak ty to robisz?” – chciałby zapytać Bob, i to była ta myśl, której nie pozwalał sobie wydrzeć, którą pragnął zataić i stłamsić w jakimś zakątku swej prywatnej szarej masy.
– Jestem na wcześniejszej emeryturze – odparł Johann Crane. – Już od pięciu lat, ale właściwie nie miałem kiedy cię o tym zawiadomić. Ani po co. Wiesz chyba, że teraz im wcześniej wycofasz swój los z Loterii Pracy, tym wyższe otrzymasz świadczenia. Ty, w zasadzie, również mógłbyś z tego skorzystać.
– Well! – powiedział Bob Crane. – Zastanowię się nad tym. Był więcej niż pewny, że zaraz zapomni.
– A tak w ogóle, to co słychać? – zapytał uprzejmie, jakby to był początek, a nie koniec spotkania.
– Nic – odparła Ulla Crane, _de domo_ Nielsen. – Nic prócz tego, że człowiek podający się za mojego syna jest wstrętnym biseksem z kompleksem prawiczka, otaczającym się myszowatymi pizdulami, wrzeszczącymi pod nim, jakby je końmi rozrywano na maneżu. Poza tym, dziękuję, wszyscy zdrowi!
– Ty nigdy nie krzyczałaś – poskarżył się ze smutkiem Herr Crane. – Ani pode mną, ani w żadnej innej pozycji.
– Stajesz się zgryźliwa i dowcipna, mamo – zauważył Bob.
– Nie było takiej potrzeby – odrzekła wyniośle swojemu mężowi Ulla. – Za to ty sapałeś i hałasowałeś w dwójnasób!
– Idziecie do łóżka? – zainteresował się Bob. – To wasza werbalna gra wstępna?
– Zamknij się, szczeniaku. Twój ojciec, cokolwiek by o nim powiedzieć, jest mężczyzną przynajmniej duchem; a z ciebie to ni pies, _canis familiaris_, ni wydra, _lutra lutra_, tylko coś na kształt świdra!
Robert Crane poczuł się zmęczony rodzinną wizytą.
– Nie odpowiedzieliście na moje pytanie – powiedział. – Więc co z tymi Eskimosami?
– Cztery piki bez taktyki – podsumował podczas wieczornej gry partner Boba, i zgarnął ostatnią lewę.
Znów grali ze sobą przeciwko antypodystom, ale Crane wcześniej zaliczył i Woldcoka, i jarla z Angmagssalik, chociaż z tym ostatnim grało mu się najgorzej, bowiem rozpraszał go i denerwował nieustanny trzask pękających pomiędzy jego zębami rzodkiewek. Przez jakiś czas zdawało mu się, że dojdą do ładu, bo Johanson zaczął się obkładać przed grą truskawkami, z natury swej miękkimi, przypominającymi po wyjęciu trzonu jasnoróżowe wnętrze kobiety, ale Eskimos miał zwyczaj utytływać taki owoc w cukrze, zimującym jak góra lodowa na spodeczku, i chrzęst, jaki wydobywał się potem spomiędzy jego mięsistych warg, przyprawiał Boba o gęsią skórkę. Wyobrażał sobie, że tak musi brzmieć trzask, z jakim od topniejącej w zastraszającym tempie czapy polarnej odrywają się góry lodowe, które po krótkim ich dryfie ostrzeliwano z działek harpunami, brano na hol i ciągnięto na uwięzi między innymi do Danii, gdzie reliktowy król kazał otrzymaną stąd wodą zraszać zielone jutlandzkie pastwiska, by rosły na nich dorodne krowy i podobne do nich dziewczyny.
Struga mleka, białego, pienistego, tłustego i odżywczego płynęła z tamtejszych wymion i piersi na cały świat; mleka skondensowanego, mleka w puszkach, mleka w proszku, śmietanki oraz mleka słodkiego i nie. Król eksportował też krowy i dziewczyny wszędzie tam, gdzie miały szansę się przyjąć, napaść i dać die Milch. Mleczny monarcha był szczodry i stać go było na to, by po wyparowaniu jednej góry lodowej, częściowo przez fotosyntezę przerobionej na chlorofilowe łąki i w mało zrozumiałym procesie zamienionej na biały płyn, sprowadzić kolejny kawałek Arktyki, odebrawszy go fokom, _phocidae_, morsom, _odobenus rosmarus_ i białym niedźwiedziom, które ani nie posiadając aktu własności tych terenów, ani nie rozumiejąc, dlaczego jest im nagle gorąco w futrach, jakie ich gatunek nosi na grzbietach od millenniów, otaczały biegun i dreptały w kółko, pragnąc przyśpieszyć obrót ziemskiej osi, by w ten sposób – gdy planeta nabierze już odpowiedniego pędu – ochłodzić się wiatrem i na powrót zamrozić płynące lody, uciekające spod ich łap do morza.
Wody płynęły jednak ciągle, Ziemia nie zwiększała swej rotacji, a nawet wprost przeciwnie – obrastając coraz bardziej kosmicznymi pyłami, pomnażającymi jej masę, i hamowana w pijanym tańcu przez nie nadążającą za nią od początku świata atmosferę – toczyła się wciąż wolniej i wolniej. Bob wiedział, że za jakiś czas będzie zmuszony opuścić Biloxi nad Zatoką Meksykańską, bo jej wody zaleją miasto oraz fabrykę, w której popychał mruczące urządzenia.
Crane, zapędziwszy się w te rozważania, wywołane nieustannym chrzęstem wydobywającym się z jarla Erika Johansona, chciał mu zaproponować, by jadł truskawki ze słodką duńską śmietanką i w ten sposób poskromił jazgot, ale właśnie wtedy zmienił partnera na Woldcoka; a gdy grał przeciwko Eskimosowi, wydawane przezeń dźwięki nie drażniły go.
– Prędzej, Bob – odezwał się Polak Kmita – bo...
– Well! – krzyknął John Mortimer, rzucając karty na stół. – Dość tego! Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że w Pińczowie dnieje, to przestanę się z wami spotykać! To – doprawdy – niemożliwe! Nie mówiąc już o tym, że nie istnieje żaden święty Igur! Nie jestem katolikiem, ale sprawdziłem to w kurii w Christchurch, a dla pewności zapytałem jeszcze w Watykanie. Jest Innocenty, co się tłumaczy niewinny, naiwny, prostaczek; jest Ignacy, Idzi i inni, ale Igur nie figuruje w świętej książce telefonicznej! _In futuram rei memoriam_, czyli ku przyszłej rzeczy pamięci – nie chcę słyszeć podobnych bzdur! Czy ja wam opowiadam o merynosach, Maorysach i wschodzie słońca nad Morzem Tasmana? O długości życia w Auckland i Hutt? Well. Oczywiście, że nie. Czy ja się pytam, jaką jajecznicę podawano podczas lunchu w stołówce fabryki naszego przyjaciela Boba, i co ona mu przypominała? Wy jesteście chwilowo bezrobotnymi, a ja jestem nim od urodzenia, bo jako właściciel plantacji nic nie robię, pragnę__więc skupić się na grze. A zatem grajmy!
Dograli partię, ale nie skończyli robra, rozstając się wśród anemicznych czterostronnych zapewnień, iż powrócą doń jutro. Crane był przekonany, że widzą się po raz ostatni, zwłaszcza że przed północą pojawiła się Yolanda.
– Ktoś do ciebie – powiedziała EVE, gdy Bob, leżąc nagi na posłaniu, gapił się bez zainteresowania na jakiś bzdurny film, rozgrywający się na przeciwległej ścianie. Obraz był dwukrotnie przerobiony – najpierw z czarno-białego na kolorowy i panoramiczny, a potem na holograficzny; co dało ten efekt, że w przestrzeni projekcyjnej snuły się jakieś mętne, zamazane pasma, mające niewiele wspólnego z olśniewającymi niegdyś gwiazdami kina.
– Kto taki?
– Nie znasz jej. Nazywa się Yolanda Kucharski. Komputer domowy polecił jej ciebie jako partnera na najbliższy czas. Ostrzegam, nie jest w twoim typie. Chcesz z nią rozmawiać?
– Daj ją – zezwolił Bob i przykrył pledem swoje asymetryczne ciało.
A potem zobaczył Yolandę i miał wielką, dziecinną ochotę udać, że go w ogóle nie ma.
– Hej! – powitała go dziewczyna. – Jak się masz, Bob! Mój MARK wybrał między innymi i ciebie, bym sprawdziła, czy nie nadałbyś się na mój pierwszy, adaptacyjny okres bezrobocia.
– Twój MARK musiał się pomylić.
Crane włożył w to zdanie cały zapas przekonania, na jakie umiał się w tej chwili zdobyć. Wystawił spod koca oczy i czubek nosa; włochaty pled łaskotał go w nozdrza, ale z jakiejś przyczyny wstydził się kichnąć.
– MARK nigdy się nie myli – stanęła w obronie swego komputera Yolanda. – Konsultował się z EVE, poznał twoje gusty i nieco inaczej zinterpretował przedstawione mu kompleksy. Doszedł do wniosku, że możemy pasować do siebie.
– Skąd jesteś?
– Z Minnesoty.
– To wracaj do siebie, jeżeli można tak powiedzieć, i skreśl mnie z listy.
Crane wiedział co mówi. Nie chciał mieć nic wspólnego z tą dziewczyną, która była tak podobna do madame Ulli Crane, _de domo_ Nielsen, jak jednocześnie różna od niej. Tam, gdzie nieskończona, nieposkromiona ani przez skórę, ani przez ubranie bujność Ulli zdawała się kipieć jak ciasto drożdżowe z dzieży, tam Yolanda – niczym _une beaute opulente_ – kończyła się kształtnie i zdecydowanie, raz stromo, a raz gładko i wypukle, a jej ciału opalonej, foremnej blondynki zdawały się być postawione _proprio vigore_ jakieś niewidoczne tamy, które nie pozwalały wybuchnąć ekspansywnym siłom, rozdymającym panią Crane.
Biust Yolandy, na oko czwórka według starej, dobrej miary, trzymał się sztywno i bojowo, zapraszając do swej miękkiej _la colline_, i Bob – trykający często do tej pory członkiem w bezsilnej rozpaczy spiczaste, ostre szczyty nieistniejących wzgórz myszowatych pizdul – wbrew samemu sobie poczuł przypływ pożądania. Bystre oczko Yolandowe dostrzegło ów fakt poprzez okrywający Boba pled.
– Myślę – powiedziała rozważnie, by tego płomyczka zainteresowania nie stłamsić zbytnim pośpiechem – iż mogę zaryzykować twierdzenie, że nie wszystko z góry wiadomo. Może wybralibyśmy się jutro na plażę? Co ty na to?
Robert Crane odnalazł właściwe słowo – Yolanda była proporcjonalna sama w sobie, a brzoskwiniowy meszek, pokrywający jej policzki, zachęcał do wbicia w nie zębów. Kłopot był w tym, że Bob nie lubił tych włochatych owoców i gustował w odmianie z gładką skórką, odkąd jako dziecko zeżarł przez przypadek – i przez sen – pełzającą po nim, obrośniętą kolorowym włosiem gąsienicę, w ten sposób przyczyniając się prawdopodobnie do wyginięcia jednego z ostatnich gatunków zwierząt.
Skazane na wymarcie, popychające oś ziemską niedźwiedzie polarne nie liczyły się już właściwie do rejestru żywych stworzeń. Maluczko, a spłyną na wielkich krach do Morza Arktycznego, a potem, na coraz to mniejszych ich fragmentach, pożeglują wzdłuż brzegów wielkich rzek syberyjskich – w głąb Obu, Irytyszu, Jeniseju i Leny; do kanadyjskich Jukonu i McKenzie, którą dotrą do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego – wielkiego i niedźwiedziego już tylko z nazwy – lub powędrują przez Grenlandię, i odwiedziwszy po drodze jarla Erika Johansona w Angmagssalik, oraz zeżarłszy jego rzodkiewki, _raphanus sativus_, przeprawią się przez Zatokę Baffina oraz Cieśninę Davisa do Zatoki Hudsona (wszyscy trzej to żeglarze angielscy, na wyścigi poszukujący Przejścia Północno-Zachodniego), i do Nowych Niderlandów, odbitych w 1664 roku Holendrom, a w 1702 podzielonych na New York i New Jersey.
Za nimi postępował będzie potop, który połączywszy się z tym z południa, z Antarktydy, wykastruje i oskalpuje obie Ameryki do wymiaru niezatapialnego łańcucha Kordylierów i Wielkiej Równiny Prerii, gdzie zmuszone będą się paść białe niedźwiedzie. Kanion Kolorado czy też dolina Parany staną się fiordami z pluskającymi się w nich fokami, _phocidae_, i pingwinami, _sphenisciformes_, zanim całe to bractwo nie pozdycha z upału i nieodpowiedniej diety, na którą składać się będą rzodkiewki, truskawki, szpinak i owoce kiwi z plantacji Johna Mortimera Woldcoka.
Nie było więc sensu iść na plażę, skoro morze mogło niedługo przyjść do nich; i Bob powiedział o tym Yolandzie, zatajając jednocześnie fakt swej cielesnej niesymetryczności, będący głównym powodem niechęci wystawiania się na słońce oraz widok publiczny. Poza tym, nad Biloxi nie było ozonowej wyspy, co w oczach Crane’a zupełnie przekreślało plan Yolandy Kucharski.
– Nie wygłupiaj się, Crane – powiedziała _mademoiselle_ Kucharski. – Wiem o tobie wszystko, także o twoim prawym jądrze. Sądzę, że nie jest to żadna przeszkoda.
– Dla ciebie na pewno nie! – potwierdził Bob. – Wiesz, ty jesteś _persica davidiana_, brzoskwinia uprawiana jako ozdobna. Myślę, że tego nie będą chciały jeść ani niedźwiedzie polarne, ani foki ani alki, _alcidae_, które nadlecą tu z Grenlandii od mojego przyjaciela jarla Erika, gdy już wszystko się zdrowo popieprzy i nowe bieguny Ziemi uformują się na osi Las Vegas – Nowy Amsterdam. To wyspa na Oceanie Indyjskim.
– MARK nic mi nie wspominał, że masz obsesję na punkcie białych niedźwiedzi i Holendrów.
– Bo to nowy zajob, a Niderlandy występują w nim przypadkiem. Bardziej cięty jestem na Jutlandię, przy czym – moim zdaniem – chociaż Duńczyków zalicza się do Skandynawów, bardziej ciążą oni w stronę Beneluxu, skąd pochodzą hodowane przez nich mleczno-mięsne, czarno-białe holenderki. A skoro już przy tym temacie jesteśmy, to powiem ci, że taka krowa morska, _hydromalis gigas_, ssak z rzędu syren, wytępiona została w ciągu zaledwie trzydziestu lat z powodu posiadania zbyt smacznego i tłustego mięsa. Od pewnego czasu interesuję się podobnymi sprawami. Ty, na przykład, skąd pochodzisz? Skąd twój ród, _mademoiselle_ Kucharski?
– Chyba z Polski, albo z Czech lub Słowacji; nie wiem dokładnie.
– Well – powiedział z zadowoleniem Bob. – To może z Pińczowa, lub chociaż z Czeskich Budziejowic? Czy wiesz, że raz, w trzydziestym ósmym, nie wziął tam tromfowy as? Ciekawa historia, nieprawdaż?
– Jesteś trochę zwariowany, Bob. To mi odpowiada.
– Mam przyjaciela stamtąd, z Europy. Pocieszny człowiek. Układa fraszki i sypie różnymi powiedzonkami jak z rękawa. Posłuchaj: „Do dziewczyny: budź chuć”, albo „Najkrótszy opis kobiety: usta, biusta, usta”; albo jeszcze: „O przyjaźni: prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie, powiedział niedźwiedź, bo był po obiedzie”. Śmiałem się z tego, choć nie rozumiem co tu ma do roboty miś?
– Może to polarny, biały? – podsunęła Yolanda.
– Myślisz? – zaciekawił się Bob. – To by moim rozważaniom na temat przyszłości gatunku _thalarctos maritimus_ nadawało zupełnie nowy sens. Muszę się nad tym zastanowić. Wiesz – spojrzał na swoją rozmówczynię łaskawszym okiem – może rzeczywiście przyzwyczaimy się do siebie, chociaż niczego nie obiecuję. W zasadzie mam wstręt do kobiet zgrabnych, piersiastych, efektownych i seksownych, ale z drugiej strony, że tak powiem, ta spowita mrokiem tajemniczości dolina pomiędzy twoimi piersiami budzi we mnie jakieś enigmatyczne i nieokreślone tęsknoty. Ona emanuje.
– Ja myślę, że zupełnie jednoznaczne – powiedziała Yolanda. – Fachowo, to się nazywa _cinepimastia_. Sprawdziłam kiedyś, bo nie jesteś pierwszym tęskniącym.
– Czy my musimy w ogóle dokądś wychodzić? – zaciekawił się Bob, łapiąc za swój wznoszący się członek – Przecież możemy tak jak teraz – ty u siebie, a ja u siebie. Może potem, gdy przywykniemy bardziej, to się spotkamy. Jak myślisz?
– Sądzę, Bob, że w ten sposób z _cinepimastii_ nici, ale jak chcesz...
– Tak będzie lepiej – Crane był o tym zupełnie przekonany i już nawet rozpoczął stosowne działania. – Moja matka, rasy mięsno-mlecznej, choć nie czarno-białej, a różowej i w piegi, jest przekonana, iż stanowi jedyny na świecie okaz prawdziwej kobiety – coś jak wzorzec metra z Sevres pod Paryżem; ale nie będąc stworzona ze stopu irydowo-platynowego, ani nie przebywając w klimatyzowanym kloszu, rozrosła się nieco i w tej chwili jest raczej przykładem metra kubicznego. No więc, ma mnie ona za pedała i biseksa nie tyle z tej obiektywnej przyczyny, iż przespałem się kiedyś z dwoma wikingami z Nordkappu, ile za sprawą gustowania przeze mnie w myszowatych pizdulach (to jej własne określenie, _mademoiselle_ Kucharski), które to stworzenia ma za coś wstrętniejszego i ordynarniejszego od pijanego Norwega _in duplo_, czyli dwóch pijanych Norwegów. Podejrzewam nawet, że gdybym wyruchał niedźwiedzia polarnego, _thalarcti maritimi_, rodzina _ursidae_, mięsożerny, a więc jednak gardzący rzodkiewkami jarla Erika i owocami kiwi Johna Mortimera Woldcoka, to nie czułaby się bardziej dotknięta w swej nazbyt bujnej kobiecości, niż gdybym w tej samej pozycji, od tyłu i na jej oczach, wziął taką myszowatą...
– Zamknij się, Bob Crane – powiedziała Yolanda. – Nie mogę się skupić na orgazmie, gdy zawracasz mi głowę swoją kryptozoofilią!
Yolanda zdjęła spódnicę z indyjskiego muślinu (produkowanego w Scranton, Pensylwania), w zgrabny precel zrolowała umowne figi i siadła na fotelu, przerzucając jedną nogę przez jego poręcz. Piersi dziewczyny rysowały się ostro i stanowczo pod opinającą je koszulką. Działo się to albo za sprawą podniecenia, albo dzięki silikonowi.
– Sutki ci się stawiają – zauważył uprzejmie Bob, gdyż ciemne guziczki zdawały się przebijać tkaninę, a doświadczenie nauczyło go, iż należy być miłym w takiej chwili dla partnerki; nawet jeśli ta jest daleko stąd.
Yolanda nie odpowiedziała na tę zalotną zaczepkę. Ze skupionym wyrazem twarzy, jakby rozwiązywała zadanie szkolne, masowała cienkimi, zgrabnymi palcami wychylający się spomiędzy jej złotego runa różowy języczek. Z miną wzorowej uczennicy, która nie tylko wszystko wie najlepiej, ale i odda swą pracę egzaminacyjną przed terminem, powiedziała „już” i sapnęła cichutko.
– Well – powiedział Bob – Ty nie będziesz krzyczała pod mną, ani darła mi paznokciami skóry na plecach.
Potem i on dobił do portu. Yolanda przyglądała mu się z zainteresowaniem, jak chwilę dyszał przez nos niczym foka, _phocida_, która z trudem wgramoliła się na lód i teraz plaskając oń swymi kalekimi na lądzie płetwonogami – z których tylne, jako nie dające się podginać, są bezużyteczne w marszu – szoruje brzuchem po skrzypiącym śniegu, szorstkim jak pled z owczej wełny.
Crane wytarł się, odgarnął włosy z czoła i spojrzał przytomniej na świat. Świat, oczyma Yolandy, popatrzył na Boba. Obaj byli zażenowani swą obecnością.
– Czy my istniejemy rzeczywiście? – dociekał, jak zwykle nastrojony filozoficznie po fakcie. – Czasami, jak sobie pomyślę co jest tam, gdzie kończy się nieskończony wszechświat, to przebiega mnie dreszcz strachu i dostaję szczękościsku. Boję się tak bardzo, iż tylko w takich chwilach wierzę, że obiektywnie jestem. Zauważ, że nawet jeżeli _universum_ jest nieograniczone i jedyne, to czym jest przestrzeń, w której się zawiera? Czy jest to wewnętrzna strona istoty boskiej? I jak może być nieskończona przestrzeń? A jeżeli nasz wszechświat kończy się kędyś, gdzie początek bierze następny, lub jeśli jesteśmy immanentną cząstką nadwszechświata, który jest..., i tak dalej, to ta multiplikacja niczego nam nie tłumaczy ani nie rozwiązuje, bo w miejscu, w którym – jak się zdaje – następuje koniec tej wyliczanki, można zawsze postawić pytanie, a właściwie dwa: w czym zawiera się ten superświat i czy jest skończony?
Starożytni mieli ten sam problem kosmologiczny, o który ludzkość potyka się od okresu raczkowania. Przecież model świata, wedle jakiego podtrzymywany jest on przez cztery słonie, _Elephantidae_, rząd trąbowców, roślinożerne, stojące na skorupie wielkiego żółwia, _Testudines_ lub _Chelonia_, rząd gadów, pływającego po niezmierzonym oceanie, kryje w sobie tę samą przeklętą kwestię, a mianowicie interpelację o brzegi onej wody i lądy poza nimi się rozpościerające! Można wszakże odrzec, że ocean zawiera się we wszechoceanie, ten w megaoceanie, ów zaś w gigaoceanie, ale w ten sposób odsuwamy tylko strach i czającą się nieustępliwie, nie dającą się zbyć, a tylko pozwalającą oddalić nieznacznie (nieznacznie w sferze mentalnej, a nie w fizycznej przestrzeni) indagację o kres owej kosmicznej sadzawki.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.