Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Duchota - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Duchota - ebook

„Czy zawsze najpierw musi być pętla, a dopiero potem poszukiwanie do niej kandydata?"

Kim tak naprawdę jest Stanisław D. – znudzony życiem mąż i ojciec, który wciąż wspomina tragiczną śmierć ukochanej Anny? Kiedy ten mężczyzna z trudną przeszłością odważy się powiedzieć, o czym marzy, a czego ma już serdecznie dość? I jaką rolę w jego domu odgrywa tajemniczy duch Édouarda Maneta?

Przed tobą pełna refleksji powieść o trudnych realiach życia w PRL, gdzie wokół pełno wrogów przechrzczonych pospiesznie na przyjaciół, zaś prawdziwi sprzymierzeńcy zbyt pochopnie zostali uznani za zdrajców.

Książka zainteresuje fanów powieści „Zły" Leopolda Tyrmanda i opowiadań milicyjnych Jerzego Edigeya.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-3120-0
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jest wczesne, sobotnie popołudnie. Lato, które tego roku nikogo nie cieszy.

Miasto w przybrudzonym pokrowcu upału.

Zaklął głośno i nawet sam siebie nie usłyszał. Zagłusza go warkot silnika i ta wysokość. Dziwne, tępe uderzenia wyklepują czaszkę od środka. Po raz setny i któryś znalazł się na pokojach, wysokich pokojach powietrza. Ale tym razem czuje się niczym fagas. Mógł nie brać tej prawie że fuchy, za którą mu dobrze zapłacą, z uściskiem dłoni w dodatku.

Zmrużył powieki pozostawiając z prawej strony rozlazłe, rozparzone jak naleśnik słońce. Długo się ta pogoda nie utrzyma, to kwestia godzin. Wszystko jest potliwe, kłaczki duchoty opierzają płuca, ludzie poruszają się z szeroko otwartymi ustami. Oczy jak gdyby rozregulowane, widoczny brak ostrości. A może to otępienie, sen w pozycji stojącej. Jednocześnie każdy jakby chodził z nerwami na wierzchu. W samej tylko przezroczystej bieliźnie z tkanki, tkaniny nerwów.

Jadąc dzisiaj na lotnisko miał wrażenie, że zwisa nad nim obluzowana trakcja wysokiego napięcia. Czekał niemal chwili, kiedy ociężałe prądem druty zwalą się na ziemię i popłynie jego żyłami śmiertelne światło. Przysiągłby, że w tym odczuciu nie był osamotniony.

Człowiek iskrzył od człowieka. W centrum miasta tarło ludzkie; gigantyczna żywa prądnica. W biały dzień rozbłyskują sekundy jak zapałki. W pośpiechu zapalane, jedna po drugiej. Zdaje się, że na próbę zawyła jakaś fabryczna syrena. Spłoszone ptactwo zerwało się z okolicznych drzew, uderzyło w biały arkusz nieba niczym drukarskie czcionki. Spaliny nie wsiąkają w powietrze, odkładają się na jezdniach w zaspy, samochody grzęzną w nich po osie, koła wydają się buksować, stać w miejscu, swąd palonej gumy miesza się z wyziewami asfaltu. W topiący się asfalt wbita kobieta na wysokich obcasach. Nie może zrobić kroku, krzyczy obnażonymi ramionami. Witryny sklepów jak weneckie lustra, które ktoś ze splądrowanego pałacu wyniósł na ulicę. Lśnią polerowane szperaniem oczu, bezustannym niedowierzaniem oczu. Pomniki maskują wieloletnie zmęczenie warstwą kurzu. Ludzie swojego zmęczenia już nie kryją, obnoszą je jak żałobę. Ktoś w samo południe zemdlał na ruchliwym skrzyżowaniu ulic; w ciągu minuty przeszło obok sto trzydzieści pięć osób, przy leżącym zatrzymała się sto czterdziesta szósta. Trzeba uparcie zaprzeczać, że ludzie myślą tylko o sobie. Wciśnięte między budynki skrzepy miejskiej zieleni, poszarzałe i w kolorach przegryzionej brudem żółci. Zastój listowia, gorączka i kilogramy pyłów na jeden konar nadają nielicznym drzewom wygląd skamielin. Przechodniom ich własne cienie rzucają się pod nogi jak kłody. Około godziny trzynastej dziesięć ostry sygnał karetki pogotowia niczym lancet rozpłatał główną arterię miasta. Zmiana świateł i zszywa ją szybko ruch na przejściach dla pieszych. Ktoś wydeptuje kwadranse na przystanku autobusowym, zaciska się na kimś sznur kolejki przed sklepem. Wypatruje się chłodni, która wreszcie zajeżdża. Dwóch konwojentów w wytłuszczonej bieli z anielskim spokojem zstępuje na ziemię. Otwierają metalowe drzwi, które w oczach wyczekujących rozchylają się niczym skrzydła ołtarza. I jak przed ołtarzem westchnienie ulgi, poszum nadziei. Rozpłomienia się mięso w wysrebrzonym wnętrzu chłodni, świece kości się zapalają, pobrzękują podroby, trzeszczą drabiny jakubowe żeber, trzewi zawodzenie i wędlin poświata, udźce cielęce jak dzwony rozkołysane... Alleluja. Poeta dobiegający czterdziestki niszczy świeżo napisany, młodziutki wiersz. Kaszel starca toczy się wilgotnym obłokiem alejami parku. Zaraz potem na oczach żony poeta rozstrzeliwuje następny wiersz szybkostrzelną machine à écrire. Ciągnie się ten lipiec. Jest chory, przewraca się z boku na bok, sztywnieją od wysokiej gorączki prześcieradła; na odleżyny nic już poradzić nie można. Wodociągi dobijają rzekę, która od tygodni przewrócona na wznak maleje z doby na dobę, kurczy się jak człowiek, u którego rozpoznano nowotwór. Zdarza się, że ktoś zawoła z całych sił i zostaje wysłuchany. Donoszą o tym dzienniki. Ekrany telewizorów niczym lampy rozjaśniają wieczory. Ma to cudowny związek z oszczędnością energii; zbędnym się staje włączanie domowego oświetlenia, studzą się miliony żarówek, przedłuża się ich żywotność. Kurwa i złodziej mają swoje pięć minut. Nocami niebo oddala się od ziemi, pogarda gwiazd bierze śpiących w objęcia. Szczęśliwy, kto ma sen kamienny i przy otwartym oknie. Zmęczenie już na początku dnia. Poranek dobiega do rogatek miasta i pada bez tchu. Reszta – reszta dzieje się sama...

No tak. Tak... Po co się dał namówić na ten lot? Właściwie nie lot, krążenie w kółko nad określonym celem. Tylko że z białą furkoczącą płachtą przymocowaną na linach do ogona. Długą i szeroką; z ziemi nie widać, jak jest olbrzymia. Spojrzenia z ziemi ściągają ją do rozmiarów transparentów, których wiele. Podobnie z napisem na płachcie i maczugami wykrzykników – „Wielki Festyn!!!”. Żeby się to dało przeczytać z dołu, musi być ogromne na górze.

Wysłużony sportowy dwupłatowiec utrzymuje stałą wysokość. Zatacza równe kręgi na bezwietrznym, spokojnym niebie. W ściśle odmierzonym czasie, bezbłędnie. Maszyna jest sprawna sprawnością pilota. I na odwrót. Manewry z płachtą uczepioną u ogona nie należą do łatwych. Może dlatego właśnie jego wybrano, żeby odwalił tę robotę. Za niezłe pieniądze, z uściskiem dłoni w dodatku.

Pęd samolotu napina płachtę, wygładza fałdy. Kiedy się patrzy na nią pod słońce, jej biel rozmywa się w bieli powietrza i żyją tylko same litery. I maczugi wykrzykników. Czerwienią się jakby ktoś scyzorykiem skaleczył przestrzeń. „Wielki Festyn!!!” – dużymi, ożywionymi literami. Ten napis uderza po oczach i tak powinno być, tak został pomyślany. Sobotnie popołudnie sprzyja rozrywce, zakończył się tydzień wytężonej pracy. Festyn będzie trwał także podczas niedzieli. Po mszy w kościele, Wesołe Miasteczko. Turnieje, pokazy, gry i zabawy. Ważne jest, żeby zadbać i o ducha, i o ciało. Od pewnego czasu zabrakło równowagi. Kościoły wypełniają się ostatnio po brzegi. Myśli się o budowie nowych, już się je wznosi. Wszyscy zgadzają się, że Bóg potrzebuje coraz więcej miejsca. Z kolei łuszczy się farba i rdzewieją konstrukcje lunaparków. Ale wystarczy tylko wprowadzić zakaz rozrywki albo krzywo na nią jako na problem spojrzeć, a zaśmiecą się rechotem place, podwórka, klatki schodowe i windy. I każdy metr kwadratowy, który własnością obywatela jest. Tak to bywa pod tą szerokością geograficzną od wieków. Sam urok. Europa, choćby się zesrała, nie dojdzie w czym rzecz.

Spojrzał na zegarek, pozostało mu do odbycia jeszcze dwadzieścia minut lotu. Ciągle nad tym samym rejonem, który obejmuje jedną z peryferyjnych dzielnic miasta. Zapomniał nawet spytać, z jakiej okazji ten festyn. Nieważne, teraz uroczystość rozładowuje uroczystość. I słusznie; eksplozją jednej miny można rozbroić drugą. Bez ryzyka oraz zbędnych ofiar.

Wystarczy zejść dwupłatowcem kilkadziesiąt metrów w dół, żeby znaleźć się już w strefie skawalonego upałem powietrza. W pewnym momencie pilot zawracając z północnego zachodu nie tyle wyczuł, co zobaczył wiatr. W kilku miejscach nieznaczne na razie podmuchy złuszczyły skórę nieba jak starą opaleniznę. Widnokrąg zaróżowił się gwałtownie, urywająca się na jego krawędzi autostrada zaiskrzyła niczym nie zabezpieczony przewód elektryczny.

Za kilka godzin stamtąd przyjdzie deszcz.

Obniżył pułap lotu.

Pomyślał, że w przyszłym tygodniu powinien pójść do lekarza. Wyniki ostatnich kontrolnych badań były w normie, niemniej to dzisiejsze samopoczucie musi potraktować jak ostrzeżenie. Coś się wyprawia w jego głowie. Coś, co niewiele ma wspólnego z typowymi w tym zawodzie objawami.

Dzielnica pod nim pogrąża się w duchocie sobotniego popołudnia. Osiedle nowych, dopiero co oddanych do użytku bloków wygląda z góry jak kamieniołomy, w których porzucono w pośpiechu pracę. Tuż obok, niemal na styku, gromadka leciwych, parterowych domków skleconych z czego się dało, byle gdzie, bez ładu i składu. Skrawki ogródków warzywnych, gdzieniegdzie zaświeci nawet poletko zboża. I jak enklawa terytorium solidnych, obstawionych gęsto zielenią willi. Obszary obramione i odrutowane. Przylega do nich od strony osiedla dość duży zagajnik przecięty kiedyś rozjeżdżoną, wyboistą drogą, którą kilka lat temu wyłożono połyskliwą kostką klinkieru. Tę drogę już od pierwszych godzin zmierzchu rozwidniają jarzeniówki. Łączy willową enklawę z szosą prowadzącą do centrum. Zagajnik pyszni się różnorodnym drzewostanem, zdaje się, że jest nawet pod ochroną. Oczywiście ta część, która nie musiała ustąpić willom. Nosi swojską nazwę „małpi gaj”; zakątki o szczególnym uroku magazynują strzępy papierów, spory wybór opróżnionych butelek i, gdyby się ktoś uparł, nadające się jeszcze do ponownego użytku prezerwatywy. W obrębie osiedla pusty plac, który przypomina pozbawioną obsługi wyrzutnię, poligon, z którego zamierza się najdalej za dwa lata wystrzelić w niebo następną serię bloków. Na nim w to sobotnie, letnie popołudnie kołuje i tokuje kolorami Wesołe Miasteczko. Lunapark z zadęciem i przytupem. Obwisłe jak biust transparenty, to znów naszpanowane ekrany na metalowych stelażach, gardziele głośników i tuby konferansjerów skandują jedno hasło – „Wielki Festyn!!!”. Nie ma odwołania. Muzyka masakruje krótkie przerwy między finałem jednej atrakcji a zapowiedzią drugiej.

Po kolejnym nawrocie wyłączył silnik i dwupłatowiec ślizgowym lotem coraz wyraźniej zaczął opadać w dół. Wyglądało to tak, jakby został nagle trafiony. Pilot słyszał już buchającą od spodu muzykę. Wydaje się, że za chwilę runie między to wszystko, zwali maszynę dokładnie w sam środek lunaparku.

Niektórzy na ziemi zastygli w trwożnym oczekiwaniu.

– Można to było zrobić dużo wcześniej – mówi zirytowanym głosem Stanisław D. – Nie, zawsze wszystko na ostatnią chwilę!

– Co, pociąg ci może ucieknie? – odgryza mu się małżonka.

– Spóźni się na cup of tea! – podśmiewa się ich syn, Darek. Kładzie na tablicy rozdzielczej fiata nie rozpieczętowany karton Marlboro i zwraca się drwiąco do ojca: – Wystarczy ci tego obroku?

W górze daje się słyszeć jazgot. Sportowy dwupłatowiec, ocierając się niemal o wierzchołki drzew, przeciąga nad nimi, wlokąc za sobą rozkrzyczany czerwonymi literami transparent.

– Skurwysyn! – rzuca pod adresem pilota Stanisław D.

Jest piętnasta zero osiem.

Stanisław D. lubi okrągłe godziny; cokolwiek zaczyna lub kończy. Te osiem minut przeszkadza mu, denerwuje jak obciążający kieszeń bilon. Wyjazd na weekend do domku letniskowego zaplanowany został na godzinę piętnastą zero zero. Otwarty bagażnik fiata 132p/2000 nie wypełnił się jeszcze po brzegi torbami z prowiantem, napojami. Darek marudzi z umieszczeniem w środku nowo nabytego nawilżacza powietrza.

Na wypucowanej masce leżą luzem gazety i tygodniki z ostatniego tygodnia. Stanisław D. sprawdza, nie brakuje żadnego. Poruszone tytuły tygodników wydają się zderzać ze sobą jak składy wagonów.

Cała prasa zostanie przejrzana hurtem, szybko i gruntownie. Doniesienia agencyjne, wiadomości, treść artykułów skurczą się do kilkunastu linijek na średniej wielkości kartce notesu. W nawiasach dwa, trzy zdania komentarza, nic więcej. Skrót, synteza, precyzja. Między godziną siedemnastą a dziennikiem TV pamiątkowy długopis – chyba to była jakaś korzystna umowa kooperacyjna – rozdziobie drobnym, ostrym pismem Stanisława D. historię minionego tygodnia.

– No tak, na śmierć bym zapomniała o sadzonkach dla Rysaków! – wykrzykuje naraz jego małżonka.

Niziutka i krucha, o twarzy podobnej do pyszczka rozpieszczonego pekińczyka, zlustrowała jeszcze wnętrze samochodu i zarzuciło ją na krótkich nóżkach w kierunku parterowego pawilonu połączonego z garażami.

Granatowy fiat stoi na wyasfaltowanym podjeździe przed gankiem jednopiętrowej willi. Białe tynki schlapane już od zachodniej strony cieniem, dachówki rumieni przesiane przez wysokie sosny słońce. Na tyłach budynku niczym przewrócone na trawnik owalne tremo szkli się kilkumetrowy basen. U stóp tarasu trójkątny gazon, w którym ręka jakiegoś ogrodnika wpisała chichot bratków i stulony śmiech tulipanów.

Biegnące w głąb posesji oko aż prosi się, domaga kortu tenisowego. Ale go tutaj nie będzie. Stanisław D. na skutek wypadku samochodowego sprzed lat ma usztywnioną nieco lewą nogę. Nie przeszkadza mu to w swobodnym poruszaniu się ani w prowadzeniu auta. Z grą w tenisa byłoby już znacznie gorzej, a budowanie kortu wyłącznie dla przyjemności znajomych, przyjaciół czy bliskich kłóciłoby się z jego naturą. Na własnym podwórku inwestował tylko w to, co mogło przynieść bezpośrednią korzyść. Z konieczności w pełni zadowalała go wymagająca szybkiego refleksu i jakby zwarta, nie rozlatana tak jak tenis gra: ping-pong. Jej przebieg dawał się niemal namacalnie ustawiać. Tę grę czuło się ręką, można ją było trzymać krótko, sprężyście, niczym psa na smyczy; lubił nawet powarkiwanie podkręcanych trącających siatkę piłeczek. Stół do ping-ponga rozkraczał się pod sczerwienionym chmarą liści dębem. Drugi, taki sam, znajdował się w dolnych, rekreacyjno-gimnastycznych partiach willi. Znalazło tam również miejsce parę innych urządzeń konserwujących sprawność mięśni i żywotność tkanek. Stanisław D., wysoki, pochylony z lekka do przodu, utrzymywał w idealnym stanie swoje pięćdziesiąt i sześć lat. Niedawno obchodził urodziny; dłonie kobiety, z którą kochał się nad ranem na rozkładanych siedzeniach pick-up’a, przedłużało cichutkie wycie, palce wczepiały się w jego gęste ciągle włosy jak w ostre, suche trawy...

Sygnał telefonu. Dobiega do nich z hallu przez uchylone, frontowe drzwi. Stanisław D. zajmował właśnie fotel za kierownicą, jego małżonka sadowiła się obok. Odnieśli wrażenie, że aparat dzwoni wyjątkowo natarczywie i głośno. Dźwięki rozdrapywały jak strup spieczoną upałem ciszę wokół willi. Strząsnęły z parapetów kilka gołębi, które zatoczyły się w niemrawym locie nad podjazdem.

Darek wbiegł na ganek, zniknął w cienistym hallu. W sekundę potem telefon umilkł.

Gołębie łajno pacnęło miękko na przednią szybę fiata.

– Wytruć to draństwo!...

Niziutka kobieta wyskakuje zwinnie z samochodu. Szuka w torebce ligniny i z gorliwością dobrze opłacanej pomocy domowej zabiera się do wycierania szkła.

Stanisław D. najpierw krzywi się z niesmakiem, potem śmieje złośliwie. Włącza nagle silnik i uruchamia wycieraczki, które rozmazują tylko ptasie ekstrementy. Miniaturowe, nieomal dziecięce dłonie kobiety odskakują od szyby, zaciskają się kurczowo w piąstki. Jej mąż przekręca kluczyk w stacyjce, wycieraczki zamierają. I znowu cisza. Kobieta patrzy lodowato, prawie że słychać, jak pęka lakier na jej paznokciach.

Ich syn pojawia się z powrotem na ganku. Wskazujący palec wymierzył bez słowa w ojca.

– Do mnie? – Stanisław D. poruszył się w fotelu tak, jakby miękkie obicia zamieniły się nagle w nie heblowane deski.

– Do ciebie – uśmiecha się Darek.

– Przed chwilą wyjechałem, nie ma mnie.

I zapuszcza ponownie silnik.

– Chyba powinieneś jednak podejść – Darkowi wyzywający uśmiech nie schodzi z twarzy. Oparł się leniwie o karoserię fiata, spostrzega zafajdaną szybę. – Zdaje się też, że ktoś ci obsrał pole widzenia.

– Dareczku – wtrąca ostrzegawczo matka.

– Ten facet po drugiej stronie... Miałem wrażenie, że za chwilę przegryzie kabel.

Darek czeka teraz na reakcję Stanisława D., nawet pochylił ku niemu głowę, specjalnie.

Ojciec spogląda synowi w oczy. Na krótko uwięził je w swoich. Tak, Stanisław D. jeszcze umie spojrzeć. Dotąd jeszcze przychodzi mu to z łatwością i jest równie naturalne jak uścisk ręki. Porządny, kleszczowy.

– To co mam tamtemu powiedzieć? – Darek udaje, że zainteresowało go minimalne zadrapanie na błotniku.

Stanisław D. wysiada bez pośpiechu z fiata. Pomimo nagrzanych szyb i blach, najmniejsza nawet drobina potu nie naznaczyła mu twarzy. Darek w tym momencie chciałby widzieć go inaczej. Chciałby widzieć, jak te drobiny pobłyskują uwieszone siwawych pasm włosów, gromadzą na czole, policzkach, wydają się być ruchliwe niby kulki rtęci.

– Słucham!

Padło to sucho, obojętnie. Ale jednocześnie z tym ledwo słyszalnym odcieniem w głosie, który świadczy o pełnym, psychicznym pogotowiu. Na twarzy Stanisława D. nie drgnął żaden mięsień. Zachciało mu się tylko gwałtownie palić.

Napoczęta paczka papierosów leży o trzy metry od niego, na konsolce wkomponowanej we wnękę, którą wypełnia aż po sufit – malowidło ścienne – dość udana kopia „Balkonu” Édouarda Maneta. Jest to nawet dowcipne; zasługa zarówno architekta, który przebudowywał willę Stanisława D., jak i jej właściciela. Wchodzących do hallu głównymi drzwiami wita spoglądająca z balkonu na ulicę, wyraźnie z góry, trzyosobowa grupka – dwie kobiety i zepchnięty w tło mężczyzna. Zdarzyło się tak kiedyś przed laty w Paryżu, że Stanisław D. otrzymał książkę z autografem. Wprawdzie nie sam André Malraux mu ją wręczył, lecz jego sekretarka, ale i bez tego był to dla pozostającego w koniecznym cieniu pracownika ambasady moment szczególny. W „Le musée imaginaire” znajduje się właśnie reprodukcja obrazu Maneta „Le Balcon”. I ta akurat reprodukcja, i własnoręczny autograf Wielkiego zakodowały się w świadomości skromnego pracownika ambasady do tego stopnia, że po zwielokrotnionym wydarzeniami czasie wpadł wspólnie z architektem na pomysł, żeby postacie skandalizującego impresjonisty, w swoim beznadziejnym wyczekiwaniu – poza mężczyzną w tle, który jakby przewidywał rozwój wypadków – popatrywały martwo na wchodzących do obszernego hallu. W dodatku i wyraźnie z góry. A że obraz tchnie beznadzieją – poza zadowolonym z siebie mężczyzną w tle – tego nikt z gości Stanisława D. nie dostrzegał. Malowidło widziane było zawsze z dołu i jako dowcip, powiedzmy „wnętrzarski”, spełniało swoją rolę, a nierzadko okrzyki zachwytu, także oklaski wyfruwały z ust i dłoni zaskoczonych tym rozwiązaniem wnęki znajomych Stanisława D.; wrogowie przechrzczeni pośpiesznie na przyjaciół, przyjaciele uznani nagle za wrogów, jedni i drudzy wchodząc w progi tego domu nakładali zawsze na twarze zachwyt, niejednokrotnie autentyczny.

Potrzeba zapalenia papierosa staje się już narkotycznie niezbędna. Próbuje sięgnąć, ale sznur telefonu jest za krótki. Tej rozmowy nie może przerwać, nawet na chwilę. To tak, jakby chirurg podczas operacji chciał zostawić na moment rozpłatany, bełkoczący wnętrznościami brzuch pacjenta. Zwłaszcza że ten pacjent, to także on – operujący i operowany. I wielu poza nim, w tej samej sytuacji.

W hallu panuje chłodek, zdaje się polerować marmur posadzki.

– Tak, rozumiem – mówi na lekkim przydechu Stanisław D., spojrzeniem zdaje się przyciągać ku sobie napoczętą paczkę papierosów, ściskana w prawej dłoni zapalniczka błyska co i raz płomieniem.

Nie, żadnego rozmywającego czoło potu, zwilgotniałej raptownie na plecach koszuli. Nic z tych rzeczy, na które chciałby liczyć jego syn, Darek. Na początku raczej ściskoszczęk. Później usta i szczęki zaczyna wyważać jakieś wewnętrzne parcie – jakby złoża gazu eksplodowały w tym człowieku – i uśmiech, szczelny, bo szczelny, ale uśmiech rozbiela mu wargi.

– Nie sądzę, towarzyszu, żebym w tej sprawie miał coś nowego do powiedzenia.

Słucha, wpatrując się w malowidło naprzeciw. Kobieta ze złożonym na prawym przedramieniu wachlarzem, o oczach jak węgle, piękność śródziemnomorska w stanie przedziwnej melancholii, wydaje się być uwięziona na tym balkonie, ale jeszcze nie całkiem pogodzona z losem. Natomiast stojąca obok niej, znacznie młodsza i brzydsza, z kwiatem, chyba to chryzantema, wpiętym centralnie we włosy tuż nad czołem, ze złożoną parasolką, którą trzyma w ramionach niczym nie donoszone dziecko, ta jest już pełna rezygnacji, przyjęła wyrok losu i tylko ptak tęsknoty do czegoś nieosiągalnego zdaje się unosić nad nią. A za nimi – w tym wspaniałym tle – mężczyzna z papierosem. Ojciec, brat, małżonek, opiekun, protektor? Dumny, pewny siebie samiec, spokojny regularnymi wyładowaniami spermy, kontem bankowym, a nade wszystko uspokajający oczy aparycją, która na odległość wzbudza zaufanie i szacunek.

Stanisław D. uświadamia sobie, że w ten sposób po raz pierwszy ogląda to malowidło. Więcej, to jest tak, jakby je po raz pierwszy zobaczył. Kolor, znakomita kompozycja, coś, co syci i zabawia oko, po prostu dowcip „wnętrzarski”, powierzchnia. To było dotąd wszystko, na co stać było tego Maneta wobec Stanisława D. i odwrotnie. Zdaje sobie nagle sprawę, że jego życie w następnej dekadzie, jego wyłączny czas może go zaskoczyć faktami, które jak ten „Le Balcon” posiadały swoją treść, ukryty między wierszami tekst, w który się ani oczami, ani żadnym ze zmysłów nie wczytał. Ale przecież on aż do tego stopnia nie zaniewidział! Prawie bolesny grymas skręca mu usta. Ktoś, kto potrafił zrobić drugiemu z mózgu kotlet siekany, dialogować z jego nerwami, jakby każdy z nich był kwestią z pogranicza Teatru Absurdu, gotów gołymi rękami rozbrajać serca niby grożące w każdej chwili wybuchem miny, ten ktoś nie może przyznać się do zaćmy, nie powinien, nawet wobec samego siebie. I nie zamierza robić tego teraz, kiedy po drugiej stronie kabla jego rozmówca tak się rozmnaża głosem, że są wszelkie dane ku temu, aby za moment hall willi Stanisława D. stał się wytapetowaną oklaskami salą, w której trup gada gęsto, a ranni udają, że niechcący się zadrapali...

Decyduje się wreszcie tamtemu przerwać:

– Tak, to jest dla mnie jasne. Oczywiście, będę. Zaznaczam jednak, że wykonywałem tylko polecenia. Tak, te pierwsze polecenia!... Sądzę, że towarzysz Rysak miałby w tej kwestii sporo do dodania.

Słucha jeszcze przez chwilę. Gdyby mięśnie twarzy były paskami z dobrze wygarbowanej skóry, miałby je teraz zapięte na ostatnią dziurkę, z klamrą ust, która nie popuści nawet na milimetr, zdławi każdy głośniejszy, przyśpieszony, zachłystujący płuca oddech.

Ale jednak wybucha:

– Nie rozśmieszajcie mnie, do kurwy nędzy!

Chce od razu coś dorzucić, kiedy po drugiej stronie kabla suchy trzask słuchawki kończy rozmowę. I cisza. Otchłanna cisza odłożonej po drugiej stronie słuchawki.

Cisza, która potrafi wytrącać ziemię spod nóg. Specjalna pogoda dla właścicieli zawałów serca. A gdyby to był azyl? Jest już zmęczony, zmęczenie daje o sobie znać na każdym kroku. Totalne, szydzące z każdej chwili pozornego wypoczynku – jak choćby z tego wyjazdu dzisiaj na weekend. Zmęczenie jako azyl. I to teraz, właśnie teraz? Jeśli się podda, co mu zostanie? Wszystko, do czego doszedł. Tak, to na pewno. Tego nie zdoła mu nikt odebrać. Krzyże i odznaczenia drzemią w szufladzie biurka. Tylko że... Niekiedy otwiera tę szufladę i wtedy wydaje mu się, że zaczynają dźwięczeć. Te dźwięki narastają i w pewnym momencie są niby dzwony bijące na trwogę. Nie potrafi zgłuszyć w sobie tonu tych kilkunastu metalowych krążków, krzyży zaognionych splątanymi ze sobą, różnobarwnymi spłachetkami wstążek...

Zamyka gwałtownie szufladę.

To na nic, bo wtedy przychodzi do niego las. Nie, nie ludzie z lasu, ci nadejdą później, po prostu las.

Czuje się w tym gabinecie jak dobry znajomy. W fotelu tuż przy drzwiach siada sosna, brzoza układa się na kanapie, dąb przystaje przy regale, a krzak dzikiego bzu, za którym ukryty w ciągu dwóch minut przeżył całe życie, ten bezczelnie przysiada od razu na biurku, przegląda jego papiery, dokumentację, zerka do notatnika, szpera w teczkach. Albo jak z zastałej wody wydobywa na powierzchnię fotografie – topielcy czasu na nich piękni i młodzi, a przede wszystkim w jakiejś dziwnej aureoli, podobni do świętych, których poza ich czas prowadzi gwiazda nadziei.

Na końcu przychodzi i staje nieśmiało w progu, jakby nie zaproszone, prawie uschłe drzewo. Bez ptaków, bez wiatru w rozkrzyczanych liśćmi gałęziach. Ta okolica nie obfitowała w drzewa. Na tej równinie las tarmosił niebem o kilka kilometrów dalej. Tu, w tym miejscu, w obrębie przyczajonej na skraju wsi zagrody, rósł, a właściwie dogorywał, tylko jeden pień, samotny, rozdrapujący nagimi konarami wschody i zachody słońca.

Drzewo nie zajmuje miejsca w fotelach, nie rozkłada się na kanapie, dopiero po chwili zatrzymuje się o kilka kroków przed biurkiem.

Już wolność roznosiła się po kraju, już swoich zdziczałych, zarośniętych ludzi zdołał zmusić, żeby się przynajmniej raz na tydzień golili i żeby jeden drugiemu tłukł w ukryciu wszy na łbie. Byli armią; jemu srebrzyły się na naramiennikach trzy gwiazdki, wyszli z lasu i... i tym samym jakby zwolnili miejsce dla innych, jakby oddali im las.

W dwa miesiące potem zamordowano Annę.

Tego dnia przypadkiem, tak, to był przypadek, zawadził ze swoim oddziałem o wieś. Znana wieś, tutaj rósł także ten krzak bzu, za którym schowany w ciągu dwóch minut przeżył całe życie. Na moment uwagę hitlerowca odwróciło od jego marnej kryjówki ujadanie psa. Niemiec ze sportową niemal frajdą władował w szarobury ruchomy cel z pół magazynka parabellum. Później zawrócił i poszedł dalej, zadowolony z siebie, a on widział to zadowolenie, był prawie objęty jego tchnieniem i nie wiedział, czy ma postawić pomnik temu wiejskiemu kundlowi, czy też z gołymi rękami rzucić się na tamtego drania, którego sylwetka zaczęła niknąć mu w oczach zatapiana wczesnym zmierzchem. Dygotał cały, a wraz z nim krzak bzu trząsł się i osypywał przejrzałym kwieciem.

Znana wieś. Tego dnia zobaczył ich wszystkich naraz, nawet niemowlęta zakutane w kołyszące się ramiona matek. Milczeli, bo milczenie stanowiło ich naturę. W takich wypadkach jak ten było niby krew drążąca żyły, niezbędna do życia, a jednocześnie to milczenie przypominało wodę bagienną, ciężką i cuchnącą.

Stali szczelnym murem otaczając szambo.

Wiedział, że jeszcze się bali, tym zabobonnym, zarazem jednak wykoncypowanym chłopskim lękiem, jak gdyby przyrodzonym. Od pewnego czasu bali się swoich.

Nad szambem wznosiła się zbudowana z unerwionych i ukrwionych bloków martwa architektura.

Czasem tylko ktoś westchnął, ktoś łzę uronił, ktoś zaklął cicho. Ale nikt nie ruszał się z miejsca, patrzyli, niektórzy tępo, bez wyrazu, inni z zamaskowanym współczuciem, może nawet żalem, a jeszcze inni napawali się widokiem niczym uroczystością, która zdarzyła im się poza kalendarzem świąt.

W nieczystościach pławiło się ciało Anny.

Tak jak stał, wszedł do gnojówki. Ostatkiem woli powstrzymywał się od wymiotów; Anna po prostu śmierdziała przeraźliwie, nie wiadomo od ilu godzin czy dni wypchnięta od spodu przez łajno falowała na powierzchni brunatnej cieczy, twarzą do dna. Ale jej głowa jaśniała, złociła się, ciecz jeszcze ciaśniej zaplotła, lecz nie zdołała zmatowić długich, grubych warkoczy. Niósł ją w stronę studni, zaciskając nozdrza, przywołując rozpaczliwie ten dzień, kiedy w zapachu świeżego siana, bez czekania na przyzwolenie, rozerwał bluzkę na jej piersiach i te piersi skoczyły gwałtownie ku jego ustom...

Ułożył Annę przy studni. Puścił kołowrót, wiadro długo leciało w dół, zanim zachłysnęło się wodą. Wychlusnął cały kubeł na zwłoki, wierzył, że obmyta twarz Anny przejrzy, spotka się z nim. Mordercy nie zamykają swoim ofiarom oczu; patrzyła w roziskrzone słońcem niebo jak ślepiec od urodzenia.

Uderzenie drugiego strumienia wody rozczesało jej warkocze, które zdawały się teraz czekać, żeby je nagły, ciepły wiatr wysuszył, zaczął trefić, pozawijał w loki, spiętrzył wymyślną fryzurą. Od dzieciństwa znała tylko jedno uczesanie. Warkoczami uduszono ją, jak się później dowiedział, przedtem nastąpił zbiorowy gwałt.

Wylał trzecie wiadro na ciało Anny, potem jeszcze czwarte, piąte i szóste... Odór gnojówki, który spowijał dotąd Annę, jakby zelżał nieco, ale jednocześnie zaatakowała go intensywna, trupia woń. Dziewczyna musiała leżeć w szambie od kilku dni.

Spojrzał na nich z nienawiścią, ręka cofnęła się do tyłu, namacała kaburę pistoletu. Dranie, uczyła ich dzieci, a teraz pozwolili, żeby tyle czasu gnojówka zastępowała jej grób. Bali się, lecz ten ich piwniczny, kreci lęk niczego nie mógł już usprawiedliwić. Z jakąż obezwładniającą rozum satysfakcją rozgrzałby w tym momencie do białości lufę tetenki, wstrząsany pogardą, rozpaczą i szałem nie oszczędziłby nawet niemowląt, po co mają żyć, zaludniać świętą ziemię, po to, żeby wyrosnąć na taką samą swołocz jak ci, co je spłodzili; w półprzytomnych oczach jawiły mu się świdrujące nieruchome powietrze pociski, słyszał wystrzały, hukiem wystrzałów widział poszarpaną płachtę tego ich milczenia, wyrywał im z gardzieli głosy trwogi i błagania...

Opamiętał się, zwalił obok zwłok na kolana.

– Księdza – powiedział cicho po chwili.

Nikt z oblegającego go tłumu nie drgnął.

– Księdza – powtórzył głośniej.

– Jestem.

Z gromady wyłonił się wysoki, szczupły mężczyzna w jakby za dużej i za ciężkiej dla niego sutannie.

– Ona była wierząca, głęboko wierząca – powiedział dźwigając się z kolan. Nie mógł wymazać z twarzy grymasu wrogości i odrazy. – Ksiądz chyba spełni wobec niej swój obowiązek.

Nagle uświadomił sobie, że jakiś nie kontrolowany, prawie histeryczny uśmiech wykrzywia mu wargi.

– Swój duszpasterski obowiązek – dodał.

Duchowny wbił wzrok w ziemię, stał przed nim niczym uczniak, który nie może się zdecydować: skłamać, czy powiedzieć nauczycielowi prawdę. Opuścił wzdłuż boków ramiona, zbyt długie rękawy sutanny pozbawiły go dłoni, mała i jakby ptasia głowa trzęsła się nieznacznie.

– Nie pytam, gdzie ksiądz był wtedy, gdy jego owieczkę topiono w gównie!

Dopiero teraz tłum zaszemrał, rozchwiał się, pojawiły się szczeliny w zwartym dotąd murze; mogłoby się wydawać, że coś rozerwało wnętrzności tej równiny, ziemia warknęła i zadygotała pod ich nogami.

Ten i ów z żołnierzy ściągnął ostrzegawczo z ramienia karabin, poderwał lufę pepeszy, szczęknęły zamki.

Znowu zastygli, znowu ta martwa architektura w promieniach powiększającego się na niebie słońca.

– To... – zaczął ksiądz niepewnie, uciekając spojrzeniem od zwłok. – To ujawniło się dopiero dzisiaj...

– Dopiero dzisiaj! – omal nie wybuchnął śmiechem.

Proboszcz uniósł raptem do góry swoją ptasią głowę, zamknąwszy powieki, złożył modlitewnie odzyskane na powrót wąskie, chude dłonie. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Zdaje się, że wezbrała w nim modlitwa, którą próbował się odgrodzić od tego wszystkiego, co go otaczało, a także odwlec w ten sposób chwilę, kiedy będzie się musiał na coś zdecydować. A być może też był już zdecydowany i jego rozterka powoli przyoblekała się w słowa klątwy.

– To jak będzie, proszę księdza?

Ksiądz odemknął powieki i po raz pierwszy spojrzał mu w oczy.

– Nie wiem, nie wiem... – wyszeptał, potem przez ramię obejrzał się za siebie, na gromadę.

– A co nie pasuje? Czy ona jeszcze śmierdzi? Zanieczyści kościół? – nagle postąpił kilka kroków ku tłumowi, wskazał najbliżej stojącą, dorodną, ubraną we wzdętą nakrochmalonymi halkami spódnicę i wyszywaną haftem bluzkę, pannę. – Ty!... Rozbieraj się, pożycz jej tego, nie może przecież tak iść do Pana Boga! Nie bój się, odda ci to wszystko, jak się tam spotkacie u Bozi. Pomóc cię się rozebrać? Zaborczyk!...

Sierżant oderwał się od grupki żołnierzy.

– Panie kapitanie?

– Uważaj, masz mieć teraz na wszystko oko – wyjął z ręki sierżanta papierosa i zaciągnął się dwa razy głęboko. – To dranie, uważaj. Nikt nie mógł tego zrobić, tylko „Batog”. To jego robota, w jego stylu. Ma tu swoich ludzi.

– Odejdziemy, wykopią trumnę...

– Niech spróbują, skurwysyny!

Przy zwłokach leżały już spódnica i bluzka. Ta, którą był wskazał, żeby oddała swoje ubranie, biegła teraz ze szlochem przez wieś, jakby ją kostucha ścigała, jakby ją miała za chwilę dopaść, wziąć niczym swoją, skoro odzienie dziewczyny było od kilku minut jej własnością.

Z trudem udało mu się zdjąć mokrą i cuchnącą sukienkę z ciała Anny; musiał odlepiać ją kawałek po kawałku, odrywać, miał wrażenie, że ściąga rozmiękłą tkaninę razem ze skórą. Kiedy wreszcie obnażył Annę, przez gromadę przebiegł prawie trwożliwy, a zarazem graniczący z podziwem szmer. To, co zobaczyli, zakrawało na cud. Wpatrywali się w nagie zwłoki nie dowierzając własnym oczom. Ciało dziewczyny wydawało się być nie naruszone rozkładem, opalone, jędrne, jakby jeszcze teraz wołało do wysokiego słońca, rzucało mu się w objęcia.

– W imię Ojca i Syna!... – wyrwało się komuś z tłumu.

Napatrzyli się tutaj na nieboszczyków, widzieli użyźniające ich pola trupy, wżarły im się na trwałe w oczy obrazy zgnilizny i zniszczenia. Tego, co ujrzeli, pojąć nie mogli, a i zaprzeczyć temu też nie byli w stanie. Starsze kobiety zaczęły lamentować, ich piskliwe głosy wzbiły się i zatoczyły nad gromadą niby chmara przeczuwających burzę jaskółek.

Z takim samym trudem, z jakim zdejmował z niej sukienkę, ubierał Annę. Trwało to wieki, męczył się, spocił i ciągle zbierało mu się na wymioty. Ciało Anny stało się nieprawdopodobnie ciężkie, nieposłuszne, co i raz wymykało się jego rękom, a nawet, kiedy je musiał wziąć na chwilę w ramiona, zaczęło go jakby odpychać od siebie.

Sierżant z niepokojem obserwował i tłum, i swojego dowódcę. Jeżeli się to ubieranie jeszcze trochę przedłuży, kapitan nie wytrzyma, trysną mu z ust nagromadzone mdłości, a po tej pierwszej uldze nastąpi druga – wyrwie z kabury pistolet i rozwścieczy rękę, i...

Słońce prażyło coraz mocniej. Duchota zaczęła rozpinać nad ludźmi szczelny, nie przepuszczający powietrza namiot. Szybko parowała i wsiąkała w piasek woda, którą obmywał Annę. Niedługo nie pozostanie po niej śladu, nie pozostanie śladu po niczym; gorzałką wypłuczą z siebie pamięć o tym, co tego dnia widzieli, na najbliższej mszy podczas Podniesienia wytłuką to z piersi, w najgłębszych zakamarkach oczu nie znajdziesz kruszyny tego widoku, który im teraz zbijał twarze w jedną, nieprzeniknioną twarz.

Anna kwieciła się pośrodku podwórka różnobarwną spódnicą, wyszywaną bogatym haftem bluzką.

– Trumna – wyszeptał.

Zaczęli się rozchodzić, jakby fakt, że zwłoki zostały odziane, oznaczał koniec pogrzebu, a ich tępa bierność usypała się już nad Anną wzgórkiem cmentarnego piachu. Zakurzona sutanna księdza oddalała się wraz z resztą, wzbity dziesiątkami nóg kurz zapylił i przesłonił na moment całą gromadę.

– Trumna! – wydarło się z niego.

Wystrzelił trzy razy w powietrze. Zaryli w miejscu, zasłona z kurzu opadła i zobaczył ich zwróconych nagle ku sobie, jakby każdy wolał dostać kulę w piersi niż w plecy.

Spłoszone wystrzałami stadko gołębi zerwało się z dachów, zaczęło siec skrzydłami upał.

– Nie ma trumien! – usłyszał ostry, anonimowy głos.

– Nie ma? Ale ta będzie!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: