Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Duet (nie)idealny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Duet (nie)idealny - ebook

Daniela ma dwie pasje – tabele w Excelu i pizzę. Obu oddaje się bez wytchnienia. Dzięki dobrej przemianie materii pizza nie idzie Danieli w biodra (choć niestety nie idzie też w biust). Dzięki tabelom nieźle zarabia i porządkuje firmowy chaos generowany przez pracowników działu sprzedaży Świeczuszek, którym zarządza Pan Pe. Ale kto uporządkuje chaos w jej życiu? Daniela właśnie zerwała z chłopakiem i czuje, że to nie koniec zmian. Aby poradzić sobie z emocjami po rozstaniu i odzyskać wiarę w swoją kobiecą siłę, zatrudnia się w… agencji usług towarzyskich. Co zrobi, gdy pewnego dnia zostanie wynajęta przez mężczyznę, którego najmniej by się w takim miejscu spodziewała? Jakie uczucia wyzwoli w nich ten zaskakujący wieczór?

Cóż, czasami coś się po prostu wydarza i zmusza do działania. Prowokuje, wyzwala reakcję. Tak jak dziś – w ten feralny przedostatni dzień lutego. W Poznaniu rano było tak zimno jak, nie przymierzając, w styczniu w Suwałkach (jestem z Podlasia, więc wiem, co mówię). Od dwóch miesięcy nikt nie przerzucił żadnej strony kalendarza oskarżycielsko wiszącego na ścianie naszego wynajmowanego mieszkania. Nikt nie posprzątał bałaganu w naszym życiu. Ale ktoś przeciął zły kabelek i pyk! Bomba wybuchła.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-407-9
Rozmiar pliku: 815 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KRAJOBRAZ PO WYBUCHU

1.

Nie wiem, dlaczego to się stało akurat dziś, ale z pewnością zaczęło się od kalendarza. Albo inaczej. Po namyśle muszę stwierdzić, że kalendarz był jednak swoistym punktem dojścia, metą, do której dofrunęłam po naszym (moim i Czarka) niekończącym się, ponad dwumiesięcznym maratonie pasywno-agresywnego obwiniania się. Dzisiaj właśnie wisiał, bezczelniej niż zazwyczaj, na ścianie w korytarzu i łypał na mnie. Był jak jarzące się oko Saurona na szczycie twierdzy Barad-dûr górującej nad płaskowyżem Mordoru. Był jak czerwona plama na białych dżinsach mówiąca wszystkim, że masz okres. Plama, którą trzeba sprać w trymiga, aby być w stanie jasno myśleć.

Dzisiaj o ósmej rano, gdy Czarek wyległ z sypialni znajdującej się na piętrze naszego dwupoziomowego mieszkania i spytał, dlaczego, cholera jasna, kalendarz wciąż pokazuje grudniową stronę ze szczerzącą się czteroosobową rodziną ubierającą choinkę w mięciutkie czerwone łańcuchy, kolorystycznie pasujące do wystroju salonu, skoro przecież jest luty, kurwa, luty, coś we mnie pękło. Wyglądało to tak, jakby ktoś przeciął zły kabelek, rozbrajając bombę i wszystko, no cóż, szlag trafił. Spojrzałam na mojego wkrótce-mającego-spadać-w-podskokach-z-mojego-życia faceta znad excelowej tabeli w laptopie, gdzie zestawiałam wyniki sprzedaży ekologicznych świec, i poczułam metaforyczne pęknięcie żyłki w głowie, tej odpowiedzialnej za racjonalne myślenie. To takie uczucie, jakby ktoś nagle przełączył ci jakiś pstryczek w środku. Jak wrzenie. Przez sekundę oddychałam coraz głośniej przez nos i miałam wrażenie, że para wściekłości wydostaje mi się przez uszy jak u Yosemite Sama, tego czerwonowąsego kowboja z Looney Tunes, którego przedstawia plakat z napisem „Gun control? Over YOUR dead body!” wiszący nad biurkiem w gabinecie Martina, psychopatycznego szefa działu sprzedaży we Wszystkich Świeczuszkach Świata – firmie, w której mam (nie)przyjemność pracować.

Czarek w dalszym ciągu stał w korytarzu i perorował, wyrzucając ręce nad głowę. Chciał wiedzieć, dlaczego w tym domu wszystko jest do dupy, czemu wszystko stoi tu na głowie i nic nie ma sensu, dlaczego nigdzie nie można się ruszyć, aby, na Boga, nie wpaść w morze zmieszanych ze sobą książek i świec zajmujących każdy kąt, czemu nie da się przejść do łazienki, nie potykając się o piętrzące się wszędzie pudełka po pizzy z pizzerii, którą zamknęli trzy lata temu i czemu nawet kalendarz na ścianie nie jest w stanie wskazywać właściwego miesiąca.

Po chwili już go nie słyszałam. Widziałam tylko pulsujące oko Saurona, które muszę zniszczyć, krew do zmycia i spuszczenia w czeluściach kanalizacji. Odsunęłam krzesło, które zajęczało w kontakcie z jesionową podłogą w naszym salono-biurze. Czując przerażający przypływ adrenaliny, rzuciłam się ku ścianie w korytarzu, popychając Czarka lewym barkiem, i zerwałam kalendarz jednym płynnym ruchem. Rzucając go na podłogę, stanęłam twarzą w twarz z przyczyną mojej furii, zacisnęłam pięści i spojrzałam Czarkowi w oczy. Wciągałam i wypuszczałam powietrze, nie przestając świdrować go wzrokiem.

Powiem wam, że przypominam sobie co najmniej dwie inne sytuacje, które doprowadziły mnie do tego typu wrzenia. Pierwszy raz miał miejsce wtedy, gdy chłopak, w którym zakochałam się w ostatniej klasie liceum i z którym prowadziłam długie, podszyte tym nieśmiałym, subtelnym i wstydliwym, ale jednak erotycznym napięciem rozmowy na Gadu-Gadu, powiedział mi po pięciu minutach naszego pierwszego spotkania na żywo w osiedlowej kawiarni – patrząc bezpardonowo na moją płaską klatkę piersiową – że „wyobrażał sobie, że mam cycki, jakiekolwiek”. Wtedy właśnie po raz pierwszy, nie mogąc uwierzyć własnym uszom i czując krew buzującą mi w żyłach, z furią zapytałam obiekt mojej pierwszej miłości, czy sobie kpi. Jak się okazało, żalił się na rozmiar mojego biustu całkiem poważnie. A po chwili cmoknął z dezaprobatą, rzucając: „Nic z tego nie będzie, mała. Aha, i każdy płaci za siebie”. Poczułam zastrzyk wściekłości w całym ciele. Spojrzałam na dupka bez słowa, zaczepiłam kelnerkę przechodzącą obok naszego stolika i poprosiłam o rachunek, zapewniając, że kolega zapłaci. Pamiętam jeszcze, że podmuch wiatru, który wywołało moje zerwanie się z krzesła, zrzucił na podłogę kartę menu i czapkę tego imbecyla leżące na blacie. Wysyczałam: „Miłego wieczoru, palancie” i już mnie nie było.

Drugi raz uczucie obezwładniającej furii ogarnęło mnie w grudniu zeszłego roku, gdy nakryłam Czarka z naszą kuzynką Dagmarą przy kuchennym stole na wyjadaniu moich belgijskich czekoladek – tych, które zawsze trzymam na najwyższej półce nad zlewem na specjalne okazje. Przy czym mój facet wyciągał białą czekoladkę w kształcie muszelki językiem z jej pępka. Nie muszę chyba dodawać, że obraz Dagmary leżącej w czerwonym biustonoszu na kuchennym stole wyrył mi się w pamięci niczym napis na Jedynym Pierścieniu (w weekend obejrzałam po raz kolejny całego „Władcę Pierścieni” – wybaczcie zbędne przeszłe i przyszłe analogie).

Tak, wiem, co zaraz powiecie. Zechcecie zapytać, dlaczego nie pozbyłam się tego kłamliwego gada z mojego życia w tamtym, mającym już na zawsze ze mną pozostać momencie. Dlaczego pozwoliłam trwać ponad dwa miesiące tej przepychance emocjonalnej zwanej naszym związkiem, kiedy moim zakichanym obowiązkiem wobec siebie samej i – ośmielam się dodać – wszystkich przedstawicielek płci żeńskiej, było wystawienie zafajdanemu gnojkowi walizek za drzwi w pierwszej minucie po odkryciu akcji na stole.

Oczywiście Czarek zarzekał się, że do „konsumpcji innej muszelki” (to jego słowa – do dziś nie jestem w stanie ich przytoczyć bez wzdrygnięcia się) nie doszło w żadnym wypadku, a cała sytuacja jest jednym wielkim nieporozumieniem. Hę? Nie doceniłam subtelnego dowcipu mojej drugiej połówki, tylko pozwoliłam adrenalinie działać. Wyrzuciłam Dagmarę z mieszkania, a Czarka zagoniłam do salonu. A co było potem? Święta w rozsypce. Koszmarna wigilia u mojej matki i jej drugiego męża, którzy nie przestawali próbować z nas wyciągnąć, co się takiego wydarzyło, że nie byliśmy w stanie przełamać się opłatkiem. Pierwszy dzień świąt u jego rodziców, którzy, wręcz przeciwnie, nie zauważyli nic niezwykłego w naszym zachowaniu – głównie dlatego, że ich pierworodny syn, Damian, ukradł całe show, wyznając nad podgrzanym w mikrofalówce karpiem, że jest gejem i w marcu wyjeżdża na rok jako wolontariusz do Nikaragui z nowo poznanym chłopakiem. Potem był sylwester – ja spędziłam go z szampanem, pizzą i chipsami w naszym łóżku, on z piwem i krążkami cebulowymi w salono-biurze. Milczący i niepocieszeni.

Minęły paskudne dwa miesiące, podczas których bez pardonu podrzynaliśmy gardło naszej miłości. Czarek nie umiał mi wyjaśnić, jakiego rodzaju „nieporozumienie” doprowadziło go do muszelkowo-pępkowej zabawy z inną kobietą. Pytałam więc: Czy w nasz związek wkradła się rutyna? Czy to kryzys trzeciego roku wspólnego pożycia (kiedyś słyszałam o kryzysie siódmego roku, ale świat tak przyśpieszył, że cholera wie, jak to się teraz nazywa)? Potem przeszłam też fazę (a jakże) obwiniania samej siebie. Może jestem za mało seksowna (w przeciwieństwie do Dagmary nie miałabym czym wypełnić tamtego czerwonego biustonosza)? Czy moja nerdowsko-analityczna osobowość o duszy uśpionej furiatki jest zbyt wkurzająca/nieprzewidywalna/absorbująca/nudna (niepotrzebne skreślić)? Próby wyjaśnienia sytuacji nie doprowadziły do niczego sensownego, więc zgodnie przeszliśmy na pozycje defensywne, zwłaszcza że był grudzień i czekało mnie mnóstwo roboty – między innymi tony analiz spadającej ostatnio na łeb na szyję sprzedaży świec z wosku kokosowego – w związku z zamknięciem roku w Świeczuszkach. Z ulgą zepchnęłam mój rozpadający się związek na dalszy plan. Nie chciałam myśleć ani o tym, czy powinniśmy znaleźć sobie osobne mieszkania, ani o tym, czy należałoby próbować podjąć jakieś decyzje albo choć luźny dialog na temat (bez)sensowności wspólnej egzystencji.

Cóż, czasami coś się po prostu wydarza i zmusza do działania. Prowokuje, wyzwala reakcję. Tak jak dziś – w ten feralny przedostatni dzień lutego. W Poznaniu rano było tak zimno jak, nie przymierzając, w styczniu w Suwałkach (jestem z Podlasia, więc wiem, co mówię). Od dwóch miesięcy nikt nie przerzucił żadnej strony kalendarza oskarżycielsko wiszącego na ścianie naszego wynajmowanego mieszkania. Nikt nie posprzątał bałaganu w naszym życiu. Ale ktoś przeciął zły kabelek i pyk! Bomba wybuchła.

Dyszałam i patrzyłam Czarkowi w oczy. Mierzyliśmy się wzrokiem. Miałam wrażenie, że on stał tam tak, jakby serio oczekiwał odpowiedzi na wszystkie zadane przed chwilą na jednym oddechu pytania. Po chwili machnął dłonią w kierunku podłogi, na której strącony kalendarz rozłożył się w pełnej krasie – była to strona czerwcowa z parą zakochanych obłapiających się na skąpanej w słońcu plaży i z majaczącym w tle statkiem wycieczkowym – i wysyczał w moją stronę:

– Co ty wyprawiasz, kobieto?

Wzdrygnęłam się.

– Ja? Co JA wyprawiam? Chyba co TY wyprawiasz! Stoisz tu i wydzierasz się od rana jak nienormalny! Ja tu pracuję!

Czarek cofnął się o krok, na pewno w reakcji na parę buchającą mi z uszu, i potknął się o kalendarz. Prędko złapał równowagę i krzyknął:

– Bo mam już tego dość! Wszystko jest do DUPY! Mam dosyć ciebie, tego, że mijamy się jak zombie i tego naszego niby-wspólnego życia!

Zmrużyłam oczy i czując kolejny przypływ adrenaliny, wypaliłam:

– A czyja to wina? Może moja? To JA wyjadałam czekoladki z pępka cycatej kuzynki, a potem udawałam, że nic się nie stało? To JA mam jakiś pieprzony kryzys wieku średniego? To JA uświadomiłam sobie, że zbliżam się do czterdziestki, a moim największym życiowym osiągnięciem jest umiejętność zwijania języka w rurkę?

Czarek zrobił się czerwony na twarzy i zacisnął zęby. Jednocześnie rzucił mi lodowate spojrzenie, które poczułam w kościach.

– Świetnie, śmiało. Wyciągaj wszystko! Ja przynajmniej nie pracuję z dupkiem, na którego widok mam ochotę się pochlastać. Nie uważam innych za idiotów, jeśli nie potrafią wymienić członków Drużyny Pierścienia. I nie noszę fejkowych okularów tylko po to, aby ludzie potrafili mnie odróżnić od mojego brata bliźniaka, bo nie umiałem wyhodować sobie cycków!

Zaszumiało mi w głowie. Zatoczyłam się jak pijana na ścianę i chwyciłam się prawą dłonią wieszaka na ubrania. W tle rozległo się bicie zegara, które było krystalicznie czyste, tak jakby nagle wyostrzyły mi się zmysły. Pociągnęłam nosem. Czy to sąsiedzi spod ósemki smażą niedzielną jajecznicę na pomidorach? Wydawało mi się, że słyszę też gruchanie gołębia, który przycupnął na kuchennym parapecie piętro niżej. Skupiłam wzrok na moim facecie i jak przez szkło powiększające zobaczyłam wszystkie włoski wystające mu z nosa. Fascynujące. Przyjrzałam się jego całej, nieźle czerwonej twarzy. Czy ja serio jestem z tym kolesiem? Z tym, co tu stoi? Z NIM? Czy to raczej „Z kamerą wśród zwierząt”?

– Bardzo się cieszę. – Czarek zamrugał szybko dwa razy, słysząc moje słowa, i uniósł brwi. – Cieszę się, Czarku, że masz dość. To znaczy z tego, że kończymy tę farsę. Wreszcie! Amen, krzyżyk na drogę, sajonara.

Powiedziałam to wszystko wolno i dobitnie, rozkoszując się dźwiękiem tych słów. Gdy ich sens do niego dotarł, cofnął się o krok – tym razem, skubany, zgrabnie ominął rozłożony na plażowej stronie kalendarz – i przejechał dłońmi po twarzy, od nasady nosa, trąc oczy i policzki. Ja wsparłam ręce na kościach biodrowych, zaczerpnęłam głęboko powietrza i długo je wypuszczałam, tak jakbym wreszcie przystanęła po długim i szalonym biegu. Dotarło do mnie, że to zrobiłam. Posłałam go w cholerę. W tym momencie czułam w żołądku tak cudowną mieszankę lekkości, mocy i świadomości czekającej mnie (lepszej) przyszłości, że nie macie pojęcia. To takie uczucie, jakby żarząca się kula radości rozświetlała i ogrzewała was od środka. Jakbym zrzuciła z ramion dziesięciokilowy plecak po trzygodzinnej wędrówce Połoniną Caryńską i padła twarzą w pachnącą trawę.

Parsknęłam wesołym śmiechem i zaczęłam się szczerzyć niczym dzieciak mający frajdę z rozpakowanego przed chwilą wymarzonego prezentu urodzinowego, gdy usłyszałam z ust mojego byłego:

– To zaklepuję mieszkanie.PRÓBA ZA PRÓBĄ

2.

– Daniela!

Głos Martina rozległ się w najbardziej wysuniętym na zachód pokoju, zatrząsł przezroczystą ścianką z pleksi, która udawała szybę w drzwiach jego gabinetu, i w końcu, nieco osłabiony, poniósł się wąskim korytarzem, odbijając się od ceglastoczerwonego murku odgradzającego dział sprzedaży od działu analiz, aż wpadł w ucho Dominice, sprawiającej wrażenie wiecznie niewyspanej menedżerce strony internetowej www.wszystkie-swieczuszki-swiata.pl.

Zanim ta zdążyła zareagować, wołanie rozległo się ponownie, tym razem bliżej:

– Da-nie-la!!!

Martin pojawił się w drzwiach największego pokoju mieszkania znajdującego się w starej kamienicy w centrum miasta, przerobionego na biuro-magazyno-sklep ich firmy. Drugi okrzyk dotarł nawet do Grzegorza, wygodnie rozpartego w czarno-zielonym fotelu gamingowym, który, nie wiedzieć czemu, przypadł w udziale właśnie najmłodszemu, dość bezczelnemu asystentowi menedżera do spraw sprzedaży, podczas gdy niektórzy jego starsi koledzy siedzieli przez cały dzień na czymś, co wyglądało jak składane krzesła TERJE z Ikei.

– Jest na górze, w konferencyjnym.

Zapadła cisza, po czym Martin pisnął:

– W poniedziałek rano? Pięć minut przed stand-upem?!

Nie do wiary! Przecież wszyscy wiedzą, że codzienny stand-up to świętość. Członkowie załogi Świeczuszek zbierają się punkt dziesiąta przy magnetycznej tablicy suchościeralnej w tym pokoju i opowiadają o swoich dzisiejszych zadaniach do wykonania. Oczywiście pomysł był Martina, który teoretyczną wiedzę o motywowaniu zespołu do pracy, zdobytą na wciąż nieukończonych zaocznych studiach menedżerskich, chciał wykorzystać w praktyce.

Stand-up dotyczył wszystkich, nie tylko sprzedażowców; nawet tego, jak nazywał go Martin, „wysoce niekompetentnego i jeszcze bardziej upierdliwego działu analiz”, który nigdy nie potrafił (czytaj: nie chciał) przedstawiać wyników w takim świetle, aby ocalić dupę Martinowi, gdy sprzedaż leciała na łeb na szyję, a szef nad szefami – Mikołaj zwany Rasputinem – cisnął go za to nieludzko. Ów dział, z wysoce nieznośną Danielą na czele, był dla Martina jak drzazga pod paznokciem, której nie da się usunąć, nie rozrywając zdrowej tkanki. Jak niepotrzebny wyrzut sumienia. Jak jeszcze bardziej zbędny wrzód na tyłku. Często miał wrażenie, że Daniela i jej analityczna-do-wyrzygania osobowość chcą roznieść Świeczuszki w drobny mak albo chociaż wysadzić go z siodła prowadzącego ten cały sprzedażowy cyrk. Niestety, Rasputin nie podzielał jego opinii, wręcz przeciwnie – niejednokrotnie wysłuchiwał w konferencyjnym zabójczo konkretnych prezentacji Danieli z autentycznym zainteresowaniem, rosnącym wprost proporcjonalnie do poziomu wkurwienia na Martina i jego podwładnych. Nie trzeba chyba dodawać, że uczucie to znajdowało swoje bezpośrednie odbicie w nienawiści Martina do Danieli.

A więc teraz Martin, nie odnotowawszy żadnej reakcji na swoje pytania, ruszył na piętro, gdzie mieścił się pokój szumnie nazywany „konferencyjnym”, a nieoficjalnie „kiblowym”, bo tylko przechodząc przez niego, można było się dostać do położonej we wschodniej części mieszkania, jedynej pracowniczej toalety.

Daniela siedziała przy stole ze słuchawkami na uszach i z pewnością próbowała na chybcika skompilować raport z analizą sprzedaży z ostatnich tygodni. Wyglądała na maksymalnie skupioną – nic dziwnego, miała go przygotować „na wczoraj” – gdy Martin przeszkodził jej nagłym pojawieniem się w drzwiach. Z oczu ciskał błyskawice. Na jego widok zrobiła minę, jakby poczuła w powietrzu zapach zepsutego jajka, i sprawdziła godzinę na telefonie. Martin wiedział, że do dziesiątej zostały jeszcze całe cztery minuty, ale co z tego? Daniela sięgnęła, aby zdjąć słuchawki, lecz zatrzymała się w pół ruchu, by popatrzeć spode łba na szefa sprzedażowców. Oczy jej płonęły. Martin, czerwony na twarzy, przypadł do stołu, zaczął machać rękami i coś wykrzykiwać. Nagle znieruchomiał, zdając sobie sprawę, że Daniela go nie słyszy. Ta odczekała jeszcze chwilę, nic sobie nie robiąc z jego wściekłości, ściągnęła słuchawki i zapytała:

– Tak? Coś mówiłeś? Wybacz, muszę zdążyć z tym raportem na jedenastą. Mikołaj chce mieć coś do czytania w samolocie. – Zrobiła znaczącą pauzę i dodała: – To będzie fascynująca lektura.

Martin zmrużył oczy i zazgrzytał zębami. Gdyby wzrok mógł zabijać, w pokoju byłby już co najmniej jeden trup. Oparł dłonie na stole. Prawą wyciągnął przed siebie i oskarżycielsko wskazał Danielę palcem.

– Ty…

Wziął haust powietrza, aby coś dodać, a Daniela spojrzała na niego tak, jakby miał wypisane na czole słowo „psychopata”. Tak emocjonująco rozpoczętą wymianę zdań przerwał dzwonek dochodzący z kieszeni jego marynarki. Szybko wydobył z niej telefon, skrzywił się lekko, widząc numer i nie zaszczycając Danieli spojrzeniem, mruknął w jej kierunku:

– Wrócimy do tego.

Przesunął palcem po ekranie i przyłożył aparat do ucha. Nie przyszło mu do głowy, żeby wyjść z konferencyjnego, dokąd Daniela uciekła w poszukiwaniu ciszy i natchnienia – zresztą właśnie dlatego.

– Cześć, Stefan. Co się dzieje? Wcześnie dzwonisz.

Daniela wydmuchała ostentacyjnie powietrze z płuc i spojrzała znacząco na komputer, a potem na Martina. Chyba nie liczyła na jego dobre maniery? Wolne żarty, jeszcze z nią nie skończył.

– Nie, nie przeszkadzasz… Co…? CO?! Nie. Tylko nie Klamkę! Niech zabiera wszystkie pieprzone graty, niech wyciąga dywany spod mebli, niech wyrwie umywalkę ze ściany, ale ma zostawić mi MOJEGO JEBANEGO PSA!

Daniela już prawie zdążyła na powrót włożyć słuchawki, ale zmieniła zdanie. Zachowując kamienną twarz, odłożyła je na blat, poprawiła okulary i utkwiła wzrok w excelowej tabeli. Martin wysyczał:

– Nie wiem, co jest niemądre. Pies jest mój. Zapytaj ją o cokolwiek, ta kobieta nic nie wie. Przez pierwsze pół roku nie odróżniała go od kota sąsiadów.

Wydawało mu się, że Daniela się uśmiechnęła. Oczywiście, dramat w jego życiu to źródło jej radości. Skrzywił się z niesmakiem i pomyślał, że gdyby – tak teoretycznie – MUSIAŁ, dajmy na to, pod groźbą skazania na wieczne piekielne męczarnie, wybrać jedną, tylko jedną, osobę na świecie, której życzyłby, aby choć RAZ powinęła się jej noga i aby choć RAZ można było skutecznie utrzeć jej nosa, wskazałby tę kobietę – siedzącą teraz przed nim i wydymającą kpiąco wargi. Bez dwóch zdań.

– Dobra. Zadzwonię do niej. Tak, wiem, że miałem nie dzwonić, ale, kurwa, dzwonię. Czekaj i się nie ruszaj!

Odjął telefon od ucha. Już miał wybrać numer, gdy jego wzrok znowu padł na stół. Daniela sprawiała teraz wrażenie, jakby w pokoju nie było absolutnie nikogo. Ale słyszała każde słowo, no nie? Cóż, potem się tym zajmie.

Myśl tę przerwał dźwięk wydobywający się z gardła kukułki dziarsko wyskakującej z wnętrza wiszącego na ścianie starego, drewnianego zegara. Zdarzało się to, naturalnie, o każdej pełnej godzinie. A oznaczało…

Martin momentalnie wcisnął telefon do kieszeni i odwracając się na pięcie w kierunku wyjścia, zawył:

– Wybiła dziesiąta! Drużyno pierścienia, zbiórka!

***

Była trzynasta piętnaście, a on wciąż nie dostał swojego burgera. Rozejrzał się w poszukiwaniu obsługi, aby zgromić kogoś wzrokiem, ale po chwili z westchnieniem zrezygnował. Matka ciągle mu powtarza, żeby przestał zachowywać się jak palant w stosunku do kelnerów i w ogóle, wiesz, innych ludzi. Na zbyt wiele sobie pozwala. Nigdy nie znajdzie nikogo bliskiego. Umrze w samotności. Musi się częściej uśmiechać. Chodzić na jogę. Pływać. Nie drzeć się na innych. Może nawet wkładać dresy na zakupy. Trochę wyluzować. Albo najlepiej iść do psychoterapeuty, skoro nie słucha rodzonej matki. I tak dalej, i tak dalej. Przepowiadanie mu przez rodzicielkę śmierci w samotności nigdy nikogo nie dziwiło, matka bowiem od samego początku nie wierzyła w powodzenie małżeństwa Martina i Anity. No i proszę! Bum. Strzał w dziesiątkę. A on trafiony, zatopiony.

Siedział przy stoliku w swojej ulubionej burgerowni, którą odwiedzał w porze lunchu zazwyczaj wtedy, kiedy coś się waliło w robocie i musiał wrzucić na ruszt soczystego kotleta, aby dać sobie z tym radę. Kompulsywnie stukał dłuższą krawędzią karty kredytowej o blat. Akurat dziś był strasznie podminowany i miał ochotę się na kimś wyżyć, coś rozwalić, coś rozerwać, ale w duchu przyznał matce rację co do karygodności chamskiego strofowania kelnerów. Postara się uspokoić, ale…! Dzień rozpoczął się gorzej niż źle. Opieprz od Rasputina o zawalony ostatni deal ze Szwedami, potem ten telefon od adwokata, następnie co najmniej półgodzinne darcie kotów o Klamkę z jego wkrótce byłą żoną, no i jeszcze ONA! Widział, jak śmiała mu się w twarz w konferencyjnym, gdy mówił o psie. Pewnie myśli, że tego nie zauważył. Siedziała i bez skrępowania cieszyła się, że życie mu się pieprzy. Na myśl o Danieli Martinowi skręcały się kiszki, zaczynało szumieć w uszach i prawie czuł żądzę mordu. Nie zawsze, ale najczęściej. A już dziś, kiedy bezpardonowo pokazała mu symbolicznego faka, spóźniając się na stand-up, myślał, że piorun go trzaśnie. Miał na nią wyraźną alergię, ale czy można go winić? Kto lubi lizusowate, sztywne laski, które traktują większość ludzi ze zniecierpliwieniem, jakby byli jakimiś męczącymi owadami, a czasami – wręcz przeciwnie – przypatrują się im natarczywie, jakby studiowały nowo odkryty, niższy gatunek? No właśnie.

– Zamówienie numer czterdzieści osiem!

Martin zerwał się od stolika i poszedł po tacę z kanapką. Tak jak przewidział, kiedy wgryzł się w burgera, na chwilę zapomniał o koszmarnym poranku.

Gdy skończył, cicho beknął, odsunął tacę i zagapił się na ulicę za oknem. Środkiem chodnika szła młoda para, na oko trzydziestolatków. Kobieta pchała wózek spacerowy, a jej facet niósł na rękach bobasa okutanego w zielono-niebieską chustę. Pokazywał mu coś palcem, a potem śmiali się do siebie. Kobieta co rusz zerkała wniebowzięta na parę swoich chłopaków, którzy z pewnością stanowili obiekt jej największej miłości i powód do dumy. Martin skrzywił się, jakby przez przypadek rozgryzł ziarnko pieprzu pływające w zupie i teraz nie mógł pozbyć się cierpkiego smaku z języka. W duchu westchnął i musiał przyznać, że był w tak żałosnym momencie swojego życia, że szczęście innych mierziło go bardziej niż zazwyczaj. Wtem para zatrzymała się przed restauracją, a kobieta zajrzała przez szybę do środka. Spojrzenia jej i Martina się skrzyżowały. Momentalnie się wyprostował i przybrał profesjonalną, sympatyczną minę. Minęło kilka sekund, zanim kobiecie uśmiech zamarł na ustach. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym ta nerwowo odwróciła się od okna, szarpnęła ramię swojego towarzysza i pociągnęła go w przeciwnym kierunku, jak najdalej od lokalu.

Martin dwukrotnie zamrugał. Co się właściwie stało? Czy ta kobieta go rozpoznała? Czy on ją zna? Ale skąd, na Boga?

Wstał i szybkim krokiem ruszył do drzwi. Wyjrzał i zobaczył odchodzącą pośpiesznie parę. Tak, kojarzył tę kobietę z całą pewnością. Pamiętał czarne włosy skręcone w fale, sprężysty chód charakterystyczny dla wysokich, pewnych siebie osób i zawadiacki uśmiech. Ale za nic w świecie nie potrafił przypisać osoby do sytuacji. No cóż, jest tylko jeden sposób, żeby rozwikłać zagadkę.

Zawrócił na pięcie, zgarnął teczkę, płaszcz i szalik rzucone wcześniej na siedzisko sąsiedniego krzesła, i pędem rzucił się do wyjścia.

***

_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: