- promocja
Dusza granicy - ebook
Dusza granicy - ebook
Nevada. To nie amerykańska pustynia, ale miejsce położone nad doliną rzeki Brenty w północnej części regionu Wenecji Euganejskiej. Tam mieszka rodzina De Boerów. To ziemia otoczona surowym lasem, gdzie nawet domy stawiane są na stromych zboczach. Są ostatnie lata dziewiętnastego wieku, a De Boerowie, utrzymujący się z uprawy Nostrano del Brenta, bardzo cenionego gatunku tytoniu, żyją ze świadomością, że jedynie milczący i pełen szacunku sojusz między ludźmi a dziką naturą pozwala im przetrwać. Głową rodziny jest Augusto, człowiek małomówny, niestrudzony pracownik, zdolny usłyszeć głos lasu i rozumieć świst wiatru.
Taką samą dziką naturę ma Jole, jego najstarsza córka, bezgranicznie kochająca konie. Dochody z uprawy tytoniu nie wystarczają, aby rodzina mogła godnie żyć. Dlatego Augusto postanawia przedostać się przez nieodległą granicę, aby przemycić nadwyżkę zbiorów do Austrii. Droga prowadzi niedostępnymi ścieżkami, przez pozornie niemożliwe do pokonania przeszkody, w nieustannym zagrożeniu atakiem dzikich zwierząt, napaścią rozbójników i aresztowaniem lub postrzeleniem przez straż graniczną.
Jole ma piętnaście lat, gdy ojciec postanawia, że czas zabrać ją ze sobą: w rodzinie ktoś jeszcze musi znać tę trasę. Nie minie wiele czasu, kiedy okaże się, że dziewczyna będzie musiała wyruszyć w tę samą drogę jeszcze raz, ale samotnie. Jole wkroczy ponownie w ten surowy świat, by dostarczyć na drugą stronę granicy swój cenny ładunek i odkryć, jaki los spotkał jej ojca, który trzy lata wcześniej nie powrócił z przemytniczego szlaku.
Fragment książki
„– Widzisz? To są szczyty wznoszące się na północ od miasta Feltre.
Jole podążyła wzrokiem za ojcowskim spojrzeniem, aż jej oczy spoczęły na górskich wierzchołkach.
Po kilku chwilach znów zaczął mówić.
– Jole, ta podróż ma tylko jedną zasadę: nie wracaj taka, jaka wyszłaś. Wróć do domu inna!
– A jak to się robi?
– Zawód przemytnika przypomina wiatr. Nikt nie może nas zobaczyć, nikt nie może nas złapać i zawsze musimy być gotowi, by zmienić kierunek.”
„Matteo Righetto jest narratorem o nadzwyczajnym talencie. Pisze książki, od których nie można się oderwać. To literatura autentyczna i pełna rozmachu.” - Adam Freudenheim, Pushkin Press (Wielka Brytania)
„Dusza granicy to rewelacyjna książka: pozwala nam zanurzyć się w nieznanym świecie przemytników tytoniu na północy Włoch pod koniec XIX wieku i poczuć go tak, jakbyśmy byli mu współcześni.” - Michael Heyward, Text Publishing (Australia)
„Marzeniem każdego wydawcy jest odnalezienie drogocennych kamieni, w których wszystko, co składa się na literaturę godną tej nazwy, spotyka się w jednym tekście. To właśnie jest przypadek Duszy granicy.” - Nelleke Geel, Atlas Contact (Holandia)
Matteo Righetto (1972) mieszka i pracuje w Padwie, na granicy dzikich terenów północno-wschodnich Włoch. Wiele jego dzieł rozgrywa się w pięknych górskich krajobrazach, które doskonale zna z wędrówek z ojcem i z plecakiem. „Dusza granicy” stała się literackim sukcesem i została sprzedana w kilku krajach jeszcze przed jej publikacją we Włoszech. Drugi tytuł z trylogii zostanie wydany przez Smak Słowa w październiku 2019.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65731-83-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są miejsca, które z daleka czuć nieszczęściem.
Można je poznać po powietrzu: nieprzejrzystym, niezdrowym i ciężkim jak wszystko, co poznało smak klęski.
Taka była Nevada, zamieszkana przez garstkę mężczyzn i kobiet gnieżdżących się w chałupach pobudowanych na stromych zboczach prawego brzegu rzeki, schowanych w nieprzystępnych lasach albo rozsianych pomiędzy niewielkimi tarasami wyrwanymi górskiemu zboczu, które po wschodniej stronie płaskowyżu Asiago schodzi ku miasteczku Enego i kończy w dolinie Brenty.
Na tych tarasach, zwanych w dialekcie masiere i trzymanych w ryzach przez bariery ze wzniesionego na sucho muru z kamiennego łupka, który pstrzył tę ziemię bardziej niż kretowiska, mieszkańcy uprawiali tytoń. Zajmowali się tym od pokoleń, od wieków, ponieważ nad doliną Brenty tytoń rósł dobrze i był tak smaczny, jak żaden inny. Dlatego wyparł handel drewnem już w siedemnastym stuleciu, kiedy w całej dolinie szalała czarna ospa i zdawało się, że dla nikogo nie ma jutra.2
Pod koniec dziewiętnastego wieku w Nevadzie mieszkały już tylko trzy rodziny. Jedną z nich byli De Boerowie.
Głową rodziny był Augusto. Urodził się w 1852 roku, kiedy ta ziemia znajdowała się pod panowaniem austriackim, w tym samym domu mieszkał przez całe życie, do niego przyprowadził swoją żonę Agnese, córkę rolników ze wsi Stoner, z którą miał dwie córki i jednego syna. Wszystkie dzieci przyszły na świat w Nevadzie, w tym samym domu.
Augusto nie był szczególnie wysoki ani tęgi, jednak charakteryzował się zaskakująco wielką, wręcz niespożytą siłą fizyczną. Pięcioma uderzeniami siekiery potrafił ściąć świerk dwakroć starszy od siebie. Miał czarne, gęste wąsy, które zasłaniały mu usta, często zajęte żuciem tytoniu. Był tak małomówny, że czasami potrafił nie odzywać się przez cały dzień. Jego słowa zaś były ostateczne niczym kamień nagrobny.
Wychował się w nędzy, o włos uniknął pelagry i widział dziesiątki mężczyzn i kobiet, w tym własnego ojca i matkę, jak zmagają się z głodem i nędzą, które z biegiem lat wielokrotnie brały sobie na cel mieszkańców górskich wsi.
Może to dlatego Augusto De Boer tak mocno odczuwał ciężar odpowiedzialności za rodzinę i każdy dzień przeżywał z pełną świadomością, że los jego domowników na dobre i na złe zrośnięty jest z jego losem, tak samo jak gałęzie dębu zrośnięte są z pniem.
Dlatego na swój własny sposób dwa razy dziennie dziękował Bogu. Robił to, gdy wstawał z łóżka wraz z pierwszym śpiewem drozdów i szedł pracować na masiere, i kiedy wracał wieczorem, czując w kościach całodniowe zmęczenie. Jadł kawałek polenty i niewiele więcej, układał polana w palenisku i szedł spać.
Leżąc na łóżku z zamkniętymi oczami, słuchał śpiewu słowików dobiegającego z lasu i czuł, jak plecy go pieką od całodniowego wysiłku.3
Agnese była trzy lata młodsza od Augusta. Odkąd wyszła z rodzinnego domu w Stoner, już więcej się w nim nie pokazała. Miała duże dłonie, spękane i zaczerwienione z wierzchu, wewnątrz pokryte gęstą siatką małych bruzd. Chodziła szybko, jakby wciąż się gdzieś spieszyła, zawsze z pochyloną głową. Niewielu widziało jej włosy: kiedyś czarne, nagle posiwiały i wówczas zaczęła upinać je na karku i przykrywać ciemną chustką zawiązaną pod szyją.
Modliła się dużo i często, nawet kiedy pracowała w polu albo mieszała w garnku żółtobrunatną, grudkowatą polentę. Modlitwy kierowała przede wszystkim do Madonny. W niektóre letnie dni wracała z masiere tak zmęczona, że nie miała nawet siły jeść, przygotowywała wówczas posiłek dla pozostałych, ale sama siadała obok paleniska albo na progu i tam odpoczywała, poruszając wargami w długiej modlitwie. Miała wrażliwą duszę i pomimo trudów życia w Nevadzie potrafiła zachwycić się pięknem małych rzeczy: kwiatu mniszka, orzeszka, barwnego pióra sójki. Nigdy nie dostała niczego w podarku i nie miała pragnień, poza tym jednym, by zobaczyć, jak jej dzieci wyrosły zdrowo i na dobrych chrześcijan.4
Augusto i Agnese mieli troje dzieci. Jole urodziła się w 1878 roku, Antonia w 1883, a Sergio w 1886.
Pierworodna ciałem i sercem była wykapaną matką i być może dlatego tak bardzo kochała ojca. Jasne włosy niemal zawsze splatała w długi warkocz, opadający jej swobodnie na plecy. Była szczupła i miała wielkie oczy o trudnym do określenia kolorze: czasem wydawały się zielone niczym modrzew w lecie, kiedy indziej szare jak zimowa sierść wilka, a jeszcze kiedy indziej modre na podobieństwo górskiego jeziora wiosną.
Ponad wszystko kochała konie. Już jako mała dziewczynka maszerowała boso przez lasy i kamieniste ścieżki, byle tylko móc na nie popatrzeć. By zaspokoić swoją pasję, potrafiła latem wyjść z domu wcześnie rano i wrócić dopiero chwilę przed zmierzchem. Mogła je oglądać w dwóch miejscach. Na północy, na pastwiskach Rendale, gdzie górskie koniki towarzyszyły pasterzom owiec miejscowej rasy Foza, i na południu, na grzbietach Sasso, gdzie konie pociągowe służyły do transportu marmuru wydobywanego w tamtejszej kopalni.
Lubiła je wszystkie: lekkie i zwinne górskie kuce i masywne konie przeznaczone do pracy na roli. Patrzyła na nie w niemym zachwycie swoimi wielkimi oczami, otwartymi tak szeroko, jakby chciały pochwycić senne marzenie albo magiczne zaklęcie.
Jej siostra Antonia zawsze chciała nosić krótkie włosy, więc Agnese dwa razy do roku ścinała je córce starymi żelaznymi nożycami, mocno się starając, by jej nie skaleczyć, bo tężec był bardziej nieubłagany niż głód. Antonia pomagała matce w pracach domowych i sprawiało jej przyjemność przygotowywanie jedzenia z tego, co mieli, choć mieli niewiele. Także ona latem spędzała wiele czasu w lesie. Chodziła tam słuchać głosów dzikich zwierząt i wdychać zapach drzew.
Do starej puszki zbierała żywicę spływającą po korze świerków i przynosiła ją ojcu, który robił z niej twarde kulki przydatne do rozpalania ognia w palenisku. Augusto zawsze zostawiał trochę żywicy dla Antonii, a ona wykorzystywała ją do chronienia przed upływem czasu szczególnie pięknych kwiatów czy owadów, które kolekcjonowała.
Ale Antonia zbierała nie tylko żywicę. Także poziomki i maliny oraz kwiaty bzu, z których matka robiła syrop. Mieszało się go z wodą z rzeki i doskonale gasił pragnienie.
To właśnie wielka rzeka płynąca w dolinie była ulubionym miejscem najmłodszej latorośli De Boerów. Sergio często maszerował przez las rosnący na wschód od Nevady i siadał na szczycie urwiska wznoszącego się nad doliną Brenty. Patrzył i wsłuchiwał się w szum wody płynącej w stronę Bassano del Grappa i jeszcze dalej na południe, na Nizinę Wenecką. Drobny jasnowłosy Sergio nie potrafił ani chwili ustać spokojnie i był największym gadułą w całej rodzinie, prawie nie zamykały mu się usta. Matka i siostry żartowały, że mówi za dwóch, za siebie i za ojca.
Cała trójka oprócz tego, że spędzała dnie z wesołością, marzeniami i szczęśliwą niefrasobliwością dziecka, musiała ciężko pracować razem z rodzicami przy uprawie tytoniu. Od tego przeznaczenia nikomu nie było wolno się uchylić.5
De Boerowie żyli, jak umieli, to znaczy potrafili jakoś utrzymać się przy życiu, i nie różnili się w tym od innych górali w tamtych latach – i w gruncie rzeczy w każdej innej epoce.
Setki rodzin zamieszkujących dolinę Brenty i oba jej strome zbocza, zachodnie, po stronie płaskowyżu, i wschodnie, po stronie Grappy, w ostatnich latach porzuciły rodzinną ziemię, by szukać szczęścia na drugim końcu świata.
Jednak De Boerowie zostali tam, gdzie byli, aby uprawiać tytoń dla tego czy innego władcy, wytrwale walcząc z nędzą. Tytoń gatunku Nostrano del Brenta był bardzo wysoko ceniony. Uprawiano odmiany Cuchetto, Avanetta, Avanone i Campesano, dobre zarówno do palenia, jak na tabakę. Uzyskanie dobrego surowca wymagało jednak ciężkiej, długotrwałej i delikatnej pracy, gdzie jeden błąd mógł zagrozić całemu zbiorowi. A to dla wieśniaków oznaczało tylko jedno: głód.
Pod koniec lutego, po ciężkim okresie zimowym, prace zaczynały się od przygotowania gleby do przekopania. Agnese, Jole, Antonia i Sergio, uzbrojeni w motyki, wyrywali chwasty, zbierali je w wiązki i rozsypywali obornik. Na początku marca przekopywali poletka, odkładając ziemię zawsze w stronę góry, by ziemia nie obciążała zbytnio suchego muru podtrzymującego masiere, co mogłoby się skończyć osuwiskiem. Kopanie miało na celu poprawę struktury gruntu.
Pod koniec tego pierwszego etapu bruzdy biegły wzdłuż działek niczym długie tory pociągu. Faktyczne przekopywanie rozpoczynało się około połowy maja i była to szybka operacja. Zadanie to należało do głowy rodziny i było ze wszystkich najtrudniejsze, ponieważ na wąskich i stromych polach nie dało się korzystać z pługa, trzeba więc było przygotować grunt samą siłą ramion. W sprawnych rękach Augusta łopata po mistrzowsku obracała bryły ziemi, a następnie je uklepywała.
Tak wyrównany teren gotowy był na przyjęcie sadzonek tytoniu. Kiedy Augusto zaczynał przekopywanie ziemi, Agnese i dzieci siały ziarno w vanede, małych grządkach położonych w zacisznym i dobrze nasłonecznionym miejscu. To właśnie w tym okresie każdego roku do Nevady przybywał wysłannik Królewskiego Monopolu Tytoniowego i przekazywał De Boerom piętnaście tysięcy nasion na sadzonki. Do ustalenia ilości używał miarki wielkości naparstka.
W Wielki Czwartek Agnese schodziła nad rzekę, by obmyć sobie twarz na znak pokuty i oczyszczenia, i wracała do Nevady z dwoma wiadrami pełnymi wody, by podlać nowe sadzonki. W pierwszych dniach czerwca zaczynało się sadzenie. Augusto rysował na ziemi krzyżyki i w tych miejscach Agnese i dzieci umieszczali sadzonki, wysokie już na dziesięć palców, podlewając je wodą z Brenty. Kiedy roślinki wyrastały na wysokość trzech dłoni, Agnese i Sergio zasilali je gnojówką z latryny, pielili chwasty i usuwali robaki. Uschłe rośliny zastępowali zdrowymi, uprawianymi osobno specjalnie do tego celu. Gdyby nie zostały wykorzystane, trzeba je było wyrwać i zniszczyć w obecności wysłannika monopolu tytoniowego.
Ale to był dopiero początek pracy.
Kiedy rośliny sięgały Augustowi do pasa, należało je przyciąć. Tym zajmowała się Jole: obcinała uważnie górną część, tak aby lepiej rozwinęły się liście rosnące niżej. Po tej operacji bacznie obserwowała uprawę: w ciągu kilku dni na krzaczkach pojawiały się pączki kwiatowe i należało je natychmiast usunąć. To była nudna praca i Augusto chętnie powierzał ją Jole i Antonii. Następnie, jeszcze przed kontrolą inspektorów królewskich, zrywało się najniżej rosnące liście jako najmniej wartościowe. W końcu czekało się na wrzesień, kiedy liście zaczynały dojrzewać. Gdy nadszedł czas, cała rodzina zbierała je i umieszczała w przewiewnym pomieszczeniu, aż przeschły. Następnie Augusto i Agnese troskliwie wieszali je w stodole, ogonkiem do góry i unerwieniem na zewnątrz.
Z całej rodziny tylko Augusto potrafił ocenić właściwe przesuszenie liści. Brał każdy w dłonie, odkładał jeszcze niegotowe i dzielił pod względem wielkości. Musiał je często kontrolować, by nie zgniły. W tym okresie w stodole oddychało się ciężko, a ze spojrzenia Augusta już można było wyczytać, czy rok był udany, czy też taki, o którym najlepiej jak najszybciej zapomnieć. W tych dniach wszyscy De Boerowie żyli w oczekiwaniu na znak głowy rodziny. Kiedy ten nadchodził, przenosili liście na poddasze i rozkładali je na cienkich drewnianych listewkach, na których się suszyły. Po paru tygodniach Augusto odwracał liście i kładł na nie kolejne listewki.
Ostatni etap był najbardziej banalny. Gdy Augusto już wiedział, że jakość liści jest dobra, pozwalał sobie na kilka dni odpoczynku. Nadzorował rodzinę, która dzieliła liście pod względem wielkości i jakości, zbierała je w pęki po pięćdziesiąt sztuk i wiązała sznurkiem albo lipowym łykiem. W ciągu kilku dni wiązki były gotowe do odbioru przez monopol państwowy. Ostatnią operację pod gołym niebem wykonywał mały Sergio, a polegała ona na wyrwaniu pozostałych na tarasach łodyg tytoniu. Wyrwawszy je, starannie otrzepywał je z ziemi i układał w snopki, które zostaną spalone na wiosnę.6
Po trudach ciepłych miesięcy nastawał okres bardziej spokojnego, niespiesznego życia. Wraz ze zbliżaniem się zimy dźwięki i hałasy w domu i obejściu stopniowo cichły, aż zamierały całkowicie, nawet na całe dnie. Życie De Boerów wkraczało w martwy sezon pełen intymności i nudy. Od grudnia do lutego zimno i krótkie dni zdawały się nie mieć końca. Żyli wycofani, w jakimś świeckim cenobium, którego rytm wyznaczały prace i obowiązki domowe, z żelazną konsekwencją dyktowane przez wiejski świat i biedę.
Któregoś ranka przed Bożym Narodzeniem 1888 roku Jole i Antonia siedziały w kuchni, wdychając przyjemny zapach gotowanych warzyw i zbóż. Augusto był w stajni przy zwierzętach. Podreptał za nim Sergio, mający niewiele ponad dwa lata. Agnese w obejściu odgarniała śnieg, który zaczął padać poprzedniego wieczoru. Antonia zbliżyła się na parę chwil do żeliwnego piecyka, żeby się ogrzać. Potem przeniosła się pod okno, które wychodziło na obejście, weszła na zydel i usadowiła się na parapecie, by przez zaparowaną szybę z nierównego szkła popatrzeć na matkę.
Agnese nawet na chwilę nie przystawała. Choć padający śnieg wydawał się silniejszy od tysiąca łopat, niewzruszenie oczyszczała obejście przed domem i ścieżkę prowadzącą do stajni, stodoły i ogrodu, choć o tej porze roku w ogrodzie nie było czego szukać.
Rozciągający się wokół śnieżny pejzaż, a przynajmniej to, co ciężka pierzyna wiszących nisko białych chmur pozwalała z niego zobaczyć, emanował spokojem, ale i swego rodzaju zagubieniem.
– Antonia, chodź tutaj – powiedziała Jole do siostry, biorąc dwa jajka i skopek mleka z chybotliwej szafki ustawionej pod ścianą. – Zupa jęczmienna już prawie gotowa, pomóż mi.
Ze zwinnością kota Antonia ześlizgnęła się z futryny, zeskoczyła ze stołka i podbiegła do siostry.
– Co mam robić? – zapytała.
– Ja ubiję jajko z mlekiem, a ty mieszaj zupę.
Jole czuwała nad garnkiem od ponad trzech godzin, troszcząc się, by zawartość cały czas gotowała się we właściwej temperaturze: przesuwała naczynie po powierzchni żeliwnej płyty, dokładała do ognia niewielkie bukowe bierwiona. Od samego rana, kiedy matka wyszła z łopatą odgarniać śnieg, jej zadaniem było przygotowanie zupy, którą cała rodzina będzie jeść przez dwa dni na obiad i kolację. Agnese namoczyła zboża poprzedniego wieczoru, kiedy niebo już zapowiadało śnieżycę, ale nie zaczęło jeszcze padać. Resztą musiała się zająć rankiem najstarsza córka, która miała dopiero dziesięć lat, ale już nieźle radziła sobie w kuchni.
I tak od wczesnego ranka Jole kroiła warzywa, które Augusto przechowywał w giazèra, ziemiance służącej jako spiżarnia, i na wolnym ogniu gotowała je wraz z jęczmieniem, nie dodając nawet odrobiny skwarek, ponieważ był okres adwentu, a więc zdaniem Agnese należało ściśle przestrzegać postu.
– Ale dobra! – zawołała Antonia z przymkniętymi oczami, podnosząc pokrywkę i wdychając parę unoszącą się do sufitu.
Jole uśmiechnęła się i mieszała jajka z mlekiem w drewnianym skopku, aż uzyskała białawą miksturę o konsystencji śmietany.
– Nalej mi trochę zupy do skopka – poprosiła siostrę.
– Dlaczego nie wlejesz wszystkiego od razu do garnka?
– Mama mówi, że wtedy może się zwarzyć jak ricotta. Trzeba dolewać pomału, a przedtem ogrzać mleko zupą.
Tak zrobiły i zaraz potem Jole wlała zawartość skopka do garnka, mieszając wszystko razem. Zupa była gotowa. Dziewczynki spróbowały, jak smakuje.
– Dobra – powiedziała starsza.
– Bardzo dobra – zawołała Antonia.
Popatrzyły po sobie i uśmiechnęły się, zadowolone ze swego nowego, małego sekretu. Potem roześmiały się głośno: dwie wspólniczki, którym udała się sztuka.
W tym momencie do środka weszła Agnese, cała obsypana śniegiem i spocona. Ściągnęła chustkę z głowy i oparła dłonie o ścianę izby.
– Pierwszy śnieg przynosi dobre rzeczy – powiedziała. – Po śladach od razu widzimy, czy w okolicy są wilki. Ale najlepiej odgarnąć go od razu, inaczej może nam zasypać wyjście.
Jole skinęła głową, zdjęła garnek z pieca, postawiła na stole razem z pięcioma miskami i bochnem czerstwego chleba i oznajmiła z dumą:
– Mamo, jedzenie gotowe.
Agnese zamilkła, wciągnęła powietrze nosem, popatrzyła na córki i wielki uśmiech zagościł na jej pąsowej z wysiłku twarzy.
– Mamma mia, ależ zapach! – zdumiała się. – Moje małe kobietki... Moja dzielna Jole i mała Antonia. Niech wam Bóg błogosławi, córeczki.
Uśmiechnęły się wszystkie trzy.
Niedługo później do izby wszedł także Augusto, niosąc Sergia na ramionach.
Bez słowa usiedli przy stole, pomodlili się i z prawdziwą przyjemnością zaczęli jeść zupę, a na zewnątrz szalała zima, padał oślepiająco biały i błyszczący śnieg, rozjaśniający dzień świętej Łucji, według wieśniaków najkrótszy dzień roku.
Takie były te dni, niezmienne aż do kolejnej wiosny.
Monotonne i powtarzalne niczym wieczne następowanie po sobie świętych w kalendarzu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej