Dusza światowa - ebook
Dusza światowa - ebook
Nieznana twarz Masłowskiej
Dorota Masłowska w morzu, w wielkim mieście, w pracy i w samotności.
Ponad płcią, ponad modą, ponad konwencją – tu i teraz.
Wychowuje swój mózg, tropi duszę światową, przyswaja „jedzenie z pęknięciem”.
Nie łasi się do pieniędzy, nie jest „miluchem”, nie znosi przymusu.
Mówi odważnie i wprost o swoich przekonaniach.
O pisaniu, planach i pomysłach, o tym, co było, jest i będzie.
Jedna z najbardziej spektakularnych debiutantek ostatnich lat – rozmawia z Agnieszką Drotkiewicz. Po raz pierwszy tak szczerze i bez zbędnego cynizmu mówi o sobie – o swoim życiu w Wejherowie, miłości do morza, którą prawdopodobnie ma w genach, toksycznej miłości do miasta, niechęci do jeżdżenia metrem w godzinach tłoku, magii tłumu… A także bardziej o swoich książkach – wczesnych i tych późniejszych, przeszłych i przyszłych.
Masłowska odkrywa przed czytelnikiem nowe, nieznane dotychczas światy – ze słów pisarki wyłania się nie tylko obraz jej życia i twórczości, ale także obraz młodej twórczyni: kreatywnej, coraz dojrzalszej i bardziej świadomej. Doroty codziennej i Doroty piszącej – ta pierwsza jest dość uprzejma i pozbawiona charyzmy, druga: czasem aż przerażająca.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05221-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jasne, jedzenie jest jednym z pryzmatów, przez które można patrzeć na świat. Wydaje mi się, że ciekawym motywem, który pojawia się w twoich felietonach, jest – ważna dla naszego kraju – dynamika głodu (wygłodzenie realne i metaforyczne), pojawia się w nich także melancholia nienasycenia.
A także melancholia przesytu. Bo myślę, że te motywy są ważne w polskiej kuchni i w naszym sposobie myślenia o jedzeniu. Pochodzący jeszcze z okresu wojny motyw głodu i dręczący ludzi w okresie komunizmu niedosyt. No i ciekawa formacja uczuciowa, w którą on potem ewoluował – czyli tęsknota za niedosytem, klimatem kulinarnym „ubożuchny, skromniutki”, do „tych skromnych dni, gdy cieszyliśmy się kostką margaryny”. A teraz przechodzimy przez pułapkę przesytu i nadmiaru, fascynację all-inclusive, czyli nie dość, że jesz, ile chcesz, to jeszcze możesz nie zjeść, ile nie chcesz, i zmarnować.
Zaraz po 1989 roku panował na targowiskach szał na jedzenie z Niemiec, przeterminowany ananas w puszce wydawał się sto razy bardziej atrakcyjny niż świeże szare renety czy śliwki węgierki. Zresztą w felietonie o kinderbalu wspominasz kupny biszkopt z ananasem z puszki.
Tak, pamiętam, jak na komunii mojego brata stoję w kuchni i objadam z niego ten smętny krokant. I pamiętam ekstazę, kiedy pierwszy raz jadłam hamburgera w Świnoujściu, a akurat było tam bardzo dużo koczujących Cyganów i Kurdów, i że ten hamburger to było jakieś przeżycie totalne – połączenie smaków i zapachów po prostu dla dziecka ówcześnie nieprawdopodobne, niepodobne do niczego. I że jak zbudowali niedaleko nas McDonalda, to rodziny z dziećmi tam jeździły na niedzielny obiad. Zresztą w Delicjach ciotki Dee – mojej ulubionej ramotce o Ameryce, Teresa Hołówka też pisze, że jedzenie z McDonalda to bardzo rozsądna propozycja na rodzinny obiad: spora porcja mięsa, sos pomidorowy...
Tak to chyba wówczas dla nas wyglądało.
Dziś, z perspektywy czasu, wydaje mi się to śmieszne, ale może dynamika głodu tego wymaga, może człowiek musi się rzucić na smętne, pięć razy rozmrażane krewetki, zanim doceni świeżą rybę? Może to jest etap, który trzeba przejść?
A czy to nie jest też taka kwestia modowo-społeczna? Przecież jedzeniem, tak jak ubraniem, rządzą normalne trendy. Ludzie dzielą się na tych, którzy mogą sobie pozwolić, żeby wieczorem pójść do japońskiej restauracji, i na tych, co wsuwają pierogi z mrożonki. To są akty statusu społecznego. Rozmrożone krewetki pozwoliły Polakom na nowo podzielić się po transformacji, na nowo ustalić drabinę społeczną.
Właśnie, rozwarstwienie społeczne bardzo dobrze widać na płaszczyźnie kulinarnej: z jednej strony mamy rukolę, kozi ser i ocet balsamico, a z drugiej – pismo „Przyślij Przepis” za 89 groszy, które czasem kupuję...
Ja też je kupuję!
Jest to magazyn z przepisami, które przysyłają czytelnicy wraz ze swoimi komentarzami: „Tę potrawę często przygotowuję dla mojego chłopaka, a on chętnie ją jada: parówki w cieście”.
Muchomorki z pomidorów!
Dwa najbardziej wstrząsające „przepisy”, jakie tam znalazłam, to „ślepe jajko – tę niedrogą potrawę bardzo lubi mój wnuk” – mąka z wodą i solą smażona na tłuszczu, która ma być imitacją białka jaj, oraz ciasto Shrek – budyń rozpuszczasz napojem Sprite, mieszasz z zieloną galaretką, margaryną i zostawiasz w lodówce do stężenia.
Skarbnicą tego typu przepisów są też serwisy internetowe. Ostatnio nagle wyskoczyła mi babka spirytusowa, co już samo w sobie brzmiało bardzo egzotycznie, ale zaraz za nią była sałatka z zupek chińskich. Makaron wyjmujesz z zupy, mieszasz go ze skrawkami wędlin, korniszonem i majonezem.
Bardzo lubię kupować „Przyślij Przepis”, zwłaszcza że są tam zdjęcia przepisodawców i ich opinie o potrawie, najczęściej uderzające prostotą, coś w rodzaju: „lubię to jeść”, „ma dobry smak”. Zawsze dzięki tym zdjęciom i opiniom wizje tych potraw i okoliczności obyczajowych, w jakich są spożywane, uderzają mi do głowy...
Jest tam wszystko, przed czym przestrzegają nas lekarze, co nam odradzają: kurczak, wieprzowina, potrawy mączne...
Pisaki do ciast!
Albo coś w stylu „nieosobiste ciasto”: opakowanie ciasta karpatka, opakowanie ciasta napoleonka i murzynek – ułóż to wszystko warstwami i masz „pomysłowy deser na niedzielę”.
To jest jedzenie, które ominęła transformacja. Chociaż nie: ono bardzo korzysta ze zdobyczy transformacji. Po prostu to jest tradycyjne polskie jedzenie z roku 1992.
I myślę, że to tęsknota za rokiem 1992 zmusza mnie do kupowania kolejnych numerów „Przyślij Przepis” i potem siedzenia nad nimi w hipnozie. Po prostu tęsknię za momentem, kiedy jechałam z moją mamą do takiej pani, która piekła ciasta komunijne na zamówienie. Jeździłyśmy do niej, do takiego domku jednorodzinnego, pamiętam panujący tam zapach, niezbyt, nawiasem mówiąc, piękny. I że cała meblościanka i wszystkie pozostałe meble, stoliczki i komódki na wysoki połysk zastawione były propozycjami ciast. Dżdżownica, jeżyk, japończyk, metrowiec, cycki Murzynki. To były wszystkie te przedziwne ciasta zrobione z margaryny, krokantu, ananasa z puszki, galaretki w kolorach nienaturalnych – wybitnie, wręcz ostentacyjnie nieorganiczne, widocznie niemakrobiotyczne, pochodzące z kosmosu. Mam ciągle w ustach ten smak – ostatnio koleżanka przyniosła do nas ciasto piaskowiec – i to był ten sam smak sztucznych jajek, margaryny, podrabianej czekolady i innych niegodziwości.
Wydaje mi się zresztą, że po obecnie panującym trendzie żywności bio może wrócić moda na te smaki.
Teraz mamy szał organiczności, a jednocześnie żyjemy w tak chorym, zrakowaciałym, skażonym biologicznie świecie, że naprawdę nie ma to raczej wielkiego znaczenia, czy zjemy jabłko z supermarketu, czy jabłko organiczne. Tym bardziej że, niestety, nie wiemy, ile razy kupujemy tylko ideę organicznego jabłka.
Ten wysyp sklepów z ekożywnością w Polsce (który zresztą nie jest żadnym wysypem w porównaniu z liczbą tych sklepów w Berlinie) mnie wydaje się fantasmagorią – kupujesz ideę zdrowia i marzenie o lepszym, uczciwszym życiu nad brzegiem rzeki wśród koni i krów, ale to jest tylko idea, mrzonka, bo i tak biologicznie jesteśmy przegrani.
Życie można czasami podzielić według epok gotowania jakichś potraw; pamiętam, jak jadłaś szynkę Ham, pamiętam też epokę klusek leniwych w twojej kuchni, kiedyś robiłaś francuskie ciastka, placki ziemniaczane, rosół, a tarta z jabłkami i zupa tajska są już chyba w twoim stałym repertuarze?
To wszystko ciągle się przez naszą kuchnię przewija. Ja zresztą gotuję cyklami. Ostatnio miałam bardzo dobrą passę kulinarną, codziennie gotowałam obiad, szybko i sprawnie, ale wiem, że to po prostu któregoś dnia się kończy. Od czasu do czasu zdarza mi się potrawa, która jest kompletną porażką na każdym poziomie. Kiedyś na przykład udało mi się połączyć pomidory z niebieskim serem w coś, co perfekcyjnie mogło imitować wymioty: zapach, wygląd, konsystencja. Wtedy przeżywam depresję kulinarną i zaczynamy jeść w stołówce.
Ufasz sobie przy gotowaniu? Czy gotujesz według przepisu? Ostatnio czytałam na blogu Deb Perelman Smitten Kitchen, że jej zdaniem intuicja jest przereklamowana, bo doprowadziła ją do wielu nieciekawych miejsc, niesmacznych potraw, fatalnych ubrań.
Gotowanie według przepisu? Jestem z zupełnie przeciwnej kultury. Czytam przepisy, ale bazuję wyłącznie na tym, co z nich zapamiętam. Jeśli przepis jest dla mnie nie do zapamiętania od razu, jeżeli muszę patrzeć w kartkę, to nigdy więcej z niego nie korzystam.
A nie interesują cię takie rzeczy jak nauka techniki gotowania – to, że ziemniaki gotuje się zazwyczaj tak, a marchewki tak, mięso piecze się tyle czasu i w takiej temperaturze?
Interesują mnie takie różne triki, ale i tak raczej improwizuję. Wydaje mi się, że to jest zupełnie co innego, jak gotujesz raz w miesiącu, a zupełnie co innego, jak gotujesz codziennie. Dużo rzeczy robisz wtedy odruchowo, upraszczasz, skracasz. W momencie kiedy mam robić potrawę z przepisu, wieloetapową, to nie wiem, czy umiem gotować – bo mi się nie chce, bo mnie to frustruje, za długo trwa, wymaga cierpliwości i staranności, którymi nie zawsze dysponuję. Kiedy gotuję, mam przed oczami moją babcię, która nie używała żadnych miar i wag, wszystko robiła na wyczucie, ja też tak robię: garść tego, garść tamtego, wszystko na oko.
Z twoich felietonów o jedzeniu największe wrażenie zrobił na mnie ten pod tytułem Więcej, niż możesz zjeść, gdzie piszesz o all-inclusive: „Pytaniem, które zadawałam sobie, leżąc nad basenem błękitnym jak oczy Judasza, było: co z tym wszystkim jest nie tak? Teoretycznie nigdy jeszcze tak wielu ludzi nie posiadających bynajmniej w swym drzewie genealogicznym żadnych książąt nie doświadczało takiej obfitości i przepychu. Skąd więc to nieodparte poczucie, że to wszystko nie powinno mieć wcale miejsca, że powinno zostać zlikwidowane, teraz i natychmiast, zanim Bóg zobaczy i zagrzmi?”, i dalej: „W atmosferze hotelowej restauracji wisi właśnie coś z atmosfery radosnego bezprawia, infantylnej anarchii, wielkiego «starych nie ma w domu!». Jest w tym jakaś perwersyjna radocha z marnowania tego, czego nie wolno marnować, uciecha z łamania tabu”.
Doświadczenie all-inclusive jest banalne i dotyczy coraz większej liczby osób jeżdżących do Egiptu, ale tym bardziej powinniśmy być na nie wyczuleni, bo jest szczególne i nieporównywalne z niczym. Szwedzki stół podczas śniadania w hotelu w żaden sposób nie oddaje doświadczenia all-inclusive, tak samo bankiet – bo ilość jedzenia na bankiecie jest skończona, jest to wydarzenie jednorazowe, świąteczne, poza tym jedzenie na bankiecie może być przemysłowe, ale może też być starannie przygotowane przez jakąś małą restaurację.
Wydaje mi się też, że nie istnieje coś takiego jak bardzo drogie all-inclusive: jeśli ktoś jest naprawdę bogaty, to woli iść do dobrej restauracji, nie jest dla niego atrakcją żarcie cały czas.
W all-inclusive chodzi wyłącznie o tę monstrualną ilość. To jedzenie jakościowo jest średnie, a nawet jeśli bywa dobre, to nakładane na talerz w dowolnych ilościach i konfiguracjach, tę jakość i tak traci. To ta ilość jest dla ludzi taka nęcąca i podniecająca, fakt, że to jest nieskończone, że mają do czynienia z nieskończonością jedzenia.
Użyłaś w tym felietonie klamry baśniowej – all-inclusive jako spełnienie snu o krainie pieczonych gołąbków i chatce z piernika i biszkoptu.
Oraz o rzece płynącej mlekiem i miodem, „stoliczku, nakryj się”. Tak, to dość pierwotne marzenia ludzi – o nasyceniu totalnym, i all-inclusive sprzedaje im wrażenie realizacji takiego marzenia. Ale jest to potworne, monstrualne, depresyjne. Uczestniczenie w tym totalnie upokarza, bo ulegasz temu, łapiesz się na to.
Zestawiłam sobie dwie rzeczy, o których pisałaś: przemysłowy chleb na all-inclusive, zrobiony z nie wiadomo czego, i jedzenie, które w Hudson gotowała Rita, „Amerykanka portugalskiego pochodzenia, o usposobieniu wesołej świętej, która przyjeżdżała wieczorami furgonetką, by zrobić dla nas kolację. Nie była młoda, ale była za to piękna; całkowicie pozbawiona chropowatości i kantów, tak że chciało się bezustannie do niej zakradać i rzucać jej się na szyję. Niestety, rzeczy, które robiła, były tak dobre, że potrafiliśmy siedzieć do północy, wylizując półmiski, garnki i pokrywki, dawno zapomniawszy o przymiotach, takich jak rozwaga, godność, pion. Jej pieczenie, zupy, sałaty i ciasta były kolejnym dowodem na to, że żywność jest żywa i przewodzi uczucia, nastroje i energie; wszystko, co przygotowywała, oprócz niezwykłego smaku zawierało wyczuwalne molekuły jej pogody, ciepła i nigdy niepsującego się humoru. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto by lepiej, i mam tu też na myśli wektor metafizyczny, gotował”.
Kiedy czytałam o Ricie, pomyślałam, że to jest bardzo prawdziwe – jeśli ktoś jest w złym humorze, nie wychodzi mu gotowanie, i to się czuje, jedząc jego potrawy.
Z tego się właśnie biorą złe passy kulinarne – ze złej energii osobistej. Coś się z tobą dzieje, masz w sobie konflikt, chaos i przenosisz to na jedzenie, które przygotowujesz, dosłownie, jak infekcję. Niesamowite, jak bardzo to działa: gotujesz, gotujesz, wszystko jest świetne, aż nadchodzi dzień, kiedy spod twoich rąk wychodzi potrawa, w której nic się nie zgadza, która nosi wirusa chaosu.
A jakie są twoje największe ekstazy kulinarne i czy zbiegają się one z pobytem za granicą?
Nie wiem. One chyba zbiegają się raczej z byciem szczęśliwą. To tak jak z jedzeniem – kiedy jesteś rozsypana psychicznie, nie możesz niczego zjeść, człowiek nieszczęśliwy jest chyba zamknięty na uciechy zmysłowe. Z drugiej strony jest dużo ludzi, którzy pocieszają się jedzeniem, więc sama już nie wiem. Pamiętam, że kiedy jesienią przez jakiś czas mieszkał u nas Paul Bargetto, robiłam akurat ryż z jabłkami, czyli taki xanax naszego dzieciństwa – ryż, masło, cukier, jabłka i cynamon, i Paul mnie pytał, czy mamy w języku wyrażenie „comfort food”. Praktykuje się to, ale nieoficjalnie, a oni mają to skodyfikowane: comfort food.
Nigella Lawson pisała o książce Potatoes, not prozac Kathleen DesMaisons – bo comfort food to są ziemniaki, cukier, mleko, makaron.
Tak, taki kompres na serce z cukrów prostych.
A więc jakie rzeczy mi najbardziej smakowały? To, co jadłam w momencie, kiedy byłam szczęśliwa. Czasem zdarza się, że szukasz tych potraw, usiłujesz odnaleźć ich smak, powtórzyć tę ekstazę kulinarną, ale ona nie zawsze wraca.
To ciekawe, kiedy ja jestem podekscytowana, nie mogę się skoncentrować na smaku jedzenia.
No ale szczęście niekoniecznie wiąże się z ekscytacją, a najbardziej przeżywaniu ekstaz kulinarnych sprzyja odmiana szczęścia niezawierająca ekscytacji – tylko spokój i stagnację – to jest najlepsze tło do ucztowania.
Pamiętam na przykład, jak pierwszy raz jadłam mule z masłem, białym winem i tak dalej. To były mule z mrożonki ze sklepu Mini-Europa, więc nie mogły być raczej supernajlepsze, a mimo wszystko były tak pyszne, tak zmysłowe i cudowne, że już nigdy potem żadne jedzenie obiektywnie lepszych muli, nawet tych pięć razy droższych – nie dorównało wspomnieniu tamtych.
To był jeden z tych smaków, których potem poszukujesz, i nie zawsze okoliczności się na tyle zgadzają, żebyś mogła je odnaleźć – chyba wspomnienia ekstaz kulinarnych na tym polegają.
Natomiast nie wiem, jak to jest z najgorszymi potrawami...
Mnie się wydaje, że chyba jednym z najgorszych posiłków, jakie w życiu jadłam – zresztą wspólnie z tobą – był obiad w zachwalanym przez Andrzeja Stasiuka barze Witamy, czy też Smacznego na stacji w Stróżach.
Tak, to był wyjątkowo podły bar! To było ekstremalne: ty miałaś chyba kotlet pożarski, a ja pierogi ruskie, które po wyjęciu z mikrofalówki były wciąż zamrożone. Zresztą nie wykluczam, że to były po prostu kamienie beskidzkie w cieście.
Kapusta zaś składała się z wody i soli z jakimiś pazurami.
Moim zdaniem Andrzej dał się wtedy poznać jako fantasta kulinarny (śmiech). Ale może miał jakieś dobre wspomnienia związane z tym miejscem? Myśmy tam były w ponurych okolicznościach i to wszystko razem tworzyło atmosferę zaawansowanego horroru, a ten kotlet pożarski z twarzy był tylko dopełnieniem.
Mam wrażenie, że przeżywane przez ciebie ekstazy kulinarne wynikają nie tyle ze świetności potraw, ile z ich dziwności, kiedy na przykład pomyślę o menu bankietu wielkanocnego na Greenpoincie, który opisywałaś mi w e-mailu z Nowego Jorku: „Było bardzo eklektycznie: i płonące zajączki, i makowiec, i ryba po grecku, i ser tylżycki, i placek z marmoladą z niezidentyfikowanych szczątków owoców, i pieśni żydowskie, i herbata zielona z puszki light, globalizacja to zjawisko nie do przecenienia”.
Pewnie zaznałam wielu obiektywnych ekstaz, jeżdżąc tu i tam – przyjęć, kolacji, posiłków, które były wspaniałe, ale to mnie nigdy aż tak nie interesowało. Interesuje mnie jedzenie, które niesie w sobie historię, opowieść.
A szczególnie jedzenie z pęknięciem!
Tak, interesuje mnie jedzenie, które ma w sobie pęknięcie (śmiech). Smak pęknięcia w jedzeniu mnie interesuje – naprawdę to jest dobre określenie – bo już się obawiałam, że... Bo widzisz, byłabym kompletnie zażenowana, gdybym miała teraz opowiadać o tym, jak w restauracji w Nowym Jorku jadłam młode, kruche listki sałaty i popijałam winem Un Deux Trois.
Ale jedzenie z pęknięciem – to co innego, jedzenie z pęknięciem to jest właśnie to!
Najwspanialej wspominam posiłki, które były w pewien sposób chorobliwe. Przypominam sobie takie momenty w moim życiu, kiedy celowo dążyłam do zjedzenia czegoś, o czym wiedziałam, że będzie okropne, ale chciałam zbadać, co jest w tym smaku. Pamiętam, jak kiedyś na Pradze ogarnął mnie szał, że muszę zjeść taką smutną, zwiędłą drożdżówkę, i ona miała w sobie – zamiast dżemu, czy też konfitury – jakieś wytłoki owocowe. To były chyba skóry z porzeczek – środki zabrano do czegoś lepszego i zostało „pęknięcie” w czystej formie.
Co do innych wspomnień dziwnego jedzenia – pamiętam, jak stołowałam się w Jekaterynburgu. To był pewnego rodzaju bar mleczny, czy też jadłodajnia, kelnerki nosiły wysokie rosyjskie koronkowe czepce – co już dawało pewien powiew niesamowitości – a jedzenie było nieprawdopodobne: wszystko właściwie było szarą pastą polaną majonezem, breją wymieszaną z inną breją. Podłość tej kuchni nie była podłością kuchni polskiej, czyli: żyły, tłuszcz, skóry, źle potłuczone, lekko zielone ziemniaki, tylko taką nędzą brei: rozgotowanych jarzyn w barszczu i kleksa majonezu, a wszystko to już jakby ktoś kiedyś jadł.
Przypomina mi się też, jak na samym początku lat dziewięćdziesiątych byliśmy z rodzicami w Międzyzdrojach, wtedy nowością były frytki, mieliśmy z moim bratem szał na frytki, a one wszystkie, co do jednej, były zielone, z solaniną! Albo, nie wiem, czy pamiętasz, nagminne wtedy były zatrucia salmonellą. No i sromotnikami.
Pamiętam, w Teleexpresie w czasie wakacji ciągle powtarzały się informacje o tym, że cała kolonia letnia zatruła się salmonellą.
Lubię wracać kulinarnie do tamtych czasów, dlatego robię leniwe, które mają w moim domu szalone powodzenie, albo blok czekoladowy, albo zapiekanki z pieczarkami. Jednym ze smaków z dawnych czasów jest smak mleka w proszku, który bardzo lubię, dlatego też jestem nagminną konsumentką lodów Soprano.
Ale wracając do jedzenia z pęknięciem i do „Przyślij Przepis”. Kiedy patrzę na zdjęcia tych ludzi, wyobrażam sobie kuchnię w domu jednorodzinnym w małym mieście, utrzymaną w seledynowych kaflach albo czymś takim... Gdzie w upalny dzień robiona jest galaretka we wszystkich kolorach i do tego taka niemiecka bita śmietana w aerozolu. Przecież jedzenie jest marzeniem, ideą sprawienia sobie i bliskim przyjemności, uczynienia życia lepszym...
Eleganckim, wytwornym.
...jedzenie to jest coś spoza sfery: obowiązek, konieczność, przymus, smutek, rozpacz i mozół. Jedzenie to przyjemność. We mnie w ogóle coś takiego jest, że tęsknię za życiem małomiejskim albo wiejskim. Życiem, w którym masz ograniczoną liczbę wyborów: codziennie idziesz do sklepu, kupujesz bułki, masło i ser, wszystko jest proste i w dużej mierze polega na patrzeniu w dal albo na pojechaniu gdzieś pekaesem.
Ale to chyba jest tylko projekcja osób, które nie mieszkają na wsi.
Jasne, zwłaszcza po miesiącach spędzonych tamże myślę, że sielanka jest bardzo powierzchowna, to jest pocztówka i marzenie. Pod nią jest bardzo ciężka praca. No i czasami też drzemie David Lynch.
No i jeszcze jedno: jedzenie na wsi też ma dwa oblicza. Idziesz sobie dróżką i sołtys woła do ciebie: „Chodźcie, zdjęliśmy winogrona”, i częstuje cię kiścią pysznych winogron ze swojego ogrodu. A parę kroków dalej jest sklep, w którym jest hoop cola, są batony nieznanych marek, szare mydło i czekolada bez papierka...
Wiele razy załapałam się też na różne lukratywności od naszej sąsiadki, która jest wspaniałą kucharką pasjonatką. U niej też jest niezły miks epok i stylów: kiedy otwierasz spiżarkę, od sufitu aż po podłogę są półki, a na każdej półce po pięć rzędów słoików, nigdy czegoś takiego nie widziałam. Jej kuchnia jest kuchnią radykalnie polską, to znaczy sto gramów każdej potrawy zaspokaja zapotrzebowanie kaloryczne jednej osoby na cały dzień. Piecze też te wszystkie dżdżownice, metrowce i japończyki. Dla mnie to jest fantastyczne, czuję się zaszczycona, że mogę jeść u niej takie frykasy, bo tam gdzie żyję na co dzień, nikt tak nie gotuje.
Wszyscy robią brownie i zupę tajską.
No właśnie. Zawsze też w sklepie przystaję przed ladą z ciastami. Interesują mnie marzenia i idee, które te ciasta przywołują...
Ja też zawsze przystaję przed tymi ladami, fascynują mnie nazwy ciast. W sklepie koło mojego domu obserwuję takie tendencje: jest seria nazw z końcówką „-wiec” lub „-ak”: cytrynowiec, budyniowiec, seromak, czekoladowiec; są imitacje słodyczy: raffaello, snickers, są też nazwy odwołujące się do jakiejś cechy, czyli: sernik puszysty albo piaskowe z rodzynką (zawsze mnie zastanawia ta liczba pojedyncza!), ale są też nazwy takie, jak: Fale Dunaju, Poezja, Wenecja.
Właśnie, to wszystko co do jednego ludzkie marzenia! Kiedy patrzę na lodówkę z ciastami w moim pobliskim sklepie Groszek i one wszystkie są zeschnięte i wyglądają, jakby były już jedzone, to myślę – kto kupuje te ciasta? Kupują je starsze panie „na popołudnie”, „do herbatki” albo do pracy, albo na imieniny koleżanki. Na różne małe, urocze okoliczności życia.
To jest, swoją drogą, temat: „starsza kobieta i ciasto”. Zauważ, że życie w krajach Europy Wschodniej nie oferuje kobietom po sześćdziesiątce zbyt wielu zmysłowych przyjemności; seksu ani sportu nie wypada już uprawiać, więc jedną z niewielu dostępnych im przyjemności jest dostarczanie sobie cukrów prostych o ładnych nazwach.
No i w ogóle kobiety lubią się tak odurzać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------