- W empik go
Dusza w suchotach. Wyciąg z papierów Doktora - ebook
Dusza w suchotach. Wyciąg z papierów Doktora - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zacny Doktor, z którego dziennika zrobiłam dla ciebie ten wyjątek, miał zwyczaj krom ciała obserwować i moralne usposobienie swoich pacjentów. Ciało nadwerężone chorobą badał z powołania, symptomata duszne śledził nie mogąc się oprzeć wrodzonej do tego skłonności swego charakteru. Stąd dziennik jego napełniał się uwagami interesującymi nie tylko medyków, ale każdego, kto nie patrzy na towarzystwo obojętnym okiem. Wierz mi, mój miły Leonku, że charakter bohatera tej powiastki, przy całej swojej ekscentryczności, jest rzeczywisty. Nie ma w nim wcale te go marzyciełstwa, co dziś tak często wylepia ludzi z idealnych pierwiastków. Mam to przekonanie nie tylko z wiary w sumienność zacnego Doktora, ale jeszcze więcej z własnego życia i doświadczenia. Na nieszczęście, widziałam kilka egzemplarzy charakteru, który się tu opisuje, egzemplarzy wprawdzie z wielą wydartymi kartkami, z innym początkiem, środkiem, końcem albo w innej okładce, ale składających zawsze to samo dzieło. Mówię: na nieszczęście dlatego, że te charaktery obudzały we mnie zawsze głęboki żal nad smutnym ich losem na ziemi. Bohater tej powiastki nie jest niedowiarkiem w tym znaczeniu, jak to słowo pojmowały zepsute umysły końca XVIII wieku, o, nie! Dzięki Bogu, w naszym czasie każdy rozsądny człowiek pojmuje całą… niedorzeczność i nikczemność niedowiarstwa religijnego, dziś każda myśląca głowa wierzy i umie cenić dobroczynny wpływ religii na społeczność ludzką. Ale żeby być chrześcijaninem, nie dość jednej wiary, trzeba jeszcze miłości i uczynków. Pamiętaj, moja dziecino, że jedno przekonanie rozumowe jest tylko filozofią, ale nie religią. Trzeba, żeby gorąca miłość Boża ogrzała to przekonanie świętym swoim płomieniem. „Kto nie miłuje – mówi Jan Ś. Apostoł – nie zna Boga, gdyż
Bóg jest miłością, a kto mieszka w miłości, w Bogu mieszka, a Bóg w nim." Na tym to niebieskim ogniu, na tym religijnym czuciu w sercu zbywało bohaterowi tej powiastki i zbywa wielu w dzisiejszym towarzystwie. Niektórzy, przylgnąwszy do świata, nie postrzegają swej oziębłości religijnej i cierpią nie znając źródła boleści. Drudzy, więcej pojmując siebie samych, znają początek złego, dręczą się nieustannym cierpieniem, skrywają je przed okiem świata, ale tak są opieszali, że zamiast nałożyć wędzidło na swe życie, wyglądają w bezsilnej nieczynności szczególnej dla siebie łaski Boga, niepomni na to, ze podług słów Zbawiciela „trzeba pukać, ażeby nam otworzono”.
„Trzy są rzeczy – mówi Paweł Ś. Apostoł – wiara, nadzieja, miłość, lecz z nich większa miłość.” Ona, jak rosa niebieska, ożywiała pierwszych chrześcijan i ochoczo ich wiodła przez najsroższe katusze do palmy męczeństwa, ona jedna daje pokój w ciężkiej i ciernistej pielgrzymce żywota, ona jest zasadą wszystkiego, bo podług słów Pawła S.:
„Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał, stałbym się jako miedź brząkająca albo cymbał brzmiący. I chociażbym miał proroctwo, i wiedziałbym wszystkie tajemnice i wszystkie nauki, i miałbym wszystką wiarę, tak, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, niczym nie jest. I choćbym wszystkie majętności moje rozdał na żywność ubogich, i choćbym wydał ciało moje, tak, iżbym był spalon, a miłości bym nie miał, nic nie pomoże.”
Pamiętaj, mój Leonku, że kto nie miłuje Boga, nie ma nic stałego w ziemskich swoich uczuciach, nie znajdzie ani pokoju, którego by sobie nie zatruł, ani żadnego szczęścia, co by wkrótce nie zwiędło, ani myśli wysokiej, co by nie spospoliciała w moralnym chłodzie jego istoty, i tym więcej będzie cierpiał, im silniejsze są władze jego rozumu. Zresztą rozwinąć ten przedmiot jest celem niniejszej powiastki. Nie zapominaj, że ten jedynie cel mam na widoku, inaczej mógłbyś przewrotnie pojąć tę powiastkę. A teraz wejdźmy do cichego gabinetu naszego Doktora. Otóż on bierze pióro i pisze wrażenia ostatniego dnia – czytaj:I
Znużony całodzienną jazdą, siedziałem wieczorem przy kominku, wpatrując się w fantastyczne kształty, które przybierał pło – mień palących się drewek, i machinalnie zgrzebując rozpierzchłe węgle do ogniska. Na dworze świszczał wiatr jesienny i turkotały powozy jadące do teatru. W pokoju cisza, jak przy łóżku śpiącego chorego, cisza solenna, ani głosu żony, ani szczebiotania dzieci, ani nawet psa, co by przerwał milczenie; kiedy niekiedy słychać było tylko trzask głowni i głuchy szum od ciągu powietrza w kominie. Byłem smutny – w tym dniu umarło mi dziecko, które leczyłem, i młoda panienka, której zostawało dwa dni do ślubu; dzieciątko od szkarlatyny, panienka od lodów po gwałtownym tańcu, słowem, dwoje dzieci.
„Dziwna rzecz! – myślałem sobie – dlaczego podobne wypadki do dziś dnia zawsze mnie mocno dotykają, psują mi humor i budzą jakby rodzaj zgryzoty w sercu? Wszak nie moja w tym wola, lecz Boska. Któż potrafi zatrzymać duszę na ziemi, jeśli ją Bóg powołał do siebie? Czegoż się więc smucę, jak chłopię, które latało za wróblem i nie mogło go złapać?”
Potem zacząłem sobie przypominać, wielum to ja z moich pacjentów wyprowadził z ciężkich chorób, wiele niedołężności cielesnych udało mi się sprostować, wiele razy oświadczano mi wdzięczność ustnie i w gazetach, nareszcie i sławę doskonałego medyka, którą od dawna miałem w Warszawie, i wszystko to nie pocieszyło mnie, byłem smutny.
Umysł mój mimowolnie rzucił się w drugą stronę, szukając uspokojenia. „Po piętnastu latach doktorskiej praktyki – pomyślałem sobie – cokolwiek śmiesznie rozczulać się. Wszakże co dzień widzę sceny cierpień i boleści, i nie trują mi pokoju duszy, dlaczegoż by ostatnia scena, kończąca burzliwy dramat życia nadzieją cichej wieczności, miała mnie więcej dotykać niż inne?….” Serce i ten argument puściło płazem i jeszcze silniej ogrzało wspomnienie tych dwojga dzieci, których trupy dawno już ostygły…
„Cóż to jest? – rzekłem na koniec. – Doktorze, nie bądź dzieckiem! W ciągu piętnastoletniej praktyki czyliż nie widziałeś, jak prędko się zaciera na ziemi ślad człowieka? Kto, tak jak ty, widział matki w kilka tygodni po stracie ulubionego dziecięcia uśmiechające się i tańczące na balu, kochanków po najgwałtowniejszej rozpaczy spokojnie budujących rusztowania nowej miłości, wdowców i wdowy zawierających powtórne związki wprzód, nim ziemia świeżej mogiły porośnie trawą… o, ten powinien leczyć ludzi tak obojętnie, jak zegarmistrz naprawia zepsute zegary. Smutna to jest prawda, ale zawsze prawda, bo każdy żak to widział na swojej pamięci.”
Serce mimowolnie zamilkło, uspokoiłem się nieco, ale zły humor mnie nie opuszczał, mizantropiczne myśli zaczęły się wichrzyć w mej głowie, uczułem w sobie jakiś niewstrzymywany popęd do tworzenia szyderczych sylogizmów o życiu ludzkim i odjechawszy z krzesłem cokolwiek dalej od ognia, wysnułem w umyśle następujący wątek rozumowania:
„Człowiek jest nędzna istota, istota nędzniejsza od zająca, od dudka, od kreta, od komara, od każdego stworzenia: bo każde stworzenie, doszedłszy do dojrzałości, już się wstecz nie cofa, a człowiek tylko rośnie, grubieje, krzepnie, ale nigdy nie dojrzewa, on całe życie dziecko i do tego głupie, lekkomyślne, zarozumiałe dziecko; lęka się straszliwie śmierci, a co dzień dobrowolnie nadweręża machinkę swego ciała; zdrów, szydzi z doktora; zasłabnie, płaszczy się przed nim jak przed bożkiem; nieszczęśliwy, płacze; w szczęściu nudzi się. Gdzież tu rozum, powiedzcie mi, na miłość Boga!
Te usterki w działalności duszy są to choroby moralne. I jakżeby dusza nie miała być podległą chorobom, kiedy w niej w całym ciągu życia pasują się z sobą dwa jakieś nieprzyjazne pierwiastki? Zresztą, alboż to nie są choroby, te nienaturalne lub zgubne stany umysłu, serca i całej duszy, które na każdym kroku spotykamy w towarzystwie? Wszakci człowiek zarażony nimi zawsze cierpi, a zatem jest chory. Czyliż sprawiedliwie nie należy nazwać chorobami i niedołężnościami umysłu: roztargnienie, lekkomyślność, zabobonność, zarozumiałość, junactwo, poetomanię, pedantyzm, dziwactwo, ekscentryczność, spleen, wariację, głupotę itd.? Alboż smętność, miłość niedorzeczna, śmieszna, szalona lub brudna, kokieteria, zazdrość, oziębłość, zatwardziałość itd. nie są choroby serca? Na koniec wszakci pantoflostwo, tchórzostwo, skępstwo, egoizm, podłość, rozpacz, zemsta, bezbożność itd. paraliżują mniej więcej całą duszę i rozwijają w niej cierpienie moralne. Takim sposobem powstaje nowa zupełnie patologia psychologiczna, i gdyby ona z czasem stała się popularną, dosyć byłoby powiedzieć: ten człowiek ma febrę, gorączkę, astmę lub suchoty w duszy, ażeby dać wyobrażenie o jego moralnym stanie.
Kiedy są choroby, muszą być i lekarstwa, bo Bóg zostawił nam pomoc i pociechę dla każdej boleści. Każdy z nas ma sumienie, może nabyć rozumu i z niemowlęctwa staje się chrześcijaninem. Czyliż tego nie dosyć? O, to by nam zapewniło czerstwość moralną i zbawienie, gdybyśmy tylko umieli trzymać w karbach powinności naszę miłość własną. Sama przez się nie jest ona zgubną i będąc zamkniętą w przyzwoitych granicach może się nawet stać dzielnym bodźcem do pracy, wynalazków, sławy, częstokroć do cnoty, może być dla ducha tym, czym krew jest dla ciała lub ogień dla materii. Wszakże kiedy się rozigra, kiedy zrzuciwszy hamulec wyrwie się na wolę, stokroć trudniej ją pohamować niżeli pożar albo gorączkę. Dziś – o, jak wzburzone, jak palące potoki samolubstwa nękają nasze dusze!… W tym gorączkowym stanie bijemy i tłuczemy się na twardej drodze żywota jakby w konwulsjach choroby Ś. Walentego."
Byłbym jeszcze dalej rozwijał tę czarną patologię, ale mi przeszkodzono – służący podał mi listek. Schwyciłem go z mimowolną radością, jak gdyby ten kawałek papieru był żyjącą istotą, która przyszła przerwać cierpkie moje dumy słowem pociechy.II
Biorąc bilecik do ręki, sądziłem, że pewnie kto z moich chorych pod wieczór ciężej zapadł i potrzebuje prędkiej pomocy. Jeszcze nie wyswobodziwszy się od wpływu chłodnych moich dum o patologii psychologicznej, uczułem w sobie naturalną reakcję silnie pobudzającą mnie do jakiego dobrego uczynku. Pragnąłem ogrzać się litością, bezinteresowną pieczołowitością, nawet łzą skrycie zranioną na poduszkę cierpiącego. Patrzę na podpis listu… wytrzeszczam oczy, żeby lepiej uwierzyć… o, tak! To ręka Karola, mego przyrodniego brata!… Dziesięć lat nie miałem od niego żadnej wiadomości, nareszcie! Nareszcie! Dzięki ci, Karolu, choć za ten późny upominek braterskiej miłości. Zrywam co prędzej pieczątkę i czytam: „Mości Doktorze i przyrodni mój bracie Ksawery!” Osłupiałem! Serce ścisnęło mi się w łonie! Boże! Boże! Tegoż to ja się spodziewałem? Także to przemawia do mnie ten, który miał ze mną jednego ojca, którym opiekowałem się jak rodzic, kiedy był nieźrałym dzieckiem, na którego po śmierci rodziców pracowałem dni i nocy, ażeby mu dać wychowanie i opędzić jego potrzeby? Człowiek, który mi wszystko winien? Którego kochałem nie jak brata, ale jak syna, i kiedy dorósł, jak przyjaciela? O, to okropnie! Nie umiem wypowiedzieć, jak boleśnie mnie to dotknęło! Kiedyś, po wyjściu z uniwersytetu, pisywał do mnie, jak się wodzi w rodzeństwie: „Kochany Bracie!”, potem: „Mój Ksawery!”, potem prosto: „Bracie!”, potem przestał pisywać. Był w tym wszystkim bystry upadek czucia, bystry do tego stopnia, że sądziłem skończonym to decrescendo, a to pokazuje się, że brat mój nie spuścił się jeszcze do ostatniego szczebla. Pisze do mnie:
„Mości Doktorze!” Co za gorzki sarkazm pod piórem najbliższego i jedynego krewnego, którego mam na ziemi! Ale nie dosyć tego, dodaje jeszcze: „i przyrodni mój bracie!”, jakaż w tym matematycznie dokładna oziębłość określać stopień powinowactwa jak chemicy albo aptekarze sole i niedokwasy! Widać, nie życzy sobie, żebym pomyślał o nim jak o rodzonym bracie!… A ja, na nieszczęście, nigdy inaczej o nim nie myślałem…
Pamiętam, kiedy zaciągał się do artylerii i przyszło mu wyjeżdżać z Warszawy, jak czule żegnał się ze mną! Jak gorąco przyrzekaliśmy sobie dozgonną przyjaźń! Dwaj bracia, dwie sieroty odrębnie rzucone na świat zdaje się mogły mieć nadzieję, że ten związek będzie trwałym, jednakże stało się inaczej! Bóg wie, dlaczego, ja tego dotąd zupełnie nie pojmuję. Z początku odbierałem od Karola listy częste, długie, pełne czucia i poezji, potem pisma coraz krótsze, bez żadnych poetyckich wzlotów, prosto szpargaliki węzłowatej prozy, od której chłodu można było zębami dzwonić. Spytałem go o przyczynę tej przemiany, nie odpowiedział mi i przestał pisywać. Po tym czasie tylko od obcych ludzi wiem, że się dosłużył stopnia, był żonaty, owdowiał, wygrał na loterii 900 000 złotych, wziął dy – misję i gdzieś przepadł. Mówiono mi, że kilka razy był w Warszawie, wiedział, gdzie mieszkam, ale nigdy mnie nie odwiedził. Moje zajęcia doktorskie przeszkodziły mi spotkać go w towarzystwie, zresztą, zrobiwszy się panem, bywał tylko w pierwszych salonach Warszawy, które ja odwiedzałem jedynie w czasach strapienia, to jest wtenczas, kiedy do nich nikt nie przychodził. Chciałem go jednak widzieć, i poświęcając wszystkie drobnostkowe słabości obrażonego serca, zameldowałem się u, jego drzwi. I cóż? Lokaj powiedział mi, że pan niezdrów. Sarkazm dobrany umyślnie do kroju doktorskiej sukni!… Stał się dla mnie tak obojętnym, że kiedy w pewnym salonie obok niego siedzący gość mówił o mnie, nie odwrócił do niego twarzy, ażeby zapytać przynajmniej o to, co grzeczność każe robić dla ludzi raz w życiu widzianych: czy zdrów? jak mu się powodzi?
A wszyscy o tym człowieku mówią z szacunkiem! Cóż to za dziwna zagadka? Ha, zobaczmy, co też on pisze w tym bileciku.
„Mości Doktorze i przyrodni mój bracie Ksawery!
Gdybym był o całe dziesięć lat młodszy, niż jestem na nieszczęście, zacząłbym ten list od przepraszań za długą przerwę korespondencji i dla usprawiedliwienia siebie zwaliłbym winę niezawodnie na los i okoliczności. Dziś, nie czując w sobie żadnej ochoty do tak płaskiego kłamstwa przed samym sobą, wolę raczej narazić się w oczach WPana na złą opinię o moim charakterze (bo i sam zresztą nie myślę o nim pochlebnie), jak pozwolić sobie innej wymówki nad tę, że korespondencja nasza przestała mnie zajmować i dlatego jej zaniechałem. Jeśli to zły postępek, to przynajmniej szczere wyznanie, co dziś jest rzeczą dość rzadką. Teraz przystępuję do interesu. Od roku jestem mocno chory, trzy miesiące leczę się już w stolicy. Doktorowie ukrywają przede mną prawdziwe nazwisko choroby, ale wiem i bez nich, że mam suchoty, suchoty tak daleko posunięte, że tylko jedną nogą stoję jeszcze na Bożym świecie, a drugą już w mogile. Oh! Cette position est désagredble nawet dla najlepszego tancmistrza i dlatego życzyłbym sobie prędzej mieć obie nogi w kupie albo na ziemi, albo pod ziemią. Koledzy WPana jednego nie mogli dopiąć, a drugiego nie chcieli. Mówią, że WPan jesteś doskonałym w swojej sztuce, udaję się więc do niego z prośbą, ażebyś mnie odwiedził co rychlej i powiedział bez ogródek, co możesz dla mnie uczynić. Zamawiam sobie jednak, ażebyś mnie pan raczył spotkać tak łaskawie, jak każdego innego pacjenta, bez wyrzutów, bo na te nowy pacjent nie zasługuje, a ja z mojej strony od nikogo ich nigdy nie przyjmowałem, bez całowań i ściskań, bo tego się nie czyni dla pacjenta, tego ja nigdy nie lubiłem, a teraz w chorobie byłyby one dla mnie zbyt uciążliwe, na koniec bez westchnień, kiwań głową itd., bo to wszystko w dość już nudnym stanie mojej duszy mogłoby mnie jeszcze znudzić. Co do honorarii, pókim żywy, będę akuratnym, a po śmierci prawem braterstwa wszystko się dostanie Panu Ksaweremu, od którego obecnie mam honor czekać wizyty albo wyraźnego odmówienia mi pomocy. Mieszkam w hotelu Angielskim.
Karol L."
– Okropny, lodowaty człowiek! – zawołałem z goryczą, doczytawszy do końca to martwe pismo. – Dziwak! Splinnik! Szalony! – Dreszcz przeleciał po moim ciele od głowy do pięt, wzdrygnąłem się z oburzenia i chciałem od tejże chwili zapomnieć, że mam brata, przyrzekałem sobie nie postawić nigdy mej nogi na jego progu, obarczałem go najcięższymi wyrzutami, biegałem po pokoju, złorzecząc całemu rodzajowi ludzkiemu, wszystkie muskuły drżały mi w twarzy od wzruszenia, powietrze dusiło mnie, straciłem siły, padłem na sofę i zapłakałem jak dziecko. W tej okropnej chwili pojąłem cenę łez. Łza nie jest to woda, jak mówią ludzie zepsutego serca, ani płyn ułatwiający poruszenia oka, na kształt sadła pomagającego obrotom kół powozu, ani chemiczna kombinacja wody, soli morskiej, wapna itd., ani wreszcie prosta litera moralnego alfabetu – o, nie! Jest to pożegnalny upominek dany pierwszym naszym rodzicom w chwili strapienia przez archanioła, który zaparł za nimi wrota edeńskie, jest to kropla zdroju niebieskiego. Całe ciało człowieka jest podłe, skazitelne, ziemskie, jedna tylko łza szczerego uczucia jest czysta, bo ma początek z nieba. Ledwie zapłakałem, wszystkie moje myśli zmieniły się. Zamiast złorzeczyć bratu, zacząłem się nad nim litować i usprawiedliwiać go żarliwie. „Wszak człowiek oziębły w sercu – mówiłem sobie – jest najnieszczęśliwszą istotą na świecie. Zresztą czyliż fenomen moralny może być bez przyczyny? – Nie. Jeśli czucie do tego stopnia wyziębło w Karolu, to kto wie, czy nie dlatego, że przeszedł ciężką kolej doświadczenia? Może wielu czerpało z tego serca, a nikt go nie napełniał wzajemnością i źródło uczuć wyschło! Biedny Karol! Jak on się musiał pasować z sępami wątpienia, podejrzliwości i chłodu moralnego, póki mu nie pożarły serca.” Zamyśliłem się głęboko. „Ha! – zawołałem po chwili. – Kiedy skwar gwałtowny wysuszy źródło, wszakże to samo słońce topi śniegi na szczycie bliskich gór, a niebo zsyła deszcze, ażeby nowe wody naciekły do źródła i żeby nie było suchym łożyskiem. Czyliż religia nie jest dla strapionego serca także promieniem słońca i rosą niebieską, które żywią i podsycają w nim źródło uczuć w cierniach żywota? Miał więc środek, miał oręż dla walki, nie powinien był upaść.” I znów pogrążyłem się w dumy. Przypominałem sobie dziecięce lata Karola. Miał matkę dobrą, ale lekkomyślną, wietrzną, światową kobietę, która sama, będąc mało bogobojną, niewiele też zwracała uwagi na syna. Piastunki uczyły go pacierza, matka słuchała z próżnością, jak go recytował, ale nigdy nie złożyła mu dziecięcych dłoni do modlitwy. Stąd pierwszy początek obojętności religijnej, zaniedbanie modlitwy i obrządków kościelnych w tym wieku, kiedy ziarno ewangeliczne najskuteczniej by – wa posiane na owoc miłości Bożej. W szkołach, wśród pustoty młodzieńczej, bez bacznego oka matki, obojętność religijna jeszcze więcej się powiększyła. Na koniec w następnych latach, kiedy dojrzalszy rozum i w części moje uwagi naprowadziły go na drogę, że religia jest jedyną rękojmią szczęścia na ziemi, jedynym punktem opory w życiu, pociechą w cierpieniu i nadzieją za grobem, Karol z zapałem porwał się do teologii, oznajomił się z wiarą i utwierdził się w niej, ale z opieszałości nie poszedł dalej i tylko wyrzekał często, że nie może w sobie wzbudzić miłości. „Pohamuj ciało – mówiłem mu. – Zniszcz w sobie stopniowo jedną wadę po drugiej, pełnij ściśle obowiązki kościelne i ufaj w Bogu, a dopomoże ci.” „Oczy Pańskie nad sprawiedliwymi, a uszy Jego ku prośbie ich” – mówi Piotr S. Karol sto razy zaczynał i sto razy porzucał. O, teraz pojmuję wszystko, rozumiem jego lodowatą oziębłość, dziwactwo, zgryzotę. Ten człowiek ma religię tylko w głowie, ma przekonanie, ale mu schodzi na miłości, to jest na religii w sercu, bez której, podług słów Ś. Pawła, człowiek jest „jako miedź brząkająca”. Objąłem myślą wszystkie cierpienia takiego stanu duszy i uczułem w sobie niewypowiedzianą żałość nad jego położeniem moralnym. Za pomniałem mojej urazy dziesięciu lat milczenia, ostatniego listu, zapomniałem wszystkiego i czując się w siłach przenieść, co tylko może być najboleśniejszego, postanowiłem poświęcić mu się zupełnie, pragnąc ulżyć cierpieniom jego ciała i pocieszyć zbolałą duszę. Wyjechałem natychmiast do hotelu, gdzie mieszkał.III
Przyjeżdżam, wpadam na wschody, dzwonię i cały zdyszany z progu już krzyczę na lokaja:
– Powiedz prędzej bratu, że ja przyjechałem.
– A skąd pan przyjechał? – zapytał lokaj roztargniony.
– Z domu, z mojej kwatery, z Podwala – odpowiedziałem niecierpliwie. Sługus wytrzeszczył na mnie oczy, snadź nie wierzył, żeby dopiero po trzech miesiącach stawiał się brat do brata z pierwszą wizytą, wszakże kiwnąwszy głową, z wolna popłynął przez salę do sypialnego pokoju.
Chodzę, chodzę, chodzę po sali, niecierpliwie mnę kapelusz w ręku, chciałbym minuty ścisnąć w jakiej parowej prasie, że by z nich zrobić sekundy, nareszcie wraca lokaj i rzecze:
– Pan prosi pana Doktora.
Nie zauważyłem tego nowego ostrzeżenia i wchodząc do chorego biegłem rzucić mu się prosto na szyję i uścisnąć go po bratersku, lecz Karol dostrzegł mego zamiaru i wprzód nim zrobiłem kilka kroków, zawołał głuchym, ochrzypłym głosem:
– Doktorze….