Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dusza w suchotach. Wyciąg z papierów Doktora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dusza w suchotach. Wyciąg z papierów Doktora - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 248 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO MO­JE­GO LE­ON­KA

Za­cny Dok­tor, z któ­re­go dzien­ni­ka zro­bi­łam dla cie­bie ten wy­ją­tek, miał zwy­czaj krom cia­ła ob­ser­wo­wać i mo­ral­ne uspo­so­bie­nie swo­ich pa­cjen­tów. Cia­ło nad­we­rę­żo­ne cho­ro­bą ba­dał z po­wo­ła­nia, symp­to­ma­ta dusz­ne śle­dził nie mo­gąc się oprzeć wro­dzo­nej do tego skłon­no­ści swe­go cha­rak­te­ru. Stąd dzien­nik jego na­peł­niał się uwa­ga­mi in­te­re­su­ją­cy­mi nie tyl­ko me­dy­ków, ale każ­de­go, kto nie pa­trzy na to­wa­rzy­stwo obo­jęt­nym okiem. Wierz mi, mój miły Le­on­ku, że cha­rak­ter bo­ha­te­ra tej po­wiast­ki, przy ca­łej swo­jej eks­cen­trycz­no­ści, jest rze­czy­wi­sty. Nie ma w nim wca­le te go ma­rzy­cieł­stwa, co dziś tak czę­sto wy­le­pia lu­dzi z ide­al­nych pier­wiast­ków. Mam to prze­ko­na­nie nie tyl­ko z wia­ry w su­mien­ność za­cne­go Dok­to­ra, ale jesz­cze wię­cej z wła­sne­go ży­cia i do­świad­cze­nia. Na nie­szczę­ście, wi­dzia­łam kil­ka eg­zem­pla­rzy cha­rak­te­ru, któ­ry się tu opi­su­je, eg­zem­pla­rzy wpraw­dzie z wie­lą wy­dar­ty­mi kart­ka­mi, z in­nym po­cząt­kiem, środ­kiem, koń­cem albo w in­nej okład­ce, ale skła­da­ją­cych za­wsze to samo dzie­ło. Mó­wię: na nie­szczę­ście dla­te­go, że te cha­rak­te­ry obu­dza­ły we mnie za­wsze głę­bo­ki żal nad smut­nym ich lo­sem na zie­mi. Bo­ha­ter tej po­wiast­ki nie jest nie­do­wiar­kiem w tym zna­cze­niu, jak to sło­wo poj­mo­wa­ły ze­psu­te umy­sły koń­ca XVIII wie­ku, o, nie! Dzię­ki Bogu, w na­szym cza­sie każ­dy roz­sąd­ny czło­wiek poj­mu­je całą… nie­do­rzecz­ność i nik­czem­ność nie­do­wiar­stwa re­li­gij­ne­go, dziś każ­da my­ślą­ca gło­wa wie­rzy i umie ce­nić do­bro­czyn­ny wpływ re­li­gii na spo­łecz­ność ludz­ką. Ale żeby być chrze­ści­ja­ni­nem, nie dość jed­nej wia­ry, trze­ba jesz­cze mi­ło­ści i uczyn­ków. Pa­mię­taj, moja dzie­ci­no, że jed­no prze­ko­na­nie ro­zu­mo­we jest tyl­ko fi­lo­zo­fią, ale nie re­li­gią. Trze­ba, żeby go­rą­ca mi­łość Boża ogrza­ła to prze­ko­na­nie świę­tym swo­im pło­mie­niem. „Kto nie mi­łu­je – mówi Jan Ś. Apo­stoł – nie zna Boga, gdyż

Bóg jest mi­ło­ścią, a kto miesz­ka w mi­ło­ści, w Bogu miesz­ka, a Bóg w nim." Na tym to nie­bie­skim ogniu, na tym re­li­gij­nym czu­ciu w ser­cu zby­wa­ło bo­ha­te­ro­wi tej po­wiast­ki i zby­wa wie­lu w dzi­siej­szym to­wa­rzy­stwie. Nie­któ­rzy, przy­lgnąw­szy do świa­ta, nie po­strze­ga­ją swej ozię­bło­ści re­li­gij­nej i cier­pią nie zna­jąc źró­dła bo­le­ści. Dru­dzy, wię­cej poj­mu­jąc sie­bie sa­mych, zna­ją po­czą­tek złe­go, drę­czą się nie­ustan­nym cier­pie­niem, skry­wa­ją je przed okiem świa­ta, ale tak są opie­sza­li, że za­miast na­ło­żyć wę­dzi­dło na swe ży­cie, wy­glą­da­ją w bez­sil­nej nie­czyn­no­ści szcze­gól­nej dla sie­bie ła­ski Boga, nie­po­mni na to, ze po­dług słów Zba­wi­cie­la „trze­ba pu­kać, aże­by nam otwo­rzo­no”.

„Trzy są rze­czy – mówi Pa­weł Ś. Apo­stoł – wia­ra, na­dzie­ja, mi­łość, lecz z nich więk­sza mi­łość.” Ona, jak rosa nie­bie­ska, oży­wia­ła pierw­szych chrze­ści­jan i ocho­czo ich wio­dła przez naj­sroż­sze ka­tu­sze do pal­my mę­czeń­stwa, ona jed­na daje po­kój w cięż­kiej i cier­ni­stej piel­grzym­ce ży­wo­ta, ona jest za­sa­dą wszyst­kie­go, bo po­dług słów Paw­ła S.:

„Gdy­bym mó­wił ję­zy­ka­mi ludz­ki­mi i aniel­ski­mi, a mi­ło­ści bym nie miał, stał­bym się jako miedź brzą­ka­ją­ca albo cym­bał brzmią­cy. I cho­ciaż­bym miał pro­roc­two, i wie­dział­bym wszyst­kie ta­jem­ni­ce i wszyst­kie na­uki, i miał­bym wszyst­ką wia­rę, tak, iż­bym góry prze­no­sił, a mi­ło­ści bym nie miał, ni­czym nie jest. I choć­bym wszyst­kie ma­jęt­no­ści moje roz­dał na żyw­ność ubo­gich, i choć­bym wy­dał cia­ło moje, tak, iż­bym był spa­lon, a mi­ło­ści bym nie miał, nic nie po­mo­że.”

Pa­mię­taj, mój Le­on­ku, że kto nie mi­łu­je Boga, nie ma nic sta­łe­go w ziem­skich swo­ich uczu­ciach, nie znaj­dzie ani po­ko­ju, któ­re­go by so­bie nie za­truł, ani żad­ne­go szczę­ścia, co by wkrót­ce nie zwię­dło, ani my­śli wy­so­kiej, co by nie spo­spo­li­cia­ła w mo­ral­nym chło­dzie jego isto­ty, i tym wię­cej bę­dzie cier­piał, im sil­niej­sze są wła­dze jego ro­zu­mu. Zresz­tą roz­wi­nąć ten przed­miot jest ce­lem ni­niej­szej po­wiast­ki. Nie za­po­mi­naj, że ten je­dy­nie cel mam na wi­do­ku, in­a­czej mógł­byś prze­wrot­nie po­jąć tę po­wiast­kę. A te­raz wejdź­my do ci­che­go ga­bi­ne­tu na­sze­go Dok­to­ra. Otóż on bie­rze pió­ro i pi­sze wra­że­nia ostat­nie­go dnia – czy­taj:I

Znu­żo­ny ca­ło­dzien­ną jaz­dą, sie­dzia­łem wie­czo­rem przy ko­min­ku, wpa­tru­jąc się w fan­ta­stycz­ne kształ­ty, któ­re przy­bie­rał pło – mień pa­lą­cych się dre­wek, i ma­chi­nal­nie zgrze­bu­jąc roz­pierz­chłe wę­gle do ogni­ska. Na dwo­rze świsz­czał wiatr je­sien­ny i tur­ko­ta­ły po­wo­zy ja­dą­ce do te­atru. W po­ko­ju ci­sza, jak przy łóż­ku śpią­ce­go cho­re­go, ci­sza so­len­na, ani gło­su żony, ani szcze­bio­ta­nia dzie­ci, ani na­wet psa, co by prze­rwał mil­cze­nie; kie­dy nie­kie­dy sły­chać było tyl­ko trzask głow­ni i głu­chy szum od cią­gu po­wie­trza w ko­mi­nie. By­łem smut­ny – w tym dniu umar­ło mi dziec­ko, któ­re le­czy­łem, i mło­da pa­nien­ka, któ­rej zo­sta­wa­ło dwa dni do ślu­bu; dzie­ciąt­ko od szkar­la­ty­ny, pa­nien­ka od lo­dów po gwał­tow­nym tań­cu, sło­wem, dwo­je dzie­ci.

„Dziw­na rzecz! – my­śla­łem so­bie – dla­cze­go po­dob­ne wy­pad­ki do dziś dnia za­wsze mnie moc­no do­ty­ka­ją, psu­ją mi hu­mor i bu­dzą jak­by ro­dzaj zgry­zo­ty w ser­cu? Wszak nie moja w tym wola, lecz Bo­ska. Któż po­tra­fi za­trzy­mać du­szę na zie­mi, je­śli ją Bóg po­wo­łał do sie­bie? Cze­goż się więc smu­cę, jak chło­pię, któ­re la­ta­ło za wró­blem i nie mo­gło go zła­pać?”

Po­tem za­czą­łem so­bie przy­po­mi­nać, wie­lum to ja z mo­ich pa­cjen­tów wy­pro­wa­dził z cięż­kich cho­rób, wie­le nie­do­łęż­no­ści cie­le­snych uda­ło mi się spro­sto­wać, wie­le razy oświad­cza­no mi wdzięcz­ność ust­nie i w ga­ze­tach, na­resz­cie i sła­wę do­sko­na­łe­go me­dy­ka, któ­rą od daw­na mia­łem w War­sza­wie, i wszyst­ko to nie po­cie­szy­ło mnie, by­łem smut­ny.

Umysł mój mi­mo­wol­nie rzu­cił się w dru­gą stro­nę, szu­ka­jąc uspo­ko­je­nia. „Po pięt­na­stu la­tach dok­tor­skiej prak­ty­ki – po­my­śla­łem so­bie – co­kol­wiek śmiesz­nie roz­czu­lać się. Wszak­że co dzień wi­dzę sce­ny cier­pień i bo­le­ści, i nie tru­ją mi po­ko­ju du­szy, dla­cze­goż by ostat­nia sce­na, koń­czą­ca burz­li­wy dra­mat ży­cia na­dzie­ją ci­chej wiecz­no­ści, mia­ła mnie wię­cej do­ty­kać niż inne?….” Ser­ce i ten ar­gu­ment pu­ści­ło pła­zem i jesz­cze sil­niej ogrza­ło wspo­mnie­nie tych dwoj­ga dzie­ci, któ­rych tru­py daw­no już osty­gły…

„Cóż to jest? – rze­kłem na ko­niec. – Dok­to­rze, nie bądź dziec­kiem! W cią­gu pięt­na­sto­let­niej prak­ty­ki czy­liż nie wi­dzia­łeś, jak pręd­ko się za­cie­ra na zie­mi ślad czło­wie­ka? Kto, tak jak ty, wi­dział mat­ki w kil­ka ty­go­dni po stra­cie ulu­bio­ne­go dzie­cię­cia uśmie­cha­ją­ce się i tań­czą­ce na balu, ko­chan­ków po naj­gwał­tow­niej­szej roz­pa­czy spo­koj­nie bu­du­ją­cych rusz­to­wa­nia no­wej mi­ło­ści, wdow­ców i wdo­wy za­wie­ra­ją­cych po­wtór­ne związ­ki wprzód, nim zie­mia świe­żej mo­gi­ły po­ro­śnie tra­wą… o, ten po­wi­nien le­czyć lu­dzi tak obo­jęt­nie, jak ze­gar­mistrz na­pra­wia ze­psu­te ze­ga­ry. Smut­na to jest praw­da, ale za­wsze praw­da, bo każ­dy żak to wi­dział na swo­jej pa­mię­ci.”

Ser­ce mi­mo­wol­nie za­mil­kło, uspo­ko­iłem się nie­co, ale zły hu­mor mnie nie opusz­czał, mi­zan­tro­picz­ne my­śli za­czę­ły się wi­chrzyć w mej gło­wie, uczu­łem w so­bie ja­kiś nie­wstrzy­my­wa­ny po­pęd do two­rze­nia szy­der­czych sy­lo­gi­zmów o ży­ciu ludz­kim i od­je­chaw­szy z krze­słem co­kol­wiek da­lej od ognia, wy­snu­łem w umy­śle na­stę­pu­ją­cy wą­tek ro­zu­mo­wa­nia:

„Czło­wiek jest nędz­na isto­ta, isto­ta nędz­niej­sza od za­ją­ca, od dud­ka, od kre­ta, od ko­ma­ra, od każ­de­go stwo­rze­nia: bo każ­de stwo­rze­nie, do­szedł­szy do doj­rza­ło­ści, już się wstecz nie cofa, a czło­wiek tyl­ko ro­śnie, gru­bie­je, krzep­nie, ale nig­dy nie doj­rze­wa, on całe ży­cie dziec­ko i do tego głu­pie, lek­ko­myśl­ne, za­ro­zu­mia­łe dziec­ko; lęka się strasz­li­wie śmier­ci, a co dzień do­bro­wol­nie nad­we­rę­ża ma­chin­kę swe­go cia­ła; zdrów, szy­dzi z dok­to­ra; za­słab­nie, płasz­czy się przed nim jak przed boż­kiem; nie­szczę­śli­wy, pła­cze; w szczę­ściu nu­dzi się. Gdzież tu ro­zum, po­wiedz­cie mi, na mi­łość Boga!

Te uster­ki w dzia­łal­no­ści du­szy są to cho­ro­by mo­ral­ne. I jak­że­by du­sza nie mia­ła być pod­le­głą cho­ro­bom, kie­dy w niej w ca­łym cią­gu ży­cia pa­su­ją się z sobą dwa ja­kieś nie­przy­ja­zne pier­wiast­ki? Zresz­tą, al­boż to nie są cho­ro­by, te nie­na­tu­ral­ne lub zgub­ne sta­ny umy­słu, ser­ca i ca­łej du­szy, któ­re na każ­dym kro­ku spo­ty­ka­my w to­wa­rzy­stwie? Wszak­ci czło­wiek za­ra­żo­ny nimi za­wsze cier­pi, a za­tem jest cho­ry. Czy­liż spra­wie­dli­wie nie na­le­ży na­zwać cho­ro­ba­mi i nie­do­łęż­no­ścia­mi umy­słu: roz­tar­gnie­nie, lek­ko­myśl­ność, za­bo­bon­ność, za­ro­zu­mia­łość, ju­nac­two, po­eto­ma­nię, pe­dan­tyzm, dzi­wac­two, eks­cen­trycz­ność, sple­en, wa­ria­cję, głu­po­tę itd.? Al­boż smęt­ność, mi­łość nie­do­rzecz­na, śmiesz­na, sza­lo­na lub brud­na, ko­kie­te­ria, za­zdrość, ozię­błość, za­twar­dzia­łość itd. nie są cho­ro­by ser­ca? Na ko­niec wszak­ci pan­to­flo­stwo, tchó­rzo­stwo, skęp­stwo, ego­izm, pod­łość, roz­pacz, ze­msta, bez­boż­ność itd. pa­ra­li­żu­ją mniej wię­cej całą du­szę i roz­wi­ja­ją w niej cier­pie­nie mo­ral­ne. Ta­kim spo­so­bem po­wsta­je nowa zu­peł­nie pa­to­lo­gia psy­cho­lo­gicz­na, i gdy­by ona z cza­sem sta­ła się po­pu­lar­ną, do­syć by­ło­by po­wie­dzieć: ten czło­wiek ma fe­brę, go­rącz­kę, ast­mę lub su­cho­ty w du­szy, aże­by dać wy­obra­że­nie o jego mo­ral­nym sta­nie.

Kie­dy są cho­ro­by, mu­szą być i le­kar­stwa, bo Bóg zo­sta­wił nam po­moc i po­cie­chę dla każ­dej bo­le­ści. Każ­dy z nas ma su­mie­nie, może na­być ro­zu­mu i z nie­mow­lęc­twa sta­je się chrze­ści­ja­ni­nem. Czy­liż tego nie do­syć? O, to by nam za­pew­ni­ło czer­stwość mo­ral­ną i zba­wie­nie, gdy­by­śmy tyl­ko umie­li trzy­mać w kar­bach po­win­no­ści na­szę mi­łość wła­sną. Sama przez się nie jest ona zgub­ną i bę­dąc za­mknię­tą w przy­zwo­itych gra­ni­cach może się na­wet stać dziel­nym bodź­cem do pra­cy, wy­na­laz­ków, sła­wy, czę­sto­kroć do cno­ty, może być dla du­cha tym, czym krew jest dla cia­ła lub ogień dla ma­te­rii. Wszak­że kie­dy się roz­igra, kie­dy zrzu­ciw­szy ha­mu­lec wy­rwie się na wolę, sto­kroć trud­niej ją po­ha­mo­wać ni­że­li po­żar albo go­rącz­kę. Dziś – o, jak wzbu­rzo­ne, jak pa­lą­ce po­to­ki sa­mo­lub­stwa nę­ka­ją na­sze du­sze!… W tym go­rącz­ko­wym sta­nie bi­je­my i tłu­cze­my się na twar­dej dro­dze ży­wo­ta jak­by w kon­wul­sjach cho­ro­by Ś. Wa­len­te­go."

Był­bym jesz­cze da­lej roz­wi­jał tę czar­ną pa­to­lo­gię, ale mi prze­szko­dzo­no – słu­żą­cy po­dał mi li­stek. Schwy­ci­łem go z mi­mo­wol­ną ra­do­ścią, jak gdy­by ten ka­wa­łek pa­pie­ru był ży­ją­cą isto­tą, któ­ra przy­szła prze­rwać cierp­kie moje dumy sło­wem po­cie­chy.II

Bio­rąc bi­le­cik do ręki, są­dzi­łem, że pew­nie kto z mo­ich cho­rych pod wie­czór cię­żej za­padł i po­trze­bu­je pręd­kiej po­mo­cy. Jesz­cze nie wy­swo­bo­dziw­szy się od wpły­wu chłod­nych mo­ich dum o pa­to­lo­gii psy­cho­lo­gicz­nej, uczu­łem w so­bie na­tu­ral­ną re­ak­cję sil­nie po­bu­dza­ją­cą mnie do ja­kie­go do­bre­go uczyn­ku. Pra­gną­łem ogrzać się li­to­ścią, bez­in­te­re­sow­ną pie­czo­ło­wi­to­ścią, na­wet łzą skry­cie zra­nio­ną na po­dusz­kę cier­pią­ce­go. Pa­trzę na pod­pis li­stu… wy­trzesz­czam oczy, żeby le­piej uwie­rzyć… o, tak! To ręka Ka­ro­la, mego przy­rod­nie­go bra­ta!… Dzie­sięć lat nie mia­łem od nie­go żad­nej wia­do­mo­ści, na­resz­cie! Na­resz­cie! Dzię­ki ci, Ka­ro­lu, choć za ten póź­ny upo­mi­nek bra­ter­skiej mi­ło­ści. Zry­wam co prę­dzej pie­cząt­kę i czy­tam: „Mo­ści Dok­to­rze i przy­rod­ni mój bra­cie Ksa­we­ry!” Osłu­pia­łem! Ser­ce ści­snę­ło mi się w ło­nie! Boże! Boże! Te­goż to ja się spo­dzie­wa­łem? Tak­że to prze­ma­wia do mnie ten, któ­ry miał ze mną jed­ne­go ojca, któ­rym opie­ko­wa­łem się jak ro­dzic, kie­dy był nie­źra­łym dziec­kiem, na któ­re­go po śmier­ci ro­dzi­ców pra­co­wa­łem dni i nocy, aże­by mu dać wy­cho­wa­nie i opę­dzić jego po­trze­by? Czło­wiek, któ­ry mi wszyst­ko wi­nien? Któ­re­go ko­cha­łem nie jak bra­ta, ale jak syna, i kie­dy do­rósł, jak przy­ja­cie­la? O, to okrop­nie! Nie umiem wy­po­wie­dzieć, jak bo­le­śnie mnie to do­tknę­ło! Kie­dyś, po wyj­ściu z uni­wer­sy­te­tu, pi­sy­wał do mnie, jak się wo­dzi w ro­dzeń­stwie: „Ko­cha­ny Bra­cie!”, po­tem: „Mój Ksa­we­ry!”, po­tem pro­sto: „Bra­cie!”, po­tem prze­stał pi­sy­wać. Był w tym wszyst­kim by­stry upa­dek czu­cia, by­stry do tego stop­nia, że są­dzi­łem skoń­czo­nym to de­cre­scen­do, a to po­ka­zu­je się, że brat mój nie spu­ścił się jesz­cze do ostat­nie­go szcze­bla. Pi­sze do mnie:

„Mo­ści Dok­to­rze!” Co za gorz­ki sar­kazm pod pió­rem naj­bliż­sze­go i je­dy­ne­go krew­ne­go, któ­re­go mam na zie­mi! Ale nie do­syć tego, do­da­je jesz­cze: „i przy­rod­ni mój bra­cie!”, ja­każ w tym ma­te­ma­tycz­nie do­kład­na ozię­błość okre­ślać sto­pień po­wi­no­wac­twa jak che­mi­cy albo ap­te­ka­rze sole i nie­do­kwa­sy! Wi­dać, nie ży­czy so­bie, że­bym po­my­ślał o nim jak o ro­dzo­nym bra­cie!… A ja, na nie­szczę­ście, nig­dy in­a­czej o nim nie my­śla­łem…

Pa­mię­tam, kie­dy za­cią­gał się do ar­ty­le­rii i przy­szło mu wy­jeż­dżać z War­sza­wy, jak czu­le że­gnał się ze mną! Jak go­rą­co przy­rze­ka­li­śmy so­bie do­zgon­ną przy­jaźń! Dwaj bra­cia, dwie sie­ro­ty od­ręb­nie rzu­co­ne na świat zda­je się mo­gły mieć na­dzie­ję, że ten zwią­zek bę­dzie trwa­łym, jed­nak­że sta­ło się in­a­czej! Bóg wie, dla­cze­go, ja tego do­tąd zu­peł­nie nie poj­mu­ję. Z po­cząt­ku od­bie­ra­łem od Ka­ro­la li­sty czę­ste, dłu­gie, peł­ne czu­cia i po­ezji, po­tem pi­sma co­raz krót­sze, bez żad­nych po­etyc­kich wzlo­tów, pro­sto szpar­ga­li­ki wę­zło­wa­tej pro­zy, od któ­rej chło­du moż­na było zę­ba­mi dzwo­nić. Spy­ta­łem go o przy­czy­nę tej prze­mia­ny, nie od­po­wie­dział mi i prze­stał pi­sy­wać. Po tym cza­sie tyl­ko od ob­cych lu­dzi wiem, że się do­słu­żył stop­nia, był żo­na­ty, owdo­wiał, wy­grał na lo­te­rii 900 000 zło­tych, wziął dy – mi­sję i gdzieś prze­padł. Mó­wio­no mi, że kil­ka razy był w War­sza­wie, wie­dział, gdzie miesz­kam, ale nig­dy mnie nie od­wie­dził. Moje za­ję­cia dok­tor­skie prze­szko­dzi­ły mi spo­tkać go w to­wa­rzy­stwie, zresz­tą, zro­biw­szy się pa­nem, by­wał tyl­ko w pierw­szych sa­lo­nach War­sza­wy, któ­re ja od­wie­dza­łem je­dy­nie w cza­sach stra­pie­nia, to jest wten­czas, kie­dy do nich nikt nie przy­cho­dził. Chcia­łem go jed­nak wi­dzieć, i po­świę­ca­jąc wszyst­kie drob­nost­ko­we sła­bo­ści ob­ra­żo­ne­go ser­ca, za­mel­do­wa­łem się u, jego drzwi. I cóż? Lo­kaj po­wie­dział mi, że pan nie­zdrów. Sar­kazm do­bra­ny umyśl­nie do kro­ju dok­tor­skiej suk­ni!… Stał się dla mnie tak obo­jęt­nym, że kie­dy w pew­nym sa­lo­nie obok nie­go sie­dzą­cy gość mó­wił o mnie, nie od­wró­cił do nie­go twa­rzy, aże­by za­py­tać przy­najm­niej o to, co grzecz­ność każe ro­bić dla lu­dzi raz w ży­ciu wi­dzia­nych: czy zdrów? jak mu się po­wo­dzi?

A wszy­scy o tym czło­wie­ku mó­wią z sza­cun­kiem! Cóż to za dziw­na za­gad­ka? Ha, zo­bacz­my, co też on pi­sze w tym bi­le­ci­ku.

„Mo­ści Dok­to­rze i przy­rod­ni mój bra­cie Ksa­we­ry!

Gdy­bym był o całe dzie­sięć lat młod­szy, niż je­stem na nie­szczę­ście, za­czął­bym ten list od prze­pra­szań za dłu­gą prze­rwę ko­re­spon­den­cji i dla uspra­wie­dli­wie­nia sie­bie zwa­lił­bym winę nie­za­wod­nie na los i oko­licz­no­ści. Dziś, nie czu­jąc w so­bie żad­nej ocho­ty do tak pła­skie­go kłam­stwa przed sa­mym sobą, wolę ra­czej na­ra­zić się w oczach WPa­na na złą opi­nię o moim cha­rak­te­rze (bo i sam zresz­tą nie my­ślę o nim po­chleb­nie), jak po­zwo­lić so­bie in­nej wy­mów­ki nad tę, że ko­re­spon­den­cja na­sza prze­sta­ła mnie zaj­mo­wać i dla­te­go jej za­nie­cha­łem. Je­śli to zły po­stę­pek, to przy­najm­niej szcze­re wy­zna­nie, co dziś jest rze­czą dość rzad­ką. Te­raz przy­stę­pu­ję do in­te­re­su. Od roku je­stem moc­no cho­ry, trzy mie­sią­ce le­czę się już w sto­li­cy. Dok­to­ro­wie ukry­wa­ją przede mną praw­dzi­we na­zwi­sko cho­ro­by, ale wiem i bez nich, że mam su­cho­ty, su­cho­ty tak da­le­ko po­su­nię­te, że tyl­ko jed­ną nogą sto­ję jesz­cze na Bo­żym świe­cie, a dru­gą już w mo­gi­le. Oh! Cet­te po­si­tion est désa­gred­ble na­wet dla naj­lep­sze­go tanc­mi­strza i dla­te­go ży­czył­bym so­bie prę­dzej mieć obie nogi w ku­pie albo na zie­mi, albo pod zie­mią. Ko­le­dzy WPa­na jed­ne­go nie mo­gli do­piąć, a dru­gie­go nie chcie­li. Mó­wią, że WPan je­steś do­sko­na­łym w swo­jej sztu­ce, uda­ję się więc do nie­go z proś­bą, aże­byś mnie od­wie­dził co ry­chlej i po­wie­dział bez ogró­dek, co mo­żesz dla mnie uczy­nić. Za­ma­wiam so­bie jed­nak, aże­byś mnie pan ra­czył spo­tkać tak ła­ska­wie, jak każ­de­go in­ne­go pa­cjen­ta, bez wy­rzu­tów, bo na te nowy pa­cjent nie za­słu­gu­je, a ja z mo­jej stro­ny od ni­ko­go ich nig­dy nie przyj­mo­wa­łem, bez ca­ło­wań i ści­skań, bo tego się nie czy­ni dla pa­cjen­ta, tego ja nig­dy nie lu­bi­łem, a te­raz w cho­ro­bie by­ły­by one dla mnie zbyt uciąż­li­we, na ko­niec bez wes­tchnień, ki­wań gło­wą itd., bo to wszyst­ko w dość już nud­nym sta­nie mo­jej du­szy mo­gło­by mnie jesz­cze znu­dzić. Co do ho­no­ra­rii, pó­kim żywy, będę aku­rat­nym, a po śmier­ci pra­wem bra­ter­stwa wszyst­ko się do­sta­nie Panu Ksa­we­re­mu, od któ­re­go obec­nie mam ho­nor cze­kać wi­zy­ty albo wy­raź­ne­go od­mó­wie­nia mi po­mo­cy. Miesz­kam w ho­te­lu An­giel­skim.

Ka­rol L."

– Okrop­ny, lo­do­wa­ty czło­wiek! – za­wo­ła­łem z go­ry­czą, do­czy­taw­szy do koń­ca to mar­twe pi­smo. – Dzi­wak! Splin­nik! Sza­lo­ny! – Dreszcz prze­le­ciał po moim cie­le od gło­wy do pięt, wzdry­gną­łem się z obu­rze­nia i chcia­łem od tej­że chwi­li za­po­mnieć, że mam bra­ta, przy­rze­ka­łem so­bie nie po­sta­wić nig­dy mej nogi na jego pro­gu, obar­cza­łem go naj­cięż­szy­mi wy­rzu­ta­mi, bie­ga­łem po po­ko­ju, zło­rze­cząc ca­łe­mu ro­dza­jo­wi ludz­kie­mu, wszyst­kie mu­sku­ły drża­ły mi w twa­rzy od wzru­sze­nia, po­wie­trze du­si­ło mnie, stra­ci­łem siły, pa­dłem na sofę i za­pła­ka­łem jak dziec­ko. W tej okrop­nej chwi­li po­ją­łem cenę łez. Łza nie jest to woda, jak mó­wią lu­dzie ze­psu­te­go ser­ca, ani płyn uła­twia­ją­cy po­ru­sze­nia oka, na kształt sa­dła po­ma­ga­ją­ce­go ob­ro­tom kół po­wo­zu, ani che­micz­na kom­bi­na­cja wody, soli mor­skiej, wap­na itd., ani wresz­cie pro­sta li­te­ra mo­ral­ne­go al­fa­be­tu – o, nie! Jest to po­że­gnal­ny upo­mi­nek dany pierw­szym na­szym ro­dzi­com w chwi­li stra­pie­nia przez ar­cha­nio­ła, któ­ry za­parł za nimi wro­ta edeń­skie, jest to kro­pla zdro­ju nie­bie­skie­go. Całe cia­ło czło­wie­ka jest pod­łe, ska­zi­tel­ne, ziem­skie, jed­na tyl­ko łza szcze­re­go uczu­cia jest czy­sta, bo ma po­czą­tek z nie­ba. Le­d­wie za­pła­ka­łem, wszyst­kie moje my­śli zmie­ni­ły się. Za­miast zło­rze­czyć bra­tu, za­czą­łem się nad nim li­to­wać i uspra­wie­dli­wiać go żar­li­wie. „Wszak czło­wiek ozię­bły w ser­cu – mó­wi­łem so­bie – jest naj­niesz­czę­śliw­szą isto­tą na świe­cie. Zresz­tą czy­liż fe­no­men mo­ral­ny może być bez przy­czy­ny? – Nie. Je­śli czu­cie do tego stop­nia wy­zię­bło w Ka­ro­lu, to kto wie, czy nie dla­te­go, że prze­szedł cięż­ką ko­lej do­świad­cze­nia? Może wie­lu czer­pa­ło z tego ser­ca, a nikt go nie na­peł­niał wza­jem­no­ścią i źró­dło uczuć wy­schło! Bied­ny Ka­rol! Jak on się mu­siał pa­so­wać z sę­pa­mi wąt­pie­nia, po­dejrz­li­wo­ści i chło­du mo­ral­ne­go, póki mu nie po­żar­ły ser­ca.” Za­my­śli­łem się głę­bo­ko. „Ha! – za­wo­ła­łem po chwi­li. – Kie­dy skwar gwał­tow­ny wy­su­szy źró­dło, wszak­że to samo słoń­ce topi śnie­gi na szczy­cie bli­skich gór, a nie­bo zsy­ła desz­cze, aże­by nowe wody na­cie­kły do źró­dła i żeby nie było su­chym ło­ży­skiem. Czy­liż re­li­gia nie jest dla stra­pio­ne­go ser­ca tak­że pro­mie­niem słoń­ca i rosą nie­bie­ską, któ­re ży­wią i pod­sy­ca­ją w nim źró­dło uczuć w cier­niach ży­wo­ta? Miał więc śro­dek, miał oręż dla wal­ki, nie po­wi­nien był upaść.” I znów po­grą­ży­łem się w dumy. Przy­po­mi­na­łem so­bie dzie­cię­ce lata Ka­ro­la. Miał mat­kę do­brą, ale lek­ko­myśl­ną, wietrz­ną, świa­to­wą ko­bie­tę, któ­ra sama, bę­dąc mało bo­go­boj­ną, nie­wie­le też zwra­ca­ła uwa­gi na syna. Pia­stun­ki uczy­ły go pa­cie­rza, mat­ka słu­cha­ła z próż­no­ścią, jak go re­cy­to­wał, ale nig­dy nie zło­ży­ła mu dzie­cię­cych dło­ni do mo­dli­twy. Stąd pierw­szy po­czą­tek obo­jęt­no­ści re­li­gij­nej, za­nie­dba­nie mo­dli­twy i ob­rząd­ków ko­ściel­nych w tym wie­ku, kie­dy ziar­no ewan­ge­licz­ne naj­sku­tecz­niej by – wa po­sia­ne na owoc mi­ło­ści Bo­żej. W szko­łach, wśród pu­sto­ty mło­dzień­czej, bez bacz­ne­go oka mat­ki, obo­jęt­ność re­li­gij­na jesz­cze wię­cej się po­więk­szy­ła. Na ko­niec w na­stęp­nych la­tach, kie­dy doj­rzal­szy ro­zum i w czę­ści moje uwa­gi na­pro­wa­dzi­ły go na dro­gę, że re­li­gia jest je­dy­ną rę­koj­mią szczę­ścia na zie­mi, je­dy­nym punk­tem opo­ry w ży­ciu, po­cie­chą w cier­pie­niu i na­dzie­ją za gro­bem, Ka­rol z za­pa­łem po­rwał się do teo­lo­gii, ozna­jo­mił się z wia­rą i utwier­dził się w niej, ale z opie­sza­ło­ści nie po­szedł da­lej i tyl­ko wy­rze­kał czę­sto, że nie może w so­bie wzbu­dzić mi­ło­ści. „Po­ha­muj cia­ło – mó­wi­łem mu. – Zniszcz w so­bie stop­nio­wo jed­ną wadę po dru­giej, peł­nij ści­śle obo­wiąz­ki ko­ściel­ne i ufaj w Bogu, a do­po­mo­że ci.” „Oczy Pań­skie nad spra­wie­dli­wy­mi, a uszy Jego ku proś­bie ich” – mówi Piotr S. Ka­rol sto razy za­czy­nał i sto razy po­rzu­cał. O, te­raz poj­mu­ję wszyst­ko, ro­zu­miem jego lo­do­wa­tą ozię­błość, dzi­wac­two, zgry­zo­tę. Ten czło­wiek ma re­li­gię tyl­ko w gło­wie, ma prze­ko­na­nie, ale mu scho­dzi na mi­ło­ści, to jest na re­li­gii w ser­cu, bez któ­rej, po­dług słów Ś. Paw­ła, czło­wiek jest „jako miedź brzą­ka­ją­ca”. Ob­ją­łem my­ślą wszyst­kie cier­pie­nia ta­kie­go sta­nu du­szy i uczu­łem w so­bie nie­wy­po­wie­dzia­ną ża­łość nad jego po­ło­że­niem mo­ral­nym. Za po­mnia­łem mo­jej ura­zy dzie­się­ciu lat mil­cze­nia, ostat­nie­go li­stu, za­po­mnia­łem wszyst­kie­go i czu­jąc się w si­łach prze­nieść, co tyl­ko może być naj­bo­le­śniej­sze­go, po­sta­no­wi­łem po­świę­cić mu się zu­peł­nie, pra­gnąc ulżyć cier­pie­niom jego cia­ła i po­cie­szyć zbo­la­łą du­szę. Wy­je­cha­łem na­tych­miast do ho­te­lu, gdzie miesz­kał.III

Przy­jeż­dżam, wpa­dam na wscho­dy, dzwo­nię i cały zdy­sza­ny z pro­gu już krzy­czę na lo­ka­ja:

– Po­wiedz prę­dzej bra­tu, że ja przy­je­cha­łem.

– A skąd pan przy­je­chał? – za­py­tał lo­kaj roz­tar­gnio­ny.

– Z domu, z mo­jej kwa­te­ry, z Pod­wa­la – od­po­wie­dzia­łem nie­cier­pli­wie. Słu­gus wy­trzesz­czył na mnie oczy, snadź nie wie­rzył, żeby do­pie­ro po trzech mie­sią­cach sta­wiał się brat do bra­ta z pierw­szą wi­zy­tą, wszak­że kiw­nąw­szy gło­wą, z wol­na po­pły­nął przez salę do sy­pial­ne­go po­ko­ju.

Cho­dzę, cho­dzę, cho­dzę po sali, nie­cier­pli­wie mnę ka­pe­lusz w ręku, chciał­bym mi­nu­ty ści­snąć w ja­kiej pa­ro­wej pra­sie, że by z nich zro­bić se­kun­dy, na­resz­cie wra­ca lo­kaj i rze­cze:

– Pan pro­si pana Dok­to­ra.

Nie za­uwa­ży­łem tego no­we­go ostrze­że­nia i wcho­dząc do cho­re­go bie­głem rzu­cić mu się pro­sto na szy­ję i uści­snąć go po bra­ter­sku, lecz Ka­rol do­strzegł mego za­mia­ru i wprzód nim zro­bi­łem kil­ka kro­ków, za­wo­łał głu­chym, ochrzy­płym gło­sem:

– Dok­to­rze….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: