- W empik go
Dusze spopielone - ebook
Dusze spopielone - ebook
Kolejna, piąta już część z inspektorem Redfernem w roli głównej.
Na parkingu galerii handlowej znaleziono zwłoki dwojga młodych ludzi. Szybko wychodzi na jaw, że para tego dnia miała wziąć ślub. Przed inspektorem Davidem Redfernem kolejne śledztwo, które gmatwa się z każdym odkrytym tropem. Jeden z nich prowadzi na zabytkowy tor w Brooklands, gdzie odbyły się pierwsze na świecie wyścigi samochodowe. Tam też zakochani mieli powiedzieć sobie sakramentalne „tak”. Który z gości weselnych nie życzył młodej parze stu lat? Czy za straszliwą zbrodnią stoi wielka zazdrość czy może wielkie pieniądze? W tle policjant z Woking musi rozegrać własną śmiertelną partię, w której do tej pory przewagę miał tajemniczy Palacz. Redfern powoli zbliża się do prawdy nie tylko o morderstwach dzieci w hrabstwie Surrey, ale i o samym sobie. Tylko czy to naprawdę koniec?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-189-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Czerwone bmw pięło się po spiralnym wjeździe na parking w Peacock Centre. Deborah wierciła się niespokojnie na siedzeniu pasażera, nie mogąc powstrzymać się od krytykowania kierowcy. Peter ignorował jej narzekanie i skupił całą uwagę na wąskiej drodze.
– Pospieszmy się, ślub jest za godzinę, a musimy dojechać do Brooklands. – Po raz kolejny spojrzała wymownie na zegarek, którego złota wskazówka bezlitośnie się przesuwała i była coraz bliżej południa.
– Mogliśmy odebrać ten prezent wcześniej – mruknął Peter, rozglądając się za miejscem parkingowym blisko wejścia do sklepów. Wiedząc, że za chwilę będzie taszczył wielkie pudło z zastawą stołową i srebrnymi sztućcami, chciał zostawić samochód jak najbliżej filii Debenhamsa, który miał własną windę.
– Nie mieliśmy czasu – prychnęła Deborah.
– Ja nie miałem czasu, bo byłem w pracy do wieczora.
– Kto normalny pracuje w przedostatni dzień roku?
– A kto normalny urządza ślub tuż przed sylwestrem? – warknął Peter, ignorując komentarz żony. Pracował w księgowości i na koniec roku miał akurat najwięcej pracy. – Mogłaś to załatwić, ale wolałaś robić sobie paznokcie!
– Wiesz przecież, gdzie i do kogo jedziemy – żachnęła się. – Ten ślub to towarzyskie wydarzenie. Nie tylko trzeba się pokazać, ale i wyglądać. – Rozłożyła osłonę przeciwsłoneczną, spojrzała we wmontowane w nią lusterko i poprawiła woalkę przy kapeluszu. – A już na pewno nie wypada się spóźnić.
Peter pokonał ostatnią serpentynę parkingu. Ucieszył się, że na czwartym piętrze stał tylko jeden, za to bardzo ładny samochód. Mijając srebrnego bentleya, zatrzymał się gwałtownie.
– Wychodzi na to, że nie tylko my jesteśmy spóźnieni – skomentował pasażerów znajomej limuzyny.
– Co masz na myśli? – Deborah oderwała wzrok od torebki, w której zapalczywie czegoś szukała.
– Samantha i Alan też się spóźnią. – Peter nie krył rozbawienia. – I to na własny ślub.
– Pewnie się pokłócili. Wiesz, jacy oni są – skwitowała Deborah i z trzaskiem zamknęła torebkę, nie znajdując pożądanego przedmiotu.
Zaparkował dwa miejsca dalej, jakby w obawie, by nie zarysować luksusowego auta przyjaciół.
– To może lepiej im nie przeszkadzać? – zawahał się Peter.
– Oczywiście, że przeszkadzać – oburzyła się. – Może uda się ich pogodzić. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki skandal wybuchnie, jeśli nie dojdzie do ślubu. Ratując go, możemy tylko zyskać – dodała i złapała za klamkę.
– Ja pójdę – powiedział na głębokim wydechu Peter, delikatnie łapiąc żonę za łokieć, po czym wysiadł z samochodu.
Mrugająca nad bentleyem jarzeniówka sprawiła, że nie mógł skupić wzroku na pasażerach, których twarze raz po raz znikały za oświetloną ostrym światłem szybą.
Ale jednego był już pewny: Samantha i Alan nie dotrą na swój ślub.ROZDZIAŁ I. 30.12.2013, PONIEDZIAŁEK
ROZDZIAŁ I
30.12.2013, poniedziałek
Świt
Świt
Deszcz grał swą partyturę tak cicho, jakby tylko w wyobraźni. Inspektor David Redfern wiedział jednak, że pogoda się zmienia, czuł to w stawach, które od wielu dni milczały, a dziś obudziły go nieznośnym bólem. Angielska zima miała dziwny zwyczaj zmieniać swe oblicze właśnie z końcem roku. Zupełnie jak modowy konferansjer, który zapowiadał, w jakim stroju pojawi się w tym sezonie wiosna.
David odstawił duralexową szklankę, która pamiętała jeszcze przeprowadzkę Siwiaszczyka do Anglii.
Dziadek Redferna przywiózł wtedy wiele artefaktów rodzącego się w Polsce kapitalizmu.
Przyglądał się chwilę brązowemu szkłu, o którego starości świadczyły liczne rysy na błyszczącej powierzchni i małe wyszczerbienie na brzegu. Patrząc na nie, przypominał sobie łacińską sentencję: Dura lex, sed lex¹, od której produkt wziął nazwę. To zaprowadziło go do myśli, czy twarde ramię prawa kiedykolwiek zaciśnie się na Palaczu, który wciąż gdzieś się czaił.
W porysowanej powierzchni szkła odbijał się dowód zaufania do Malcolma Knighta. Komendant w jakiś magiczny sposób uzyskał dostęp do najważniejszego dowodu na aferę pedofilską, która ropiała pod gładką skórą Woking. Ekran macbooka Ronalda Rudda oświetlał pogrążony w ciemności pokój. Inspektor Redfern przeczuwał, że dane zawarte w komputerze doprowadzą go nie tylko do zbrodniarzy, ale i mężczyzny, który od dawna go nękał.
Zza ściany dochodziło tylko pochrapywanie dziadka, który zmęczony ostatnim stresem sypiał teraz płycej, ale za to dużo dłużej. Wsłuchując się w rytm jego oddechu, David poczuł się winny. Bohdan miał wczoraj wyjechać z Wandą na krótki urlop do Walii. W okresie międzyświątecznym w Surrey History Centre nie było zbyt wiele do roboty, więc staruszkowie mogli sobie pozwolić na odpoczynek. Jednak w ostatniej chwili dziadek odwołał wyjazd, wykręcając się sytuacją Marty Sokolińskiej i jej porwaniem. Ale David wiedział, że tak naprawdę Bohdan chce być blisko niego. I obiecał sobie, że gdy tylko wszystko się skończy, wyśle dziadków na zasłużone wakacje.
Na razie jednak nic nie wskazywało na to, by ciągnące się za nim sprawy miały się ku końcowi. Od kilku godzin wpatrywał się w tabele Excela, które wypełniały nic niemówiące mu zestawy liczb i liter.
Pogrążony w myślach nie zauważył, że drzwi do pokoju nieznacznie się uchyliły. Do przytomności przywołał go dopiero cichy głos dziadka:
– Już nie śpisz czy jeszcze nie śpisz?
– Już – skłamał. – Mam dużo pracy.
– Za dużo – odparł dziadek i wszedł do środka. – Co z tym komputerem?
– Wciąż stoję w miejscu – westchnął David, zastanawiając się, czy powiedzieć mu o notatkach Adriana Bonesa, który w trakcie poszukiwań zaginionych dzieci natrafił na ślad jego siostry.
Obawiał się, że nie uda mu się długo utrzymać odkrycia starego przyjaciela w sekrecie. Zbyt mocno pochłaniało go poszukiwanie Dominique. Poza tym podskórnie czuł, że to wszystko gdzieś się łączy, a im dłużej obracał w palcach zagadki, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że przez każdą z nich przenikał cień Palacza.
– Zastanawia mnie ten skrót. – Wskazał na jedną z komórek w tabeli.
– 5W – przeczytał Bohdan i przysunął sobie krzesło. – Co mówi internet?
– Same ślepe zaułki. Jako pierwsze wyświetla się: _Women Welcome Women World Wide_, dalej pięć podstawowych pytań po angielsku oraz kod linii lotniczych.
– Nathan Wood wydrapał to na ramie swojego łóżka w ośrodku uzależnień The Priory – wyjaśnił. – Mam przeczucie, że on coś wiedział. Szukałem połączenia między nim a Ronaldem Ruddem, ale nic nie mogę znaleźć. Stary dziennikarz i partner Bonesa nie mają punktów stycznych.
– Może spróbuj porozmawiać z jego matką?
– Wybieram się do niej po południu, ale najpierw chcę zajrzeć do szpitala.
Siwiaszczyk spojrzał na zegar elektroniczny.
– Masz jeszcze dwie godziny – skwitował piątkę i dwa zera, które właśnie wyskoczyły na wyświetlaczu. – To może śniadanie? – zaproponował.
– Chyba na rozgrzewkę przejdę się z młodym. – David wskazał brodą na wsuwający się przez szparę w drzwiach czarny nos Bandita.
Szczeniak szczeknął na znak, że jest gotowy do wyjścia.
Redfern skierował swoje kroki w stronę Asdy. Okolice marketu wydały mu się bezpieczniejsze od zakamarków Princess Road, które Bandit eksplorował najchętniej. Nagle zdał sobie sprawę, że od momentu porwania Marty Sokolińskiej stale myśli o zagrożeniu, jakby czyhało za każdym rogiem. Palacz doprowadził do tego, że zwyczajnie zaczął się bać. Zły na swoją paranoję zawrócił.
Drobna mżawka osadzała się na twarzy, tworząc po chwili mokrą lodowatą warstwę. Jedynie Bandit, raźnie człapiąc przy nodze, zdawał się nie zauważać brzydoty aury. Osiadłe na jego sierści krople w świetle lamp zdawały się błyszczeć milionami diamentów.
Minęli dom i szli w stronę Old Woking Road, która nawet o tej porze odpychała nieustającym szumem przejeżdżających aut. Kątem oka zauważył przechodzącego przez jezdnię człowieka. Wzdrygnął się, ale kontrolne szczeknięcie Bandita spowodowało, że odgonił czarne myśli i skręcił do ich ulubionego skweru. Wciąż mając w pamięci nocną kąpiel szczeniaka, tym razem nie spuścił go ze smyczy. Chodził pomiędzy drzewami, co rusz starając się wyplątać Bandita z krzaków, które piesek z lubością penetrował. Po kolejnej takiej gimnastyce postanowił, że wrócą do domu.
Zbliżając się do numeru sto dziewięć, poczuł, że coś jest nie tak. I nawet nie chodziło o to, że każde z okien domu jarzyło się ostrym światłem. Najbardziej przeraziły go uchylone drzwi wejściowe. Puścił smycz Bandita i rzucił się wąskim chodnikiem w dół. Dopadł ganku i pchnął skrzydło tak mocno, że odbiło się od ściany.
– Dziadku! – krzyknął, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, wrzasnął ponownie: – Dziadku!!!
Wpadł do pokoju, ale zobaczył tylko niepościelone łóżko.
– Tutaj! – Usłyszał słaby głos Bohdana.
Pobiegł do łazienki i otworzył drzwi. Dziadek siedział na brzegu wanny, przykładając sobie do głowy ręcznik, którego spora część barwiła się na czerwono. Patrzył na Davida, ale ten nie znajdował w jego spojrzeniu ani krztyny przerażenia. W jasnym błękicie tliły się jedynie iskry złości.
– Przyszedł tu – powiedział hardo staruszek.
David nie musiał pytać kto ani po co.
– Położyłem się jeszcze na chwilę i usłyszałem, że ktoś szarpie się z drzwiami. Myślałem, że zapomniałeś klucza, i poszedłem do przedpokoju. Ale on już tam stał. Wysoki, w kapturze. Nie widziałem twarzy – uprzedził pytanie Davida. – Skurwiel ośmielił się zaatakować nasz dom.
David pierwszy raz od dziesięcioleci usłyszał, że Bohdan przeklina.
– Myślał, że dom jest pusty. Miałeś wyjechać…
– Ale skąd wiedział?
David popatrzył bezradnie na dziadka, nie znajdując żadnej logicznej odpowiedzi. Zyskał jednak pewność, że Palacz jest policjantem. Nikt poza gliniarzem nie mógł wiedzieć, że Knight pozyskał komputer i przekazał go inspektorowi Redfernowi. To musiał być ktoś z Woking. Albo z Londynu. Ta druga myśl go przeraziła.
– Jedziemy do szpitala – zakomenderował, zanim emocje zdołają przyćmić logikę.
– Mowy nawet nie ma! – zaprotestował dziadek i wstał. – Nic mi, Dawidku, nie jest. W gruncie rzeczy facet tylko mnie pchnął, a ja poleciałem na ścianę. Nadziałem się na jeden z wieszaków. To wszystko.
Na dowód swoich słów dziadek odsunął ręcznik i zaprezentował rozcięcie na czole. Nie było duże, ale obficie krwawiło. David popatrzył na ranę sceptycznie. Wiedział, że ktoś powinien obejrzeć Bohdana w szpitalu, ale zdawał sobie sprawę, że nawet wołami go tam nie zaciągnie.
– Zrobię śniadanie – wydusił z siebie, czując wrzący w żyłach gniew.
Palacz zdobył wszystkie karty, nie zostawiając Redfernowi żadnej nadziei. Niechętnie zajrzał do pokoju – po macbooku nie było śladu. Podobnie jak po notatkach. Przez białą tablicę przebiegał wielokolorowy mazaj – wszelkie zapiski Redferna zamieniły się w niedającą się odczytać plamę.
Inspektor David Redfern został z niczym.
Rano
Rano
Rozdarty między wściekłością a szczęściem szedł szerokim korytarzem do sali, w której pragnął być i jednocześnie nie chciał. Gdy tylko przekraczał jej próg, zalewała go fala poczucia winy i wdzięczności zarazem. Dziękował niebiosom, że Marta wraca do zdrowia, ale obwiniał się, że gdyby nie on, kobieta nigdy by nie znalazła się w szpitalu – pobita, zgwałcona i złamana.
– A pan znowu zabłądził. – Usłyszał za sobą ciepły, kobiecy głos.
Odwrócił się. Pielęgniarka wychodziła z jednej z sal i uśmiechała się przyjaźnie, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. Redfern poczuł się głupio.
– Pani Marta nie leży już na intensywnej terapii – wyjaśniła.
– Dziękuję. To tak z przyzwyczajenia – odparł zakłopotany.
– Niech się pan lepiej przyzwyczaja do dobrego.
– Wolę nie – szepnął pod nosem i minął zdziwioną pielęgniarkę.
Pchnął drzwi, które pod naciskiem cicho zaskrzypiały. Marta miała pojedynczą salę z widokiem na las. Czubki sosen wcinały się w szary wciąż widnokrąg, tworząc za oknem niepokojący obraz. Jednak bardziej od złowrogiego krajobrazu Redferna martwiło to, co miał tuż przed sobą. Zrobił kilka kroków w stronę łóżka. Zielona pościel zdawała się przykrywać puste łóżko. Bezruch kobiety porażał. Jedynym ciepłym kolorem była czerwień jej włosów, ale w obliczu smutku i pustki, jakie wyzierały z zielonych oczu, bladła i matowiała.
Z ulgą stwierdził, że wenflon zastąpił plaster. Oznaczało to, że Marta nie potrzebowała już środków przeciwbólowych.
Zerknął na komórkę, którą przyniósł jej kilka dni temu. Kupił kartę SIM i wpisał tylko swój numer telefonu, a po namyśle dodał też dziadka. Jednak prosty aparat z monochromatycznym wyświetlaczem i wielkimi przyciskami leżał dokładnie w tym miejscu, w którym go zostawił. David odwiedzał Martę codziennie, a mimo to wciąż nie wiedział, jak się zachować. Przysunął sobie krzesło do łóżka i usiadł. Spojrzał na szafkę nocną. Na jasnym blacie leżały nietknięte owoce i czekoladki, które przyniósł wczoraj, a tuż obok – taca z kolacją.
– Cześć – powiedział cicho.
Odpowiedziało mu tylko mrugnięcie oczu i lekki ruch kącików ust, które zbliżyły się do siebie, demonstrując napięcie zapadniętych policzków.
Nie wiedział, co powiedzieć. Do głowy przychodziły mu wyłącznie banały, chociaż lekarz prowadzący poradził mu, że na tym etapie to najlepsze, co może zrobić. Jednak wydawało mu się to głupie. Wbrew sobie szepnął:
– Musisz coś zjeść, żeby dojść do siebie. Spróbuj, proszę.
Sięgnął po tacę, ale Marta tylko na nią spojrzała i odwróciła się na lewy bok. David widział teraz już tylko jej włosy, rozsypane na zielonej poduszce. Westchnął cicho, ale nie zamierzał się poddać. Wstał i przeszedł na drugą stronę łóżka, biorąc ze sobą krzesło, na którym usiadł.
– Marto, proszę cię. Teraz to najważniejsze. Im szybciej nabierzesz sił, tym szybciej cię stąd wypuszczą.
W środku wszystko w nim krzyczało. Chciał jej powiedzieć, że jeśli nie zacznie jeść, to znów podepną jej kroplówkę, ale wiedział, że negatywne komunikaty tylko pogorszą jej stan.
– Gdy stąd wyjdziesz, pokażę ci Surrey, jakiego nie widziałaś. Pamiętasz mapę, którą ci dałem? Przemierzymy całe hrabstwo w poszukiwaniu najlepszego ciasta cytrynowego, pojedziemy do Surrey Hill i gdzie tylko będziesz chciała. Tylko błagam, spróbuj coś zjeść.
Dostrzegł, jak w kąciku jej oczu pęcznieją łzy. Jedna nabrzmiała kropla opuściła dołek koło nosa i puściła się w dół, by po drodze połączyć się ze swoją bliźniaczką i razem zniknąć w poszewce poduszki, tworząc ciemną plamę. Wrzask, jaki jeszcze przed chwilą wypełniał jego głowę, zagłuszyła bezsilność.
– Wszystko będzie dobrze, obiecuję – powiedział i pogłaskał ją po głowie.
Zdawał sobie sprawę, że sam nie jest w stanie udźwignąć tego ciężaru. Idąc korytarzem, postanowił zajrzeć do lekarza prowadzącego. Znalazł gabinet i zapukał. Ze środka dobiegł go głos mężczyzny, który prosił, żeby wszedł.
Redfern odnosił wrażenie, że każdy gabinet lekarski jest kalką innego – naprzeciwko drzwi biurko i krzesło, za ścianką kozetka i mała umywalka. W tym brakowało tylko regału z książkami, który zastąpiła szafka z nagrodami. Starszy Hindus stał przy oknie i uważnie przyglądał się Redfernowi, który starał się w miarę spokojnie mówić, co go martwi.
– Mam wrażenie, że to kara dla mnie – podsumował wszystkie swoje obawy.
– Przeciwnie. – Lekarz pokręcił siwą głową. – To ochrona dla niej. Pani Marta musi przepracować tę traumę. Martwmy się tym, że nie chce jeść. Odrzuca każdy posiłek.
– To może kroplówka? – zaproponował nieśmiało.
– Próbowaliśmy, ale wyrwała sobie wenflon. Jak tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni przenieść ją na psychiatrię.
– Rozumiem. – Redfern westchnął ciężko. – Martwi mnie również to, że nie chce rozmawiać, totalnie zamknęła się w sobie.
– Proszę nie wymagać od niej zbyt wiele. – Lekarz usiadł za biurkiem. – Mutyzm u dorosłych praktycznie się nie zdarza. U pani Marty możemy mówić o mechanizmie obronnym. Poza tym dobrze by było, żeby pańscy koledzy przestali ją odwiedzać. To naprawdę tylko pogarsza sprawę. Marta potrzebuje teraz dwóch rzeczy – czasu i spokoju, z naciskiem na to drugie.
W Redfernie zawrzało. Nie zdawał sobie sprawy, że ktokolwiek próbuje ją przesłuchiwać. Choć miał swoje podejrzenia co do personaliów tych osób, postanowił, że gdy tylko dotrze do komendy, postawi wszystkich do pionu.
***
Wracał do Woking okrężną drogą, częściej naciskając hamulec niż gaz. Szarość świtu powoli przeobraziła się w błękit, jakby na złość jego nastrojowi. Do rozpoczęcia pracy miał jeszcze ponad godzinę, ale uznał, że nic się nie stanie, jeśli pojawi się wcześniej. Miał do pogadania z kilkoma osobami.
Brama parkingu wyjątkowo długo skanowała rejestrację, jak gdyby wyczuwała, że jego tak wczesny powrót do służby był czymś odbiegającym od normy. Sceptycyzm urządzenia udzielił się także triumphowi, który wykonał kangurzy skok i spektakularnie zgasł na środku przejazdu. Redfern przekręcił kluczyk w stacyjce, ale rozrusznik milczał. Inspektor wysiadł z samochodu. Zanim zdążył zamknąć drzwi, pod zderzak podjechała znajoma škoda, z której wychynęła płowa głowa sierżantki Winter.
– Angielski król chce, by go wnieść na rękach? – zażartowała i nie czekając na odpowiedź, wysiadła z auta.
– Nie mędrkuj, tylko wskakuj za kierownicę – rozkazał, usiłując ukryć uśmiech.
– Lektyka _level master_ – odparła Summer i wsiadła do triumpha.
Pchając maszynę pod spadzisty parking, Redfern dziękował niebiosom, że ważyła niewiele ponad osiemset kilo. Mimo to i tak się zasapał, czego sierżantka nie omieszkała skwitować:
– Widzę, że urlopik ci nie służył.
Inspektor obrzucił ją gromiącym spojrzeniem.
– A co tak wcześnie dzisiaj? – zapytał, gdy zbliżali się do schodów komendy.
– McMahon coś tam ode mnie chce – burknęła.
– Dlaczego nie mówisz o nim „ojciec”?
– Bo nigdy nim nie był. – Przystanęła i spojrzała na niego wrogo. – I nadal nie zasłużył na to miano.
Rozstali się przy gabinecie McMahona, którego podniesiony głos słyszeli, będąc jeszcze na schodach. Redfern poszedł prosto do Knighta. Zdawał sobie sprawę, że powinien do niego zadzwonić zaraz po kradzieży macbooka, ale wtedy czuł, że przede wszystkim powinien zająć się dziadkiem i opanowaniem własnych emocji, które ostatnio były wyjątkowo kiepskimi doradcami.
Drzwi do pokoju komendanta były uchylone. Kurtuazyjnie zapukał w futrynę i po cichym „proszę” wszedł do środka. Knight w szarym garniturze i błękitnej koszuli prezentował się świetnie, w żaden sposób nie zdradzając niedawnych problemów ze zdrowiem. Paradoksalnie względem praw fizyki, Knight zdawał się czerpać energię z pracy.
– Powiedz mi, że ta mina nie oznacza kłopotów – przywitał go komendant, zanim zdążył zamknąć drzwi.
– Nie oznacza kłopotów, tylko totalne bagno. – Redfern bez zaproszenia opadł ciężko na krzesło przed biurkiem.
– Mów. Chyba nic gorszego od tego – wskazał na stos papierów na blacie – mnie nie spotka.
– Przypuszczam, że wątpię – mruknął Redfern, siląc się na żart. Spojrzał w kierunku drzwi, jakby nie był pewien, czy na pewno je zamknął, po czym wyrzucił z siebie: – Palacz włamał się do mnie do domu.
– Nie kończ.
– Zaatakował mojego dziadka. Jest coraz bardziej zuchwały.
– Raczej zdesperowany. – Knight się zamyślił. – Kto wiedział, że masz komputer?
– Tylko my dwaj i ktoś, od kogo wziąłeś kompa.
– Zheng – powiedział ze złością komendant.
– On jest po mojej stronie – zapewnił Redfern, tłumiąc w sobie niemiłe przeczucia.
– Szybko zmieniłeś o nim zdanie.
Redfern zastanawiał się, czy powinien obarczać przełożonego jeszcze swoimi osobistymi problemami. Na szali miał jednak stosunki z agentem Zhengiem, które wolał utrzymać na co najmniej poprawnym poziomie.
– Zheng mi pomaga w jednej sprawie.
– Z tego, co wiem, to jak na razie jedynie pomógł ci dostać się do aresztu na parę dni. Co sprawiło, że odzyskał twoje zaufanie? – Knight robił się coraz bardziej napastliwy.
– To długa historia. Generalnie pomaga mi odszukać siostrę.
Knight uniósł brew w oczekiwaniu na ciąg dalszy, który nastąpił po krótkiej pauzie.
– Latem osiemdziesiątego dziewiątego ktoś porwał moją siostrę – Redfern rozpoczął z trudem. – Byliśmy razem z Adrianem Bonesem nad zbiornikiem Harlaw. W Szkocji – dodał, gdy Knight ponownie uniósł brew. – Dominique poszła do toalety, ale nigdy z niej nie wróciła. Wszyscy utrzymywali, że musiała się iść kąpać bez nas i utonęła. Rozmawiałem jednak z dziewczyną, która twierdzi, że ktoś wepchnął Dominique do samochodu i odjechał. Białe volvo, tyle wiem.
– Czy dobrze rozumiem, że byłeś tam z tym Adrianem Bonesem, którego w lipcu zastrzeliłeś w katedrze Guildford? – dopytał niepewnym głosem Knight.
Redfern kiwnął głową, po czym odezwał się:
– On coś wiedział, Malcolm. Wiedział o mojej siostrze, wiedział o dzieciach z Woking. Pracował nad tym, gdy jeszcze siedział w NCA – mówił coraz głośniej, dając się ponieść narastającej frustracji. Nagle zorientował się, że stoi. – I jeszcze jedno. Ja go nie zabiłem.
– Usiądź, Dave – poprosił spokojnie Knight, przecierając dłonią zmęczone czoło. Odepchnął się od biurka i wstał. Podszedł do szafy i otworzył ją. Redfern spodziewał się, że otrzyma jakiś formularz. Tymczasem komendant postawił przed inspektorem Regal Chivas i dwie szklanki. Nie patrząc na podwładnego, nalał whisky i gestem zachęcił do wypicia.
Redfern wychylił całą zawartość naczynia i przyglądał się z uwagą spływającemu po ściankach płynowi.
– Chyba nie masz wątpliwości, że stoisz po uszy w bagnie?
– Powiedziałem ci to od progu. – Redfern skrzywił się i odstawił szkło. – Wszystko to się łączy: porwanie mojej siostry, śmierć Bonesa, Ronald Rudd i siatka pedofilska w Woking, cholerny Palacz, który pogrywa ze mną od dawna. To musi być ktoś stąd.
– Byłbym ostrożny z takimi wnioskami. Jeśli pogubisz się w oskarżeniach, zapędzisz się w ślepą uliczkę.
– Bronisz stadka do końca?
– Przeciwnie. Mówię tylko, że musisz być ostrożny. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby zbyt szybko skurczybyka nie spłoszyć, a po drugie i chyba najważniejsze, żebyś, strzelając oskarżeniami, rykoszetem nie trafił przyjaciół.
– Nie mam przyjaciół – odparł sucho, choć nie było w tym wyrzutu, a raczej wyznanie, które wypowiedziane na głos dziwnie nim wstrząsnęło. Pomyślał, że poza Siwiaszczykiem nie ma nikogo. Dziadka nie mógł jednak nazwać przyjacielem. Owszem, był najbliższą mu osobą, wsparciem, logistykiem życia, ale David musiał się przede wszystkim o niego troszczyć, osłaniać go i oszczędzać. Nie mógł mu powiedzieć, co tak naprawdę go męczy. Usiąść i po męsku pogadać. Wciąż obwiniał się, że mimo starań nie udało mu się w pełni ochronić staruszka.
– Co zrobimy z komputerem? – zapytał Knighta.
– Będę to utrzymywać w tajemnicy najdłużej jak się da.
– Myślisz, że ktoś zrobił kopię dysku?
– Nawet nie zaryzykuję takiego pytania, choć znając tych z agencji, niczego takiego nie zrobili. – Knight nalał sobie drugą kolejkę. Gestem zaproponował Redfernowi to samo, ale odmówił. Inspektor patrzył, jak twarz przełożonego robi się coraz bardziej czerwona, i zastanawiał się, w jak złym położeniu musiał się znajdować komendant, że uciekał się do takich tanich zagrywek jak picie na służbie.
– Docisnęli cię, co?
– Docisnęli? – zapytał i z hukiem odstawił szklankę na biurko. – Raczej zmiażdżyli. Z końcem kwietnia odchodzę na emeryturę.
– Nie możesz! – Redfern wyprostował się gwałtownie.
– Muszę – odparł komendant i usiadł z powrotem na swoim krześle. – Potrzebują kozła ofiarnego, a takiego starego capa jak ja nie żal odstrzelić. Ale to naprawdę drobiazg – dostanę medal, jakąś błyskotkę z grawerem i odejdę w chwale, psia jego mać.
Knight zamilknął i nalał sobie kolejkę, po czym zakręcił butelkę, oznajmiając tym samym koniec imprezy. Dopijając resztkę trunku, skrzywił się i przetarł usta chusteczką. Gdy skrawek materiału znów wylądował w jego kieszeni, twarz komendanta stężała. Pierwotna złość ustąpiła miejsca czemuś, co Redfern podciągnął pod strach.
– To, co teraz powiem, musi pozostać w największej tajemnicy – odezwał się w końcu. – Wiesz, ile ciał znaleziono w spalonych magazynach?
– Trzy – odpowiedział Redfern, czując rozchodzącą się po ustach suchość.
– Jedenaście.
Tym razem inspektor wstał i zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. Przeraziła go nie tylko liczba, ale i fakt, że jak dotąd nikt się o tym nie dowiedział.
– Chcesz mi powiedzieć, że ktoś zamordował i pochował na terenie starych fabryk jedenaścioro dzieci?
Komendant skinął twierdząco głową.
– Jak udało się to utrzymać w tajemnicy?
– Standardowo. Agencja rzuciła prasie jakieś ochłapy, na których pismaki żerują do dzisiaj. Odnalezienia pierwszego dziecka nie udało się zataić, bo, jak wiesz, podejrzewano, że to Iza Wolańska. Reszta otrzymała klauzulę tajności, ale i bez tego nikt nie puści pary z gęby. Każdemu zależy, by dorwać skurwieli, którzy to zrobili, więc siedzą cicho. Każda informacja na ten temat mogłaby przekreślić możliwość ich złapania. Mamy do czynienia z jakąś siatką, mafią. Nazwij to, jak chcesz. Możliwe, że to właśnie na jej ślad wpadł Bones.
– Co na to agencja?
– Zaryli się w papierach, przeglądają dane zaginionych dzieciaków z ostatnich dziesięciu lat. Jak na razie zero trafień.
– Bo to dzieci znikąd – wyrzucił z siebie Redfern. – Przywieziono je tu z jakichś odległych zakątków świata, w których rodzice dostali za nie kilkaset dolarów.
– Albo z tutejszych gett.
– Nie lubię tego określenia. – Inspektor się skrzywił.
– A jak nazwiesz te umownie zamknięte dzielnice większych miast? – Knight wykonał palcami w powietrzu cudzysłów.
– Nie wiem, ale getto źle mi się kojarzy – odparł. – Myślisz, że to możliwe, by tu też sprzedawano dzieci?
– Nie zdziwiłbym się, zwłaszcza dziewczynki, które w oczach niektórych są bezwartościowe.
Redfern westchnął i pomyślał o siostrze. Wzdrygnął się na samą myśl, że gdyby urodziła się w innej rodzinie, to tę wspaniałą, wrażliwą i inteligentną osobę ktoś mógłby uznać za bezwartościową tylko dlatego, że była dziewczynką. Jednocześnie pomyślał o małej Kate Rudd, która została porwana z placu zabaw, zupełnie jakby była towarem, który ktoś wcześniej zamówił. Potem o pięcioletniej Izie Wolańskiej, której porywacz działał właśnie w ten sposób.
– Nie wierzę w przypadkowość tych porwań. Ronald Rudd też nie wierzył, dlatego zostawił nam ten komputer.
– Agencja uznała Rudda za szaleńca, któremu coś się ubzdurało. Porwał Wolańską, zabił Malika oraz Abbasich.
– Przecież to właśnie on zlecił porwanie małej Izy, żeby odkryć, kto zabił jego wnuczkę – obruszył się Redfern. – Udało mu się. Dzięki niemu odkryliśmy dzieci w magazynach. Co oni pieprzą?
– Tak jest lepiej dla opinii publicznej i dla samej sprawy – Knight mówił spokojnie, alkohol najwyraźniej zrobił swoje. – Prawda jest taka, Dave, że lepiej mieć w mieście jednego wariata niż siatkę pedofilów. Dlatego sam musisz się przyjrzeć byłemu dziennikarzowi. Jak na razie jego dom jest przez nas zabezpieczony.
– Mam rozumieć, że to nieoficjalne śledztwo?
– Raczej ściśle tajne.
– Tinney? Summer?
Knight tylko pokręcił przecząco głową, zaciskając usta. Redfern poczuł się nieswojo, widząc zaciętość w twarzy komendanta. Brak ufności do zespołu całej komendy utwierdził go w przekonaniu, że przełożony się boi, a strach i podejrzliwość stanowiły mieszankę wybuchową, nie były najlepszym paliwem działań.
Liczba tajemnic zaczynała Redferna przerastać. Obiecał komendantowi ostrożność. Już chciał się pożegnać i wyjść, ale coś mu się przypomniało. Odwrócił się i spojrzał poważnie na Knighta.
– Dobrze by było, żebyście przestali nękać Martę Sokolińską – oznajmił ostro.
– Dobrze by było, żebyś spuścił z tonu. Nikogo nie wysyłałem do szpitala. Są, do cholery, jakieś granice. Jeśli nie będziesz mi ufał, to daleko nie zajedziesz, Dave.
Szedł korytarzem, zastanawiając się, czy w ostatnim zdaniu komendanta zawarta była rada, czy raczej przestroga. Zbyt mocno był jednak przejęty stanem Marty, by to teraz analizować. Roboczo przyjął, że Knight jest po jego stronie.
Zanim zdążył przekroczyć próg swojego biura, poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwrócił się gwałtownie i stanął oko w oko z Gregorym McMahonem.
– Nie rozsiadaj się – powiedział przełożony z satysfakcją. – Mamy sprawę. Za pięć minut zbieramy się w konferencyjnej.
– Dzień dobry, Greg – Redfern odchrząknął, nie podobał mu się jego ton. – Daj mi chwilę, bym chociaż zdążył zobaczyć, ile z moich rzeczy zdążyłeś wyrzucić. Meble też już ustawiłeś według swojego feng shui? – Inspektor czuł, że nie panuje nad sobą.
– Nie widziałem takiej potrzeby – odrzekł zimno McMahon.
– No racja. Po co się przeprowadzać dwa razy?
– Jeśli chodzi o Knighta, to raczej nie ja będę się przeprowadzać – rzucił i ruszył w głąb korytarza. Po chwili odwrócił się i dorzucił: – Ale masz rację, pasowałoby wyrzucić parę rzeczy z tego burdelu.
_Począwszy od ciebie_, pomyślał inspektor z furią i wszedł do siebie.
Pokój zdawał się zawieszony w czasie. Zupełnie jakby ostatnie trzaśnięcie drzwiami przez Redferna nacisnęło niewidzialny przycisk pauzy. Nawet roleta została dokładnie w tym samym miejscu, nie mogąc się zdecydować, czy chce w całości zniknąć w obudowie. Tylko pusty kosz na śmieci i smugi po detergencie na słuchawce telefonu świadczyły o wizytach sprzątaczki. Zawalony papierami blat nie dawał jej pola do manewru, więc pomiędzy stosami dostrzegł czapki kurzu, który kolejnymi warstwami odmierzał nieobecność Redferna. Krótkie migawki wspomnień powoli odmrażały obraz. Ostatni raz był tu szóstego grudnia, próbując dociec, kto zabił Kennetha O’Malleya. Usiadł przy biurku i zerknął na porozrzucane kartki, przypominające mu szczegóły morderstwa starego hodowcy koni. Spod nich wystawało znajome logo. Redfern wiedział, że powinien odwiedzić Lindę Wall, która od kilkunastu tygodni przebywała w murach kliniki uzależnień. Kiedy pomyślał o wszystkich tych miejscach, do których będzie musiał zajrzeć w tym tygodniu, poczuł się przytłoczony.
Przelatujący za mleczną szybą cień przypomniał mu, że miał iść na zebranie.
Wszedł do konferencyjnej, którą natychmiast wypełniły oklaski. Redfern uniósł dłoń, dając znać, żeby przestali. Pośród rozradowanych twarzy kolegów wyłapał zniesmaczone spojrzenie McMahona, który stał u szczytu stołu. Gdy entuzjazm policjantów ostygł, inspektor usiadł obok Tinneya, a ten po przyjacielsku poklepał go w ramię.
– Skoro powrót Lassie mamy za sobą… – rozpoczął dobitnie zastępca komendanta.
– Raczej wejście smoka – teatralnie szepnął Tinney, a policjantka obok zaśmiała się cicho.
– …to możemy zająć się poważnymi rzeczami – dokończył Greg, udając, że nie usłyszał komentarza. – Sierżantko Winter, proszę o raport.
Summer wstała lekko zaczerwieniona, ale nie zmieszana. Redfern odczytywał na jej twarzy niedawną wściekłość.
– Dwa ciała – powiedziała bez emocji i zajęła miejsce McMahona. Uruchomiła wiszącą na ścianie tablicę interaktywną i wyświetliła na niej dwa zdjęcia. – Samantha Grant, lat dwadzieścia siedem, i Alan Barker, lat trzydzieści pięć. Znalezieni na parkingu należącym do galerii handlowej Peacock Centre. Przyczyna śmierci: uduszenie.
Summer pokazała następny slajd przedstawiający wnętrze luksusowego samochodu. Ujęcie od strony kierowcy przedstawiało bruneta w smokingu z odchyloną do tyłu głową. Tuż nad elegancko wymodelowanym musznikiem malowała się dość cienka, podbiegnięta krwią pręga.
Kolejne zdjęcie przedstawiało szczupłą blondynkę w kremowej sukience z podobną raną na szyi. Oboje mieli zamknięte oczy i dłonie ułożone na kolanach.
– Dwóch sprawców – rzucił ktoś z sali.
– Też mi się tak wydaje. Wsiedli na tylne siedzenie i zarzucili ofiarom pętle na szyje – wysunął przypuszczenie Tinney.
Redfern słuchał pomysłów kolegów i czuł, jakby w krwiobieg wtłaczano mu świeżą krew. Rozpędzona wypełniała żyły nową energią. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu tej pracy, tych spotkań, wymiany myśli.
– Co łączyło tych dwoje? – zapytał.
– Tego dnia mieli się pobrać – oznajmiła Summer, a przez salę przebiegł ponury pomruk.
– Cholernie okrutne – podsumował Tinney.
_I wyrachowane_, pomyślał Redfern. _To nie tyle egzekucja, ile wiadomość_.
Zanim jednak podzielił się tą myślą z zespołem, zapytał:
– Co wiemy o tej dwójce?
– Samantha jest programistką u Barclays’a, a Alan dyrektorem Brooklands Museum.
– Nieźle, ale skąd bentley?
– To podobno prezent ślubny od rodziców panny młodej.
– Grubo. – Tinney gwizdnął z uznaniem i zanotował coś w telefonie.
– Raczej cienko, biorąc pod uwagę, że niedoszli teściowie Samanthy szarpnęli się dla nich na dom w Horsell – dorzuciła Summer.
– Festiwal przepychu i licytacja na prezenty. Witajcie na angielskim weselu – skwitował Tinney.
Sierżantka wyświetliła kolejne zdjęcie. Szeroka perspektywa ukazała luksusowy samochód, który stoi na ostatnim, pozbawionym dachu piętrze parkingu. Ponury żart angielskiego słońca sprawił, że oświetlony był tylko tył bentleya, a na kabinę, w której siedziały ofiary, padał mroczny cień.
– Co wiemy na pewno? – zapytał McMahon.
– Niewiele. Z odczytów systemu parkingowego wynika, że wjechali o dziewiątej jedenaście.
– Czyli chwilę po otwarciu – dodał ktoś z sali, a Summer potwierdziła skinieniem głowy, po czym dodała:
– Od razu uprzedzę pytania: tam nie ma kamer, są tylko przy wjeździe i na parterze.
– Windy?
– W windach są, ale nic nie zarejestrowały. Parking ma być niebawem remontowany, pewnie wtedy zamontują więcej.
– Czyli nic nie mamy – podsumował z lekką rezygnacją Redfern. Czując na sobie wzrok McMahona, dodał: – Zacznijmy zatem od najbliższych. Summer, ty weź rodzinę panny młodej, a ja pana młodego. Tinney, ty spróbuj coś wyciągnąć z ochrony obiektu, zadzwoń też do Teda, może coś ma.
– Szykuje się pracowity sylwester – skomentował młody policjant, a inni mu zawtórowali niemrawym pomrukiem.
Przez myśl Redferna przemknęło powiedzenie Siwiaszczyka, że jaki sylwester, taki cały rok, ale nie śmiał się nim podzielić z resztą zespołu, który i tak już wydawał się dostatecznie przybity.
***
Kurhany rozstrzelonych po niebie ciężkich chmur zapowiadały przygnębiający dzień. Redfern patrzył na ponury krajobraz za oknem swojego biura, zastanawiając się nad słowami Knighta. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że komendant nie mówi mu wszystkiego. Z żalem musiał przyznać, że musi postępować ostrożnie i niezwykle precyzyjnie także w kontaktach z nim. Najbardziej uwierała go myśl, że będzie musiał trzymać na dystans Summer Winter, z którą pracowało mu się całkiem nieźle. Ostatnia rozwiązana przez nich sprawa utwierdziła go w przekonaniu, że tworzą naprawdę zgrany zespół. I mimo początkowej niechęci Redferna do takich rozwiązań sierżantka mogłaby być jego partnerką na stałe.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki