- W empik go
Dusze w niewoli - ebook
Dusze w niewoli - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bywają wieczory nie jasne i nie ciemne; poprostu mizerne. Ma to miejsce wówczas, gdy na ziemi leży śnieg, a na niebie chmury, o tyle gęste, że zasłaniają księżyc, a o tyle rzadkie, że pozwalają przesączać się potokom światła. W warunkach takich przedmioty czarne wydają się jeszcze czarniejszemi, kolorowe – szaremi. Przy pewnym wysiłku organów optycznych czytaćby można książkę; lecz z drugiej strony, bez skompromitowania się, możnaby również nie poznać dobrze znanej osoby.
Z tej to zapewne racji mężczyźni, którzy wchodzili do cukierni, nie poznawali innego mężczyzny, który spacerował pode drzwiami zakładu. Wchodzący byli to ludzie młodzi, ubrani po większej części w futra; spacerujący nosił na sobie paltocik, który nie musiał go zresztą zbyt obciążać, był bowiem nader licho podwatowany. Miał on prócz tego na głowie starą czapkę, z pod której wymykały się ciemne, niedość starannie uczesane włosy. Od strony daszka znowu ciekawy dostrzec mógł śniadą i chudą twarz, duże oczy i potarganą brodę.
Człowiek spacerujący, na każdego z tych, którzy wchodzili do cukierni, rzucał bystre spojrzenie, a potem szybko odwracał głowę; oglądany robił prawie to samo. Takie zachowanie się rodziło dwa domysły: pierwszy – że nieznajomy musiał czekać na kogoś, drugi – że między nim a tamtymi istniało jakieś nieporozumienie.
Niekiedy, w oświetlonych drzwiach cukierni ukazywali się dwaj, lub trzej panowie, i mówiąc coś do siebie, wskazywali palcem na nieznajomego, który wówczas szybko odchodził nabok.
Manewry te trwały już dosyć długo, gdy nagle na chodniku ukazał się jeszcze jeden młody człowiek, ubrany w nowe elki i równie, jak jego poprzednicy, spieszący do cukierni. Jegomość ten był średniego wzrostu i miał eleganckie ruchy; przy świetle dziennem łatwoby się można przekonać, że jest to przystojny szatyn, z jasnym zarostem i szafirowemi oczyma.
Ujrzawszy go, człowiek w paletocie pobiegł parę kroków naprzód i z odcieniem niecierpliwości w głosie, zawołał:
– Aaa… Sielski!…
Elegancki szatyn stanął, odwrócił głowę nabok i z lekkim uśmiechem odparł:
– Aaa… Lachowicz?!
Światło z okna padło na twarze obu. Sielski był ciągle uśmiechnięty, Lachowicz zaś zakłopotany i wzruszony. Przez pewien czas patrzyli na siebie milcząc; nagle Sielski spytał:
– Czy masz do mnie interes?…
Lachowicz zawahał się, a potem odpowiedział prędko, tonem szorstkim:
– Żadnego!
Zawrócił się i poszedł dalej.
Sielski, znowu uśmiechnąwszy się, patrzył na odchodzącego jak na warjata i szepnął:
– Potrzebuje pieniędzy!…
I wciąż patrzył. Lachowicz tymczasem, ubiegłszy kilkanaście kroków, stanął, zrobił ruch jakby chciał zawrócić, lecz wreszcie poszedł przed siebie krokiem powolnym, z głową zwieszoną.
– Jednakże i w nim coś jest nakształt ambicji! – pomyślał Sielski.
W tej chwili toczyła się dziwna walka między dwoma ludźmi, z których jeden potrzebował pieniędzy, a drugi je miał i hojnie rozpożyczał znajomym. Podobną usługę nieraz Sielski oddawał Lachowiczowi, nigdy nie pytając o termin zwrotu. Od pewnego czasu jednak pozycja towarzyska i usposobienie Lachowicza uległy zmianom: znajomi go unikali, on zaś stał się dziwnie drażliwym. Dawniej przychodził wprost do mieszkania Sielskiego i mówił ze śmiechem: „Pożycz mi tyle a tyle” – dziś czatował na niego pode drzwiami cukierni, nie śmiał zaczepić i obraził się bez widocznego powodu.
– A cóż mnie to obchodzi!… – mruknął Sielski, niby kończąc jakąś myśl, i chciał wejść do cukierni. Lecz wstrzymał się i znowu spojrzał za Lachowiczem. Miał on dobre serce, żal mu więc było człowieka widocznie bardzo potrzebującego; chciał nawet dogonić go i narzucić mu się z pożyczką. Lecz następnie inne myśli wzięły górę:
– Nie widzę racji poddawać się jego grymasom – mówił do siebie. – Kto czego chce, niech prosi. I jeszcze kto, ale on!…
Pchnął gwałtownie drzwi i wszedł do zakładu, z którego doleciał go dym, gwar i gorąco. Był jednak jakiś gniewny; widocznie Lachowicz zepsuł mu humor.
– Dla pana czarnej kawy? – spytał go garson.
– Później – odparł Sielski.
Garson ukłonił się, poprawił na ramieniu serwetkę i poszedł do innego gościa z zapytaniem:
– Pan już co stalował?
Wśród obłoków dymu, unoszącego się w pokoju, słabo oświetlonym kilkoma gazowemi płomieniami, odróżnić było można dwie grupy mężczyzn. Jedna z nich skupiła się około pary szachistów, druga otaczała wielki stół marmurowy.
Byli to artyści, adwokaci, asesorowie, a i literatów nie brakło. Każdy prawie z tych panów pędził żywot w kawalerskim stanie i każdy, ukończywszy robotę dzienną, uciekał od nudów domowych do cukierni, gdzie się mógł naśmiać, wykłócić, a w najgorszym razie zobaczyć oddawna znajome fizjognomje.
– Panowie! pan Sielski ma głos. – zawołał pewien młody człowiek, ujrzawszy przybyłego.
Nastało chwilowe milczenie, które niebawem przerwał ktoś inny, pytając młodego człowieka:
– Czy to ma być dowcip, panie Rumaszko?…
– A rozumie się.
– No, to dam panu jedną radę: ile razy masz powiedzieć dowcip, tyle razy ukąś się w język, a nie powiesz głupstwa.
– Zdaje mi się, że pana zrąbano, panie Rumaszko? – wtrącił ktoś trzeci. Ale młody człowiek zrąbany wcale miny nie stracił; poprawił tylko okulary, służące mu do zamaskowania cynicznych poglądów na świat, i w innej znowu stronie począł pracować na to, aby go zwymyślano.
– Jak się masz, Jerzy!… Jak się masz, Apellesie!… – witano tymczasem Sielskiego, który do obu tych przydomków miał prawo: nosił bowiem imię Jerzego i był malarzem.
– Panowie, uciszcie się! – zawołał ktoś – i pozwólcie kapitanowi dokończyć opisu wczorajszej przygody…
– Czy znowu miał przygodę? – spytał Sielski.
– I niejedną! W południe spadła mu na łeb fura śniegu z dachu…
– Jakto? i jeszcze żyjesz?…
– Zawdzięczam to twardości mojej słowiańskiej czaszki – odezwał się głos spokojny.
Zgromadzenie ucichło.
Osobą, która zareklamowała twardość swej czaszki, był blondyn wzrostu średniego, barczysty, gruby w karku i posiadający wąsy dragońskie. Najdziwniejsze przygody opowiadał głosem naturalnym, niekiedy łzawym, przy tem miał twarz zmartwioną i oczy łagodne i smutne.
– No, zacznij znowu od początku, kapitanie! – zawołano z tłumu.
Kapitan zaczął:
– Szczególna przygoda, powiadani wam, zakrawa na farsę!… Idę sobie wczoraj przez ulicę i słyszę jakiś szelest jedwabiu. Oglądam się… i – widzę zawoalowaną damę, która zachowuje się tak, jakby mnie goniła…
– A pan uciekasz?…
– Ale gdzież tam! – oburza się kapitan i mówi dalej. – Widząc, że mnie goni, stanąłem, a ona do mnie: „Jasiu! ja cię kocham…” Powiadam wam, żem zgłupiał, wobec tak obcesowego postępowania kobiety w jedwabiach i koronkach…
– Któż to był? – spytano z boku.
– Ktoś od Brajbisza – odezwał się Rumaszko. Zgromadzenie wybuchło śmiechem, kapitan zaś uderzył pięścią w stół i patrząc dokoła smutnemi oczyma, zawołał:
– Panowie!… Ależ nauczmy się dyskutować parlamentarnie!
Obok kapitana, z wyrazem niezamąconego zadowolenia na obliczu i otwartym katalogiem w ręku, siedział literat Roman, który od kilku lat polując na typy, włóczył się po wszystkich knajpach i jak najstaranniej każdy usłyszany wyraz zapisywał. Ten to pan Roman, zwróciwszy się do kapitana, zapytał go słodziutkim głosem:
– Czy pozwolisz mi pan zużytkować tę znakomitą sytuacją?…
– Po mojej śmierci, panie!… po mojej śmierci! – odparł melancholijnie zagadnięty.
Na parę minut przedtem, przysiadł się do wielkiego stołu człowiek z miną dżentlmena, który, korzystając ze względnej ciszy, spytał:
– Czy nie mógłbyś mi pan, kapitanie, opowiedzieć o awanturze Lachowicza, ponieważ od kilku dni krąży z tego powodu mnóstwo plotek…
– Panu opowiem! – odparł kapitan. – Naprawdę rzecz się tak miała: Jakiś facet zaczepił na ulicy dwie kobiety. Lachowicz go zwymyślał, a on Lachowicza wyzwał na pojedynek… Ludwik przyjął… no! i już wszystko było przygotowane jak najporządniej, kiedy się nagle cofnął…
– Podobno pan chciałeś go zastąpić? – spytał dżentlmen.
– Uważałem to za honorowy obowiązek – odparł kapitan. – Ale i cóż z tego, kiedy tym znowu razem facet nie chciał stanąć!…– dodał z głębokiem westchnieniem.
– To mnie dziwi, że się Lachowicz cofnął!… – mruknął dżentlmen, kręcąc głową. – I czy nie wie pan, z jakiego powodu?…
– Nie wiem!… nie wiem!… – jęknął kapitan, zwróciwszy łzawe spojrzenie na dno pustej filiżanki.
– Brawo, Lachowicz!… Podobał mi się ten Ludwiczek!… – mówiono w tłumie.
– Jabym mu już odtąd ręki nie podał! – mruknął ktoś.
– Ja się z nim nie witam! – dorzucił drugi.
– Ani ja.
Słuchając tego – kapitan robił się coraz smutniejszym, dżentlmen spoglądał zgóry po zebraniu i nieznacznie ruszał ramionami, a Sielski był wzruszony, choć usiłował zapanować nad sobą.
– W każdym razie, jest to genjalny malarz ten Lachowicz – przerwał dżentlmen.
– Masz pan racją, daj pan dwa złote! – krzyknął Rumaszko, znudzony długiem milczeniem.
Dżentlmen pogardliwie spojrzał na sufit, na takich bowiem, jak Rumaszko, nie zwykł był rzucać nawet pogardliwych spojrzeń. Potem zaś powtórzył:
– Tak! to bardzo zdolny malarz!
– Szkoda tylko, że unika pojedynków!… – szepnął ktoś.
– I płacenia długów. – dorzucił inny.
Dżentlmen wstał i biorąc kapelusz do ręki, rzekł tonem profesorskim:
– Kto wie, co go do tego skłoniło?… Życiem rozporządzać może tylko człowiek wolny, pan Lachowicz zaś…
– Czy sądzisz pan, że się zaprzedał komu?… – spytał z uśmiechem Sielski.
– Może być niewolnikiem jakichś obowiązków, które nietylko zabraniają mu pojedynkować się, ale nawet krępują jego talent.
To powiedziawszy, wyszedł. Literat Roman każde jego słowo z gorączkowym zapisywał pośpiechem, a melancholiczny kapitan ze smutkiem rozmyślał: kogoby też wyzwać na pojedynek, albo przynajmniej zachęcić do walki i zostać sekundantem? Reszta obecnych rozmawiała o Lachowiczu, Sielski zaś medytował. Trapiły go wyrzuty sumienia, i przykro mu było, że nie on, ale ktoś inny ujmował się za honorem nielubianego wprawdzie, lecz nieszczęśliwego kolegi. Z drugiej jednak strony, nie miał siły wystąpić w jego obronie. Jeżeli nie charakter, to przynajmniej życie Lachowicza przedstawiało wiele punktów zagadkowych, a przytem (wstyd wyznać!) uchodził on między ludźmi za najzdolniejszego malarza. Najzdolniejszy!… Miałżeby być wyższym nawet od Sielskiego pod tym względem?…
Tymczasem do uszu Jerzego dolatywały wyrazy: „tchórz”, „człowiek małego charakteru,” „artysta zdolny, lecz nie posiadający ukształcenia,” a wszystkie te epitety odnosiły się do Lachowicza. Sielski był odurzony i nie wiedział, czy się ma cieszyć, czy gniewać. Wreszcie – kazał sobie dać szklankę ponczu…
Wypiwszy kilka łyków gorącego trunku, Jerzy uczuł nagle, że jego niechęć do Ludwika zmniejsza się i ustępuje litości. Sielski wogóle nie był przyzwyczajony do spirytualjów, i jak powiedziano wyżej, miał dobre serce. Żal mu się zrobiło obmawianego, przestał się w nim lękać współzawodnika, nabrał w tej chwili wiary we własny talent, przejął się wstrętem do plotek i już – już miał wystąpić z mówką w obronie
Lachowicza, gdy wtem uczuł, że ktoś zlekka dotknął jego ramienia.
Obejrzał się, za nim stał Lachowicz, z chorobliwemi rumieńcami i wyrazem wzburzenia na twarzy.
– Jerzy… słówko!… – szepnął przybyły.
Ukazanie się Lachowicza podnieciło towarzystwo. Jedni śmieli się na głos, inni poczęli rozmawiać o pojedynkach; tylko mężczyzna, zwany kapitanem, oparłszy głowę na ręku, milczał i miał taką minę, jak gdyby pragnął zapaść się w ziemię.
Wezwany Sielski szybko wstał i chciał z interesantem wyjść do drugiego pokoju. Któryś jednak dowcipniś zwrócił się do Lachowicza, mówiąc:
– Panie Ludwiku! Korpaczewski dowiaduje się o pański adres.
– Czegóż on chce? – spytał nieostrożnie Ludwik.
– Chciał pana darmo pochować, usłyszawszy, żeś zginął w pojedynku!…
– Dajże pan pokój! – upomniał dowcipnisia Sielski i wziąwszy Lachowicza pod rękę, wyszedł z nim do bufetu.
– Pożycz mi trzy ruble… – odezwał się cichym głosem Lachowicz.
Prośba ta, nieomal pokorna, rozrzewniła Sielskiego. Szybko wydobył portmonetkę, lecz zamiast odrazu dać pieniądze, zabrał pierwej głos.
– Mój Ludwiku! – rzekł – dlaczego jesteś ze mną nieszczerym?… Nie trzy, ale trzydzieści i trzysta rubli dałbym ci chętnie, gdybyś mi powiedział, co mianowicie wpływa na twoje dziwne postępowanie?… Wszakże jesteśmy…
Usłyszawszy to, Lachowicz przerwał mu z szyderczym uśmiechem:
– Zawsze, widzę, jesteś poetą… Chcesz, abym przed tobą otworzył serce, jak prowentowy pisarz przed pokojówką?…
Robię tak i postępuję z ludźmi tak, jak mi wygodniej, oto moja tajemnica!… Dajże mi te trzy ruble…
Rozczulenie Sielskiego minęło. Szorstka odpowiedź Lachowicza wydała mu się świętokradztwem w tej chwili. Umilkł więc, dał mu trzy ruble i nie kiwnąwszy nawet głową, wrócił do swego towarzystwa i do ponczu, który posiadał roztkliwiające własności.
Zobaczywszy to, Lachowicz wyprostował się, a oczy mu dziko błysnęły. Zmiął w ręku banknot, jakby chciał go rzucić za odchodzącym, lecz szybko ochłonął i z wyrazem nieopisanej boleści opuścił cukiernią.
– I za co ja tyle cierpię?… – szepnął.
Powoli knajpujące towarzystwo poczęło się rozchodzić, a między innymi wyszedł i Sielski, do którego przyczepił się literat z katalogiem.
– Pan wie – mówił literat – że Lachowicz staje do konkursu?… Maluje „Ostatni dzień skazanego…”
Sielski drgnął i po chwili odmruknął:
– Tak?!
Potem umilkł. Wiadomość ta zaniepokoiła go, i on bowiem stawał do konkursu, a obawiał się Lachowicza. Sielski miał wprawdzie gruntowne ukształcenie artystyczne i znał europejskie galerje, współzawodnik zaś jego nie znał i nie widział nic, lecz miał ogromne zdolności. Pierwszy często malował piękne cacka, drugiemu udawało się niekiedy podchwytywać głębsze sekrety natury i przedstawiać je z niezrównaną prawdą. Straszny ten współzawodnik stał dotychczas w cieniu; jakieś nieznane więzy krępowały polot jego ducha. Lecz coby się stało, gdyby wyszedł kiedy na światło?…
„Zbyt małą ma wartość moralną, aby został wielkim!” – pomyślał Sielski, a potem mimowoli zestawił swój majątek z biedotą współzawodnika.
– To człowiek dziwny – zaczął znowu Roman – oryginalnych zasad… ten Lachowicz…
– Powiedz pan: żadnych zasad! – odpowiedział gniewnie Sielski.
– Musi być bardzo biedny?
– Sądzę, że jednak zarabia pendzlem około ośmiuset rubli…
– Osiemset rubli! – wykrzyknął literat, pomyślawszy o swoich skromnych dochodach. – A gdzież on je podziewa?… bo wszakże nie ma rodziny…
– To podobno całe jego szczęście – rzekł Sielski – że rodziny nie ma, boby ją moralnie i materjalnie zgubił. Przypuszczam jednak, że na dnie tego wszystkiego musi się ukrywać jakaś kobieta… Naturalnie z tej co i on kategorji.
Literat strzelił z palców i uradowany zawołał:
– A wiesz pan, że to jest pyszny pomysł!… Tak, to jasne jak słońce… Cudowną powieść napiszę o człowieku, który mogąc zostać genjalnym malarzem, rozłajdaczył się – dzięki niestosownej miłości. Dobranoc panu!
I powiedziawszy to, literat z katalogiem pobiegł pędem do swego mieszkania.
„Cokolwiekbądź – myślał Sielski – mój przyjaciel Lachowicz ma wszelkie kwalifikacje do tytułu: człowieka bez charakteru. Nie chciałbym mieć z nim kiedy awantury…”
Gdyby w tej chwili powiedział kto Sielskiemu, że on sam prześcignie w sztuce Michała Anioła, lub że Roman zostanie wielkim powieściopisarzem – uwierzyłby. Lecz nigdyby nie uwierzył temu, że on i ci, którzy tak sumarycznie osądzili i potępili Lachowicza, nie mają racji.ROZDZIAŁ II NĘDZARZ
Tego samego wieczora, około godziny dziesiątej, jedną z najuboższych ulic miasta szedł człowiek, z pozoru wyglądający na robotnika. Miał na sobie starą burkę i z długiemi cholewami buty. Twarzy nie można było poznać, okrywała ją bowiem brudna chustka, przewiązana widocznie dla zasłonięcia uszu lub zębów.
Potykając się co chwilę w wybojach, ukrytych pod śniegiem, na ulicy słabo oświetlonej, człowiek dosięgnął drewnianego domu i zapukał we drzwi, które mu po upływie dość długiego czasu otworzono.
– Kto tam? – zapytał stróż przybyłego.
– Ja, Stanisławie! Cóż tu u was słychać?
– Aha!… pan… Źle słychać, stary znowu zmajstrował. Ukradł mi dziś samowar, co go wziąłem od gospodarza do czyszczenia.
– Nieszczęście! – mruknął przybyły. – Cóż gospodarz?
– Jeszcze nic nie wie, ale jak się dowie, to pewniakiem da znać do cyrkułu.
Ostatnia uwaga tak wzruszyła nieznajomego, że się oparł o ścianę i chwilę milczał; potem zaś stłumionym głosem zapytał:
– Czy wychodził gdzie dzisiaj?…
– I, gdzie tam! ani dziś, ani wczoraj; a samowar musiał tu w domu gdzieś zaprzepaścić. Ale wypiera się. Com się go nie naprosił, a on nic i nic… Będzie bieda!
– No, jeżeli nie wychodził, to się samowar znajdzie, tylko nic nie mówcie – odpowiedział przybyły nieco spokojniej.
Stróż zamknął drzwi i legł w długiej pace, stojącej w sieni; nieznajomy zaś wszedł na podwórze. Tu znajdowało się kilka także drewnianych domków, tudzież budynek, będący w połowie oborą, w połowie mieszkaniem ludzkiem.
Przy blasku światła, padającego z niektórych okien i odbijającego się od śniegu, przybyły dość szczęśliwie wyminął zepsutą pompę, rozebrany wóz, stosy belek i dotarł do mieszkania przy oborze. Stanął obok małego okienka i zapukał w nie raz i drugi.
– Kto tam?… – zapytano z wnętrza.
– Ja.
W ciemnem mieszkaniu rozległ się łoskot, i za chwilę potem ukazały się przez szybę niewyraźne rysy twarzy ludzkiej.
– Kiedy nie wiem kto? – zapytano powtórnie.
– No ja, Ludwik! – odpowiedział przybyły.
– Aha!…
Obok okna zaszeleściło coś, jakby powróz, odwiązywany od gwoździa, i niebawem uchyliły się drzwi wąskie i niskie.
– Zimno! – mruknął właściciel mieszkania, a przepuściwszy nieznajomego, szybko zatrzasnął drzwi i znowu je sznurem do haka przywiązał.
Przybyły, nazywający się Ludwikiem, wydobył z kieszeni małą świeczkę, zapalił ją i osadził w pewnego rodzaju drewnianym lichtarzu, przybitym do ściany.
Teraz dopiero można było rozejrzeć się w klatce. Miała ona zaledwie kilkanaście łokci kwadratowych powierzchni, a całe umeblowanie jej stanowił tapczan z brudnych sienników, paka mieszcząca w sobie parę sztuk garderoby i parę glinianych naczyń, stołek bez poręczy i stary piec żelazny. Drewniane ściany izby pełne były szczelin, zamazanych gliną.
Ten obraz nędzy uzupełniał sam gospodarz, człowiek z twarzą obrzękłą i pokrytą gęstym, czarnym zarostem, z głową napół łysą, napół siwiejącemi przysłoniętą włosami. Miał na sobie brudną i podartą bieliznę, tudzież długi kożuch, który w nocy służył mu zamiast kołdry.
Ludwik, nie zdejmując czapki, siadł na tapczanie, wydobył z kieszeni kilka bułek, spory kawał kiełbasy i podał je starcowi.
– Niech ojciec je – odrzekł sucho.
– Gdzie mnie tam jedzenie w głowie! – mruknął stary, siadając obok syna i owijając się w kożuch.
– Albo co?
– Chory jestem, zimno mi, ckli mnie…
– Wszystko tak za wódką! – rzekł Ludwik, zwieszając głowę na piersi.
– Może nie?… Któż to na taki ziąb wódki nie pije?… Dopóki człowiek był sam, to pił wedle żądania, ale jak raz poszedł na opiekę, to mu ją niby ptakowi wydzielają, jeszcze kto?… Stróż!… co sam połowę rozkrada.
– Stanisław wódki nie pije – odparł syn.
– O tem nikt nie może wiedzieć!
Nastąpiła pauza. Starzec oparł się o ścianę, drżał i ziewał, a potem począł znowu mówić głosem stłumionym i żałosnym:
– W kryminale gorzej nie jest; byłem przecie, to wiem! Tam bogatsi mają wódkę z miasta i wspierają biedniejszych. Wódka dla starego to jak mleko dla dziecka. Na starość krew stygnie, rozum słabnie, ręce i nogi sztywnieją. Dlatego Pan Bóg powiedział do człowieka: „Naści wódki, człowiecze, żebyś nie zmarzł i nie był podobny bydlęciu!”
Dawniej było lepiej. Nieraz głód się zdarzał na świecie i różne choroby, ale człowiek wszystko przetrzymał, bo dostał wódki za grosz więcej, aniżeli dziś za sześć. Przytem nikt mu przez stróżów nie wydzielał. Synowie też za dawnych czasów byli insi: żaden ojca się nie wstydził i nie znęcał nad nim.
Ho! ho!… Niech-no jabym mojemu staremu powiedział: „Nie chodź, stary, po mieście,” albo: „Stanisław będzie ci wódkę wydawał,” albo: „Komu to stary kożuch sprzedałeś…” dałby on mi! Popamiętałbym ruski miesiąc.
– Może i mnie ojciec zrobi tak samo – spytał Ludwik.
– Ja tam nic nie mówię… ja tam nikomu nie wygrażam, ani dokuczam!… Chcę tylko na świat wyjść, choćby do kryminału wrócić, bo mi tu źle!… – mówił stary, stopniowo głos podnosząc.
– A cóż ojcu złego? jeść niema, czy co?…
– Co mi tam jedzenie!… Ja chcę wyjść do ludzi, pogadać czasem, wódkę pić, kiedy się żądzi, albo kiedy człowiek chory…
A tu siedzę po całych dniach jak pies, bo buty stróż mi chowa. Roboty żadnej; to się też tak przykrzy, że nieraz chciałby się człowiek powiesić z tęsknoty!
– Kupiłem przecież statki, przynosiłem skóry, ale ojciec wszystko stracił na wódkę – rzekł Ludwik.
– Ja tam nie traciłem!… A zresztą, jak człowiek chory, to się przecie ratować musi.
Nastało znowu milczenie, które przerwał Ludwik, pytając:
– Gdzie ojciec samowar podział?
– Jaki samowar?… słyszał kto takie plotki?
– Samowar gospodarza, który Stanisław dziś wieczorem wziął do czyszczenia.
– Kiedy on czyścił, to i on ukradł. Ja tam o żadnym samowarze nie wiem – odpowiedział stary z gniewem.
– Jutro przyjdzie policja, samowar znajdzie, ale i ojca weźmie!… – rzekł Ludwik głosem stłumionym.
– To niech weźmie! Ja chcę siedzieć w kryminale… chcę!… – wołał stary, bijąc pięściami o kolana. – Tu mi źle, gorzej niż w szpitalu… Wolności żadnej, roboty ani źdźbła, a do tego jeszcze nie wiem, co się z Zosią dzieje, z mojem dzieckiem kochanem!…
– Więc ojciec nie odda samowara?
– Nie oddam!… zresztą ja nie wiem, czego kto chce ode mnie?… Stanisław rozpuszcza plotki, a ładzie mu wierzą…
– Stanisław do mnie tylko mówił, nie do ludzi – odparł Ludwik.
– Ja tam nie wiem, do kogo on mówił! – wołał starzec, tyłem odwracając się do syna. – Plotki robić on umie, ale nie potrafi tego powiedzieć, żeby mnie tu nie więzili i żeby mi Zosię pokazali!… Może ją też w takiej samej ciupie trzymają, czy ja wiem? Może ją i zabili?…
– Zosia jest w szkole.
– A to dobrze! Nauczy się tam pomiatać ojcem i dokuczać mu. Oj! czasy teraz nastały… Ja, co prawda, czytać nie umiem, alem ojca szanował, pomagał mu, nie męczył, pod dozór nie oddawał, kropli wódki nie żałował…
Ludwik stracił cierpliwość.
– W tym miesiącu – rzekł – wydałem na ojca dwadzieścia rubli, za Zosię także płacę, sam też żyć muszę, – ale ojciec o to nie dba i myśli tylko, aby nas wszystkich zgubić. Chce ojciec chodzić po mieście, ale niech tylko wyjdzie, to zaraz coś niedobrego zrobi, za co ja płacę. Dziś znowu… schował ojciec samowar. Nie pierwszy to figiel, ale chyba ostatni! Bóg widzi, że wydołać nie mogę; niechże się więc już raz skończy. Jutro przyjdzie policja i odda ojca do sądu, a jak sąd trzeci raz weźmie w ręce, to chyba nieprędko puści!…
– O, to mnie nastraszył!… – zawołał stary, wybuchając śmiechem. – Myśli, że ja się sądu boję… Cha!… cha!… ludzie! – krzyknął, biorąc się pod boki – to ja ukradłem samowar.
– Cicho, ojcze!… – zawołał Ludwik przerażony, chwytając go za rękę.
– Nie!… niech biorą do kryminału!… – krzyczał starzec coraz głośniej.
– Dam wódki!… – szepnął syn błagalnym tonem.
Stary w jednej chwili zmienił się do niepoznania. Stanowczość opuściła go; złagodniał, spokorniał i siadając na tapczanie, spytał z głupowatym uśmiechem:
– Dasz wódki?… Zaraz dasz?…
Ludwik, z wyrazem rozpaczy, schwycił się rękoma za głowę i szepnął:
– Całe życie tak mi już zejdzie!…
– Może masz wódkę przy sobie, w kieszeni?… Oj! ty zbytniku!…
– Muszę ukrywać to biedne dziecko przed nim, jego przed sądem, nas wszystkich przed całym światem!… Boże mój, Boże! – szeptał syn.
– Daj wódzi, daj, Ludwiczku!… – mruczał szalony starzec, przetrząsając kieszenie burki.
– Czego tu ojciec szuka? – zapytał nagle Ludwik, budząc się z ponurych rozmyślań.
– Wódzi, syneczku, wódzi!…
– Nie mam przy sobie, ale zaraz przyniosę – odparł i wyszedł z izby.
Stary tymczasem, siedząc na tapczanie, zacierał ręce, strzelał z palców i mruczał:
– Będę pił wódeczkę… Uuu… wódeczkę!… dobra wódzia!… Ach!
Człowiek ten stał już na tak niskim szczeblu zbydlęcenia, że stracił nawet prawo do wzgardy, a mimo to nie utracił jeszcze miłości syna.
Po upływie kilkunastu minut Ludwik wrócił.
– Przyniosłeś, synku?… – zapytał stary, wyciągając drżącą rękę.
Ludwik wydobył małą flaszkę, do połowy napełnioną wódką, i z widocznem wahaniem rzekł:
– Niechże ojciec powie, gdzie samowar?
– Daj wódzi, daj!… – błagał stary, jakby nie słysząc jego pytania.
– Nie dam, aż się znajdzie samowar.
– No!… nie drażnij się… – odparł nędzarz, całując syna w rękę.
Ludwik cofnął się ze wstrętem i oddał flaszkę ojcu.
Stary usiadł na rogu paki i z grymasami obłąkanego, wysączył powoli wódkę, smakując ją i przyglądając się pod światło. Powoli zmarszczki na jego twarzy wygładziły się, dziki wyraz oczu stał się łagodnym i smutnym, a z obłąkanego zwierzęcia zrobił się (dziwna rzecz!) człowiek nieszczęśliwy i zawstydzony.
Spuścił on głowę na piersi i z jakiemś dziecinnem zakłopotaniem wyskubywał wełnę z kożucha.
Ludwik zauważył zmianę (nie po raz pierwszy zresztą), i chcąc widocznie zawiązać rozmowę, rzekł:
– Czy ojciec nie chory?
– Jestem grzeszny człowiek – odparł cicho starzec. – Niech mi Bóg przebaczy, i ty, synu, i nasza biedna Zosia…
Po małej pauzie, jakby stopniowo ośmielając się, mówił dalej:
– Już wódki pić nie będę… Oho!… Dziś ostatni raz mi się przytrafiło. Przez wódkę człowiek robi się bydlęciem, Boga obraża i ludziom dokucza… A za co ja tobie mam dokuczać, kiedyś ty lepszy od najrodzeńszej matki?… Matkaby tak o mnie nie dbała… Bo też i nie dbała!…
Starzec przerwał, zamyślił się i nagle zapytał:
– Ludwiś… pamiętasz ty to?…
– Cóż takiego?
– A to, jak na Zielone Świątki Błażej podarował ci wózek. Ja powiadam: „Będzie cię, synku, Kurta woził!…” A ty mówisz: „Nie… ja chcę, żeby woził ojciec.” Sam się zaprzągłem i jeszczem musiał bat na siebie zrobić… Cha!… cha!… Samowar jest pod tapczanem…
Podniósł się z paki i usiadł na swej nędznej pościeli.
– Albo to, jakem matce butelkę oleju wylał. Mówię:
„O! wybije mnie matka, jak wróci!…” A ty na to: „Niech tatuś powie, że to ja!…”
Potem zaczął coś nucić – zachwiał się, pochylił na kolana Ludwika i prawie natychmiast zasnął.
Tymczasem syn rozmyślał:
„Poco ten człowiek żyje i poco los przykuł mnie do niego?… Wszystkie błędy moje, wszystkie nieszczęścia, niedostatek i pogarda u ludzi – wszystko obciąża mnie z jego winy. Nie mogę wyjechać, bo jeżeli go choć na jeden dzień bez dozoru zostawię, wnet zapracuje na więzienie… Nie mogę zginąć nawet, choć mnie depczą i prawie w twarz mi plują…
„Nie!… trzeba już raz skończyć… Wezmę Zosię, ucieknę z nią, zmienię nazwisko, a z nim. niech się dzieje co chce!… Całe przywiązanie, jakie miałem dla niego, ustąpiło już wstrętowi i nienawiści…”
W tej chwili głowa ojca zsunęła się z synowskich kolan. Ludwik zapomniał swych rozmyślań, lecz instynktowym ruchem zatrzymał upadającego i ostrożnie ułożył go na sienniku. Potem wydobył z pod tapczana ukradziony samowar, zagasił świecę i wyszedł, przyciskając drzwi jakimś drągiem.
W sieni, choć to już była północ, zastał stróża, naradzającego się z żoną. Oddał im samowar i życzył dobrej nocy, polecając ich pamięci ojca.
Gdy już wyszedł na ulicę, Stanisław rzekł:
– Ja, żebym ta był nim, tobym starego puścił w trąbę, bo to strasznie wielkie udręczenie!
– Ale! – odparła żona. – A dobrzeby ci było, żeby tak z tobą nasz Walek zrobił?…
– Kiedy bo ze starego wielki nicpoń; my przecie wiemy, co on wart!…
– Zawdy to ojciec! – zakonkludowała żona.
Na dworze niebo iskrzyło się od gwiazd i dął zimny, do kości przejmujący wiatr wschodni, ale Ludwik nie widział gwiazd, nie czuł zimna, zatopiony w smutnych myślach.
– Z trzech rubli – mówił do siebie – po kilku godzinach został tylko jeden. Bardzom ciekawy, kto mi też jutro da tak hojną jałmużnę? Za obelgi!…
Gdy wyszedł na ulicę ruchliwszą, nasunął kaptur na głowę, jakby obawiając się spojrzeń nielicznych przechodniów. Przyśpieszył kroku, przebiegł jeszcze kilka bardzo długich i dobrze zabudowanych ulic i nareszcie znikł w bramie jednego z domów, leżących w środkowej części miasta.ROZDZIAŁ III MASKARADA
Ze wszystkich istot zamieszkujących ziemię, sam tylko człowiek posiada przywilej częstego i dowolnego zmieniania powierzchowności. Wprawdzie motyl rodzi się gąsienicą, później zostaje poczwarką, a wkońcu dopiero motylem: wprawdzie wiewiórka, ruda w lecie, robi się szarą pod zimę, wszystkie te jednak i tym podobne przebrania są zaledwie cieniem przebrań ludzkich.
Człowiek, przyszedłszy na świat bardzo licho uposażonym, w dalszym biegu życia niewiele od natury dostaje: trochę zębów i jakieś tam wąsy, o czem nawet wspominać nie warto wobec naprzykład skrzydeł… lub rogów. Mimo to jednak latać może, gdy ma ochotę i pieniądze, a i na brak rogów narzekać też nie powinien…
Od urodzenia do końca życia lew zostaje płowym i kontentować się musi jedną, jedyną grzywą i jedynym ogonem. Człowiek dziś jest płowym, jutro szarym, pojutrze czarnym… Zamieniwszy bydlęcą skórę na zbroję i togę, pozbył się ich następnie dla pończoch i jedwabnego płaszczyka, po których zkolei nastąpiły fraki, marynarki i szlafrokowate paletoty. Jego towarzyszka znowu, dla której figowy listek niegdyś stanowił aż nadto wystarczającą odzież, dziś wstydzi się, gdy ma na sobie tylko kilkanaście kawałków różnych tkanin, a szczęśliwą jest wówczas dopiero, gdy ilość kawałków, form i kolorów dochodzi do kilkudziesięciu na dobę.
Oszukawszy całą naturę, rodzaj ludzki zapragnął siebie jeszcze oszukać i w tym celu – wymyślił maskarady.