- promocja
- W empik go
Dwór skrzydeł i zguby. Tom 3 - ebook
Dwór skrzydeł i zguby. Tom 3 - ebook
Długo oczekiwana trzecia część bestsellerowego cyklu Sarah J. Maas.
Feyra powraca do Dworu Wiosny, zdeterminowana by zdobyć informacje o działaniach Tamlina oraz potężnego, złowrogiego króla Hybernii, który grozi, że rozgromi cały Prythian. Jednak by to osiągnąć, musi najpierw rozegrać śmiercionośną, przewrotną grę… Jeden poślizg może zniszczyć nie tylko Feyrę, ale też cały jej świat.
W obliczu wojny, która ogarnia wszystkich, Feyra znów musi decydować, komu może ufać i szukać sojuszników w najmniej oczekiwanych miejscach. Niebawem dwie armie zetrą się w krwawej, nierównej walce o władzę.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4952-9 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brzęczenie much i krzyki ocalałych już dawno ucichły. Zastąpiło je dudnienie bębnów.
Pole bitwy zasłane było skłębionymi trupami ludzi i fae. Tu i ówdzie leżał martwy koń lub połamane skrzydła sterczały ku szaremu niebu.
Z powodu upału – pomimo gęstej pokrywy chmur – smród wkrótce miał stać się nie do zniesienia. Muchy już łaziły po oczach spoglądających nieruchomo w górę. Nie czyniło im różnicy, czy żywią się śmiertelnym, czy nieśmiertelnym mięsem.
Przedzierałem się przez niegdyś porosłe trawą pole, co pewien czas mijając sztandary na wpół pogrzebane w błocie i wnętrznościach. Musiałem wytężyć wszystkie resztki sił, aby nie ciągnąć skrzydeł za sobą po zwłokach i pancerzach. Swoją moc wyczerpałem na długo przed końcem rzezi.
Przez ostatnie godziny bitwy walczyłem tak samo jak stojący u mego boku śmiertelnicy: mieczem i pięścią, w okrutnym i bezlitosnym skupieniu. Nie daliśmy legionom Ravenii przełamać naszych szyków. Dawaliśmy im odpór godzina po godzinie – tak jak rozkazał nam mój ojciec; tak jak wiedziałem, że muszę zrobić. Przegrana tutaj dobiłaby nasz i tak już kruszejący ruch oporu.
Twierdza górująca za moimi plecami była zbyt cenna, by mogła wpaść w ręce lojalistów. Nie tylko z racji swojego położenia w samym sercu kontynentu, ale z uwagi na zasoby, których strzegła: z powodu kuźni, które dzień i noc dymiły pod jej zachodnimi murami, mozolnie zaopatrując nasze siły.
Dym z kominów zlewał się z kłębami unoszącymi się ze stosów już podpalanych wokół mnie. Szedłem wciąż przed siebie, omiatając wzrokiem twarze poległych. Zapisałem sobie w pamięci, by później wysłać żołnierzy o wystarczająco wytrzymałych żołądkach, by zebrali broń żołnierzy obu armii. Za bardzo jej potrzebowaliśmy, by zawracać sobie głowę honorem. Zwłaszcza że druga strona zupełnie się nim nie przejmowała.
Tak spokojne… pole bitwy było teraz tak spokojne w porównaniu z rzezią i chaosem, które ustały parę godzin temu. Armia lojalistów wolała odwrót od kapitulacji i pozostawiła swoich poległych krukom.
Okrążyłem cielsko powalonego gniadego wałacha. Oczy tej pięknej bestii wciąż były rozszerzone z przerażenia; muchy całkiem obsiadły zakrwawiony bok. Jeździec leżał poskręcany pod swym wierzchowcem z połowicznie odrąbaną głową. To nie był cios mieczem. Nie – te przeraźliwe rany zostały uczynione pazurami.
Nie sprzedawali tanio swojej skóry. Królestwa i władztwa pragnące odzyskać swoich ludzkich niewolników uznają swoją porażkę dopiero, gdy nie będą miały już żadnego innego wyjścia. A nawet wtedy… Przekonaliśmy się boleśnie już na samym początku wojny, że nie zamierzali przestrzegać pradawnych zasad i rytuałów wojennych. A fae, którzy walczyli ramię w ramię ze śmiertelnikami… Rozdeptywali nas, jakbyśmy byli robactwem.
Odpędziłem muchę bzyczącą mi przy uchu dłonią unurzaną we krwi zarówno mojej, jak i cudzej.
Zawsze sądziłem, że śmierć polega na jakimś spokojnym powrocie na łono przodków – jest słodką, choć smutną kołysanką, która poniesie mnie do tego, co nas czeka potem.
Pancernym butem złamałem drzewce sztandaru lojalistów. Czerwone błoto chlapnęło na dzika o pokaźnych kłach wyszytego na szmaragdowym tle.
Czy to nie brzęczenie much, a nie cudowna pieśń, było prawdziwą kołysanką śmierci? Czy owady i robaki nie były służkami kostuchy?
Pole bitwy ciągnęło się we wszystkie strony aż po horyzont – wyjąwszy twierdzę za moimi plecami.
Trzy dni dawaliśmy im odpór. Trzy dni walczyliśmy tu i tu umieraliśmy.
Ale utrzymaliśmy nasze pozycje. Raz po raz zwoływałem ludzi i fae, odpierałem kolejne ataki wroga, nawet gdy drugiego dnia rzucili świeże siły na naszą osłabioną prawą flankę.
Czerpałem ze swojej mocy, aż stała się już tylko dymem w moich żyłach. Potem zdałem się na moje ilyryjskie wyszkolenie. Cały mój świat skurczył się do tarczy i miecza. Tylko to mi pozostało przeciwko nacierającym hordom.
Porwane ilyryjskie skrzydło wystawało spomiędzy splątanych ciał fae, tak jakby trzeba było ich sześciu, by powalić tego jednego wojownika. Tak jakby zabrał ich wszystkich ze sobą na drugą stronę.
Odwalałem sztywniejące ciała przy akompaniamencie serca łomoczącego w posiniaczonej piersi.
O świcie trzeciego i ostatniego dnia bitwy przybyły posiłki wysłane przez mojego ojca w odpowiedzi na moje błaganie o pomoc. Byłem zbyt pochłonięty szałem bitewnym, by zauważyć, że nie przybył zwykły oddział Ilyrów; że tak wielu miało syfony.
Minęły już godziny, odkąd ocalili nasze tyłki i odwrócili losy bitwy, a ja wciąż nie dostrzegłem wśród żywych żadnego z moich braci. Nawet nie wiedziałem, czy Kasjan lub Azriel w ogóle brali udział w tej odsieczy.
Pieśniarza cieni raczej tu nie było, gdyż mój ojciec trzymał go zawsze przy swoim boku, by mógł dla niego szpiegować, ale Kasjan… jego mógł tu przysłać. Nie zdziwiłbym się, gdyby mój ojciec przeniósł Kasjana do jednostki, co do której się spodziewał, że zostanie wycięta do nogi. Zresztą prawie tak się stało – ci, którzy przeżyli, ostatkiem sił opuszczali pole bitwy.
Zakrwawionymi i obolałymi palcami sięgnąłem głębiej między pogięte pancerze i śliskie, sztywne ciała. Po chwili odrzuciłem ostatniego fae leżącego na poległym Ilyrze.
Ciemne włosy, opalona na złocisty brąz skóra… Takie same jak Kasjana.
Ale to nie jego poszarzała od śmierci twarz wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w niebo.
Odetchnąłem głośno. Płuca wciąż mnie bolały od ciągłego ryku. Usta miałem wyschnięte i spękane.
Potrzebowałem się napić – i to bardzo. Ale w pobliżu dostrzegłem kolejną parę ilyryjskich skrzydeł wystających spomiędzy stosu trupów.
Potykając się i zataczając, ruszyłem w ich stronę. Pozwoliłem swoim myślom odpłynąć w ciemne i ciche miejsce, gdy odkręcałem skręcony kark, by spojrzeć na twarz otoczoną prostym hełmem.
Nie on.
Przedarłem się przez trupy do kolejnego Ilyra.
I następnego. I jeszcze jednego.
Niektórych znałem. Innych nie. A zasłane ciałami pole ciągnęło się w dal i w dal pod ołowianym niebem.
Mila za milą. Królestwo gnijących trupów.
A ja wciąż szukałem.