- W empik go
Dwa a dwa cztery, czyli Piekarz i jego rodzina: powieść - ebook
Dwa a dwa cztery, czyli Piekarz i jego rodzina: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 236 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
True happiness is of a retired
nature, and an ennemy to pomp
and noise.
The Spectator.
Powieść
Kleofasa Fakunda Pasternaka.
Wilno.
Nakładem i Drukiem A. Marcinowskiego .
1837.
Wolno drukować z obowiązkiem złożenia trzech exemplarzy w Komitecie Cenzury. Dan w Wilnie 5 Czerwca 1832.
Michał Oczapowski Cenzor.
Koledze
Adamowi Oczapowskiemu
K. F. Pasternak.RZUT OKA NA ŚCIESZKĘ, KTÓRĄ POSZEDŁEM.
Al aalemo arafa al dżahela, l an-
naho Kana dżahelan: ua al dżahe-
lo la iarefo, al aalema l annaho
la-Kana aaleman.
Mądry zna nierozumnego, bo nim był sam dawniej; ale głupiec nie zna mądrego, bo nim nie był.
Przysłowie Arabskie.
Drugą już powiastkę podając na widok publiczny; owoc niedojrzały chwil wolnych od ważniejszych zatrudnień mam sobie za o – bowiązek, napomknąć nieco o rodzaju pisania, do którego się na chwilę przywiązałem. Niemyślę ja tu rozszerzać się nad historyą tego rodzaju pisania; – nie jest to moim zamiarem. Spróbuję tylko okazać, jak ubogą jest Literatura nasza, w tej części, kiedy obce obfitują w różne, oddzielne i coraz mnożące się sposoby pisania powieści i romansów.
Do pisania powieści (rozumie się dobrych, bo złe nie nazywają się powieścią, ani romansem, ale bazgraniną i ramotą, którą lada kto napisać potrafi); do pisania powieści dobrych, mówię, trzeba talentu (nieodzownie), poznania ludzi (koniecznie), wyobraźni (choć parę ziarek). Główną, najgłówniejszą podług mnie zaletą, jest to – co przeszłego wieku i niektórzy nasi pisarze, mieli za nic: – kopijowanie wierne i nieprzesadzone. Wątpię ja – i dzisiejsza publiczność ze mną, ażeby dziwaczne, olbrzymie, ale niezgrabne utwory, jakiemi są wyskoki Heloizy, Korynny, Matyldy, Amelii; jakiemi napełnione są dzieła Panny Radcliffe,
Genlis, Cottin, więcej były warte, nad wierne obrazy Cervantesa, Sterna, Fieldinga, Le-Sage etc.
Eksaltacia, i ckliwa wielkość, niska przesada, nudny przymus, łzy najemne; – oto czem są naszpikowane te twory głów obłąkanych. Klelie, Cyrusy, Mandany, są to poczwary miłości, przedrzeźniacze jej uczuć; – bo na imię jej bohaterów nie zasługują. Są to nędzne wyroby, którym zamiast wielkoścji nadano cechę dziwactwa; – ale jeszczeż jakiego dziwactwa! –
dziecinnego, niedojrzałego, niesmakownego.
Co za fałsz! jaki błąd! – czyliż to jest wielkiem czego niepojmujem, nierozumiemy, lub naśladować nie możem? – obrazy takie, są jak owe jarmarkowe obrazy świętych, o których znaczeniu, podpis tylko jeden domyślać się każe. Jakież u tych pisarzy charaktery? – charaktery w jednej lane formie, z małemi, nic nieznaczącemi odmiankami – są to obrazy Chińskie, w których nie, ma cienia, a są tylko obwody i kolory, iaskrawe wprawdzie, ale nienaturalne. Ci pisarze, powtarzam, są Chińczykami, którzy mniemają, ze cień w obrazie stanowi rysę, plamę, skazę, i którzy patrząc na nasze malowidła, dziwują się tym plamom; – plamom, które obraz do przyrodzonej postaci zbliżają. Tak to właśnie, robią i ci pisarze: niechcą oni ludzi wystawiać ludźmi, i sądzą, ze ich bohaterowie ażeby byli wielkimi, niepowinni mieć Ładnych wad, żadnych przywar ludzkich, żadnego cienia, przy którymby się światło mocniej odbiło.
Wystawują oni wielkość ckliwą, i nawet w odurzonych nią głowach wzbudzając rospacz, dla niemożności naśladowania. Rzućmy teraz okiem, na pole, daleko milsze oku. Tu spotykamy Cervantesa, wielkiego znawcę serca ludzkiego, wielkiego badacza jego tajników, trafnego malarza, jakim się w I)on-Kichocie okazał. W tym małym zbiorze jego szkiców, znajdziemy wszystkie główne formy, z których później modelowali inni pisarze. Stern badał skrytsze jeszcze tajemnice serca, odmalował uczucia, i jeśli Cervantes uderza dokładnem oddaniem powierzchowności; ów wnika, wszywa się w serce człowieka odkrywa pole walki, jego rozumu i uczuć, okazuje, jak rzadko pierwszy, ów zawołany rozum zwycięża, jak często znieważony i zbłocony wala się pod nogami.
Lesage nie miał przebiegłości, nie miał poznania serca Yoricka – prowadzi on nas po kątkach, ze swoim djabłem kulawym, pokazuje nam ludzi – prawdziwych ludzi!
Wolter, który na opinii, tyle stracił w XIX wieku, i Wolter pisał powieści! – niezłe, ale nie przednie; już to, co do zasad, jakie wodziły jego piórem, już co do zbytniego polegania na dowcipie, którego, jako jedynej swej tarczy, trzymał się, jak pijany płotu. Zadyk jest to sobie figura, bardzo poślednie, daleka od typów i oryginalności, śmieszna, głupia i dowcipna. Od tego wielkiego bazgracza, skoczę teraz do wielkiego Walter-Scotta, wielkiego w wyobraźni, talencie, we wszystkiem, czego mu było potrzeba. Rzuciłem tylko okiem, na ten świat, który sobie utworzył; na liczne grono jego dzieci. Co tu typów! co obrazów! – a nadewszystko ile prawdy! ile rozmaitości! – zawsze jeden, zawsze nowy! – niepotrzebuje on moich pochwał, wszyscy go znają. To tylko złego zrobił światu, że przy nim, wylągł się rój naśladowców – którzy tym mu są tylko podobni, że piszą. Mała jest liczba takich, którym usposobienie i talent, dozwoliły pójść w jego ślady – tymi są: Cooper, którego charaktery mniej są wydatne, mniej skończone (1): w nim me ma tej czystości rysunku, nie tyle znać wprawną rękę, ile u Walter-Scotta. Wilibald Alexis, którego romans Walladmor, w Anglii nawet Walter-Scottowi przypisują, nierównie od Coopera jest słabszy; pełno w nim zamieszania, nieporządku, charaktery słabe, akcya nieprzywiązująca, nie często się urywa i wiąże nieforemnym węzełkiem.
–- (1) Francuzi mówią o rysunku, lub obrazie: C'est d' un fini admirable! to fini nie ma
Walter-Scott pokazał, jak należy zdobić historyą, nie spoczwarzając (1) ją; – w samych nawet jego dziełach, które historycznemi zowie, rozmaicie się trzyma dziejów. Są takie, w których główne osoby, intryga i tło samo jest historyczne (Richard); są inne, w których główne osoby, czepiają się tylko historyi (Kenilworth, KwentynDurward, Iwanhoe); są nakoniec, ostatnie, odmalowane na tle histo- – odpowiedniego wyrazu w naszym języku.
(2) Neologismu od poczwara.
rycznem, a jednak nie historyczne, które do pewnej epoki, łączą, nie wypadki, nie intryga, nie osoby, ale obyczaje, szczegóły, drobnostki i błyskotki historyczne. Coopera do drugiego rodzaju romansów liczą się dzieła; jedyne dziecię Wilibalda, do trzeciego. Poprzedziły jeszcze Walter-Scotta romanse pseudohistoryczne, którym autorowie, nadali historycznemi, a często fałszyweimi wyskokami, pieczęć śmiesznej jakiejś ważności; jak na naszych szpilkach, malują herb Angielski, dla pokupu.
Do innego już wcale rodzaju, policzyć należy P. Dacange, który z małą odmianą, jest uczniem Sterna, ale swoje głębokie poznanie serca, i człowieka, sztuczniej i staranniej oprawuje w ramki. Bohatyrów Dukania kochamy, zlewamy się w nich duszą i umysłem (nous nous identifions). Rzuca on czasami zarysy obrazów wielkich, śmiesznych, lub po Teniersowsku prawdziwych, ale wszystko tak prędko, tak nagle, jak malarz korzystający z przelotnego jakiego obrazu, który rzuca tylko główne, cechujące go rysy.
Clauren niepewny jeszcze, ku czemu ma się rzucić, eksaltuje się czasem, lub ściśle idzie za prawdą. Z nowszych pisarzy, najwięcej pono zachwycił dawnej szkoły. Jego Mimili, jest cudnie naiwna – przymiot nader ważny, bo go nie łatwo nadadź dziełu; a kto gwałtem szturmuje do naiwności – robi się głupim i nudnym.
Szkoda ze czas i miejsce, niedozwala nam rozszerzyć się nad sławnym z powieści człowieka osłabionych nerwów, z Gallerij, z Szkiców, Waszingtonem Irwingiem, nad powieściami Viktora Hugo, autora Hermaniego, dramy wybornej i bardzo silnie napisanej; ale musimy chwilę zatrzymać się przy czarownej lasce. E. T. A. Hoffmana.
Geniusz Hoffmana, zdaje się w pół pijany, w pół obłąkany, półzapalony; – pełen obrazów silnych, charakterystycznych, uderzających, czasem poczwarnych; – ale jego poczwary są zajmujące: straszą i wabią.
W jego powieściach, jak w pustej sali biesiadniczej zapisanej skrwawionemi mieczami, gdzieniegdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami; rozlega się szyderski śmiech rospaczy – migają twarze piekielne, czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci.
Hoffman jest to wesoły śpiewak na grobach; tancerz, który lekką nogą stąpa po kościach i popiołach cmętarza, z trupią głową w ręku, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia nosi łaty Arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, roża i bławatek, dąb i pokrzywa. Śmiech jego rozlega się długo po naszej duszy – jak wir kręci się w niej długo, podpala głowę i otacza nas na chwile urokiem fantastyczności. Lubiemy pozostać w kole zakreślonem jego czarodziejską laską, otoczeni urojeniami, przelatując z najsprzeczniejszych uczuć do drugich, i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem póty, póki nas ta woda niesie. Takim jest Hoffman, ale nie zawsze. Historya Kota Murra, Gracz i t… p… nie są tak fantastyczne, jak Salwador, Rosa i Człowiek Piaszczany. (L'Homme au Sable).
Nie śmiemy nic mówić o Janie Pawle Rychterze, który tak mocno ujął się języka i narodowości niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na ziemię, z tronu w kałużę – zdanie o nim znajdzie czytelnik, w jednym z nowszych dzienników.
Słusznie mówią iż Rychter tak jest narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są rodzinnemi górami Szwajcar, Tybr narodową rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej rośliny, uszczknięty, nie wy – da kwiatu na obcej ziemi, uschnie i zwiędnieje. Göthego Werter, jest sławnym typem, typem równie narodowym, jak dzieła Rychtera. Niemiecki Werter się zastrzelił; Francuzki zakopałby się w jakim klasztorze z miniaturą swej Lotchen i plecionką jej włosów; Angielski, jeśliby nie naśladował literalnie niemca, toby pojechał przynajmniej do Szwajcaryi – spaść z jakiej skały, lub głodem się umorzyć; Hiszpański otrułby rywala, siebie, ją i każdego coby mu stanął na drodze; nasz Werter rozpiłby się z rospaczy, lub zaciągnąłby się do wojska.
Wypada mi teraz zrobić wyznanie grzechów, i uderzywszy się w piersi, wymienić kogo naśladowałem; – śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie co chcecie czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję; – źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić co się podoba.
Pisałem dnia 1 Kwietnia 1832 roku w Wilnie.
K. F. PASTERNAK,.I. ZWADA.
Nuż więc się łajać żwawie
i zuchwało,
A gdy się stronie obojej
sprzykrzyło,
Już mieli wracać.
Tassoni tł. Krasicki
– Zgiń!
– Przepadnij!
– Uparty młokos! – Stary gdera! Tak odzywali się dziewać… iż często tamtędy przejeżdżano. Nad sklepem ukazywał się znak piekarski olbrzymiej wielkości, na którym dwa lwy uzbrojone w szpady rozrywały od lat kilkunastu zarumieniony obwarzanek. Walka tych zwierząt tym dziwniejszą się zdawała, iż tuż koło nich odmalowano cały stos bułek, chleba, placków, babek, strucli, rogalów i innego ciasta. Duże okno złożone z szyb nowych i czystych, dozwalało widzieć w środku nieprzejrzane półki świeżego i pięknego pieczywa, słoje z piernikami i innemi przysmakami stanowiły straż przednią, a tylnią były ogromne bulki sitniego chleba. Zadziwiający porządek panował w tych szykach, a młoda piekareczka, pulchna i tłuściuchna, jak pączki przed nią lezące, sparta na białej rączce, zamyślona i milcząca, oczekiwała kapców, zwabionych pięknością bułek, lub jej twarzyczki. Z drugiego niniejszego okna widać było, podeszłą matronę, w czepku z szeroką szlarką, w maleńkich skórką obwarowanych okularach, z rozłożoną na kolanach księgą. Oczy jej niegdyś niebieskie, dziś pozbawione żywości i ognia, spaszczone były na karty, usta poruszające się z wolna, ukazywaly jeszcze zdrowy rząd zębów, a włos wymykający się z pod czepka, był czarnego koloru, przypruszony siwizną. Na tej twarzy malowała się sama prawie obojętność, a rysy regularne nie okazywały na sobie śladu żadnej namiętności. U nóg jej leżał szpic wierny towarzysz trosk i zabaw, na skórzanej poduszce, stuliwszy się w kłębek i niekiedy tylko cichość sapaniem przerywał. W ciemnym kącie postawiony zegar, głośnym i regularnym gankiem, dopomagał szpicowi do przerwania jednostajnego milczenia; i za każdym kwadransem, przedłużonym odgłosem zapowiadającym bicie swoje, ściągał na ciemny cyferblat, oczy staruszki. Taki był widok z dwóch okien wychodzących na plac boju – przed stajnią zaś siedział na ławce drzemiący sługa, w długich botach, drelichowym spancerze i kapeluszu, na którym nosił znak swego urzęda. Głowa jego dziwne figury kreśliła w powietrzu: raz podnosząc się, to znów w niestałym kierunku spadając na te lub na drugie ramie; na tył, lub z przodu.
Wóz ciężko obładowany skórami ciągnął się drogą, a przy nim z biczem postępował żyd w cichości. Ubior Starozakonnego składał się z długiego żupana, zapinającego się na haftki, a w ówczas podniesionego do góry od błota; z pasa, za którym założona była para łozowych prętów, z czapki aksamitnej z lisem, i nakoniec z pończoch i trzewików dosyć przestronnych. Gdy jeszcze dodam do tego, że w oddaleniu z tej i drugiej strony ciągnął się długi rząd domów, że ponad dachami wznosiło się kilka kopuł kościelnych, że drzewa z pożółkłym liściem sterczały ta i ówdzie między domami – nikt ml nie zaprzeczy, żem ze wszelkiemi szczegółami pobojowisko opisał.