Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa a dwa cztery, czyli Piekarz i jego rodzina: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa a dwa cztery, czyli Piekarz i jego rodzina: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 236 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWA A DWA CZTE­RY CZY­LI PIE­KARZ I JEGO RO­DZI­NA.

True hap­pi­ness is of a re­ti­red

na­tu­re, and an en­ne­my to pomp

and no­ise.

The Spec­ta­tor.

Po­wieść

Kle­ofa­sa Fa­kun­da Pa­ster­na­ka.

Wil­no.

Na­kła­dem i Dru­kiem A. Mar­ci­now­skie­go .

1837.

Wol­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia trzech exem­pla­rzy w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry. Dan w Wil­nie 5 Czerw­ca 1832.

Mi­chał Ocza­pow­ski Cen­zor.

Ko­le­dze

Ada­mo­wi Ocza­pow­skie­mu

K. F. Pa­ster­nak.RZUT OKA NA ŚCIESZ­KĘ, KTÓ­RĄ PO­SZE­DŁEM.

Al aale­mo ara­fa al dża­he­la, l an-

naho Kana dża­he­lan: ua al dża­he-

lo la ia­re­fo, al aale­ma l an­na­ho

la-Kana aale­man.

Mą­dry zna nie­ro­zum­ne­go, bo nim był sam daw­niej; ale głu­piec nie zna mą­dre­go, bo nim nie był.

Przy­sło­wie Arab­skie.

Dru­gą już po­wiast­kę po­da­jąc na wi­dok pu­blicz­ny; owoc nie­doj­rza­ły chwil wol­nych od waż­niej­szych za­trud­nień mam so­bie za o – bo­wią­zek, na­po­mknąć nie­co o ro­dza­ju pi­sa­nia, do któ­re­go się na chwi­lę przy­wią­za­łem. Nie­my­ślę ja tu roz­sze­rzać się nad hi­sto­ryą tego ro­dza­ju pi­sa­nia; – nie jest to moim za­mia­rem. Spró­bu­ję tyl­ko oka­zać, jak ubo­gą jest Li­te­ra­tu­ra na­sza, w tej czę­ści, kie­dy obce ob­fi­tu­ją w róż­ne, od­dziel­ne i co­raz mno­żą­ce się spo­so­by pi­sa­nia po­wie­ści i ro­man­sów.

Do pi­sa­nia po­wie­ści (ro­zu­mie się do­brych, bo złe nie na­zy­wa­ją się po­wie­ścią, ani ro­man­sem, ale ba­zgra­ni­ną i ra­mo­tą, któ­rą lada kto na­pi­sać po­tra­fi); do pi­sa­nia po­wie­ści do­brych, mó­wię, trze­ba ta­len­tu (nie­odzow­nie), po­zna­nia lu­dzi (ko­niecz­nie), wy­obraź­ni (choć parę zia­rek). Głów­ną, naj­głów­niej­szą po­dług mnie za­le­tą, jest to – co prze­szłe­go wie­ku i nie­któ­rzy nasi pi­sa­rze, mie­li za nic: – ko­pi­jo­wa­nie wier­ne i nie­prze­sa­dzo­ne. Wąt­pię ja – i dzi­siej­sza pu­blicz­ność ze mną, aże­by dzi­wacz­ne, ol­brzy­mie, ale nie­zgrab­ne utwo­ry, ja­kie­mi są wy­sko­ki He­lo­izy, Ko­ryn­ny, Ma­tyl­dy, Ame­lii; ja­kie­mi na­peł­nio­ne są dzie­ła Pan­ny Radc­lif­fe,

Gen­lis, Cot­tin, wię­cej były war­te, nad wier­ne ob­ra­zy Ce­rvan­te­sa, Ster­na, Fiel­din­ga, Le-Sage etc.

Eks­al­ta­cia, i ckli­wa wiel­kość, ni­ska prze­sa­da, nud­ny przy­mus, łzy na­jem­ne; – oto czem są na­szpi­ko­wa­ne te two­ry głów obłą­ka­nych. Kle­lie, Cy­ru­sy, Man­da­ny, są to po­czwa­ry mi­ło­ści, prze­drzeź­nia­cze jej uczuć; – bo na imię jej bo­ha­te­rów nie za­słu­gu­ją. Są to nędz­ne wy­ro­by, któ­rym za­miast wiel­ko­ś­cji nada­no ce­chę dzi­wac­twa; – ale jesz­czeż ja­kie­go dzi­wac­twa! –

dzie­cin­ne­go, nie­doj­rza­łe­go, nie­sma­kow­ne­go.

Co za fałsz! jaki błąd! – czy­liż to jest wiel­kiem cze­go nie­poj­mu­jem, nie­ro­zu­mie­my, lub na­śla­do­wać nie mo­żem? – ob­ra­zy ta­kie, są jak owe jar­mar­ko­we ob­ra­zy świę­tych, o któ­rych zna­cze­niu, pod­pis tyl­ko je­den do­my­ślać się każe. Ja­kież u tych pi­sa­rzy cha­rak­te­ry? – cha­rak­te­ry w jed­nej lane for­mie, z ma­łe­mi, nic nie­zna­czą­ce­mi od­mian­ka­mi – są to ob­ra­zy Chiń­skie, w któ­rych nie, ma cie­nia, a są tyl­ko ob­wo­dy i ko­lo­ry, ia­skra­we wpraw­dzie, ale nie­na­tu­ral­ne. Ci pi­sa­rze, po­wta­rzam, są Chiń­czy­ka­mi, któ­rzy mnie­ma­ją, ze cień w ob­ra­zie sta­no­wi rysę, pla­mę, ska­zę, i któ­rzy pa­trząc na na­sze ma­lo­wi­dła, dzi­wu­ją się tym pla­mom; – pla­mom, któ­re ob­raz do przy­ro­dzo­nej po­sta­ci zbli­ża­ją. Tak to wła­śnie, ro­bią i ci pi­sa­rze: nie­chcą oni lu­dzi wy­sta­wiać ludź­mi, i są­dzą, ze ich bo­ha­te­ro­wie aże­by byli wiel­ki­mi, nie­po­win­ni mieć Ład­nych wad, żad­nych przy­war ludz­kich, żad­ne­go cie­nia, przy któ­rym­by się świa­tło moc­niej od­bi­ło.

Wy­sta­wu­ją oni wiel­kość ckli­wą, i na­wet w odu­rzo­nych nią gło­wach wzbu­dza­jąc ro­spacz, dla nie­moż­no­ści na­śla­do­wa­nia. Rzuć­my te­raz okiem, na pole, da­le­ko mil­sze oku. Tu spo­ty­ka­my Ce­rvan­te­sa, wiel­kie­go znaw­cę ser­ca ludz­kie­go, wiel­kie­go ba­da­cza jego taj­ni­ków, traf­ne­go ma­la­rza, ja­kim się w I)on-Ki­cho­cie oka­zał. W tym ma­łym zbio­rze jego szki­ców, znaj­dzie­my wszyst­kie głów­ne for­my, z któ­rych póź­niej mo­de­lo­wa­li inni pi­sa­rze. Stern ba­dał skryt­sze jesz­cze ta­jem­ni­ce ser­ca, od­ma­lo­wał uczu­cia, i je­śli Ce­rvan­tes ude­rza do­kład­nem od­da­niem po­wierz­chow­no­ści; ów wni­ka, wszy­wa się w ser­ce czło­wie­ka od­kry­wa pole wal­ki, jego ro­zu­mu i uczuć, oka­zu­je, jak rzad­ko pierw­szy, ów za­wo­ła­ny ro­zum zwy­cię­ża, jak czę­sto znie­wa­żo­ny i zbło­co­ny wala się pod no­ga­mi.

Le­sa­ge nie miał prze­bie­gło­ści, nie miał po­zna­nia ser­ca Yoric­ka – pro­wa­dzi on nas po kąt­kach, ze swo­im dja­błem ku­la­wym, po­ka­zu­je nam lu­dzi – praw­dzi­wych lu­dzi!

Wol­ter, któ­ry na opi­nii, tyle stra­cił w XIX wie­ku, i Wol­ter pi­sał po­wie­ści! – nie­złe, ale nie przed­nie; już to, co do za­sad, ja­kie wo­dzi­ły jego pió­rem, już co do zbyt­nie­go po­le­ga­nia na dow­ci­pie, któ­re­go, jako je­dy­nej swej tar­czy, trzy­mał się, jak pi­ja­ny pło­tu. Za­dyk jest to so­bie fi­gu­ra, bar­dzo po­śled­nie, da­le­ka od ty­pów i ory­gi­nal­no­ści, śmiesz­na, głu­pia i dow­cip­na. Od tego wiel­kie­go ba­zgra­cza, sko­czę te­raz do wiel­kie­go Wal­ter-Scot­ta, wiel­kie­go w wy­obraź­ni, ta­len­cie, we wszyst­kiem, cze­go mu było po­trze­ba. Rzu­ci­łem tyl­ko okiem, na ten świat, któ­ry so­bie utwo­rzył; na licz­ne gro­no jego dzie­ci. Co tu ty­pów! co ob­ra­zów! – a na­de­wszyst­ko ile praw­dy! ile roz­ma­ito­ści! – za­wsze je­den, za­wsze nowy! – nie­po­trze­bu­je on mo­ich po­chwał, wszy­scy go zna­ją. To tyl­ko złe­go zro­bił świa­tu, że przy nim, wy­lągł się rój na­śla­dow­ców – któ­rzy tym mu są tyl­ko po­dob­ni, że pi­szą. Mała jest licz­ba ta­kich, któ­rym uspo­so­bie­nie i ta­lent, do­zwo­li­ły pójść w jego śla­dy – tymi są: Co­oper, któ­re­go cha­rak­te­ry mniej są wy­dat­ne, mniej skoń­czo­ne (1): w nim me ma tej czy­sto­ści ry­sun­ku, nie tyle znać wpraw­ną rękę, ile u Wal­ter-Scot­ta. Wi­li­bald Ale­xis, któ­re­go ro­mans Wal­lad­mor, w An­glii na­wet Wal­ter-Scot­to­wi przy­pi­su­ją, nie­rów­nie od Co­ope­ra jest słab­szy; peł­no w nim za­mie­sza­nia, nie­po­rząd­ku, cha­rak­te­ry sła­be, ak­cya nie­przy­wią­zu­ją­ca, nie czę­sto się ury­wa i wią­że nie­fo­rem­nym wę­zeł­kiem.

–- (1) Fran­cu­zi mó­wią o ry­sun­ku, lub ob­ra­zie: C'est d' un fini ad­mi­ra­ble! to fini nie ma

Wal­ter-Scott po­ka­zał, jak na­le­ży zdo­bić hi­sto­ryą, nie spo­czwa­rza­jąc (1) ją; – w sa­mych na­wet jego dzie­łach, któ­re hi­sto­rycz­ne­mi zo­wie, roz­ma­icie się trzy­ma dzie­jów. Są ta­kie, w któ­rych głów­ne oso­by, in­try­ga i tło samo jest hi­sto­rycz­ne (Ri­chard); są inne, w któ­rych głów­ne oso­by, cze­pia­ją się tyl­ko hi­sto­ryi (Ke­nil­worth, Kwen­tyn­Dur­ward, Iwan­hoe); są na­ko­niec, ostat­nie, od­ma­lo­wa­ne na tle hi­sto- – od­po­wied­nie­go wy­ra­zu w na­szym ję­zy­ku.

(2) Neo­lo­gi­smu od po­czwa­ra.

rycz­nem, a jed­nak nie hi­sto­rycz­ne, któ­re do pew­nej epo­ki, łą­czą, nie wy­pad­ki, nie in­try­ga, nie oso­by, ale oby­cza­je, szcze­gó­ły, drob­nost­ki i bły­skot­ki hi­sto­rycz­ne. Co­ope­ra do dru­gie­go ro­dza­ju ro­man­sów li­czą się dzie­ła; je­dy­ne dzie­cię Wi­li­bal­da, do trze­cie­go. Po­prze­dzi­ły jesz­cze Wal­ter-Scot­ta ro­man­se pseu­do­hi­sto­rycz­ne, któ­rym au­to­ro­wie, nada­li hi­sto­rycz­ne­mi, a czę­sto fał­szy­we­imi wy­sko­ka­mi, pie­częć śmiesz­nej ja­kiejś waż­no­ści; jak na na­szych szpil­kach, ma­lu­ją herb An­giel­ski, dla po­ku­pu.

Do in­ne­go już wca­le ro­dza­ju, po­li­czyć na­le­ży P. Da­can­ge, któ­ry z małą od­mia­ną, jest uczniem Ster­na, ale swo­je głę­bo­kie po­zna­nie ser­ca, i czło­wie­ka, sztucz­niej i sta­ran­niej opra­wu­je w ram­ki. Bo­ha­ty­rów Du­ka­nia ko­cha­my, zle­wa­my się w nich du­szą i umy­słem (nous nous iden­ti­fions). Rzu­ca on cza­sa­mi za­ry­sy ob­ra­zów wiel­kich, śmiesz­nych, lub po Te­nier­sow­sku praw­dzi­wych, ale wszyst­ko tak pręd­ko, tak na­gle, jak ma­larz ko­rzy­sta­ją­cy z prze­lot­ne­go ja­kie­go ob­ra­zu, któ­ry rzu­ca tyl­ko głów­ne, ce­chu­ją­ce go rysy.

Clau­ren nie­pew­ny jesz­cze, ku cze­mu ma się rzu­cić, eks­al­tu­je się cza­sem, lub ści­śle idzie za praw­dą. Z now­szych pi­sa­rzy, naj­wię­cej pono za­chwy­cił daw­nej szko­ły. Jego Mi­mi­li, jest cud­nie na­iw­na – przy­miot na­der waż­ny, bo go nie ła­two nadadź dzie­łu; a kto gwał­tem sztur­mu­je do na­iw­no­ści – robi się głu­pim i nud­nym.

Szko­da ze czas i miej­sce, nie­do­zwa­la nam roz­sze­rzyć się nad sław­nym z po­wie­ści czło­wie­ka osła­bio­nych ner­wów, z Gal­le­rij, z Szki­ców, Wa­szing­to­nem Ir­win­giem, nad po­wie­ścia­mi Vik­to­ra Hugo, au­to­ra Her­ma­nie­go, dra­my wy­bor­nej i bar­dzo sil­nie na­pi­sa­nej; ale mu­si­my chwi­lę za­trzy­mać się przy cza­row­nej la­sce. E. T. A. Hof­f­ma­na.

Ge­niusz Hof­f­ma­na, zda­je się w pół pi­ja­ny, w pół obłą­ka­ny, pół­za­pa­lo­ny; – pe­łen ob­ra­zów sil­nych, cha­rak­te­ry­stycz­nych, ude­rza­ją­cych, cza­sem po­czwar­nych; – ale jego po­czwa­ry są zaj­mu­ją­ce: stra­szą i wa­bią.

W jego po­wie­ściach, jak w pu­stej sali bie­siad­ni­czej za­pi­sa­nej skrwa­wio­ne­mi mie­cza­mi, gdzie­nieg­dzie krwią zla­nej i po­sy­pa­nej kwia­ta­mi; roz­le­ga się szy­der­ski śmiech ro­spa­czy – mi­ga­ją twa­rze pie­kiel­ne, cza­row­ni­ce i mło­dzień­ce, czar­no­księż­ni­cy i dzie­ci.

Hof­f­man jest to we­so­ły śpie­wak na gro­bach; tan­cerz, któ­ry lek­ką nogą stą­pa po ko­ściach i po­pio­łach cmę­ta­rza, z tru­pią gło­wą w ręku, z wień­cem kwia­tów na skro­niach. Jego suk­nia nosi łaty Ar­le­ki­na i reszt­ki ża­ło­by; jego wie­niec spla­ta mirt, cy­prys, roża i bła­wa­tek, dąb i po­krzy­wa. Śmiech jego roz­le­ga się dłu­go po na­szej du­szy – jak wir krę­ci się w niej dłu­go, pod­pa­la gło­wę i ota­cza nas na chwi­le uro­kiem fan­ta­stycz­no­ści. Lu­bie­my po­zo­stać w kole za­kre­ślo­nem jego cza­ro­dziej­ską la­ską, oto­cze­ni uro­je­nia­mi, prze­la­tu­jąc z naj­sprzecz­niej­szych uczuć do dru­gich, i po­chwy­ce­ni nie­ja­ko pę­dem wy­obra­żeń, pły­niem póty, póki nas ta woda nie­sie. Ta­kim jest Hof­f­man, ale nie za­wsze. Hi­sto­rya Kota Mur­ra, Gracz i t… p… nie są tak fan­ta­stycz­ne, jak Sal­wa­dor, Rosa i Czło­wiek Piasz­cza­ny. (L'Hom­me au Sa­ble).

Nie śmie­my nic mó­wić o Ja­nie Paw­le Rych­te­rze, któ­ry tak moc­no ujął się ję­zy­ka i na­ro­do­wo­ści nie­miec­kiej, w któ­re­go dzie­łach ska­cze­my z nie­ba na zie­mię, z tro­nu w ka­łu­żę – zda­nie o nim znaj­dzie czy­tel­nik, w jed­nym z now­szych dzien­ni­ków.

Słusz­nie mó­wią iż Rych­ter tak jest na­ro­do­wym pi­sa­rzem nie­miec­kim, jak Alpy są ro­dzin­ne­mi gó­ra­mi Szwaj­car, Tybr na­ro­do­wą rze­ką Rzy­mu. Li­stek tej nie­miec­kiej ro­śli­ny, uszczk­nię­ty, nie wy – da kwia­tu na ob­cej zie­mi, uschnie i zwięd­nie­je. Göthe­go Wer­ter, jest sław­nym ty­pem, ty­pem rów­nie na­ro­do­wym, jak dzie­ła Rych­te­ra. Nie­miec­ki Wer­ter się za­strze­lił; Fran­cuz­ki za­ko­pał­by się w ja­kim klasz­to­rze z mi­nia­tu­rą swej Lot­chen i ple­cion­ką jej wło­sów; An­giel­ski, je­śli­by nie na­śla­do­wał li­te­ral­nie niem­ca, toby po­je­chał przy­najm­niej do Szwaj­ca­ryi – spaść z ja­kiej ska­ły, lub gło­dem się umo­rzyć; Hisz­pań­ski otruł­by ry­wa­la, sie­bie, ją i każ­de­go coby mu sta­nął na dro­dze; nasz Wer­ter roz­pił­by się z ro­spa­czy, lub za­cią­gnął­by się do woj­ska.

Wy­pa­da mi te­raz zro­bić wy­zna­nie grze­chów, i ude­rzyw­szy się w pier­si, wy­mie­nić kogo na­śla­do­wa­łem; – śmiej­cie się, gnie­waj­cie się, rób­cie co chce­cie czy­tel­ni­cy, ja do na­śla­do­wa­nia się nie przy­zna­ję; – źle czy do­brze, sam sobą się kon­ten­tu­ję i pi­szę. Wol­no są­dzić co się po­do­ba.

Pi­sa­łem dnia 1 Kwiet­nia 1832 roku w Wil­nie.

K. F. PA­STER­NAK,.I. ZWA­DA.

Nuż więc się ła­jać żwa­wie

i zu­chwa­ło,

A gdy się stro­nie obo­jej

sprzy­krzy­ło,

Już mie­li wra­cać.

Tas­so­ni tł. Kra­sic­ki

– Zgiń!

– Prze­pad­nij!

– Upar­ty mło­kos! – Sta­ry gde­ra! Tak od­zy­wa­li się dzie­wać… iż czę­sto tam­tę­dy prze­jeż­dża­no. Nad skle­pem uka­zy­wał się znak pie­kar­ski ol­brzy­miej wiel­ko­ści, na któ­rym dwa lwy uzbro­jo­ne w szpa­dy roz­ry­wa­ły od lat kil­ku­na­stu za­ru­mie­nio­ny ob­wa­rza­nek. Wal­ka tych zwie­rząt tym dziw­niej­szą się zda­wa­ła, iż tuż koło nich od­ma­lo­wa­no cały stos bu­łek, chle­ba, plac­ków, ba­bek, struc­li, ro­ga­lów i in­ne­go cia­sta. Duże okno zło­żo­ne z szyb no­wych i czy­stych, do­zwa­la­ło wi­dzieć w środ­ku nie­przej­rza­ne pół­ki świe­że­go i pięk­ne­go pie­czy­wa, sło­je z pier­ni­ka­mi i in­ne­mi przy­sma­ka­mi sta­no­wi­ły straż przed­nią, a tyl­nią były ogrom­ne bul­ki sit­nie­go chle­ba. Za­dzi­wia­ją­cy po­rzą­dek pa­no­wał w tych szy­kach, a mło­da pie­ka­recz­ka, pulch­na i tłu­ściuch­na, jak pącz­ki przed nią le­zą­ce, spar­ta na bia­łej rącz­ce, za­my­ślo­na i mil­czą­ca, ocze­ki­wa­ła kap­ców, zwa­bio­nych pięk­no­ścią bu­łek, lub jej twa­rzycz­ki. Z dru­gie­go ni­niej­sze­go okna wi­dać było, po­de­szłą ma­tro­nę, w czep­ku z sze­ro­ką szlar­ką, w ma­leń­kich skór­ką ob­wa­ro­wa­nych oku­la­rach, z roz­ło­żo­ną na ko­la­nach księ­gą. Oczy jej nie­gdyś nie­bie­skie, dziś po­zba­wio­ne ży­wo­ści i ognia, spasz­czo­ne były na kar­ty, usta po­ru­sza­ją­ce się z wol­na, uka­zy­wa­ly jesz­cze zdro­wy rząd zę­bów, a włos wy­my­ka­ją­cy się z pod czep­ka, był czar­ne­go ko­lo­ru, przy­pru­szo­ny si­wi­zną. Na tej twa­rzy ma­lo­wa­ła się sama pra­wie obo­jęt­ność, a rysy re­gu­lar­ne nie oka­zy­wa­ły na so­bie śla­du żad­nej na­mięt­no­ści. U nóg jej le­żał szpic wier­ny to­wa­rzysz trosk i za­baw, na skó­rza­nej po­dusz­ce, stu­liw­szy się w kłę­bek i nie­kie­dy tyl­ko ci­chość sa­pa­niem prze­ry­wał. W ciem­nym ką­cie po­sta­wio­ny ze­gar, gło­śnym i re­gu­lar­nym gan­kiem, do­po­ma­gał szpi­co­wi do prze­rwa­nia jed­no­staj­ne­go mil­cze­nia; i za każ­dym kwa­dran­sem, prze­dłu­żo­nym od­gło­sem za­po­wia­da­ją­cym bi­cie swo­je, ścią­gał na ciem­ny cy­fer­blat, oczy sta­rusz­ki. Taki był wi­dok z dwóch okien wy­cho­dzą­cych na plac boju – przed staj­nią zaś sie­dział na ław­ce drze­mią­cy słu­ga, w dłu­gich bo­tach, dre­li­cho­wym span­ce­rze i ka­pe­lu­szu, na któ­rym no­sił znak swe­go urzę­da. Gło­wa jego dziw­ne fi­gu­ry kre­śli­ła w po­wie­trzu: raz pod­no­sząc się, to znów w nie­sta­łym kie­run­ku spa­da­jąc na te lub na dru­gie ra­mie; na tył, lub z przo­du.

Wóz cięż­ko ob­ła­do­wa­ny skó­ra­mi cią­gnął się dro­gą, a przy nim z bi­czem po­stę­po­wał żyd w ci­cho­ści. Ubior Sta­ro­za­kon­ne­go skła­dał się z dłu­gie­go żu­pa­na, za­pi­na­ją­ce­go się na ha­ft­ki, a w ów­czas pod­nie­sio­ne­go do góry od bło­ta; z pasa, za któ­rym za­ło­żo­na była para ło­zo­wych prę­tów, z czap­ki ak­sa­mit­nej z li­sem, i na­ko­niec z poń­czoch i trze­wi­ków do­syć prze­stron­nych. Gdy jesz­cze do­dam do tego, że w od­da­le­niu z tej i dru­giej stro­ny cią­gnął się dłu­gi rząd do­mów, że po­nad da­cha­mi wzno­si­ło się kil­ka ko­puł ko­ściel­nych, że drze­wa z po­żół­kłym li­ściem ster­cza­ły ta i ów­dzie mię­dzy do­ma­mi – nikt ml nie za­prze­czy, żem ze wszel­kie­mi szcze­gó­ła­mi po­bo­jo­wi­sko opi­sał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: