Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa dwory: powieść poetycka; Zagroda wiejska: powieść poetycka; Powiśle: powieść poetycka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa dwory: powieść poetycka; Zagroda wiejska: powieść poetycka; Powiśle: powieść poetycka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 373 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. CHRZCI­NY

Ostat­nim bla­skiem spły­wa­jąc z góry,
Ką­pie się słoń­ce w zwier­cie­dle Bzu­ry,
I co­raz wdzięcz­niej bar­wy ró­żo­we
Na nie­da­le­ką sie­je dą­bro­wę.

Tuż po za rze­ką stoi na wzgó­rzu
Dwo­rek mo­drze­wi; a na po­dwó­rzu
Li­ścia­sty ja­wor, w buj­ne ko­na­ry
Dach wpół ocie­nia zmszo­ny i sta­ry.

A w ci­chym dwor­ku, o bia­łe ścia­ny
Gwar się roz­le­ga szczę­ścia nie­zna­ny.
Zkąd wszyst­kim ra­dość taka u czo­ła?
Oto Bóg ze­słał z nie­bios anio­ła: –
Drob­ną dzie­wecz­kę; z nią ra­zem g'woli
Strze­chę ozło­cił pro­mie­niem doli;

W ma­łéj kom­nat­ce, w koło ze­bra­na
Ro­dzi­na cze­ka księ­dza ple­ba­na;
Sę­dzia z mał­żon­ka, cni przy­ja­cie­le,
Przy­by­li wspól­ne dzie­lić we­se­le;
Bo upro­sze­ni są­sie­dzi mili,
By dzie­cię do chrztu po­dać ra­czy­li.

Ma­jor (tak wszy­scy zwą go­spo­da­rza),

Wiel­ce są­sia­da swe­go po­wa­ża;

Bo nie dla kształ­tu sę­dzie­go gło­wa,

A ser­ce droż­szy skarb jesz­cze cho­wa:

Sta­rą po­czci­wość, pro­sto­tę świę­tą,

I cno­tę oj­ców rdzą nie­do­tknię­tą.

A i ich żony umie­ją szcze­rze,

W nie­ska­zi­tel­nej do­cho­wać wie­rze

Związ­ki przy­jaź­ni, co w imię Boże

Za­war­ły jesz­cze wza­jem w klasz­to­rze,

Sie­dząc trzy lata na jed­néj ła­wie

U Sa­kra­men­tek nie­gdyś w War­sza­wie.

Wró­ciw­szy do dom, znać pa­lec Bo­ski

Przy­wiódł obie­dwie w są­sied­nie wio­ski:

Jed­nę z nad War­ty, dru­gą z nad Wi­sły.

Czas zwią­zek jesz­cze usta­lił ści­sły:

To też obie­dwie szcze­rze tu­szy­ły
Wy­trwać w przy­jaź­ni aż do mo­gi­ły.

Sę­dzia z ma­jo­rem ga­wę­dzą spo­łem,
A dwie nie­wia­sty z po­chy­łem czo­łem
Pa­trzą w ko­ły­skę, gdzie drob­ne dzi­écię
Śpi, nic nie wie­dząc o Bo­żym świe­cie.

Już do­świad­czeń­sza nie­co sę­dzi­na;
(Pię­cio­let­nie­go ma bo­wiem syna),
Udzie­la rady mi­łej Ma­ry­ni,
Po­myśl­ne wróż­by rada jej czy­ni:
Już wy­pro­wa­dza nie­myl­ne wnio­ski,
Ja­kie dzi­éwecz­ka mieć bę­dzie wło­ski,
Ja­kie oczę­ta, jaką uro­dę,
Gdy z pącz­ka wdzię­ki wy­kwit­ną mło­de.
A mat­ka mil­czy, pa­trzy i słu­cha,
Po­chleb­nym sło­wom na­chy­la ucha;
Ser­ce jej dziw­ną na­dzie­ją wzbie­ra,
A w ja­sném oku lśni ra­dość szcze­ra.

Od stro­ny wio­ski, żwa­wo za pło­tem
To­czy się brycz­ka z gło­śnym tur­ko­tem;
A sta­ry Za­bój sro­ży się, zży­ma,
Błysz­cząc sro­gie­mi w zło­ści oczy­ma.

Ma­jor i sę­dzia, sta­rym zwy­cza­jem.
Przed pro­giem go­ścia cze­ka­ją wza­jem.
Brycz­ka po­ma­łu w opłot­ki skła­da,
Sta­wa: sę­dzi­wy ple­ban wy­sia­da,
A za nim dzia­dek, wraz z or­ga­ni­stą,
Nio­są po­waż­nie i uro­czy­sto
Stu­łę, i kom­żę, i kro­piel­ni­cę,
I dwie ol­brzy­mie ja­rzę­ce świe­ce.

Po po­wi­ta­niu, wnet ple­ban sta­ry
Po­czy­na świę­ty ob­rzą­dek wia­ry
Z po­dusz­ką dzie­cię trzy­ma sę­dzi­na;
A to nie­ba­wem kwi­lić za­czy­na,
Z po­cie­chą mat­ki: co wró­ży skry­cie
Z łez nie­mow­lę­cia, zdro­wie i ży­cie.
Ka­płan mo­dli­twą czci na­przód Pana,
Po­tem za­kli­na sło­wem sza­ta­na,
Nie­chaj się nig­dy zbli­żyć nie waży
Tam, gdzie znak krzy­ża stoi na stra­ży.
I krzy­żem dziec­ku na­kre­śla czo­ło,
Świę­tym ole­jem zna­czy wo­ko­ło,
Ha­li­ną drob­ne dziew­cząt­ko zo­wie,
I szep­cze Cre­do. Za nim ku­mo­wie

Po­boż­nie mó­wią wy­zna­nie wia­ry,
Jak przy­ka­zu­je oby­czaj sta­ry.

Sę­dzi­na skła­da na mat­ki łono
Z bło­go­sła­wień­stwem cór­kę ochrzczo­ną;
A wszy­scy ży­czą, by dzie­cię małe
Ro­sło Wiel­kie­mu Bogu na chwa­łę,
I na po­ży­tek dla lu­dzi bra­ci.
Niech się czém może świa­tu wy­pła­ci,
By­le­by tyl­ko z ob­ra­zą nie­ba
Nie po­ży­wa­ło w próż­niac­twie chle­ba.

A wtem się zbli­ża dzia­dek ubo­gi,
Obej­mie mło­dą mat­kę za nogi:
– "Toż mi nie broń­cie, pań­stwo ła­ska­we –
Rze­cze – dzie­ci­nę zło­żyć pod ławę,
Jako przed laty czy­ni­li sta­rzy (*).
Bóg za­wdy ła­ską po­kor­nych da­rzy:
Im bar­dziej czło­wiek wo­len od py­chy,
Tém pew­ni­éj doli skosz­tu­je ci­chej.“

Mat­ka dzie­ci­nę od­da­je rada;
Dziad ją pod ławę dę­bo­wą skła­da, – (*) Zwy­czaj ten prze­cho­wu­je się do­tąd na Ma­zow­szu.

Klę­ka, i Bogu, nad śpią­cą szcze­rze,
Po­boż­nem ser­cem mówi pa­cie­rze.

A wtem z gą­sio­rem wno­szą miód sta­ry.
Oj­ciec na­le­wa peł­ne pu­ha­ry,
A sę­dzia wzno­si dzie­cię do góry:

– „Bóg daj wam – rze­cze – po­cie­chę z córy!
Niech jako one ma­tro­ny dziel­ne,

Za­cho­wa ser­ce nie­ska­zi­tel­ne;

Niech Bóg w niem strze­że skarb szcze­ro-zlo­ty

Świę­tej mi­ło­ści, wia­ry, pro­sto­ty!

Tyle ja jeno ży­czę dzie­ci­nie,
A dola sama z góry jej spły­nie;
Bo za­wdy stru­mień ja­sny a czy­sty,
Od­bi­ja z nie­bios pro­mień zło­ci­sty."

Mat­ka łzę ci­chą otar­ła z lica,
A oko ojca dziw­nie przy­świe­ca:
Jak­by przez mrocz­ne cza­su prze­strze­nie
Bóg mu przy­szło­ści ze­słał wi­dze­nie.

– „Bi­éd­ny ty – rze­cze – pącz­ku mój mło­dy!
To­bie­by trze­ba słoń­ca, po­go­dy,

Aby za­ja­śnieć wdzięcz­ną ko­ro­ną,
I tchnąć ku nie­bu woń nie­ska­żo­ną.
A jak Bóg ze­śle bu­rzę i sło­tę,
Co cię uchro­ni bied­ną sie­ro­tę?

O! wte­dy skrzy­dła stró­ża anio­ła
Okrą­żą cie­bie, dzie­cię, do­ko­ła;
On bia­łą dło­nią wska­że ci w cie­niu
Dwie czy­ste gwiaz­dy, w któ­rych pro­mie­niu
Je­dy­na z zie­mi do nie­bios dro­ga,
Przed tron cię ja­sny po­wie­dzie Boga!
Jed­na z nich – mi­łość; dru­ga – cier­pie­nie!
W nich ci duch Boży ze­śle na­tchnie­nie;
One-ć wy­pa­lą pięt­no na du­szy,
Któ­re­go siła złe­go nie skru­szy;
Z nich ży­wej wody stru­mie­nie spły­ną
Na gło­wę two­ję, bi­éd­na dzie­ci­no!
Wte­dy u zdro­ju ła­ski ochrzczo­na,
Z wia­rą obej­miesz krzy­ża ra­mio­na,
Po­mna, że tyl­ko szczę­śli­wy w tłu­mie
Kto wie­le ko­chał, – kto cier­pieć umié!"

I umilkł oj­ciec, a rękę drżą­cą
Wzniósł ku nie­bio­som z mo­dłą go­rą­cą,
I znów nad gło­wę dzie­ci­ny zni­ża,
I kre­śli na niej świę­ty znak krzy­ża.

I ci­cho – głu­cho – jak­by w kom­na­cie
Anioł mil­cze­nia w śnie­ży­stej sza­cie

Prze­wiał, uno­sząc lot­ne­mi pió­ry
My­śli obec­nych z zie­mi do góry.
Tyl­ko opo­dal z Bo­że­go świa­ta
Wie­czor­na wrza­wa szme­rem do­la­ta,
A nad ko­ły­ską dzie­ci­ny ho­żej,
Ostat­ni pro­mień ga­sną­cej zo­rzy
Bły­snął przez okno, a drob­ne dzie­cię
Śpi, nie­świa­do­me o Bo­żym świe­cie!II. PO­RAN­NE LATA.

Pły­nie a pły­nie Bzu­ra do­li­ną,
A z nią go­dzi­ny, dnie, lata pły­ną;
A dzi­écię wzra­sta w siłę i zdro­wie,
I jak pta­szy­na ran­kiem w dą­bro­wie
Szcze­bio­cze z ci­cha nie­win­ne pie­śnie,
Któ­re stróż anioł szep­cze jéj we śnie.

O! ja­snoż świe­ci dla niej świat Boży!
To téż dzie­ci­na co dnia się ko­rzy,
Dzię­ku­jąc Bogu, że wkrąg po zie­mi
Ro­ze­słał kwia­ty z bar­wy cud­ne­mi;
Że je co ra­nek po­krze­pia rosa,
Że tak gwiaz­da­mi świe­cą nie­bio­sa,
Że tyle mu­szek brzę­czy nad wodą,
Że z taką pta­stwo nuci swo­bo­dą,
Kie­dy Bóg słoń­cem świat roz­we­se­li;

Że tak go­do­wo zie­mia się bie­li,
Gdy śnieg ją czy­sty przy­pró­szy w zi­mie;
Że tak ogni­sko tli na ko­mi­nie,
Gdy je ob­sią­dą prząd­ki wie­czo­rem,
Pod­czas gdy wi­cher nad bli­skim bo­rem
Z śnież­ną za­mie­cią głu­cho sze­le­ści,
A one cud­ne pra­wią po­wie­ści:

O ży­wych zdro­jach za­klę­tej wody,

I o księż­nicz­ce cho­żéj uro­dy;

O zło­to­grzy­wym bie­gu­nie, któ­ry
Lot­ne na nie­bie prze­ści­ga chmu­ry;

O skar­bach skry­tych w ło­nie ot­chła­ni,
Któ­rym stró­żu­ją wiecz­nie sza­ta­ni;

I o pa­ła­cu srebr­nym, gdzie skry­cie
Księ­życ się do snu chro­ni o świ­cie,
Za­nim go orły znów gór­no­lot­ne,

Z wo­zem po­nio­są we mgły wil­got­ne,
Zkąd, wśród mil­cze­nia i ta­jem­ni­cy,
Za­bły­śnie zo­rzy swéj cud­no­li­céj.

O! lubi słu­chać po­wia­stek dzie­cię
A myśl jej krą­ży w za­klę­tym świe­cie,
Kędy nie­zna­ne na zie­mi cuda
W cza­row­ne bar­wy zło­ci ułu­da.

O! lubi dzie­cię z prząd­ka­mi spo­łem,
Gdy przy ką­dzie­li za­sią­dą ko­łem,
Nu­cić pio­sen­ki pięk­ne a łza­we:
Jak koń mo­gil­ną grze­bie mu­ra­wę,
Kędy wo­jow­nik spo­czy­wa mło­dy;
Jak kru­ki nad nim spra­wia­ją gody;
Jak sta­ry so­kół, sie­dząc na ska­le,
Za zbie­głym cza­sem roz­wo­dzi żale;
Jako ku­kuł­ki, pta­ki ża­ło­by,
Z po­mro­kiem dro­gie zwie­dza­ją gro­by,
I drob­ne głów­ki tu­ląc w ka­li­nie,
Gwa­rzą umar­łym wieść o ro­dzi­nie!

I mło­de dziew­czę, by kwiat ka­li­ny,
W po­śród ro­dzin­nej wzra­sta do­li­ny,
Ogrza­ne słoń­ca bla­ski zło­te­mi,
I rosą wła­snej skrze­pio­ne zie­mi;
Uko­ły­sa­ne szu­mem dą­bro­wy,
Niby taj­ne­mi za­klę­te sło­wy.
I jak ka­li­na wy­smu­kła ro­śnie,
I na świat Boży pa­trzy ra­do­śnie;
A świat na­wza­jem ku niej się śmie­je,
Sny jej ma­lu­jąc w cud­ną na­dzie­ję.

A kie­dy w wol­ne od nauk chwi­le,

Z Hal­ką po łące goni mo­ty­le

Sta­sio, sę­dzie­go chło­pak je­dy­ny;

Oj! chy­żo wte­dy bie­gną go­dzi­ny!

Bo téż­to Sta­sio dziar­skie pa­cho­lę!

I do na­uki pierw­szy on w szko­le,

I do nie­win­nej sko­ry pu­sto­ty:

Ale się chro­ni szko­dli­wej pso­ty.

Cho­ciaż o każ­dém gniazd­ku wie w sa­dzie,

To on nie stoi pta­stwu na zdra­dzie;

Na­wet ta­jem­nie sy­pie im zbo­że,

Aby po­si­lić śpie­wa­ki Boże.

A na­wet rze­sza wró­bli, choć mar­na,

Czę­sto z rąk jego zna­cho­dzi ziar­na;

Bo już­to Sta­sia taka przy­ro­da:

Że za­wdy rękę sła­be­mu poda.

Kie­dy się pa­stwią psy nad że­bra­kiem,

On mu na po­moc przy­la­ta pta­kiem,

Po­gro­mi kun­dle, dzia­da obro­ni,

A od po­dzię­ki żwa­wo się chro­ni.

Z chłop­ca­mi we wsi rad sta­cza boje:
Stroi ich w dzi­dy, heł­my i zbro­je,
W drew­nia­ne sza­ble, i het sze­re­giem
Huf­ce nad Bzu­ry roz­sta­wia brze­giem.
A huk do­bo­szy i ha­sła brzmią­ce.

Z rosą wie­czor­ną pły­ną po łące;
Cza­sem do­bie­żą Hal­ce do ucha.
A małe dzi­éw­czę sta­wa i słu­cha,
I zwra­ca oko, kędy w mgle si­nej
Sza­rze­je wio­ska w wian­ku ol­szy­ny.

Bo dwie wsi, niby sio­stry ro­dzo­ne,
Ko­ry­tem Bzu­ry tyl­ko dzie­lo­ne,
Wza­jem na sie­bie pa­trzą z od­da­li,
Owia­ne w błę­kit po­wietrz­nej fali.
W obu­dwóch dwo­ry jed­na­kie pra­wie,
Rów­ne przed nimi ster­czą żó­ra­wie:
Tu­taj na gru­szy, tam na to­po­li
Sie­dzą przy bra­mie zwia­stu­ny doli,
Bia­łe bo­cia­ny. Znać, wio­ski obie
W jed­néj nie­omal sta­wia­ne do­bie.
Obo­ry, staj­nie, toć sło­wo w sło­wo
Na­ce­cho­wa­ne jed­ną bu­do­wą.

Jak mó­wią lu­dzie, te wsi przed laty
Dzier­żył sta­ro­sta je­den bo­ga­ty;
Syna osie­dlił na Ukra­inie,
A owe małe wio­ski w do­li­nie
Po­bu­do­waw­szy, w jed­na­kim sta­nie,
Dwom mło­dym cór­kom prze­ka­zał w wia­nie.

Znać, że jed­ne­go mie­wa­ły panu,
Bo i w ich na­zwie mała od­mia­na:
Ta się zwie Wól­ka – a tam­ta Wola;
Rów­ne w nich lasy, jed­na­kie pola.
Lecz dzie­dzic Woli, przed kil­ką laty,
Po stry­ju spa­dek do­stał bo­ga­ty;
Toż to przy­jaź­ni wca­le nie wa­dzi,
I sę­dzia z żoną ser­decz­nie ra­dzi,
Cie­szą się mi­łych są­sia­dów dolą,
Któ­ra im oka nie gry­zie solą.

I ma­jor, choć ma do­stat­kiem zło­ta,
Nie dmie są­sia­dom; bo mu pro­sto­ta
Miła nad wszyst­ko: jeno jak dzie­ci
Ho­du­je swo­ich ko­cha­nych kmie­ci.
Za­kła­da zwol­na szkół­ki, szpi­ta­le,
A o pa­ła­cu nie my­śli wca­le.

W tym dom­ku żyli oj­co­wie sta­rzy;
Toż on się ręką do­tknąć nie waży
Onych pod­wa­lin, póki lat brze­mie
Samo ich w świę­tą nie strą­ci zie­mię.

Wśród nie­zmą­co­nej dwie wło­ści zgo­dy,
Pa­trzą na sie­bie z obu stron wody

Przy­ja­zném okiem; a los ła­ska­wy
Wiecz­nie je chro­ni gra­nicz­nej spra­wy,
Ni w ski­bę roli kmieć się nie wo­rze,
Gdy wart­kie Bzu­ry dzie­li je łoże.
Most je po­łą­cza bity na pale;
Lecz nie na rękę są­sia­dom wca­le,
Że trze­ba do­brą je­chać go­dzi­nę,
W koło skrą­ża­jąc całą do­li­nę,
Kie­dy przez rze­kę, z pola na pole,
Jabł­ko prze­rzu­ci drob­ne pa­cho­lę.

A Hal­ka pa­trzy, jak dum­nie z góry
Bo­cian po­glą­da na łoże Bzu­ry,
Lub drob­na ryb­ka, plusz­cząc się w wo­dzie,
Z brze­gu do brze­gu buja w swo­bo­dzie.

I duma Hal­ka, i żal jéj szcze­rze,
Cze­mu jéj Pan Bóg nie odział w pi­érze,
Cze­mu jéj nie dał, jak ryb­ce, skrze­li:
Toby przy Sta­siu było we­se­lej!

Za to jak zima w lód ze­tnie wody,
Do­pi­éroż ist­ne dla dzia­twy gody!
Won­czas, nie­po­mni o mroź­nym chło­dzie,
Sta­wia­ją z śnie­gu zam­ki na lo­dzie.

I nie­raz mat­ki skła­nia­ją gło­wę,
Sły­sząc prze­lot­ną dzie­ci roz­mo­wę.
A te, nie po­mnąc czy­li kto słu­cha,
Wiecz­nie coś so­bie pra­wią do ucha.

– „Patrz – mówi Hal­ka – jak mi nad gło­wą
Anioł za­pa­lił gwiazd­kę ró­żo­wą;
Tam­ta ja­śniej­sza świe­ci dla cie­bie.
Ale zkąd tyle gwiaz­dek na nie­bie?

– „Wszyst­ko to, Hal­ko, ogrom­ne świa­ty:
Na każ­dym ro­sną drze­wa i kwia­ty,
Wszę­dzie się lu­dzie roją by mro­wie."
Dum­ny z na­uki Sta­sio od­po­wie.

– „Kto tam wy­ba­da skry­to­ści Boże!
Od­po­wie z ci­cha dziew­cząt­ko hoże.–
Może to du­sze tych, co w mo­gi­le
Za­snę­li w Bogu, w wie­czor­ną chwi­lę
Pa­trzą z wy­so­ka, co się na zie­mi

Z ich sie­ro­ta­mi dzie­je bied­ne­mi.
Może to owe łzy, co anie­li
Ro­nią nad ludź­mi, gdy nie­we­se­li
Cięż­ko na ży­cia żalą się tro­ski,
Nie­chcąc za­ufać opie­ce Bo­skiej!"

– "A ty czy ufasz?" – pyta chłop­czy­na.

– "Wszak­że­to, Sta­siu, Bóg na­po­mi­na
Człe­ka, by ufał jak owo pta­szę,

Co za­wsze w polu zna­cho­dzi pa­szę,
Choć ani sie­je, ani nie orze,
I jeno ufa w ci­chej po­ko­rze."

– "O! i ja ufam – rze­cze pa­cho­le –
Ale o gwiaz­dach in­a­czej w szko­le
Nasz na­uczy­ciel mówi nam prze­cie."

– "Pa­trzaj, Sta­sień­ku! – za­wo­ła dzi­écię –
Leci tu, leci gwiaz­decz­ka mała!

O! jaka szko­da, żem nie zła­pa­ła.

A wi­dzisz, że cię źle na­uczy­li;

Nie­chby to świat był: w téj­by nas chwi­li

Przy­gniótł jak mu­chy. To łza anio­ła

Spa­dła na zie­mię, by skrze­pić zio­ła;

Zo­ba­czysz ju­tro, jaki w do­li­nie,

Tam gdzie spły­nę­ła, kwiat się roz­wi­nie."

A Sta­sio mil­czy, i my­ślą bada,
I wszyst­ko so­bie w gło­wie ukła­da;

Lecz ro­zum chłop­ca, choć sil­ny w du­mie,
Nie wszyst­ko jed­nak roz­wią­zać umie.

Mat­ki, w mil­cze­niu obie głę­bo­ki­ém,
Mile dzia­tecz­ki ści­ga­ją okiem,
I my­ślą krą­żą po lat prze­strze­ni.
Ra­dość im lica wdzięcz­nie ru­mie­ni,
I każ­da chęt­nie do du­szy cho­wa
Owe pro­ro­cze a ci­che sło­wa,
Któ­re im obu szep­cze z ko­lei
Puch ta­jem­ni­czy bło­giej na­dziei.III. SIE­ROC­TWO.

Głu­cho na dwo­rze, wi­cher sze­le­ści,
Jak­by na skrzy­dłach strasz­ne niósł wie­ści.
Gru­bym tu­ma­nem nad zie­mią chmu­ry
W krąg roz­to­czy­ły ca­łun po­nu­ry.
Żad­na na nie­bie gwiaz­da nie świe­ci,
Tyl­ko szum sły­chać śnież­nej' za­mie­ci.
Cza­sem zło­wro­go z kru­ka­mi wro­ny
Za­kra­czą spo­łem dzi­kie­mi tony;
Cza­sem plusk wody sły­chać w od­da­li,
Gdy wiatr z ko­rze­niem ol­chę po­wa­li,
A ona ję­cząc, to­czy się z góry
I grób zna­cho­dzi w ko­ry­cie Bzu­ry.

W Woli, we dwo­rze, ogień mi­go­ta,
A przy ogni­sku sie­dzi sie­ro­ta

Bla­da i łza­wa, w ża­łob­nej sza­cie
Wiatr przez szcze­li­ny dmie po kom­na­cie,
I głu­cho wstrzą­sa dwór mo­drze­wio­wy,
I jęk pusz­czy­ków nie­sie z dą­bro­wy.

W sta­tecz­nych la­tach, obca ma­tro­na,
Mło­dą Ha­li­nę tuli do łona;
Ale choć obca, prze­cież jéj z oka
Mi­łość ku dziec­ku świ­éci głę­bo­ka.
Nie czas po­orał zwię­dłe jéj lice,
Lecz ży­cia bu­rze i na­wal­ni­ce,
Na bla­dém czo­le, znać pa­lec Bo­ski
Świ­éżo wy­pa­lił ta­jem­ne zgło­ski;
A sil­ne bar­ki, przed cza­sem w zie­mię,
Znać po­chy­li­ło krzy­żo­we brze­mię.

Lecz choć wy­dat­nie tro­ski i bole
Cień na ma­tro­ny osnu­ły czo­le;
Prze­cież ob­li­cze na­dob­nie zło­ci
Od­blask nie­biań­ski dziw­nej do­bro­ci.
O! bo nie­kie­dy sła­ba nie­wia­sta
Ol­brzy­mia du­chem, ku nie­bu wzra­sta,
Gdy w sa­mo­lub­stwa gro­bo­wiec cia­sny
Nie za­grze­ba­ła bo­le­ści wła­snej;

Je­śli na gru­zach zbu­rzo­néj doli,

W pier­si roz­tli­ła iskrę po­wo­li,

I nie żą­da­jąc nic już dla sie­bie,

Umia­ła od­żyć my­ślą o nie­bie;

Je­śli jéj ser­ca chłód nie ostu­dzi,

Wie­jąc za­wo­dy wiecz­nie od lu­dzi;

Gdy nie­udol­ność po­znaw­szy bra­ci,

Łzą po­bła­ża­nia go­rycz im pła­ci;

Je­śli w pust­ko­wiu swe­go ży­wo­ta,

Umie snuć jesz­cze tkan­kę ze zło­ta,

I z niéj życz­li­wie na bliź­nich gło­wy

Spla­tać ów wdzięcz­ny wie­niec go­do­wy,

Co go nie­zna­ła w ży­cia ko­lei;

Jeż­li mi­ło­ści, wia­ry, na­dziei

W zbo­la­łej du­szy cho­wa skarb świę­ty,

Zgub­ną zwąt­pie­nia rdzą nie­do­tknię­ty: –

W on­czas duch Boży zstę­pu­je g'woli,

I niby ziar­no na buj­nej roli,

Sie­je po­cie­chę w łza­wém jéj ło­nie;

A kłos wy­ra­sta i zło­tem pło­nie,

I plo­ny z nie­go anio­ły bia­łe

W nie­bo uno­szą Bogu na chwa­łę.

Tuż przy ogni­sku mięk­ki len przę­dą
Dwie mło­de prząd­ki. Cza­sem ga­wę­dą
Prze­rwą na chwi­lę ci­szę gro­bo­wą,
A gdy za­szu­mi wi­cher dą­bro­wą,
Tulą się trwoż­ne, i do ogni­ska
Wrzu­cą drzew parę. Wnet ja­śniej bły­ska
W ko­mi­nie ogień, świę­ty dar Boga;
I zwol­na z ser­ca ucie­ka trwo­ga.

Lecz nie ucie­ka z czo­ła sie­ro­ty
Po­mrok po­nu­ry bla­dej tę­sk­no­ty,
O! bo w jéj ser­cu świ­éża tkwi rana!
Tyl­ko co po­szła mat­ka ko­cha­na
W śla­dy za oj­cem w cmen­tar­ne wro­ta,
I owa gwiaz­da za­ga­sła zło­ta,
Co tak nad gło­wą lśni­ła dzi­écię­ciu,
Gdy spo­czy­wa­ło w mat­ki ob­ję­ciu!…

Co raz to prząd­ki po­pa­trzą obie
Na smut­ne dzi­écię, co przy ża­ło­bie
Świ­éci na licu jako li­li­ja;
Na włos, co w pier­ścień ja­sny się zwi­ja,
Jak u anio­ła – i zci­cha pła­czą
A kie­dy w Hal­ki oku zo­ba­czą

Łzę, co jak czy­stéj rosy kro­pel­ka
Lśni na ja­go­dzie: to taka wiel­ka
Ża­łość w ich ser­cu po­wsta­je mło­dém,
Że im się niby krew ści­na lo­dem.

– „Nie płacz mi, nie płacz, pa­nien­ko zło­ta –
Rze­cze Ma­ry­sia – za­wz­dy sie­ro­ta
Miłą jest Bogu! Nim ogień zga­śnie,
To ja cu­dow­ną opo­wiem ba­śnię

O sta­rej wdo­wie, co choć ubo­ga,
Zna­la­zła wiel­ką ła­skę u Boga."

Ogniem Ha­li­nie za­bły­sły oczy.
Łza się po licu za­sty­gła to­czy;
Ale już nowa z oka nie pły­nie!

I by­stro pa­trzy, a ku dziew­czy­nie
Na­kła­nia ucha, i my­ślą pie­ści
Na­przód osno­wy dziw­néj po­wie­ści.

– „ Owóż przed laty (tak pra­wi dzi­éw­cze),
Gdy cza­ry były na świe­cie jesz­cze,
Sta­ra nie­wia­sta; wdo­wa nie­bo­ga,
Raz za­nie­mo­gła; a dziw­na trwo­ga
Zdję­ła jéj sy­nów (a trzech ich było).

By po­ra­to­wać ma­tu­lę miłą,

Bie­gną do wróż­ki, co dziw­nie spraw­na

W boru miesz­ka­ła od da­wien-daw­na.

– "O moje chłop­cy – rze­cze ba­bi­na –
Zła na was przy­szła owo go­dzi­na!
Już wam ma­tu­la za­mar­ła pono!
Trud­no za­ra­dzić, gdy tak są­dzo­no."

"Niby ku­kuł­ki pła­czą sy­no­wie,
A wróż­ka so­bie ukła­da w gło­wie;
Wresz­cie za­gad­nie: – "Słu­chaj­cie dziat­ki!
Wiem­ci ja radę dla wa­szej mat­ki:
Jesz­cze z śmier­tel­néj wsta­nie po­ście­li,
Sko­ro się któ­ry przy­nieść ośmie­li
Choć kro­pli wody z kry­ni­cy ży­wej,
Co jéj smok wiecz­nie strze­że strasz­li­wy "

"Wa­dzą się spo­łem trzej syny wdo­wy,
Każ­dy po wodę bie­żyć go­to­wy;
A je­den z sy­nów był wo­jak śmia­ły,
Miał on sza­bel­kę i ostre strza­ły;
A dru­gi słu­żył Bogu w ko­ście­le,
I na or­ga­nach gry­wał w nie­dzie­le;
A trze­ci chło­pak głu­piec nie­bże,

Boga za pie­cem chwa­lił w po­ko­rze,
I doma słu­żył ma­cie­rzy g'woli,
I płu­giem co dnia orał na roli.

Idzie więc na­przód wo­ja­czek mło­dy
Po żywą kro­plę kry­nicz­néj wody;
Ale mi­nę­ło trzy dni z okła­dem,
Jego ni oko. Za bra­ta śla­dem
Idzie brat dru­gi: toć ani sły­chu.
W trzy doby, szep­cząc pa­cierz po­ci­chu,
Wy­bie­ży w dro­gę pa­cho­le mło­de,
Dla zmar­łej mat­ki po żywą wodę.
Wstę­pu­je na­przód do wróż­ki owéj,
Co wpo­śród ciem­nej miesz­ka dą­bro­wy.

– „O miła wróż­ko – chło­pię za­gad­nie -
Co któ­ry pój­dzie, to het prze­pad­nie,
Ja­ko­by ka­mień uto­pił w wo­dzie!“
A wróż­ka na to: – „Bo w człe­czy­na ro­dzie
Za­wdy cie­ka­wość za­wa­dza pono;
Czło­wiek rad czy­ni, co mu wzbro­nio­no.
Jam prze­strze­ga­ła, żeby za sie­bie
Ża­den nie­spoj­rzał; bo wnet za­grze­bie
Zie­mia śmia­łe­go, co z dro­gi zbie­ży.

Brat twój i je­den i dru­gi, leży
Ka­mie­niem w zie­mię wro­sły na wie­ki!“

Idzie pa­cho­lę za lasy, rze­ki:
Im da­lej idzie, tém cięż­sza dro­ga.
Dziw­na go w du­chu zdej­mu­je trwo­ga;
A wo­kół, ostre cier­nia i gło­gi
Do krwi bied­ne­mu ka­le­czą nogi.

A kie­dy za­szedł pod stro­mą górę,
W ślad za nim go­nią wil­czy­ska bure;
Za­cho­dzą dro­gę, ślépie im bły­ska,
On śmia­ło sro­gie mija wil­czy­ska,
I co­raz bie­ży da­lej a da­léj,
A bór się przed nim sze­ro­ko pali,
Pło­mień do góry z dy­mem wy­bu­cha:
Pa­cho­lę idzie. Już wskróś mu du­cha
Przej­mu­je trwo­ga, włos mu się jeży;
Brnąc przez za­rze­wie, bie­ży a bie­ży.

Spo­ty­ka wresz­cie ob­ce­go człe­ka,
Co mu wska­zu­je ścież­kę zda­łe­ka,
Gład­ko za­sła­ną ślicz­ną mu­ra­wą
By­le­by zbo­czył tro­chę na pra­wo;
Ale on po­mny słów wróż­ki sta­rej,

Zwod­nym po­ku­som nie daje wia­ry,
Jeno się dźwi­ga w górę wy­so­ko.

W tém smok strasz­li­wy wpa­da mu w oko.
Z sied­mio­ma łba­mi, nad brze­giem jamy
Śpią­cy: po­ły­ska ostre­mi kła­mi;
Dym z sied­miu pasz­częk siar­czy­sty bu­cha.
Pa­cho­lę sta­wa, pa­trzy i słu­cha;
A choć do ko­ści prze­ję­ty stra­chem,
Zmia­ta łby jed­nym kosy za­ma­chem.
Po­so­ka try­ska go­rą­cą stru­gą,
A chło­pię zcho­dzi w jamę, i dłu­go
Idzie omac­kiem pro­sto przed sie­bie.

Wtem zło­ty pro­myk bły­snął na nie­bie.
Wy­cho­dzi z jamy, wita świat Boży,
Klę­ka i zci­cha Bogu się ko­rzy.
A pod ja­wo­rem na wierz­chu ska­ły
Wy­try­ska wody po­tok wspa­nia­ły:
Pije pa­cho­lę – i owoż dzi­wy!
Po­krze­pion wodą z kry­ni­cy ży­wej,
Nie czu­je zno­wu bolu, ni trwo­gi,
Ni ran co obie krwa­wią mu nogi.
I wi­dzi pola, lasy i gro­dy,
I kwiet­ne łąki, i by­stre wody,
W zło­ci­stą niby owia­ne zo­rzę,

A sre­bre li­ście drżą na ja­wo­rze:

I kie­dy nie­mi wiatr za­sze­le­śnie,

Za­klę­te niby śpie­wa­ją, pie­śnie.

A na wspa­nia­łém drze­wie u góry,

So­kół z zło­te­mi chwie­je się pió­ry;

I na ra­mie­niu sia­da si­éro­ty,

I trzy­ma w dzio­bie dzban szcze­ro­zło­ty.

A cud­ny ja­wor śpie­wa i śpie­wa:

„Ze­rwij pa­cho­lę ga­łąz­kę z drze­wa,

I w zło­ty dzba­nek za­czerp­nij wody,

I do mat­czy­nej wra­caj za­gro­dy,

I znu­rzaj w wo­dzie liść ja­wo­ro­wy,

I skra­piaj wko­ło pola, dą­bro­wy!"

„Mło­de pa­cho­lę bie­ży co du­cha,

I bacz­nie da­nych na­po­mnień słu­cha:

I drze się zno­wu przez gę­stwie boru,

I skra­pia zie­mię li­ściem ja­wo­ru.

A kędy woda na stos ka­mie­ni

Pad­nie; wnet ka­mień w człe­ka się mie­ni,

I ku ser­decz­nej chłop­ca ucie­sze,

Wślad za nim idą ogrom­ne rze­sze:

Nie­wia­sty, star­cy, mło­dzież i dziat­ki,

I brat ro­dzo­ny, ów wo­jak gład­ki,

I słu­ga Boży, i wszy­scy lu­dzie,
Co od lat wie­lu w zno­ju i tru­dzie
Nie mo­gąc wy­trwać, z dro­gi zstą­pi­li,
I z woli Bo­skiej w głaz się zmie­ni­li.

„I po dwóch do­bach mo­zol­nej dro­gi,
Za­cho­dzą bra­cia w do­mo­we pro­gi:
Skra­pia­ją wodą lica ma­cie­rzy,
Co na śmier­tel­nej po­ście­li leży.
I z łoża wdo­wa po­wsta­je sta­ra,
Bo śmierć prze­mo­gła pro­stacz­ka wia­ra.
Toż nie­raz ła­skę Bożą ów kupi,
Co we­dług ludz­kich ro­zu­mów głu­pi.

„Gody wy­pra­wia szczę­śli­wa mat­ka,
Plą­sa­ją syny, plą­sa cze­lad­ka,
Po sto­le pły­ną piwa i mio­dy,
Pije po­spo­łu sta­ry i mło­dy.
I myta ra­zem byli z dru­gie­mi,
Wszyst­ko wi­dzie­lim oczy wła­sne­mi,
Je­dlim i pi­lim jako przy­sta­ło,
Jeno nam w gę­bie nie nie po­zo­sta­ło. “

Na one sło­wa, Ha­li­na ci­cha
Drob­ne­mi usty wpół się uśmi­écha,
Lubo łzą jesz­cze po­wie­ka świe­ci,
Co ją zro­ni­ła, sły­sząc, jak dzie­ci
Po żywą wodę ra­dzi bie­że­li,
By na śmier­tel­nej mat­ce po­ście­li,
Cu­dow­ną kro­plą po­wró­cić ży­cie.

I dłu­go duma na­dob­ne dzi­écie,
A co­raz tkli­wi­éj za­cna ma­tro­na
Małą Ha­li­nę tuli do łona;
Ale nie cie­szy mar­ne­mi sło­wy,
Bo to po­cie­chy spo­sób ja­ło­wy:
Jeno ta­jem­ną współ­czu­cia siłą
Skrze­pia na du­chu dzie­wecz­kę miłą.

A wi­cher strasz­niej szu­mi nad la­sem
I drzew ko­na­ry ła­mie z ha­ła­sem,
I plu­ska wodą spie­nio­nej Bzu­ry.
Na nie­bie nowe kłę­bią się chmu­ry.
Wiatr przez szcze­li­ny w izbę się wci­ska
I gasi bla­dy pro­mień ogni­ska:
Obie go prząd­ki wznie­ca­ją spo­łem.
A wi­dząc zno­wu nad dziec­ka czo­łem
Po­nu­ry smu­tek; Ka­sia pierz­chli­wa,

Gdy znów mi­go­cze pło­mień łu­czy­wa,
Na uko­je­nie łza­wej si­éro­ty
Nuci pio­sen­kę o doli zło­tej.

A zra­zu wi­cher wy­jąc bo­le­śnie
Głu­szy dzie­woi na­dob­ną pie­śnię;
Ale po­wo­li milk­nie wzbu­rzo­ny,
Jak­by go wiesz­cze za­klę­ły tony.
I co­raz ci­szej szu­mią ol­szy­ny,
I sły­chać tyl­ko piosn­kę dziew­czy­ny:

"Dolo moja, dolo zło­ta,
Gdzie się kry­jesz prze­cie?
Czyż do­go­ni cię sie­ro­ta
Na sze­ro­kim świe­cie!

Gdy roz­wi­nie słon­ko kwia­ty

Na psze­nicz­néj roli,

Wy­bie­gnę ja ran­kiem z cha­ty

Szu­kać mo­jej doli.
I na szcze­re wyj­dę pole
Gdzie fa­lu­ją kło­sy,
Może Bóg mi zło­tą dolę
Spu­ści w kro­plach rosy.

Będę go­nić wciąż zda­le­ka

Moją dolę miłą,

Choć­by ją za­bra­ła rze­ka,

Lub słon­ko spa­li­ło.
I usią­dę pod po­to­kiem
Przy bia­łej ka­li­nie,
Będę ści­gać wodę okiem,
A dola przy­pły­nie.

Choć nie spły­nie z bie­giem wody,

Ja o to nie sto­ję:

Bóg mi jako ptasz­ce mło­dej

Da skrzy­de­łek dwo­je.
A jak bły­śnie zo­rza dzion­kiem,
To odzia­na pió­ry,
Oj! po­le­cę za skow­ron­kiem
Wy­so­ko do góry.

I do­bie­gnę aż do zo­rzy,

I pro­mień ró­żo­wy,

Prze­nio­sę ja przez świat Boży,

Nad próg mój do­mo­wy.
O! i bę­dęż ja sie­ro­ta
Chwa­lić Boga w nie­bie,
Że mi moja dola zło­ta
Za­świe­ci w po­trze­bie."

I piosn­ka Kasi w wie­czor­ną ci­szę
Zwol­na sie­ro­tę do snu ko­ły­sze;
I na ra­mie­niu wspar­ta ma­tro­ny,
W pło­mień utkwi­ła wzrok wpół omglo­ny.
Wresz­cie po­wie­ki mru­ży po­wo­li
Słu­cha­jąc pie­śni o zło­tej doli.

I co­raz wdzięcz­niej kwit­ną jéj lica:
Czy je po­chod­nią anioł roz­świe­ca?
Czy­li on w kra­sne bar­wy ko­ra­la
Drob­ne jéj usta cud­nie za­pa­la,
I do uśmie­chu skła­nia choć we śnie?
I zga­nia owe mgły, co przed­wcze­śnie
Osnu­ły bla­de czo­ło sie­ro­ty?
Czy on jéj szep­cze o doli zło­tej,
Co z po za chmu­ry dla ziem­skich dzie­ci,
W pa­smie ży­wo­ta cza­sem za­świe­ci?!…IV. WIE­CZÓR SO­BÓT­KO­WY.

(Na dzie­dziń­cu pod ja­wo­rem sie­dzi pani Ada­mo­wa z poń­czosz­ką w ręku. Ha­li­na czy­ta) .

„Gdy na gó­rze świ­ta dzio­nek,

A w do­li­nie sre­brzy rosa;

I ja śpie­wam jak skow­ro­nek,

I ja lecę pod nie­bio­sa.

Lecę, go­nię złu­dzeń marę,
Z kwia­tów ży­cia wie­niec plo­tę?
Pięk­ność – mi­łość – cno­tę – wia­rę,
Na ogni­wo spa­jam zło­te" *)

(Kła­dzie książ­kę i pa­trzy w do­li­nę. Chwi­la mil­cze­nia: pani
Ada­mo­wa po­glą­da na nią z uczu­ciem).

HA­LI­NA (po chwi­li)

Prze­bacz mi mat­ko, ale te sło­wo,
Niby zło­ci­stej przę­dzy osno­wa, -

*) J. B. Za­le­ski.

Myśl tak oplo­tły: że mi­mo­wie­dzy,

Jak on skrzy­dla­ty skow­ro­nek z mie­dzy.

Chy­żo ubie­gła przez mgły i chmu­ry,

Z dźwię­kiem pio­sen­ki pro­sto do góry.

PANI ADA­MO­WA.

Daj my­śli bu­jać swo­bod­nie, dzi­écie,

W wień­ce ma­jo­we za­pla­taj kwie­cie:

Ty­leż ich w ci­chej ro­śnie do­li­nie!

O! na­wet w sza­rej ży­cia go­dzi­nie,

Owe po­ran­kiem ze­rwa­ne kwia­ty,

Kto ich do­cho­wał za­sób bo­ga­ty,

Myśl zwię­dłą jesz­cze skrze­pią na­dzie­ją,

I mrok nad bla­dém czo­łem roz­wie­ją.

HA­LI­NA

Dziw­naż­to, dziw­na pie­śni po­tę­ga!

Po jéj pro­mie­niu duch tam do­się­ga,

Gdzie peł­ne zwod­néj a mar­nej dumy

Wciąż się – wi­kła­ją ludz­kie ro­zu­my.

Dzię­ki ci mat­ko skła­dam sto­krot­ne,

Żeś mi sie­roc­twa chwi­le sa­mot­ne

Osnu­ła w pie­śni wą­tek za­klę­ty,

I w du­szy pło­mień za­tli­ła świę­ty,

Przed któ­rym pierz­cha bo­leść i trwo­ga,

Gdy myśl ula­ta z zie­mi do Boga!

PANI ADA­MO­WA.

Nie jam za­tli­ła iskrę w twém ło­nie,

Co z wyż­szej woli tak czy­sto pło­nie:

Bóg ją za­pa­lał, dzi­écię, po­wo­li,

By cię po­dźwi­gnąć w sie­ro­cej doli.

On ci ją w ro­sie zsy­łał z ob­ło­ku,

W szu­mie ol­szy­ny, w gwa­rze po­to­ku,

W wie­czor­néj pie­śni stró­ża anio­ła,

Gdy bło­go­sła­wi uśpio­ne sio­ła;

W od­gło­sie dzwo­nów, ca w póź­nej do­bie,

Wzy­wa do mo­dłów na dro­gim gro­bie;

W pie­śni skow­ron­ka, kie­dy o wio­śnie

Ro­dzin­ne pola wita ra­do­śnie.

Ba­czy­ły nad nią sta­re bo­cia­ny,

Od­wiecz­ne stró­że do­mo­wéj ścia­ny;

One­to strze­gły, by obce wpły­wy

Nie za­mą­ci­ły kry­ni­cy ży­wej,

Zkąd człek po Bogu, w strze­chy swej cie­niu

Bło­gą po­cie­chę czer­pie w mil­cze­niu.

HA­LI­NA.

Tyś mię od ob­cych wpły­wów bro­ni­ła,

Two­jém to dzie­łem ta męz­ka siła,

Z jaką prze­mo­głam sie­roc­two moje,

Któ­rej nie zmo­gą ży­wo­ta zno­je.

Ty tar­czę świę­tą du­łaś mi wia­ry:

Toż mnie pio­łun­ne nie trwo­żą cza­ry,

Ni mnie krzy­żo­we brze­mię nie zła­mie,

Boi zhar­to­wa­ła mło­de me ra­mie!

(pa­trzy na do­li­nę)

Czy wi­dzisz mat­ko, ot nie­da­le­ko,

Tu­man się ku­rzu wzno­si za rze­ką;

Zda się, że jeź­dziec na si­wym ko­niu

Pro­sto ku Woli pę­dzi po bło­niu.

PANI ADA­MO­WA.

O! to za­pew­ne Sta­ni­sław mło­dy.

Wró­cił po­dob­no do swej za­gro­dy,

Jak mi nasz ple­ban po­wia­dał wczo­ra.

Już mu nie żar­tem na­de­szła pora,

By się jął pra­cy. Człek w mło­de lata

Nie wie­le zy­ska w od­mę­cie świa­ta;

Le­piej mu za­wsze w do­mo­wym pro­gu,

Kędy oj­co­wie żyli po Bogu.

HA­LI­NA

O tak! po Bogu za­praw­dę żyli!

Po­mnę ja jesz­cze do owéj chwi­li

Za­cną sę­dzi­nę, mą mat­kę chrzest­ną;

Lecz Bóg na­wie­dził śmier­cią przed­wcze­sną

Ci­chą ich strze­chę; pod jed­nym gła­zem,

Po tru­dach ży­cia spo­czę­li ra­zem

Tknię­ci za­ra­zą, co ofiar tyle

Spo­łem za­grze­bia w chłod­nej mo­gi­le.

(Wska­zu­jąc ręką na pra­wo)

Ale patrz mat­ko, w pra­wo przy mły­nie,

Jeź­dziec uwią­zał ko­nia w gę­stwi­nie;

Od­cze­pia łód­kę, znać rękę mło­dę,

Bo żwa­wo wio­słom po­ru­sza wodę.

Ha! to Sta­ni­sław! Po­znam go prze­cie;

Pa­mię­tam do­brze we­so­łe dzie­cie.

Zło­te miał wło­sy, a ciem­ne oczy.

A do za­ba­wy jaki ocho­czy!

Zda się, że jesz­cze chłop­czy­nę wi­dzę,

Gdy­śmy do lasu bie­gli na ry­dze,

Albo zbie­ra­li ra­zem ja­go­dy;

Za­wsze mnie Sta­sio prze­ści­gnął mio­dy.

O! co to było wrza­wy, ucie­chy,

Gdy­śmy w lesz­czy­nie rwa­li orze­chy,

A obie mat­ki pa­trza­ły z boku

Na plą­sy mi­sze, z ra­do­ścią w oku.

Lecz ry­chło dzie­ciom ubiegł wiek zło­ty:

Dziś my obo­je – bi­éd­ne sie­ro­ty!

Ale ot łód­ka usta­je w bie­gu:

Już do na­sze­go do­bi­ja brze­gu.

O! jak­żem go też zo­ba­czyć rada!

Dziw­nie świa­to­wa zmie­nia ogła­da!

A on rok dru­gi jak skoń­czył szko­ły,

I od­tąd bu­jał so­bie we­so­ły,

Jak mi mó­wio­no po wiel­kim świe­cie;

Aż chwa­ła Bogu, za­tę­sk­nił prze­cie

Do do­mo­we­go dzi­siaj spo­ko­ju!

(Sta­ry Za­bój wy­bie­ga z budy i bie­gnie ku bra­mie, w któ­réj uka­zu­je się Sta­ni­sław).

Ot wcho­dzi w bra­mę,

– Ci­cho Za­bo­ju!

STA­NI­SŁAW (wcho­dząc wy­świe­żo­ny i wy­per­fu­mo­wa­ny).

Prze­ba­czą pa­nie, że się sam sta­wię,

Choć bli­ski są­siad, nie­zna­ny pra­wie.

HA­LI­NA

Nie mów pan tego; w mo­jej pa­mię­ci

Wiek mój dzie­cin­ny bło­go się świę­ci!

Ro­dzi­ce pana chrzest­ni mi byli.

Choć od sie­roc­twa na­sze­go chwi­li,

Co spa­dła ra­zem z wy­ro­ków Boga,

Pan się z wła­sne­go wy­da­lił pro­ga;

Toż mi lat mło­dych wdzięcz­ne ob­ra­zy,

We mgle prze­szło­ści świe­cą bez ska­zy!

STA­NI­SŁAW.

Dzię­ki ci pani!

HA­LI­NA (wska­zu­jąc pa­nią Ada­mo­wę).

To mat­ka dru­ga,

Któ­rą za­pew­ne pi­érw­széj za­słu­ga

Wy­mo­dli­ła mi u Boga w nie­bie.

PANI ADA­MO­WA.

Mnie to, Ha­li­no, Bóg ze­słał cie­bie,

By mi roz­ja­śnić po­de­szłe lata.

STA­NI­SŁAW.

Cze­mu tak pa­nie zda­la od świa­ta

Ży­cie w sa­mot­nej pę­dzą ustro­ni?

PANI ADA­MO­WA.

Kwiat, co się wi­chru i słoń­ca chro­ni,

Bar­wy po­dob­no do­cho­wa dłu­żej:

Ro­dzin­ny po­wiew le­piej mu słu­ży!

STA­NI­SŁAW.

Wio­sną i la­tem, jesz­cze po­tro­sze,

Poj­mu­ję ci­che wiej­skie ro­sko­sze,

Miłe prze­chadz­ki w cie­niu dą­bro­wy,

Choć mi­nął zdaw­na wiek sie­lan­ko­wy!

Lecz jak je­sien­ne nad­cią­gną chło­dy,

Co wte­dy z wiej­skiej przyj­dzie swo­bo­dy?

W mie­ście tym­cza­sem te­atra, bale,

Tak za­peł­nia­ją czas do­sko­na­le,

Że się nie po­mni jak ży­cie pły­nie!

HA­LI­NA.

Tak, ale człe­ku w każ­déj go­dzi­nie

Przed sobą sa­mym spra­wę zdać trze­ba,

Czy nie nad­użył do­bro­dziejstw nie­ba;

Czy z dość po­waż­nej poj­mo­wał stro­ny

Dur ży­cia świę­ty, nie­oce­nio­ny!

On, póki sta­rość sił nie po­ko­na,

Wiecz­nie, jak pa­jąk, snuć wi­nien z łona

Przę­dzę na ko­rzyść lu­dzi swych bra­ci.

STA­NI­SŁAW (nie­co zmie­sza­ny).

Świat do­bre chę­ci nie­zaw­sze pła­ci!

HA­LI­NA (z zwrastn­ją­cym za­pa­łem).

Lecz kto pra­cu­je szcze­rze dla świa­ta,

Czy­liż mu mar­ną owa za­pła­ta

Któ­rą zna­cho­dzi w du­szy swej głę­bi?

O! chłod­ny po­wiew tego nie zzię­bi,

Stóp mu nie zra­ni ży­wo­ta cier­nie,

Kto słu­ży praw­dzie sta­le a wier­nie!

STA­NI­SŁAW (ru­mie­ni je się, drżą­cym gło­sem) .

I ko­muż prze­cie praw­da nie­dro­ga?

Ta czy­sta gwiaz­da dana od Boga,

Aby nam lśni­ła wiecz­nie nad gło­wą!

Ale choć czło­wiek chęć ma go­to­wą,

Nie­zaw­sze jed­nak słu­żyć jéj może!

HA­LI­NA (co­raz ży­wiej).

Każ­de­mu pono wy­ro­ki Boże

Wy­tknę­ły za­gon na świę­téj zie­mi,

By go upra­wiał dłoń­mi znoj­ne­mi.

I ziar­no na nim za­sie­wał z wia­rą.

O! ży­cie nie jest ułud­ną cza­rą,

By człek nią pier­si krze­pił bez celu

Jak ptak, co w wiecz­ném nuci we­se­lu,

A stra­wę z ła­ski zna­cho­dzi Bo­żej!

Czło­wiek nim gło­wę w gro­bie po­ło­ży

Wi­nien pra­co­wać ile sił sta­nie!

Toż kie­dy uj­rzy, jako na ła­nie

Fa­lu­ją kło­sy bły­ska­jąc zło­tem,

Któ­re on z czo­ła za­sie­wał po­tem,

Choć z nich spo­ży­wać nic bę­dzie chle­ba;

Jed­nak on uczci wy­ro­ki nie­ba,

I rad w mo­gi­le za­śnie jak dzi­écie,

Gdy nie żył dar­mo na Bo­żym świe­cie!

STA­NI­SŁAW (bio­rąc Ha­li­ny rękę).

O pani! je­steś ci­chym anio­łem,

Co mrok obłę­du zga­nia nad czo­łem.

Znać, że nie do­tknął po­wiew ska­żo­ny

Cud­ne­go kwia­tu bia­łej ko­ro­ny,

W któ­rą cię ręka ubra­ła Boga!

PANI ADA­MO­WA (wska­zu­jąc na bór).

Wi­dzisz pod la­sem, Ha­li­no dro­ga,

Jaki słup ognia bu­cha w od­da­li!

HA­LI­NA (we­so­ło).

To lud za­pew­ne so­bót­kę pali:

Wszak to noc słyn­na świę­te­go Jana,

W któ­rej za­kwi­ta pa­proć nie­zna­na.

STA­NI­SŁAW.

Jak­że to pa­proć za­kwi­ta prze­cie?

Tyś pani, ci­chej do­li­ny dzi­écie,

To ci wia­do­me pew­no po­da­nie.

Jam go za­po­mniał.

PANI ADA­MO­WA.

– Szko­da, mój pa­nie!

HA­LI­NA.

O! trze­baż du­cha uzbro­ić mocą,

By zdo­być kwiat on, co dzi­siaj nocą

Cud­nie wy­kwi­ta w dą­bro­wie sta­rej!

Na­przód po­trze­ba głę­bo­kiej wia­ry:

Tyl­ko wie­rzą­cym Bóg cuda zsy­ła!

Góry, pro­stacz­ków dłoń prze­no­si­ła,

Gdy uwie­rzy­li! I tru­du trze­ba,

Bo w zno­ju ła­ska spły­wa nam z nie­ba!

Kto się nie str­wo­ży groź­nej wi­chu­ry,

Kto sta­wi czo­ło, gdy z czar­nej chmu­ry

Ogni­stym wę­żem grom tuż za gro­mem

Dru­zgo­cze dęby, a ich ogro­mem

Za­wa­la zie­mię, co je zro­dzi­ła:

Czy­ja się cza­rom ostoi sita?!

O! temu pa­proć cud­na za­pło­nie!

A sko­ro czy­je do­tkną jéj dło­nie,

Kędy myśl lot­na jeno do­się­ga,

Wszyst­ko ta­jem­na kwia­tu po­tę­ga

Uka­że człe­ku śmia­łe­mu g'woli.

Gwiaz­da mu zło­tej za­bły­śnie doli,

I niby so­kół sze­lesz­cząc pió­ry,

Pro­mien­ną praw­dą lśnią­cą u góry,

Wska­że zbłą­ka­nym, i mrocz­ną dobą;

W ślad ich ku świa­tłu po­wie­dzie z sobą.

STA­NI­SŁAW.

Pani za­pew­ne kwiat ten zdo­by­ła?

Nie! lecz oj­co­wie mie­li go siła,

Za­nim po­nie­śli gło­wę do gro­bu;

Ja tyl­ko strze­gę tego za­so­bu:

Bo snad­niej daw­ną za­cho­wać pono,

Niż po­we­to­wać raz utra­co­ną.

STA­NI­SŁAW.

O! strzeż jak do­tąd świę­cie ogni­ska!

PANI ADA­MO­WA.

Co­raz­to ja­śni­éj pło­mień po­ły­ska;

Lu­dzie gro­ma­dą cią­gną do lasu,

Wśród raź­nych plą­sów, śmie­chu, ha­ła­su.

Już i skrzy­pa­ków sły­chać w od­da­li,

Kędy So­bót­ka łuną się pali.

(Sły­chać śpiew dziew­cząt).

„Da­lej, da­lej, wie­czór krot­ki.

Idź­my spo­łem na so­bót­ki;

Opa­sa­ne wkrąg by­li­cą,

Bież­my kędy ognie świe­cą.

Za­nim ran­ne wzej­dą zo­rze,

My plą­saj­my dziew­ki hoże.

Nie­chaj skrzy­pek tnie od ucha,

I pio­sen­ką skrze­pi du­cha.

Pa­trz­cie – ogień już po­ły­ska;

Leć­my spo­łem do ogni­ska,

Prze­ska­kuj­my w noc­ne cie­nie,

Ręka w rękę przez pło­mie­nie.

Chłop­cy bież­cie w las przed nami,

Wa­lić dęby sie­kie­ra­mi:

Bia­łe brzo­zy, sta­re so­sny.

Bij­cie żywo w bę­ben gło­śny.

Krzesz­cie ognia pod­ków­ka­mi,

My dzi­éwecz­ki w ślad za wami.

Idź­my żywo, wie­czór krót­ki,

Da­léj! da­léj, do so­bót­ki.“

HA­LI­NA (do Sta­ni­sła­wa)

O! i my chodź­my po­spo­łu z nie­mi.

To sta­ry zwy­czaj na na­széj zie­mi:

Czcić go na­le­ży!

STA­NI­SŁAW

Niech się uświę­ci

Zło­te­mi gło­ski w na­széj pa­mię­ci!

Idź­my: nim pół­noc zwi­śnie nad świa­tem,

W świat za pa­pro­ci po­go­nię kwia­tem.

Kto wié: prze­czu­cie mówi mi wiesz­cze,

Ze za­tra­co­ny, zdo­bę­dę jesz­cze!…V. DWO­REK W WÓL­CE.

W ma­łéj kom­na­cie przy sto­li­ku sie­dzi Sta­ni­sław i pali cy­ga­ro; na­prze­ciw nie­go roz­par­ty pan Adolf w wy­god­nym fo­te­lu; przed nim bu­tel­ka szam­pań­skie­go wina. Przy ko­min­ku stoi pan Mi­chał z faj­ką w ustach.

PAN MI­CHAŁ (uśmie­cha­jąc się).

Owóż ży­wie­bóg do swo­ich śmie­ci

Za­ko­ła­ta­ło ser­ce Wa­sze­ci;

Niech pla­stwo buja so­bie do li­cha,

Człe­ku naj­mil­sza za­gro­da ci­cha!

Rzecz ci wia­do­ma, że to bez pra­ce

Trud­no spo­ży­wać smacz­ne ko­ła­ce;

A i pie­czo­ne pono go­łąb­ki

Nie spad­ną z góry same do gąb­ki:

Wresz­cie jam sta­ry: sta­rość nie ra­dość,

Trud­noż wszyst­kie­mu uczy­nić za­dość.

Toż nie dzi­wo­ta, że źle się dzie­je:

Do­by­tek ja­koś zwol­na mar­nie­je,

Pola nie ro­dzą jako przed laty.

Prze­stań bruk miej­ski zbi­jać za­ka­ty!

Wszak­ci po­dob­no idzie rok pią­ty

Ja­keś do­mo­we po­rzu­cił kąty

I w świat po­je­chał, aby wśród tłu­mu,

Ob­ce­go w gło­wę schwy­cić ro­zu­mu.

Dziw­noż ci oto ja­go­dy zbla­dły,

Zmarszcz­ki przed cza­sem na czo­le sia­dły,

Oko za­pa­dło: znać, że nie płu­ży

Miej­skie po­wie­trze. Toć nie goń dłu­żej

Wia­tru po ste­pie, lecz jak przy­sta­ło,

Obej­mij two­ję dzie­dzi­nę małą;

Bo nie­da­rem­nie przy­sło­wie uczy:

Że oko pań­skie ko­nia utu­czy.

STA­NI­SŁAW.

Nie żar­tuj próż­no, wuju mój dro­gi,

Wszak peł­ne ziar­na spi­chrze i bro­gi,

Na ła­nach nowe fa­lu­je zbo­że,

Stad­ni­na dziel­na, by­deł­ko hoże,

Za­pa­sy doma, a w rze­ce ryba:

Pta­sie­go chle­ba brak­nie tu chy­ba.

Cze­góż chcesz wię­cej?

PAN MI­CHAŁ (po­krę­ca­jąc wąsa).

Wszyst­ko z kre­te­sem nie jest stra­co­ne;

Ale „im czło­wiek w las idzie da­lej,

Wię­cej drew spo­tka" ojce ma­wia­li!

Wszak rzą­dem sto­ją domy i kra­je;

To też sza­no­wać sta­re zwy­cza­je

Trze­ba za­ka­ty! Nie­gdyś pa­cho­le

Pod­uczyw­szy się ła­ci­ny w szko­le,

Je­że­li jaka przy­szła po­trze­ba,

Bie­gło na har­ce; a gdy kęs chle­ba

Był z pra­cy oj­ców: to wnet po woj­nie

Mło­dzian za­sia­dał doma spo­koj­nie,

I rad się wią­zał mał­żeń­ski­ém sta­dłem

PAN ADOLF (na­le­wa so­bie wina, pije, a po­tém mówi).

Bra­wo! z pierw­sze­go sło­wa od­ga­dłem

Do cze­go zmie­rza cała ta mowa:

Żeń się Sta­sień­ku! Tak, ani sło­wa!

Weź się do roli, za­sie­waj gry­kę.

Wpro­wadź­że so­bie w dom do­bro­dziej­kę;

Komu spo­koj­ność próż­nym cię­ża­rem,

Nie­chaj się mi­łym oto­czy gwa­rem.

Ja­każ to ro­skosz siąść przy ogni­sku:

Gło­wa na dwo­je pęka od pi­sku,

Dzia­tecz­ki krzy­czą, żona się krzy­wi,

A świat po­wia­da: jacy szczę­śli­wi!

Tak, mał­żon­ko­wie szczę­śli­wi mło­dzi!

Pani na ba­lach wszę­dy rej wo­dzi,

Świat jéj uwiel­bia dziw­ne za­le­ty:

O! to do­praw­dy per­ła ko­bi­éty,

Każ­dy wié o tém; tyl­ko nie­bo­że

Mąż swe­go szczę­ścia po­jąć nie może.

Ja­kie ma po­jąć, kie­dy dla świa­ta

Pani w za­le­ty tyl­ko bo­ga­ta.

A gdy po balu wra­ca do domu,

Sko­ro się nie ma po­wdzię­czyć komu,

Ma­skę ułud­ną zdej­mu­je z twa­rzy,

Dziw­nie znu­dzo­na, duma i ma­rzy.

Wresz­cie nie czu­jąc się dość po­ję­tą,

Ła­mie bez wzglę­du przy­się­gę świę­tą.

A świat mał­żon­ka za żony winy,

Go­tów po­tę­pić każ­dej go­dzi­ny:

Je­śli pierz­chli­wa, al­bo­li pło­cha.

On wi­nien, boją nie­do­syć ko­cha;

Je­że­li sła­ba, każ­dy wraz po­wie,

Że mąż nie­wie­le dba o jéj zdro­wie;

Gdy w domu nie­ład, świat go ob­wi­ni:

Że ską­piec, skne­ra. Co bądź uczy­ni,

Wszyst­ko bi­éd­ne­mu idzie na szko­dę.

O! bo umie­ją na młyn swój wodę

Ob­ra­cać dzi­siaj wszyst­kie ko­bie­ty.

Bóg dar wy­mo­wy dał im nie­ste­ty.

Trze­baż go użyć!

(na­le­wa kie­lich).

No Sta­siu dro­gi,

Niech żyją świę­te do­mo­we pro­gi!

Trąć­my kie­lisz­ki!

(Pije).

STA­NI­SŁAW.

Wiesz, że nie piję:

PAN MI­CHAŁ (do sie­bie).

Rad­bym w proch zdep­tał nik­czem­ną żmi­ję,

Co wszyst­ko świę­te chce zblu­zgać ja­dem.

(Gło­śno do Sta­ni­sła­wa).

Nie gardź mój synu oj­ców przy­kła­dem:

Żyj jako oni przed laty żyli!

ADOLF.

Pij, jako two­je nad­dzia­dy pili!

Wi­wat! niech w póź­ne lata pra­wnu­ki

Ze­chcą ko­rzy­stać z oj­ców na­uki.

PAN MI­CHAŁ.

Tfu! do sza­ta­na! Mój pa­nie mło­dy,

Mia­ły swe ale wszyst­kie na­ro­dy,

Bo do­sko­na­łość Boga udzia­łem:

Człek du­chem sil­ny, lecz sła­by cia­łem,

Lgnie więc ku złe­mu, jak na lep mu­cha,

Kie­dy mu sza­tan szep­nie do ucha.

Bóg nam już sta­re po­li­czył grze­chy,

Co je znie­wa­żać głu­pie­mi śmie­chy?

Oneć nie wró­cą: jako w do­li­nie

Po­tok już nig­dy wstecz nie po­pły­nie.

Nie­dar­mo Noe Cha­mo­we ple­mię

Prze­klął; toż dzwi­ga nie­do­li brze­mię,

Za urą­ga­nie błę­dom ro­dzi­ca.

Za­wdy zna­cho­dzi ludz­ka źre­ni­ca

Źdźbło w oku dru­gich, gdy w swém nie może

Do­pa­trzyć bel­ki: toć moc­ny Boże,

Gor­sze dziś błę­dy to­czą was pono,

Nad ową chęt­kę nie­po­skro­mio­ną,

Z jaką się ojce jęli kie­li­cha!

Brze­gi po­dob­no rwie woda ci­cha,

A ojce gło­śno pili miód sta­ry,

Ra­dzi trą­ca­li cza­ry o cza­ry.

Szlach­ta się dzba­nem ra­czy­ła piwa,

Ale pod­nie­ta była po­czci­wa!

Człek rad był od­dać ser­ca po­ło­wę,

Toż po przy­jaź­ni za­kra­piał gło­wę;

Lecz odu­rze­nia nie szu­kał w wi­nie,

Jak to w obec­nej czy­nią go­dzi­nie!

Bo po co było du­rzyć się prze­cie,

Gdy był w su­mie­niu czy­sty jak dzi­écię.

A dziś do trun­ku zkąd chęt­ka taka?

Ot piją, aby za­lać ro­ba­ka,

Co się w pierś wgry­za i ser­ce to­czy.

O! cze­muż moje wi­dzą to oczy!

(Ocie­ra łzę).

ADOLF.

I moje niby mgła kry­je bla­da,

Po­wie­ka ja­koś sama się skła­da;

Zdrzym­nę się, kie­dy sen oczy klei.

Obiad, bu­tel­ka, i sen z ko­lei,

To mi za­praw­dę wiej­ska ucie­cha,

(Na­le­wa i pije).

Wi­wat! niech żyje go­ścin­na strze­cha!

(Rzu­ca się na ka­na­pę i za­sy­pia. Chwi­la mil­cze­nia).

PAN MI­CHAŁ (pa­trząc na Adol­fa z za­ło­żo­ne­mi rę­ko­ma).

Pod­ły nik­czem­nik! li­cha ga­dzi­na!

Za­top co ry­chléj w szkla­ni­cy wina

Resz­tę ro­zu­mu, byś zgub­nym ja­dem

Nie zga­niał bra­ciom, nad czo­łem bla­dém

Anio­ła, co im stró­żu­je zci­cha.

Gdzie gad przy­peł­znie, tra­wa usy­cha!

(Do Sta­ni­sła­wa).

Owoż zga­du­ję, cze­mu tę­sk­no­ta

Zna­czy twe lica: – Bóg strzegł od bło­ta

Za­cne twe ser­ce. Pod­krze­pion wia­rą,

Cho­wasz w niém na dnie po­czci­wość sta­rą.

Jed­nak wie­ją­ce z ze­wnątrz zwąt­pie­nie,

Świat Boży w mrocz­ne ota­cza cie­nie.

Źle miły Sta­siu! nie­gdyś oj­co­wie,

Co mie­li w my­śli, ja­wi­li w sło­wie:

Otwar­tość była świę­tą ich ce­chą,

Każ­dy się dzie­lił bo­lem, po­cie­chą,

A ser­ca brat­nie były go­to­we

Przyj­mo­wać za­wdy bolu po­ło­wę.

Lżéj się więc snu­ło ży­cia przę­dzi­wo,

Gdy człek miał w po­moc rękę życz­li­wą.

Dziś każ­dy rów­no: w doli czy bi­édzie,

Zda­la od dru­gich sa­mo­pas idzie.

Toż nie dzi­wo­ta, że brze­mię krzy­ża

Bez­sil­ne bar­ki ku zie­mi zni­ża,

Za­miast je dźwi­gnąć do góry sta­le.

Sza­tan zwąt­pie­niem, ży­wo­ta sza­lę

Chy­li ku złe­mu; on wam ro­zu­my

Omo­tał grzesz­nym obłę­dem dumy,

Mgłą sa­mo­lub­stwa osnuł was wko­ło:

Mo­żeż wam ży­wot bie­żyć we­so­ło,

Jak sta­rym oj­com zbie­gał przed laty?!

STA­NI­SŁAW.

Trud­no już owéj we­to­wać stra­ty!

Któż­by nie pra­gnął nie­bie­ską wia­rą

Na­peł­nić ser­ce, a ży­cia cza­rą

Dzie­lić się z dru­gim! Lecz temu bia­da,

Kto rękę w rękę z uf­no­ścią skła­da,

A owa ręka pchnie go w bez­dro­że!

Kto dziś nie­wie­ście za­ufać może?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: