Dwa fronty. Polak przeciwko Polakowi - ebook
Dwa fronty. Polak przeciwko Polakowi - ebook
Polscy lotnicy i komandosi zostają wysłani do Zatoki Perskiej, by u boku Amerykanów walczyć z Iranem.
Tymczasem za sprawą tajemniczych sił wewnętrzne spory doprowadzają Polskę na skraj wojny domowej. Wojsko zmuszone jest walczyć na dwóch frontach. Wewnętrznym i zewnętrznym.
Do akcji wkraczają trzy kobiety: major Agata Adamczewska, kapitan pilot Anna Kozłowska i podporucznik Aleksandra Rudzińska. Czy powstrzymają zagrożenie?
Trzecia część szokującego realizmem cyklu Antoniego Langera.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-35-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.1.
Poniedziałek, 21 sierpnia
Major Adamczewska musiała stawić się u szefa SKW w mundurze wyjściowym, czego nie lubiła. Kłóciło się to z etosem tajnej służby. Zarząd Pierwszy, w którym zajmowała stanowisko starszego oficera operacyjnego, miał swoją siedzibę poza Warszawą, w anonimowym obiekcie zakonspirowanym pod fikcyjną nazwą, gdzie chodziło się po cywilnemu, a umundurowana, i to bynajmniej nie w wojskowe mundury, była tylko ochrona. Właśnie z tego powodu mundur trzymała w mieszkaniu, które było, niestety, położone w pobliżu Sejmu. Do tego jeszcze zapowiadano jakieś manifestacje. Usiłując dostać się na Oczki, gdzie znajdowała się Centrala, trafiła na policyjną blokadę przy wjeździe na plac Trzech Krzyży.
– Nie ma przejazdu – powiedział aspirant z drogówki, podchodząc do samochodu.
– Kto tym razem manifestuje? – udała obojętność.
– Ruch Obrony Demokracji przeciwko fałszowaniu wyborów. Idą Nowym Światem pod Sejm.
– Jeszcze jakieś ulice są zablokowane? – spytała.
– Na Marszałkowskiej zaplanowana jest kontrmanifestacja. Potem mają iść Piękną, też pod Sejm – wyjaśnił funkcjonariusz.
– Ci są za fałszowaniem wyborów? – zażartowała, wiedząc, że kontrdemonstrację zorganizowała partia rządząca. Zmieszany policjant nie wiedział, co powinien odpowiedzieć kobiecie w lotniczym mundurze. – Protesty są chyba jeszcze daleko, a ja muszę przejechać – machnęła legitymacją kontrwywiadu. Wystarczyło, by kazał ją przepuścić.
W sekretariacie szefa SKW kazano jej czekać. Nie było to zaskoczeniem. Wojskowy kontrwywiad już od pierwszego września miał zostać połączony z Służbą Wywiadu Wojskowego w nową Służbę Wywiadu Obronnego, a dotychczasowy szef SKW miał objąć kierownictwo SWO. Zamieszanie administracyjne musiało być nieuchronne przy tak dużej zmianie.
– Debatują nad tym, kogo zwolnić? – spytała w końcu sekretarza w randze porucznika.
– Nie, oficerowie z ministerstwa przyszli w sprawie kompanii reprezentacyjnej. Jako nowa służba wystawimy ją podczas obchodów na Westerplatte, pierwszego września.
– Nie wiedziałam, że mamy taką kompanię.
– Bo nie mamy. Na razie będzie złożona z wyróżniających się kursantów z ośrodka szkolenia. Właściwie to z obydwu – dodał, widząc zdziwioną minę kapitan. – Może panią wyznaczą, z tymi pani odznaczeniami? To za misje, prawda? – spytał niepewny znaczenia baretek na jej uniformie.
– Order Krzyża Wojskowego, Krzyż Zasługi za Dzielność, Lotniczy Krzyż Zasługi z Mieczami, Morski Krzyż Zasługi, Gwiazda Afganistanu, Odznaka za Rany i Kontuzje, do tego odznaka pilota z zielonym wieńcem za loty bojowe – pouczyła go. Jej rozmówca nie miał ani jednej baretki, a skądinąd wiedziała, że służy dopiero od kilku tygodni. – I nie, nie zamierzam się z nimi pokazywać w telewizji, nieważne na czyj rozkaz – ucięła rozmowę.
W końcu po trzech kwadransach z gabinetu wyszło trzech mężczyzn w garniturach i wreszcie wezwano ją do szefa. Jednak, ku jej zaskoczeniu, za biurkiem zajmowanym przez pułkownika Lenkiewicza ujrzała ministra koordynatora służb specjalnych, doktora Grzegorza Skwarczyńskiego, niedawno mianowanego na to stanowisko. Wiedziała, że w przeszłości miał jakieś związki z służbami specjalnymi i wojskiem, choć zajmował się głównie karierą publicysty i samozwańczego analityka, sympatyzującego ze skrajnie konserwatywną prawicą. Założył kiedyś Ośrodek Analiz Strategicznych, będący platformą do działalności lobbystycznej. Bardzo nieczystej. Podobno to on wymyślił nazwę nowej służby. Pułkownik Lenkiewicz siedział po prawej stronie ministra. Do tego przy rozmowie był obecny młody urzędnik, siedzący przy stoliku z otwartym notatnikiem.
Poczuła się nieswojo. Wyglądało to jak komisja weryfikacyjna.
– Cieszę się, że pani przyszła – powiedział do niej Skwarczyński, gdy zameldowała się regulaminowo – w spódnicy. Uważam, że kobiety w spodniach zbytnio upodobniają się do mężczyzn, a ponadto w zbyt obcisłych będą ich kusić i rozpraszać. Z tego samego powodu, by uniknąć pokus, nie mam sekretarki, tylko sekretarza.
Adamczewska spojrzała na niego zdziwiona. Z sumiastym wąsem wydawał się podróżnikiem w czasie, który przybył z przeszłości i przez przypadek utknął w dwudziestym pierwszym wieku. Do tego na ścianie wisiał portret jakiegoś magnackiego przodka.
– Oczywiście to są moje prywatne poglądy, do których mam prawo – zaśmiał się. – Natomiast służbowo interesuje mnie skuteczność, a pani odmówić jej nie można. Jak pani ocenia współpracę z Amerykanami?
– Bardzo poprawnie – odpowiedziała. – Ostatnia operacja przyniosła wiele interesujących informacji, raport skierowałam drogą służbową.
– Udało się nam dzięki temu uzyskać wiele cennych informacji – wtrącił pułkownik Lenkiewicz.
– Przeczytałem go – odrzekł Skwarczyński. – Oczywiście doceniam pani wysiłki i niewątpliwe osiągnięcia – mówił takim tonem, jakby oceniał pracę zaliczeniową na studiach – co oczywiście wpływa na pani karierę. Widziałem też pani raport z prośbą o przeniesienie do inspektoratu SKW w Poznaniu, z argumentacją, że chciałaby pani wykorzystać swoje doświadczenia we współpracy z jednostkami wojskowymi stacjonującymi na obszarze podległym tej komórce. Tak na marginesie, wiem, że chodzi o sprawy osobiste... Jednak, jak poinformowało mnie Biuro Kadr, nie mamy tam obecnie etatów. A do Warszawy jest pani oddelegowana tymczasowo, mało tego – tak naprawdę przecież od dwóch lat jest pani cały czas oddelegowana do SKW z wojska. Więc pani sytuacja jest, powiedzmy, niestabilna.
– Przecież napisałam ten raport dlatego, że otrzymałam informację z Biura Kadr, iż jest tam etat. Dwa miesiące temu.
– Dwa miesiące temu to było dwa miesiące temu – odparł. – Sytuacja jest, jak pani widzi, niestabilna – powtórzył się – jednak z drugiej strony, wojna z Iranem zacznie się lada dzień. Musimy kogoś wysłać na Bliski Wschód do współpracy z amerykańskimi służbami. Niestety wysłany tam oficer, z przyczyn rodzinnych, musi zostać zrotowany do kraju. I widzę, że pani, z uwagi na to, iż przy ostatniej operacji Amerykanie prosili personalnie o pani udział, nadawałaby się na to stanowisko. Wylatuje pani w przyszłym tygodniu. – Wyciągnął z szuflady biurka dokument i przesunął go po blacie w jej stronę.
Sięgnęła po papier. Był to rozkaz kierujący ją do służby przy pionie rozpoznania US Central Command w bazie Al Udeid w Katarze, w komórce o zdawkowym oznaczeniu CCJ2/9N.
– Mam bardzo niewiele czasu do wyjazdu. A kiedy badania lekarskie, szczepienia… – zaoponowała.
– Badania, według mojej wiedzy, ma pani w porządku. W końcu była pani całkiem niedawno za granicą. Nie jest pani w związku małżeńskim, nie ma pani dzieci. Coś panią tu trzyma? Chyba nie, więc proszę się zacząć pakować.
– Rozkaz – powiedziała regulaminowym, oschłym tonem. – A co po powrocie? – nie zamierzała odpuszczać.
– Pułkownik Lenkiewicz z chęcią panią przyjmie w Siłach Szybkiego Reagowania, czyli pionie bojowym SWO.
– Jakim pionie bojowym? – spytała. SKW nie miała nawet swojej jednostki specjalnej, jedynie niewielką grupę oficerów i chorążych, oddelegowywanych w razie potrzeby do udziału w operacjach zagranicznych, ale na co dzień pełniących swoje obowiązki w kraju. Niemniej, dotarły do niej plotki, że ma się to zmienić.
– SWO będzie czymś więcej niż tylko służbą specjalną. W ustawie, która wejdzie w życie jutro, znajduje się zapis, że można nam, to znaczy szefowi służby lub ministrowi koordynatorowi służb specjalnych, podporządkować operacyjnie jednostki wojskowe lub komórki organizacyjne służb podporządkowanych resortowi spraw wewnętrznych. Ponadto w ostatniej chwili w Senacie wprowadziliśmy małą zmianę. SWO będzie podlegać tylko mnie, a nie ministerstwu obrony narodowej. A naszej służbie będzie podporządkowanych kilka nowych struktur.
– Które dokładnie? – zapytała coraz bardziej zaskoczona kapitan.
– Po starej znajomości powiem ci, Haze – uśmiechnął się pułkownik. – Bierzemy w podporządkowanie siły wydzielone przez oddziały specjalne Żandarmerii Wojskowej oraz Biuro Ochrony Rządu, no i nawet kompanię rozpoznawczą z warszawskiego pułku obrony terytorialnej. Przejdą też do nas ochotnicy z innych jednostek, zwłaszcza specjalnych. Niestety dowódca generalny bardzo pilnuje, by nie oddać nam niczego spoza Wojsk Specjalnych, czy Wojsk Obrony Terytorialnej, ale damy sobie z tym radę. Będziemy mieli nawet swoje lotnictwo. Wprawdzie na początek pomoże nam policja, ale jest już wybrana amerykańska firma, która będzie nam świadczyć usługi w tym zakresie. Wszystkie te pododdziały zaczną funkcjonować pod nazwą SWO, wszyscy będą już nie zwykłymi żołnierzami czy funkcjonariuszami, ale staną się formalnie, tymczasowo żołnierzami SWO. Na razie w swoich strukturach, ale z czasem powstaną nowe, już wspólne. A wiesz, co jest najlepsze w tym wszystkim?
– Tylko operacyjne podporządkowanie – powiedziała – cała logistyka.
– Budżet… – uśmiechnął się pułkownik.
– Wszystko zostaje w macierzystych służbach, a pan będzie tylko wydawał im rozkazy. I pewnie dobierał sobie ludzi, skoro mowa o wydzielonych siłach – mając jedynie wspólną sieć łączności i jakiś sztab, zanim nowa struktura nie okrzepnie i nie będzie miała swojego, zapewne dużego, budżetu.
– Będzie dla ciebie miejsce w tym sztabie. Tworzymy nową siłę, taką, która skutecznie obroni stolicę, a w razie potrzeby cały nasz kraj, przed zielonymi ludzikami.
Powiedział to bardzo pewnym głosem. Adamczewska nie chciała tracić czasu na jałowe spory. Od kilku miesięcy był jej przełożonym i wiedziała, że potrafi być bardzo skuteczny, zwłaszcza gdy zależy mu na jego własnym awansie. Przede wszystkim teraz, gdy pławił się w blasku jednego ze zwycięstw w starciu z Rosją.
.2.
Wtorek, 22 sierpnia
„Wystarczy tylko dobry samochód i garnitur i patrzą na ciebie inaczej”, pomyślał Amin Farzan, znany w irańskim wywiadzie jako Setar. Jechał właśnie autostradą A1 swoim czerwonym BMW X6. Dzięki temu samochodowi nie był postrzegany jako biedny uchodźca czy gastarbeiter, ani tym bardziej jako terrorysta. W końcu terroryści z Bliskiego Wschodu kojarzyli się ostatnio z ciężarówkami, a nie drogimi samochodami. Dodatkowo auto zarejestrowane było na dobrze prosperującą w Wiedniu firmę, której Farzan był wiceprezesem. Oczywiście nie pod swoim nazwiskiem, lecz jako obywatel Szwajcarii Pierre Soltani, urodzony w Marsylii jako syn Algierczyka i frankofońskiej Szwajcarki. Lubił tę tożsamość, lubił wygodne wiedeńskie mieszkanie i szybką jazdę autostradą.
Tego ostatniego doznania został tymczasowo pozbawiony, wraz z końcem oddanego do użytku odcinka autostrady, którym jechał. Przez krótki fragment wschodniej obwodnicy śląskiej aglomeracji dotarł do dwujezdniowej drogi szybkiego ruchu, wolniejszej i o gorszym standardzie. Dopiero po powrocie na autostradę przycisnął pedał gazu. Dlatego wolał Austrię, Niemcy albo Czechy. Jednak nie narzekał na to, że musiał zajmować się także Polską. Wszystko było lepsze niż Teheran, zwłaszcza dla kogoś, kto wywodził się z biednej rodziny, a na Zachód wyjechał dopiero jako oficer wywiadu Korpusu Strażników Rewolucji. Dlatego gdy pięć lat temu popełnił błąd, błąd tak poważny i niewybaczalny, zgodził się pracować dla dwóch panów naraz. Nowi mocodawcy wykorzystywali go ostrożnie, nie zmuszali do brania udziału w grze operacyjnej i przekazywania fałszywych informacji do Teheranu. Z jakiegoś powodu woleli mieć go tylko pod kontrolą, jakby czekali na dogodny moment.
Może teraz właśnie nadchodził? Teheran zażądał tego samego, co pięć lat temu. Wtedy musiał pojechać do Polski. Miał wyszukać miejsce na lokal kontaktowy i kupić kilka powszechnie dostępnych w handlu przedmiotów. To go zgubiło. Ten głupi telefon, który wydawał się czysty, i który pośpiesznie nabył w przypadkowym sklepie w Wiedniu, został jednak wyśledzony. Zamontowano go w bombie, która zniszczyła autobus pełen izraelskich turystów w bułgarskim mieście Burgas.
Był wtedy z siebie dumny, przynajmniej przez chwilę. Wiedział, że to odwet za zabójstwa, jakich dopuszczał się Mossad w Iranie i poza Iranem, atakując naukowców i wojskowych pracujących przy programie atomowym. Za każdym razem, gdy słyszał o takim zdarzeniu, czuł gniew. Nie umieli utrzymać porządku nawet na własnym podwórku, we własnej stolicy – jak więc miał się czuć bezpiecznie na obcej ziemi? Bał się chwili, w której do jego drzwi zapukają agenci Mossadu i ostatnią rzeczą, jaką ujrzy, będą lufy wytłumionych pistoletów. A może nawet nie będzie miał i takiej szansy? Jeśli byłaby to bomba w samochodzie, to o niczym nie będzie wiedział do momentu uruchomienia silnika.
Podczas szkolenia mówiono im o tym. Przestrzegano przed pułapkami, jakie mogą zastawić Żydzi, zwłaszcza wykorzystując kobiety. Żył więc w Wiedniu jak mnich, pod kiepską przykrywką uchodźcy z Syrii. Znał arabski na tyle dobrze, że mógł oszukiwać Europejczyków, dla których słowa „Pers” i „Arab” były synonimami. Ale choć raz mógł wziąć odwet za wszystkie chwile gniewu i lęku.
Nie przeszkadzało mu, że bomba zabiła i raniła zwykłych turystów zamiast dyplomatów i wysokich rangą wojskowych. Wszyscy Izraelczycy musieli w końcu służyć w armii, byli więc żołnierzami rezerwy. Nigdy się nie dowiedział, jak dokładnie go namierzono. Po zamachu wyjechał do Paryża i tam go zatrzymano. Wybór był prosty: współpraca albo oddanie Bułgarom, a poprzez nich – Żydom. Wyszedł na tym dobrze. Udawał pokornego, złamanego, zdekonspirowanego oficera, który szczerze przekazuje im każdą informację, jaką zdobył, i każde polecenie z Teheranu. Dla przetrwania było to korzystne. Francuzi dali mu nową tożsamość, pieniądze, pozycję biznesową. Pomogli mu też zdobyć kontakty, i to interesujące.
Polakom pewnie nie powiedziano niczego, skoro przez tyle lat nie miał tu kłopotów. Ale to się mogło zmienić i musiał się z tym liczyć. Z drugiej strony, zapewniano go, że polskie służby przechodzą teraz kolejną reformę i będą zajęte głównie same sobą. Podobno tak twierdziły bardzo dobrze poinformowane osoby. Nie wierzył w to do końca. Przecież niedawno dali łupnia Rosjanom, dlaczego nie mieliby sobie poradzić i teraz?
Do tego jeszcze Amerykanie musieli się wtrącić! Znał Kassaba ze słyszenia. Domyślał się, że też pracuje dla Iranu, choć nie tylko. Podejrzewał, że miał wielu pracodawców, także europejskich. Francuzi wydawali się zaskoczeni tą operacją. Nie sądził, aby byli w stanie go obronić przed skrytobójcami z CIA. A jeśli CIA pozwoli, by dowiedział się o nim Mossad?
Musiał coś wymyślić. Coś, co pozwoliłoby mu wyplątać się z tej sieci kłamstw. W końcu był patriotą i jeśli miał zginąć, to za sprawę własnego kraju, a nie obcego.
Gdy wjechał z powrotem na autostradę, przycisnął pedał do podłogi. Jechał agresywnie, wyprzedzając kolejne ciężarówki. Przez myśl przeszło mu, że jeśli teraz umrze, zostanie pochowany pod fałszywą, zakłamaną tożsamością, gdzieś w Austrii, a może w Polsce, jeżeli nikt nie zgłosi się po ciało. Nic po nim nie zostanie.
Wtedy przyszło olśnienie.
Już wiedział, co trzeba zrobić.
.3.
Środa, 23 sierpnia
Miasteczko znane jako Nowy Mur wyglądało na wymarłe. Domy, choć murowane, pozbawione były okien, a drzwi wykonano z drewna, jak te od wiejskiej obory. Co jeszcze dziwniejsze, niektóre budynki nie miały dachów, inne były tylko fasadami. Na jeszcze kilku umieszczono napisy, takie jak „Bank”, „Poczta” czy „Szpital”. Mimo braku stałych mieszkańców miejsce to było regularnie odwiedzane przez żołnierzy i policjantów, jak na poligon do ćwiczenia walki w mieście przystało.
Teraz także sztuczne miasteczko znajdowało się w centrum uwagi. Ukryte wśród drzew pary snajperskie i zespoły zwiadowców, które przeniknęły przez las jeszcze w nocy, przekazywały przez łącza radiowe obraz z kamer cyfrowych. Z góry ich pracę wspomagał bezzałogowiec FlyEye, uzupełniany przez krążącego na północ Orbitera z 12 Bazy Bezzałogowych Statków Powietrznych z Mirosławca. Obrazy ze wszystkich kamer trafiały na ekrany w stanowisku dowodzenia, znajdującym się w koszarach 17 Brygady Zmechanizowanej w Międzyrzeczu. Generał w asyście kilku oficerów, w tym dowódcy brygady i szefa sztabu dywizji, podszedł do stołu, na którym dane z rozpoznania nanoszono na szkice i mapy. Stała przy nim postawna jasnowłosa kobieta w stopniu kapitana. W przeciwieństwie do większości obecnych, noszących na ramionach oznaki różnych pododdziałów tutejszej jednostki, ona nosiła naszywkę stacjonującej na Pomorzu Zachodnim 12 Brygady Zmechanizowanej. Widząc wysokiego przełożonego, stanęła na baczność i złożyła regulaminowy meldunek.
– Mamy tutaj około piętnastu do dwudziestu ludzi – zaczęła wyjaśniać generałowi Kruszyńskiemu kapitan Sylwia Wierzbicka, tuż po zakończeniu formalności. – Są przygotowani do wyjazdu, sądząc po tym, że co chwila przenoszą coś do samochodów, a ktoś, zapewne kierowcy, jest cały czas przy nich.
– Zatem mogą w każdej chwili uderzyć? – spytał generał, choć domyślał się odpowiedzi.
– Celem może być każde większe miasto w zachodniej Polsce, ciężko wskazać które. W ciągu góra pięciu godzin mogą być prawie wszędzie, z uwagi na bliskość autostrad i dróg ekspresowych. Natomiast to, że mają wśród swoich pojazdów Honkera i Lublina, może sugerować, że ich celem będzie między innymi obiekt wojskowy. Ale ten fakt też nie daje pewności, bo obiekty wojskowe mamy w każdym z tych miast i poza nimi – odpowiedziała kapitan. – Oceniam, że najlepiej będzie zdjąć ich już teraz, później mogą nam niestety uciec. Czas nie jest po naszej stronie.
Generał wydawał się taką odpowiedzią ukontentowany. Taki zresztą był ogólny scenariusz tego ćwiczenia sprawdzającego, jak będzie działać eksperymentalna mieszanka pododdziałów wydzielonych przez różne komponenty Sił Zbrojnych. Trzonem były trzy kompanie dawnych czołgistów, całością dowodził oficer z 17 Brygady, a sztab i zespół instruktorów tworzyli ludzie pozyskani z bardzo różnych miejsc.
– Grupa Romeo, wymarsz! – wydał rozkaz major Piotr Włodarczyk, dowodzący Batalionem Antydywersyjnym.
W jego następstwie bramę koszar przekroczyła uszykowana wcześniej do wyjazdu kolumna jedenastu Rosomaków. Oznaczało to jednocześnie, że czynnik zaskoczenia został utracony. Kolumny nie dało się nie zauważyć. Wystarczył jeden SMS, by wydarzenia nabrały tempa. Ośmiu ludzi na Nowym Murze wybiegło z budynku i zajęło miejsca w dwóch cywilnych samochodach. Z piskiem opon, efektownie ruszyli na pełnym gazie w kierunku wyjazdu z poligonu.
– Chyba wam uciekną – powiedział generał. Nie znał całego scenariusza.
– Niedoczekanie – odpowiedziała kapitan. – Czy Alfa i Bravo mają zielone światło? – spytała dowódcy.
– Niech zaczynają – oficer wydał rozkaz.
Dwa krążące nad lasami, na południe od poligonu, śmigłowce, Mi-17 i Sokół, zmieniły kurs. Ten drugi, z widocznymi antenami, zwiększył wysokość lotu, pozostając z dala od celu. Mi-17 zszedł nisko ponad drzewa i przyśpieszył, by znaleźć się nad budynkiem oznaczonym jako „Poczta”.
– Nikt nie osłania desantu? – zdziwił się generał. Według zasad taktyki, desant powinien osłaniać co najmniej jeden śmigłowiec ze strzelcami wyborowymi na pokładzie.
– Miał być jeszcze jeden Sokół, ale się zepsuł – wyjaśniła Wierzbicka.
Z tylnego luku maszyny transportowej wyrzucono grube liny, po których na dach zjechali żołnierze. Zamontowane na ich hełmach kamery pokazywały, że szybko i sprawnie dostali się do środka i szesnastoosobowy pododdział rozpoczął przeszukiwanie pomieszczeń, omiatając je lufami Beryli.
Przeciwnikami nie byli jednak…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej