Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa lata wakacji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
32,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa lata wakacji - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 493 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Sztorm. Uszko­dzo­ny szku­ner. Czte­rej chłop­cy na po­kła­dzie „Slo­ughi”. Fok w strzę­pach. Wnę­trze jach­tu. Jak chło­piec okrę­to­wy o mało się nie udu­sił. Grzy­wacz na ru­fie. Ląd wśród po­ran­nych mgieł. Rafy

Nocą 9 mar­ca 1860 roku ni­ski pu­łap chmur sty­ka­ją­cych się z falą ogra­ni­czał pole wi­dze­nia do kil­ku sąż­ni.

Po wzbu­rzo­nych fa­lach, któ­rych bry­zgi rzu­ca­ły wo­kół si­na­we bla­ski, mknął lek­ki sta­tek po­zba­wio­ny nie­mal zu­peł­nie ża­gli.

Był to jacht o wy­por­no­ści stu ton, szku­ner – ta­kie bo­wiem mia­no na­da­je się go­ele­tom w An­glii i w Ame­ry­ce.

Szku­ner ów zwał się „Slo­ughi”, ale da­rem­nie pró­bo­wał­byś od­czy­tać tę na­zwę na ta­bli­cy umiesz­czo­nej pod kasz­te­lem ru­fo­wym, któ­rą zde­rze­nie, a może gwał­tow­niej­sza od in­nych fala ode­rwa­ła czę­ścio­wo od ka­dłu­ba stat­ku.

Była je­de­na­sta wie­czór. Na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej noce mar­co­we są krót­kie. Pierw­sze brza­ski dnia mia­ły po­ja­wić się oko­ło pią­tej nad ra­nem. Ale czy nie­bez­pie­czeń­stwo za­gra­ża­ją­ce jach­to­wi zmniej­szy się, gdy słoń­ce oświe­tli bez­miar wód? Czy bez­li­to­sne fale prze­sta­ną się pa­stwić nad wą­tłym sta­tecz­kiem? Z pew­no­ścią tyl­ko uci­sze­nie się wi­chu­ry i uspo­ko­je­nie roz­sza­la­łych od­mę­tów mo­gły­by go oca­lić od ka­ta­stro­fy – jed­nej z naj­strasz­niej­szych – od za­to­nię­cia na peł­nym mo­rzu, da­le­ko od lądu, na któ­rym roz­bit­ko­wie zdo­ła­li­by może zna­leźć oca­le­nie!

Na ru­fie „Slo­ughi” trzej chłop­cy – je­den czter­na­sto­let­ni, dwaj inni trzy­na­sto­let­ni – i dwu­na­sto­let­ni Mu­rzy­nek, chło­piec okrę­to­wy, sta­li przy kole ste­ro­wym, Sta­ra­li się wspól­ny­mi si­ła­mi za­po­biec na­głym zwro­tom, któ­re mo­gły­by rzu­cić sta­tek w po­przek fali. Nie ła­two było temu spro­stać, koło ste­ro­we bo­wiem, ob­ra­ca­jąc się nie­za­leż­nie od woli chłop­ców, gro­zi­ło im. ze­pchnię­ciem za fal­szbur­tę. A raz na­wet przed pół­no­cą tak ol­brzy­mia góra wod­na ru­nę­ła z boku na jacht, iż cu­dem tyl­ko ster nie uległ strza­ska­niu.

Chłop­cy po­wa­le­ni tym wstrzą­sem ze­rwa­li się jed­nak od razu.

– Briant, czy ster dzia­ła? – za­py­tał Gor­don.

– Tak – od­po­wie­dział Briant, któ­ry nie tra­cąc zim­nej krwi sta­nął na po­wrót przy kole ste­ro­wym.

Po czym, zwra­ca­jąc się do trze­cie­go ko­le­gi, rzekł:

– Do­ni­phan, trzy­maj się moc­no i nie trać­my od­wa­gi!… Mu­si­my ura­to­wać nie tyl­ko sie­bie, ale i tam­tych.

Wy­mie­ni­li tych kil­ka słów po an­giel­sku, jak­kol­wiek ak­cent Brian­ta zdra­dzał jego fran­cu­skie po­cho­dze­nie. Po chwi­li za­py­tał Mu­rzyn­ka:

– Nie je­steś ran­ny, Moko?

– Nie, pa­nie Briant – od­po­wie­dział chło­piec. – Sta­raj­my się trzy­mać sta­tek pro­sto, in­a­czej pój­dzie­my na dno.

W tym mo­men­cie uchy­li­ły się na­gle drzwicz­ki wła­zu wio­dą­ce­go do sa­lo­nu. Dwie głów­ki dzie­cię­ce wyj­rza­ły jed­no­cze­śnie na po­kład, a za nimi wy­chy­li­ła się po­czci­wa psia mor­da i roz­le­gło się szcze­ka­nie.

– Briant! Briant! – za­wo­łał dzie­wię­cio­let­ni chło­piec. – Co się tu dzie­je?

– Nic wiel­kie­go, Iver­son! – od­krzyk­nął Briant. – Złaź w tej chwi­li i za­bierz ze sobą Dole'a… No, prę­dzej!

– Ale my się okrop­nie bo­imy – do­rzu­cił dru­gi, jesz­cze mniej­szy chło­pa­czek.

– A tam­ci? – spy­tał Do­ni­phan.

– Wszy­scy się bo­imy – od­parł Dole.

– Zejdź­cie wszy­scy! Ro­zu­miesz?! – roz­ka­zał Briant. – Za­trza­śnij­cie drzwicz­ki, otul­cie się do­brze ko­ca­mi, za­mknij­cie oczy, to prze­sta­nie­cie się bać. Zresz­tą nie ma żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa!

– Uwa­ga! Nowa fala! – krzyk­nął Moko.

Gwał­tow­ne ude­rze­nie wstrzą­snę­ło rufą jach­tu. Na szczę­ście tym ra­zem woda nie za­la­ła po­kła­du; gdy­by wdar­ła się do wnę­trza przez luk, ża­glo­wiec, sil­nie ob­cią­żo­ny, nie zdo­łał­by się już dźwi­gnąć.

– Już was tu nie ma! – za­wo­łał Gor­don. – Złaź­cie w tej chwi­li… In­a­czej ja się z wami po­ra­chu­ję!

– Idź­cie już, idź­cie, mal­cy! – do­dał Briant po­jed­naw­czo. Obie głów­ki zni­kły, lecz w tej sa­mej chwi­li uka­zał się w luku jesz­cze je­den chło­piec.

– Czy nie bę­dzie­my ci po­trzeb­ni, Briant? – za­py­tał.

– Nie, Ba­xter – od­parł Briant. – Cross, Webb, Se­rvi­ce, Wil­cox i ty zo­stań­cie z ma­ły­mi. Damy so­bie tu­taj radę we czte­rech.

Ba­xter za­mknął drzwicz­ki od we­wnątrz.

„Wszy­scy się bo­imy” – po­wie­dział Dole.

Czyż na tym szku­ne­rze mkną­cym wśród hu­ra­ga­nu były tyl­ko dzie­ci? Tak, tyl­ko dzie­ci! Ileż ich było na po­kła­dzie? Pięt­na­ścio­ro ra­zem z Gor­do­nem, Brian­tem, Do­ni­pha­nem i chłop­cem okrę­to­wym. W ja­kich oko­licz­no­ściach zna­leź­li się na stat­ku? Nie­ba­wem się tego do­wie­my.

A więc nie było ni­ko­go do­ro­słe­go na po­kła­dzie? Ka­pi­ta­na, któ­ry kie­ro­wał­by stat­kiem? Ma­ry­na­rza, któ­ry po­mógł­by przy ma­new­ro­wa­niu? Ster­ni­ka, któ­ry pro­wa­dził­by ża­glo­wiec wśród na­wał­ni­cy? Nie! Nie było ni­ko­go!…

To­też nikt na „Slo­ughi” nie po­tra­fił­by okre­ślić po­ło­że­nia stat­ku. Po ja­kich wo­dach że­glo­wa­no? Po naj­roz­le­glej­szym z oce­anów! Po Pa­cy­fi­ku sze­ro­kim na dwa ty­sią­ce mil, roz­po­ście­ra­ją­cym się od Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii aż po Ame­ry­kę Po­łu­dnio­wą.

Cóż się tedy sta­ło? Czy za­ło­ga szku­ne­ra zgi­nę­ła w ka­ta­stro­fie? Czy po­rwa­li ją ma­laj­scy pi­ra­ci po­zo­sta­wiw­szy wła­sne­mu lo­so­wi ma­łych pa­sa­że­rów, z któ­rych naj­star­szy miał za­le­d­wie czter­na­ście lat? Za­ło­ga stu­to­no­we­go jach­tu musi skła­dać się przy – naj­mniej z ka­pi­ta­na, bos­ma­na i pię­ciu lub sze­ściu ma­ry­na­rzy – taka eki­pa jest nie­zbęd­na do ma­new­ro­wa­nia tego ro­dza­ju stat­kiem; a tym­cza­sem był tam je­dy­nie chło­piec okrę­to­wy. Wresz­cie skąd pły­nął ów szku­ner? Czy z oko­lic po­łu­dnio­wej Azji, czy z któ­re­goś ar­chi­pe­la­gu Oce­anii, od jak daw­na był w dro­dze i do­kąd zmie­rzał? Gdy­by „Slo­ughi” na­tknął się na tych da­le­kich wo­dach na ja­ki­kol­wiek sta­tek, dzie­ci mo­gły­by od­po­wie­dzieć jego ka­pi­ta­no­wi na ta­kie wła­śnie py­ta­nia, któ­re za­dał­by na pew­no; ale na ho­ry­zon­cie nie po­ja­wił się ża­den z tych trans­atlan­ty­ków, któ­rych rej­sy krzy­żu­ją się na mo­rzach Oce­anii, ani ża­den z pa­row­ców czy ża­glow­ców han­dlo­wych, któ­re Eu­ro­pa i Ame­ry­ka ślą set­ka­mi do por­tów Pa­cy­fi­ku. A na­wet gdy­by któ­ryś z tych stat­ków, tak po­tęż­nych dzię­ki swo­im ma­szy­nom lub oża­glo­wa­niu, za­błą­kał się w te stro­ny, mu­siał­by sam to­czyć wal­kę z na­wał­ni­cą i nie zdo­łał­by udzie­lić po­mo­cy jach­to­wi, któ­rym mo­rze rzu­ca­ło jak łu­pi­ną.

Tym­cza­sem Briant i jego to­wa­rzy­sze czu­wa­li, by jacht nie po­ło­żył się na bur­cie.

– Co ro­bić?… – ozwał się Do­ni­phan.

– Wszyst­ko, co z po­mo­cą bożą może przy­nieść nam oca­le­nie – od­parł Briant.

Sło­wa te wy­rzekł mło­dy chło­piec, a prze­cież naj­od­waż­niej­szy męż­czy­zna nie­wiel­ką ży­wił­by w ta­kim po­ło­że­niu na­dzie­ję!

Rze­czy­wi­ście bu­rza sro­ży­ła się co­raz gwał­tow­niej. Dął, jak po­wia­da­ją ma­ry­na­rze, „pio­run nie wi­cher”, a okre­śle­nie to wy­da­wa­ło się tu­taj tym traf­niej­sze, że na­wał­ni­ca mo­gła strza­skać jacht z pio­ru­nu­ją­cą szyb­ko­ścią. Zresz­tą „Slo­ughi” był już na poły wra­kiem: od czter­dzie­stu ośmiu go­dzin że­glo­wał ze zła­ma­nym na wy­so­ko­ści czte­rech stóp od po­kła­du grot­masz­tem, skut­kiem cze­go nie po­dob­na było roz­piąć ża­gla sztor­mo­we­go, któ­ry uła­twił­by ste­ro­wa­nie. Fok­maszt, jak­kol­wiek po­zba­wio­ny już bram­sten­gi, speł­niał jesz­cze swo­je za­da­nie, ale na­le­ża­ło się oba­wiać, że wi­cher ze­rwie wan­ty i maszt ru­nie na po­kład. Na dzio­bie po­dar­ty kli­wer ło­po­tał wy­da­jąc dźwię­ki, któ­re moż­na by po­rów­nać do huku bro­ni pal­nej. Z ca­łe­go oża­glo­wa­nia po­zo­stał tyl­ko fok, któ­ry lada chwi­la mógł się po­drzeć w strzę­py, bo chłop­cy nie mie­li dość siły, aby go zre­fo­wać. Je­śli­by to na­stą­pi­ło, nic nie utrzy­ma­ło­by szku­ne­ra w li­nii wia­tru; grzy­wa­cze ru­nę­ły­by na po­kład od stro­ny bur­ty, jacht prze­wró­cił­by się na bok i po­szedł na dno, a wraz z nim mło­dzi pa­sa­że­ro­wie znik­nę­li­by w wod­nej prze­pa­ści.

Aż do tej chwi­li żad­na wy­spa nie za­ry­so­wa­ła się na ho­ry­zon­cie, ża­den ląd nie po­ja­wił się na wscho­dzie. Rzu­ce­nie stat­ku na brzeg by­ło­by strasz­li­wą osta­tecz­no­ścią, a jed­nak chłop­cy mniej by się tego lę­ka­li niż wście­kło­ści bez­kre­snych od­mę­tów. Ja­kie­kol­wiek wy­brze­że, choć­by opa­sa­ne pier­ście­niem raf, ła­wic i pie­nią­cych się fal, strze­żo­ne przez wście­kłą ki­piel – by­ło­by dla nich oca­le­niem, sta­łym lą­dem, miast oce­anu go­to­we­go w każ­dej chwi­li ro­ze­wrzeć się pod ich sto­pa­mi.

Wy­pa­try­wa­li tedy ja­kie­go­kol­wiek świa­tła, na któ­re mo­gli­by wziąć kurs.

Ale ża­den blask nie roz­świe­tlał głę­bo­kich ciem­no­ści noc­nych.

Na­gle, oko­ło pierw­szej nad ra­nem, strasz­li­wy ło­skot przedarł się przez wy­cie wi­chru.

– Strza­ska­ło fok­maszt! – wy­krzyk­nął Do­ni­phan.

– Nie – od­po­wie­dział Moko. – To ża­giel wy­rwał się z li­ków.

– Trze­ba się go po­zbyć – rzekł Briant. – Gor­don, zo­stań z Do­ni­pha­nem przy ste­rze, a ty, Moko, chodź ze mną!

Nie tyl­ko Moko miał, jako chło­piec okrę­to­wy, ja­kie ta­kie po­ję­cie o na­wi­ga­cji, ale i Briant był z nią tro­chę obznaj­mio­ny. Pod­czas dłu­giej po­dró­ży z Eu­ro­py na wy­spy Oce­anii przez Atlan­tyk i Pa­cy­fik za­po­znał się po­bież­nie ze sztu­ką że­glar­ską. Tym na­le­ży tłu­ma­czyć fakt, że chłop­cy, nie zna­ją­cy się zu­peł­nie na tych spra­wach, mu­sie­li zdać się na nie­go i Moka, gdy szło o kie­ro­wa­nie szku­ne­rem.

W jed­nej chwi­li Briant i Moko sko­czy­li na dziób stat­ku. Aby wi­cher nie rzu­cił szku­ne­ra w po­przek fali, na­le­ża­ło za wszel­ką cenę po­zbyć się foka, w któ­re­go dol­nej czę­ści utwo­rzy­ła się kie­szeń – wsku­tek tego jacht tak sil­nie się po­chy­lił, iż za­cho­dzi­ła oba­wa, że po­ło­ży się na bur­tę. Gdy­by tak się sta­ło, nie zdo­łał­by się już dźwi­gnąć, chy­ba że zrą­ba­no by fok­maszt u sa­me­go dołu, ze­rwaw­szy przed­tem me­ta­lo­we wan­ty; jak­że jed­nak chłop­cy mo­gli­by się z tym upo­rać?

Briant i Moko dali w tej trud­nej sy­tu­acji przy­kład nie­zwy­kłej zręcz­no­ści. Dą­żąc do tego, by „Slo­ughi” szedł peł­nym wia­trem, póki wi­cher nie ucich­nie, po­sta­no­wi­li za­cho­wać jak naj­wię­cej ża­gla; zdo­ła­li po­lu­zo­wać ga­fel­fał i opu­ści­li ga­fel na wy­so­kość kil­ku stóp nad po­kła­dem. Strzęp foka od­cię­te­go no­żem przy­wią­za­li bra­sa­mi za dol­ne rogi do koł­ków, choć fale ze dwa­dzie­ścia razy zmy­wa­ły po­kład, gro­żąc za­gła­dą nie­ustra­szo­nym chłop­com.

Pły­nąc pod nie­zmier­nie ską­pym oża­glo­wa­niem szku­ner mógł jed­nak trzy­mać się daw­ne­go kur­su. Sam ka­dłub jach­tu sta­no­wił do­sta­tecz­ną płasz­czy­znę na­tar­cia dla wi­chru, któ­ry nada­wał stat­ko­wi szyb­kość tor­pe­dow­ca. Ale naj­waż­niej­szą spra­wą było osią­gnię­cie szyb­ko­ści więk­szej od szyb­ko­ści fal – na­le­ża­ło przed nimi ucie­kać, by spie­nio­ne grzy­wa­cze nie zwa­la­ły się na rufę.

Do­ko­naw­szy swe­go, Briant i Moko wró­ci­li do przy­ja­ciół, by za­stą­pić ich przy ste­rze.

W tej chwi­li znów otwar­ły się drzwicz­ki wła­zu. Uka­za­ła się gło­wa chłop­ca. Był to Ja­kub, brat Brian­ta, o trzy lata młod­szy od nie­go.

– Cze­go chcesz, Ku­bu­siu? – spy­tał Briant.

– Chodź! Chodź pręd­ko! – za­wo­łał Ja­kub. – Woda się­ga aż do sa­lo­nu!

– To nie­moż­li­we! – krzyk­nął Briant.

I po­sko­czyw­szy do schod­ni, zbiegł szyb­ko na dół.

Sa­lon oświe­tlo­ny był sła­bo, lam­pa huś­ta­ła się gwał­tow­nie ra­zem ze stat­kiem. W jej mi­go­tli­wym bla­sku do­strzec było moż­na z dzie­się­cio­ro dzie­ci le­żą­cych na ka­nap­kach i ko­jach. Naj­młod­si, ośmio – i dzie­się­cio­let­ni, tu­li­li się je­den do dru­gie­go w naj­więk­szym prze­ra­że­niu.

– Nie gro­zi nam żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo – po­wie­dział Briant chcąc uspo­ko­ić mal­ców. – Je­ste­śmy z wami!… Nie bój­cie się!

Oświe­tliw­szy la­tar­nią każ­dy kąt sa­lo­nu stwier­dził, że od jed­nej bur­ty jach­tu ku dru­giej są­czy­ła się struż­ka wody.

Skąd bra­ła się ta woda? Czyż­by prze­cie­ka­ła przez po­szy­cie? To wła­śnie na­le­ża­ło zba­dać.

Za sa­lo­nem, od stro­ny dzio­ba, znaj­do­wa­ła się głów­na ka­ju­ta, ja­dal­nia i ku­bryk.

Briant obej­rzał wszyst­kie te po­miesz­cze­nia i za­uwa­żył, że woda nie prze­cie­ka przez ka­dłub ani po­wy­żej, ani po­ni­żej li­nii wod­nej. Fale za­le­wa­ły przed­ni po­kład, skąd woda są­czy­ła się do wnę­trza przez nie­szczel­ne drzwicz­ki schod­ni pro­wa­dzą­cej da ku­bry­ku i na sku­tek ko­ły­sa­nia spły­wa­ła ku ru­fie. Nie gro­zi­ło więc tu­taj żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Wró­ciw­szy do sa­lo­nu Briant wlał nie­co otu­chy w ser­ca ko­le­gów i, sam tro­chę spo­koj­niej­szy, za­jął z po­wro­tem miej­sce przy ste­rze. Szku­ner, zbu­do­wa­ny nad­zwy­czaj so­lid­nie i nie­daw­no obi­ty na nowo mie­dzia­ną bla­chą, nie prze­cie­kał i mógł sta­wić czo­ło groź­nym grzy­wa­czom.

Była pierw­sza nad ra­nem. Wśród nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ści, tym bar­dziej gę­stych, iż gru­ba opoń­cza chmur spo­wi­ja­ła nie­bo, na­wał­ni­ca sza­la­ła z wście­kło­ścią. Jacht pły­nął jak­by za­to­pio­ny w od­mę­tach. Ostre krzy­ki pe­tre­li prze­ci­na­ły prze­stwo­rza. Czyż­by po­ja­wie­nie się tych pta­ków zwia­sto­wa­ło bli­skość lądu? Nie, gdyż spo­ty­ka się je w od­le­gło­ści se­tek mil od wy­brze­ży. Zresz­tą pe­tre­le – to­wa­rzy­sze burz – nie­zdol­ne wal­czyć z gwał­tow­ny­mi po­ry­wa­mi wi­chu­ry, mknę­ły jej szla­kiem tak samo jak szku­ner, któ­re­go szyb­ko­ści nie zdo­ła­ła­by zmniej­szyć żad­na ludz­ka siła.

W go­dzi­nę póź­niej dał się sły­szeć na po­kła­dzie po­now­ny trzask. Po­zo­sta­ły strzęp foka roz­darł się na ka­wał­ki, bia­łe pła­ty, niby ogrom­ne mewy, po­szy­bo­wa­ły w po­wie­trzu.

– Nie mamy już ża­gla! – wy­krzyk­nął Do­ni­phan. – A wcią­gnąć no­we­go nie zdo­ła­my!

– Nic nie szko­dzi! – od­rzekł Briant. – I tak nie bę­dzie­my pły­nąć wol­niej.

– Też mi od­po­wiedź! – ob­ru­szył się Do­ni­phan. – Je­śli w ten spo­sób za­mie­rzasz pro­wa­dzić sta­tek…

– Uwa­ga! Grzy­wa­cze nas go­nią! – krzyk­nął Moko. – Mu­si­my się moc­no trzy­mać, bo nas zmy­ją…

Chło­piec nie do­koń­czył zda­nia; kil­ka ton wody ru­nę­ło na nich z góry przez kasz­tel ru­fo­wy. Briant, Do­ni­phan i Gor­don, ode­pchnię­ci od ste­ru, zdo­ła­li się jed­nak uchwy­cić luku. Ale Moko znik­nął ra­zem z masą wody, któ­ra prze­to­czyw­szy się przez po­kład, od rufy aż do dzio­ba, po­rwa­ła za sobą część omasz­to­wa­nia, dwie sza­lu­py i jol­kę, mimo że te ostat­nie były umo­co­wa­ne na pod­sta­wach, oraz kil­ka za­pa­so­wych sztuk drew­na masz­to­we­go i na­ktuz. Ale że pod tym gwał­tow­nym ude­rze­niem strza­ska­ne zo­sta­ły nad­bur­cia, woda spły­nę­ła szyb­ko i to oca­li­ło od za­to­nię­cia przy­wa­lo­ny ogrom­nym cię­ża­rem jacht.

– Moko!… Moko! – za­wo­łał Briant, gdy wresz­cie mógł do­być gło­su.

– Czy on aby nie wpadł do mo­rza? – za­py­tał Do­ni­phan.

– Nie… nie wi­dać go… i nie sły­chać! – od­parł Gor­don wy­chy­liw­szy się nad wodę.

– Mu­si­my go ra­to­wać!… Trze­ba mu rzu­cić linę… koło ra­tun­ko­we… – go­rącz­ko­wał się Briant.

I gło­sem, któ­ry za­brzmiał do­no­śnie w mo­men­cie ci­szy, za­wo­łał znów:

– Moko! Moko!

– Do mnie! Do mnie!… – od­krzyk­nął chło­piec okrę­to­wy.

– Nie wpadł do mo­rza! – ucie­szył się Gor­don. – Jest chy­ba na dzio­bie… stam­tąd sły­chać wo­ła­nie!

– Mu­szę go ra­to­wać! – za­wo­łał Briant.

I jął się czoł­gać omi­ja­jąc z dala blo­ki, któ­re huś­ta­ły się na luź­no zwi­sa­ją­cych li­nach, su­nął przed sie­bie wy­trwa­le, choć ośli­zgły, roz­ko­ły­sa­ny po­kład umy­kał mu spod nóg.

Jesz­cze raz po­sły­szał głos Moka, po czym wo­ła­nie umil­kło.

Briant do­tarł z naj­więk­szym tru­dem do luku znaj­du­ją­ce­go się nad ku­bry­kiem.

Za­wo­łał.

Żad­nej od­po­wie­dzi.

Czyż­by nowa fala unio­sła za bur­tę chłop­ca po jego ostat­nim okrzy­ku? W ta­kim ra­zie nie­szczę­sny jest te­raz da­le­ko, po na­wietrz­nej, bo fale nie mo­gły­by go nieść z tą szyb­ko­ścią, z jaką pły­nął szku­ner; a więc Moko jest zgu­bio­ny…

Nie! Sła­by jęk do­biegł uszu Brian­ta; chło­piec sko­czył w kie­run­ku ka­be­sta­nu znaj­du­ją­ce­go się u na­sa­dy buksz­pry­tu. Tu­taj dło­nie jego na­po­tka­ły ja­kieś sza­mo­cą­ce się cia­ło.

Był to Moko we­pchnię­ty w kąt, jaki two­rzy­ły nad­bur­cia sty­ka­ją­ce się ze sobą na dzio­bie. Lina owi­nię­ta do­oko­ła szyi chłop­ca za­ci­ska­ła się co­raz moc­niej, gdy się sza­mo­tał. Czyż­by lina, któ­ra przy­trzy­ma­ła Moka, gdy ogrom­na fala prze­ta­cza­ła się przez po­kład, mia­ła go te­raz udu­sić?…

Briant do­był noża i z nie­ma­łym tru­dem prze­ciął linę krę­pu­ją­cą Moka.

Po czym za­cią­gnął go na rufę; kie­dy chło­pak od­zy­skał mowę, po­wie­dział tyl­ko:

– Dzię­ku­ję panu, pa­nie Briant, dzię­ku­ję!

I wró­cił za­raz na swo­je miej­sce przy ste­rze; wszy­scy czte­rej owią­za­li się liną, by sku­tecz­niej opie­rać się ol­brzy­mim grzy­wa­czom, któ­re spię­trza­ły się od stro­ny rufy.

Wbrew przy­pusz­cze­niom Brian­ta szyb­kość jach­tu zmniej­szy­ła się nie­co od chwi­li, gdy sta­tek zo­stał po­zba­wio­ny foka; oko­licz­ność ta zwięk­szy­ła znacz­nie nie­bez­pie­czeń­stwo. Fale, mkną­ce te­raz szyb­ciej od szku­ne­ra, mo­gły ata­ko­wać sta­tek od stro­ny rufy i na­peł­nić go w koń­cu wodą. Ale jak temu za­po­biec? Nie po­dob­na było roz­piąć choć­by naj­mniej­sze­go skraw­ka ża­gla.

Ma­rzec na pół­ku­li po­łu­dnio­wej ści­śle od­po­wia­da wrze­śnio­wi na pół­ku­li pół­noc­nej, noce o tej po­rze roku są tu więc nie­zbyt dłu­gie. Była już mniej wię­cej czwar­ta rano, za­tem świt po­wi­nien był nie­ba­wem roz­ja­śnić nie­bo na wscho­dzie i słoń­ce mia­ło wy­nu­rzyć się z wód oce­anu w tej stro­nie, ku któ­rej sztorm gnał jacht. A może o wscho­dzie słoń­ca przy­cich­ną wście­kłe po­dmu­chy wi­chru? Może ja­kiś ląd po­ja­wi się na wid­no­krę­gu i los tej dzie­cię­cej za­ło­gi roz­strzy­gnie się w cią­gu kil­ku mi­nut? Mie­li do­wie­dzieć się o tym, gdy świt ubar­wi prze­stwo­rza.

Oko­ło wpół do pią­tej ni­kłe pro­mie­nie roz­pierz­chły się aż po ze­nit. Nie­szczę­ściem spoj­rze­nia chłop­ców, nie mo­gąc prze­drzeć się przez zwa­ły mgieł, nie się­ga­ły da­lej niż na ćwierć mili. Czu­ło się, że chmu­ry gna­ją z za­wrot­ną szyb­ko­ścią. Hu­ra­gan nie stra­cił ani tro­chę na sile i w dali mo­rze zni­ka­ło pod spie­nio­ną, roz­ko­ły­sa­ną falą. Szku­ner na prze­mian uno­szo­ny na grzbie­ty bał­wa­nów i mio­ta­ny w wod­ne prze­pa­ście legł­by nie­je­den raz na bur­cie, gdy­by grzy­wacz rzu­cił go w po­przek fali.

Czte­rej chłop­cy przy­glą­da­li się temu kłę­bo­wi­sku skłó­co­nych od­mę­tów. Wie­dzie­li do­brze, iż po­ło­że­nie ich sta­nie się roz­pacz­li­we, je­śli bu­rza nie ucich­nie. „Slo­ughi” nie zdo­ła opie­rać się fali jesz­cze przez dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny – po­kład roz­pad – nie się pod na­po­rem wody.

Na­gle Moko za­wo­łał:

– Zie­mia! Zie­mia!…

Za­sło­na mgły roz­dar­ła się i przez tę szpa­rę Moko doj­rzał na wscho­dzie jak gdy­by kon­tu­ry wy­brze­ża. Ale czy się nie my­lił? Nie ma nic trud­niej­sze­go jak roz­po­zna­nie owych nie­okre­ślo­nych za­ry­sów lądu, któ­re tak ła­two po­my­lić z kłę­ba­mi chmur.

– Zie­mia? – zdu­miał się Briant.

– Tak… zie­mia… – po­wtó­rzył Moko, – Na wscho­dzie! I wska­zał ja­kiś punkt na ho­ry­zon­cie za­snu­tym mgłą.

– Czy je­steś tego pe­wien? – spy­tał Do­ni­phan.

– O tak… tak… na pew­no! – od­po­wie­dział chło­piec okrę­to­wy. – Gdy mgła się znów roz­stą­pi, pa­trz­cie uważ­nie, o tam… tro­chę w pra­wo od fok­masz­tu… O, spójrz­cie, spójrz­cie!

Wał mgieł roz­su­nął się i jął się od­ry­wać od po­wierzch­ni oce­anu wzbi­ja­jąc się w górę. Po dłuż­szej chwi­li roz­po­star­ło się przed jach­tem mo­rze, wol­ne na prze­strze­ni kil­ku­na­stu mil.

– Tak!… To zie­mia!… To na­praw­dę ja­kiś ląd! – wy­krzyk­nął Briant.

– I to bar­dzo pła­ski! – do­rzu­cił Gor­don przyj­rzaw­szy się uważ­nie za­sy­gna­li­zo­wa­ne­mu przez chłop­ca okrę­to­we­go brze­go­wi.

Tym ra­zem nie po­dob­na było wąt­pić. Zie­mia, ląd sta­ły lub wy­spa, po­ja­wi­ła się w od­le­gło­ści kil­ku mil, ście­ląc się pół­ko­li­stą smu­gą na wid­no­krę­gu. Nie da­lej jak za go­dzi­nę fale mia­ły ci­snąć sta­tek na ów ląd, któ­re­go nie mógł wy­mi­nąć, wi­chu­rą bo­wiem gna­ła go w tym wła­śnie kie­run­ku. Za­cho­dzi­ła oba­wa, że bez­bron­ny szku­ner roz­trza­ska się o ska­ły pod­wod­ne, nim fale rzu­cą go na brzeg. Ale chłop­cy nie my­śle­li na­wet o tym. Od zie­mi, któ­ra po­ja­wi­ła im się na­gle przed oczy­ma, spo­dzie­wa­li się je­dy­nie ra­tun­ku.

W tym mo­men­cie wiatr za­czął dąć jesz­cze za­cie­klej. „Slo­ughi”, lek­ki jak piór­ko w szpo­nach wi­chru, pę­dził ku brze­gom od­ci­na­ją­cym się od bia­ła­we­go nie­ba kre­ską tak czar­ną i ostrą, jak­by na­ry­so­wa­ną tu­szem. Na dal­szym pla­nie wzno­si­ły się nad­brzeż­ne ska­ły, któ­rych wy­so­kość nie prze­kra­cza­ła dwu­stu stóp. Bli­żej roz­po­ście­ra­ła się żół­ta­wa pla­ża uję­ta z pra­wej stro­ny w ramę zie­lo­nych ko­puł, sta­no­wią­cych za­pew­ne skraj lasu po­ra­sta­ją­ce­go ów ląd.

Ach, gdy­by „Slo­ughi” mógł do­trzeć do owej piasz­czy­stej pla­ży nie na­po­tkaw­szy po dro­dze raf, gdy­by uj­ście ja­kiejś rze­ki otwar­ło się przed nim – może mło­dzi pa­sa­że­ro­wie wy­szli­by cało i zdro­wo z opre­sji!

Gor­don, Do­ni­phan i Moko zo­sta­li przy ste­rze, a Briant po­wę­dro­wał na dziób, aby przyj­rzeć się lą­do­wi, któ­ry zbli­żał się z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią, jacht bo­wiem mknął jak strza­ła. Da­rem­nie jed­nak chło­piec wy­pa­try­wał miej­sca, gdzie „Slo­ughi” mógł­by bez­piecz­nie przy­bić do brze­gu. Nie do­strze­gał ani uj­ścia rze­ki czy stru­mie­nia, ani ła­wi­cy pia­sku, gdzie mo­gli­by osiąść. Pla­żę ota­czał łań­cuch pod­wod­nych skał, któ­rych czar­ne wierz­choł­ki, zwień­czo­ne strasz­ną ki­pie­lą, wy­nu­rza­ły się tu i ów­dzie z roz­ko­ły­sa­nych od­mę­tów. Pierw­sze zde­rze­nie z nimi mu­sia­ło przy­nieść stat­ko­wi za­gła­dę.

Briant po­my­ślał, że le­piej bę­dzie, je­śli w chwi­li ka­ta­stro­fy wszy­scy znaj­dą się na po­kła­dzie; otwo­rzył więc drzwicz­ki wła­zu i krzyk­nął:

– Wszy­scy na po­kład!

Pies wy­padł pierw­szy, a za nim dzie­się­ciu chłop­ców wy­czoł­ga­ło się na rufę. Na wi­dok grzy­wa­czy, któ­re tu, na pły­ciź­nie, sta­ły się jesz­cze groź­niej­sze, naj­młod­si za­czę­li krzy­czeć ze stra­chu.

Do­cho­dzi­ła szó­sta, gdy „Slo­ughi” do­pły­nął do pierw­sze­go pier­ście­nia raf.

– Trzy­maj­cie się moc­no!… Trzy­maj­cie się z ca­łych sił! – wo­łał Briant. I zrzu­ciw­szy wierzch­nie ubra­nie go­to­wał się do nie­sie­nia po­mo­cy tym, któ­rzy wpad­ną w mo­rze; roz­trza­ska­nie bo­wiem jach­tu o rafy zda­wa­ło się spra­wą prze­są­dzo­ną.

Na­gle dał się od­czuć pierw­szy wstrząs. „Slo­ughi” za­wa­dził rufą o ska­ły; ale woda nie wdar­ła się do wnę­trza, choć cały ka­dłub za­dy­go­tał.

Na­stęp­na fala unio­sła go i szku­ner po­pły­nął na­przód o ja­kieś pięć­dzie­siąt stóp, nie mu­snąw­szy na­wet skał, któ­rych łby wy­nu­rza­ły się wo­ko­ło. Po czym, po­chy­liw­szy się na bak­bort, znie­ru­cho­miał wśród wrzą­cej ki­pie­li.

Nie znaj­do­wał się już wpraw­dzie na peł­nym mo­rzu, ale też ćwierć mili dzie­li­ło go jesz­cze od pla­ży.ROZ­DZIAŁ III

Ko­le­gium Cha­ir­ma­na w Auc­kland. „Sta­rzy” i „Mal­cy”. Wa­ka­cje na mo­rzu. Szku­ner „Slo­ughi”. Noc z 15 na 16 lu­te­go. W nie­zna­ne. Zde­rze­nie. Sztorm. Po­szu­ki­wa­nia. Co po­zo­sta­ło ze szku­ne­ra?

W Auc­kland, sto­li­cy No­wej Ze­lan­dii, wy­spy bę­dą­cej waż­ną ko­lo­nią an­giel­ską, cie­szy­ło się w owych cza­sach naj­wyż­szym uzna­niem ko­le­gium Cha­ir­ma­na. Uczęsz­cza­ło tam oko­ło stu uczniów, po­cho­dzą­cych z naj­zna­ko­mit­szych ro­dzin tego kra­ju. Ma­ory­si, lud­ność tu­byl­cza ar­chi­pe­la­gu, nie mie­li dość środ­ków, by kształ­cić swo­je dzie­ci u Cha­ir­ma­na – dla nich prze­zna­czo­no zresz­tą inne szko­ły. Tyl­ko mło­dzi An­gli­cy, Fran­cu­zi, Ame­ry­ka­nie, Niem­cy, sy­no­wie wła­ści­cie­li ziem­skich, ren­tie­rów, bo­ga­tych kup­ców i urzęd­ni­ków po­bie­ra­li na­ukę w tym ko­le­gium. Otrzy­my­wa­li tam wszech­stron­ne wy­kształ­ce­nie, ta­kie samo, ja­kie dają po­dob­ne za­kła­dy na­uko­we w ca­łym Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie.

W skład ar­chi­pe­la­gu no­wo­ze­landz­kie­go wcho­dzą dwie wiel­kie wy­spy: Ika-Na-Mawi, czy­li „Wy­spa Ryb”, na pół­no­cy i na po­łu­dnie od niej – Ta­wai-Po­na­mou, czy­li „Wy­spa Zie­lo­ne­go Ja­de­itu”. Wy­spy te, od­dzie­lo­ne od sie­bie Cie­śni­ną Co­oka, leżą mię­dzy trzy­dzie­stym czwar­tym a czter­dzie­stym pią­tym rów­no­leż­ni­kiem pół­ku­li po­łu­dnio­wej, co od­po­wia­da­ło­by po­ło­że­niu Fran­cji i pół­noc­nej Afry­ki na pół­ku­li pół­noc­nej.

Wy­spa Ika-Na-Mawi, bar­dzo roz­człon­ko­wa­na od pół­no­cy, two­rzy ro­dzaj nie­re­gu­lar­ne­go tra­pe­zu wy­cią­gnię­te­go jak gdy­by ku pół­noc­ne­mu za­cho­do­wi w ślad za krzy­wą, któ­rą wy­ty­cza Przy­lą­dek Van Die­me­na. Nie­mal na po­cząt­ku tej krzy­wej, tam gdzie sze­ro­kość pół­wy­spu nie prze­kra­cza kil­ku mil, znaj­du­je się Auc­kland. Po­ło­że­nie tego mia­sta przy­po­mi­na po­ło­że­nie Ko­ryn­tu i temu wła­śnie za­wdzię­cza mia­no „Ko­ryn­tu Po­łu­dnia”. Auc­kland po­sia­da dwa otwar­te por­ty – je­den w za­chod­niej czę­ści mia­sta, dru­gi we wschod­niej, nad nie­zbyt głę­bo­ką za­to­ką Hau­ra­ki, któ­rą po­cię­to na an­giel­ską mo­dłę dłu­gi­mi mo­la­mi, dzię­ki cze­mu mogą tam za­wi­jać okrę­ty o śred­nim to­na­żu. Molo Han­dlo­we, jed­no z wie­lu, się­ga aż po Qu­een's Stre­et, jed­ną z naj­znacz­niej­szych ulic mia­sta.

Mniej wię­cej w po­ło­wie tej uli­cy stał dom, gdzie mie­ści­ło się ko­le­gium Cha­ir­ma­na.

Otóż 15 lu­te­go 1860 roku po po­łu­dniu wy­sy­pa­ła się z bu­dyn­ku szko­ły set­ka uczniów, któ­rym to­wa­rzy­szy­li ro­dzi­ce; we­so­łe twa­rze i ra­do­sne ge­sty upo­dab­nia­ły chłop­ców do pta­ków, któ­re wy­pusz­czo­no z klat­ki.

Nie było w tym nic dziw­ne­go – za­czy­na­ły się wa­ka­cje. Dwa mie­sią­ce swo­bo­dy, dwa mie­sią­ce wol­no­ści! A dla pew­nej licz­by chłop­ców – na­dzie­ja po­dró­ży mor­skiej, o któ­rej roz­pra­wia­no już od daw­na w ko­le­gium. Po cóż opi­sy­wać za­wiść, jaką bu­dzi­li ci, któ­rych for­tu­na wy­róż­ni­ła za­pew­nia­jąc im miej­sce na po­kła­dzie „Slo­ughi”, jach­tu go­to­we­go wy­ru­szyć w po­dróż do­oko­ła No­wej Ze­lan­dii!

Ten pięk­ny szku­ner, wy­na­ję­ty przez ro­dzi­ców, przy­go­to­wa­ny był na sze­ścio­ty­go­dnio­wy rejs. Na­le­żał on do jed­ne­go z oj­ców – pana Wil­lia­ma H. Gar­net­ta, by­łe­go ka­pi­ta­na ma­ry­nar­ki han­dlo­wej, czło­wie­ka, któ­ry bu­dził cał­ko­wi­te za­ufa­nie. Sumy uzy­ska­ne od ro­dzi­ców, prze­zna­czo­no na kosz­ty po­dró­ży, któ­ra mia­ła od­być się w naj­lep­szych wa­run­kach, je­śli cho­dzi o bez­pie­czeń­stwo i kom­fort. Wiel­ka ra­dość cze­ka­ła chłop­ców i na­praw­dę trud­no by­ło­by le­piej wy­ko­rzy­stać wa­ka­cje.

Edu­ka­cja, jaką za­pew­nia­ją ko­le­gia an­giel­skie, róż­ni się znacz­nie od tej, któ­rą otrzy­mu­ją wy­cho­wan­ko­wie ko­le­giów fran­cu­skich. An­gli­cy po­zwa­la­ją uczniom roz­wi­jać wła­sną ini­cja­ty­wę, a za­tem dają im wię­cej swo­bo­dy, co wpły­wa po­myśl­nie na ich roz­wój. Są oni znacz­nie kró­cej dzieć­mi niż ucznio­wie fran­cu­scy. Sło­wem – wy­cho­wa­nie do­trzy­mu­je kro­ku wy­kształ­ce­niu. Stąd ucznio­wie szkół an­giel­skich są, w więk­szo­ści wy­pad­ków, grzecz­ni, uważ­ni, dba­li o swój wy­gląd ze­wnętrz­ny i – co god­ne jest pod­kre­śle­nia – nie lu­bią na ogół ucie­kać się do ob­łu­dy czy kłam­stwa na­wet wów­czas, gdy cho­dzi o unik­nię­cie spra­wie­dli­wej kary. Na­le­ży rów­nież za­zna­czyć, że w tych szko­łach mło­dzież nie jest tak bar­dzo skrę­po­wa­na dys­cy­pli­ną, jaką na­rzu­ca ży­cie w gro­ma­dzie i ko­niecz­ne w nim go­dzi­ny ci­szy. Naj­czę­ściej każ­dy ma osob­ny po­kój, do­kąd przy­no­szą mu nie­któ­re po­sił­ki, a kie­dy chłop­cy za­sia­da­ją w ja­dal­ni, mogą ga­wę­dzić swo­bod­nie.

Ucznio­wie po­dzie­le­ni są na kla­sy w za­leż­no­ści od wie­ku. W ko­le­gium Cha­ir­ma­na było pięć klas. O ile chłop­cy z pierw­szej i dru­giej ca­ło­wa­li jesz­cze ro­dzi­ców na po­wi­ta­nie w po­licz­ki, o tyle ci z trze­ciej, „sta­rzy”, za­stę­po­wa­li sy­now­ski po­ca­łu­nek mę­skim uści­skiem dło­ni. Nad­zor­cy nie byli po­trzeb­ni, a lek­tu­ra po­wie­ści i dzien­ni­ków do­zwo­lo­na, dni wol­ne od na­uki czę­ste, ilość go­dzin lek­cyj­nych nie­zbyt wiel­ka, sto­su­nek do ćwi­czeń cie­le­snych wła­ści­wy, gim­na­sty­ka, boks i wszel­kie gry za­le­ca­ne. Ale mimo pa­nu­ją­cych tu­taj swo­bód, któ­rych chłop­cy nie nad­uży­wa­li pra­wie nig­dy, wpro­wa­dzo­no pe­wien ry­gor: były nim kary cie­le­sne, naj­czę­ściej chło­sta, sto­so­wa­ne z re­gu­ły w wy­pad­kach cięż­kich prze­wi­nień. Zresz­tą ża­den mło­do­cia­ny An­glik nie uwa­żał chło­sty za dys­ho­nor i pod­da­wał się tej ka­rze bez szem­ra­nia, je­śli uznał, że na nią za­słu­żył.

An­gli­cy hoł­du­ją tra­dy­cji – o czym każ­de­mu wia­do­mo – za­rów­no w ży­ciu pry­wat­nym, jak i pu­blicz­nym, to­też i w za­kła­dach na­uko­wych prze­trwa­ły naj­róż­niej­sze, nie­kie­dy ab­sur­dal­ne oby­cza­je. Zresz­tą nie przy­po­mi­na­ją one w ni­czym owych „chrztów szkol­nych”, przez któ­re w ko­le­giach fran­cu­skich prze­cho­dzi nowy uczeń. Star­si opie­ku­ją się młod­szy­mi, ale pod tym wa­run­kiem, że mal­cy świad­czą im w za­mian pew­ne usłu­gi, od cze­go nie wol­no im się wy­ma­wiać. Usłu­gi te po­le­ga­ją na przy­no­sze­niu ran­kiem śnia­da­nia, czysz­cze­niu ubra­nia, pu­co­wa­niu bu­tów i za­ła­twia­niu spra­wun­ków; na­da­je się im mia­no „fa­gi­zmu”, tych zaś, któ­rzy je wy­ko­nu­ją, na­zy­wa się „fa­ga­mi”. Wła­śnie ci naj­młod­si, z pierw­szej kla­sy, byli fa­ga­mi uczniów z klas wyż­szych, a je­śli któ­ryś spró­bo­wał­by się opie­rać, los jego był­by god­ny po­ża­ło­wa­nia. Ale nikt na­wet o tym nie my­ślał: mal­cy pod­po­rząd­ko­wy­wa­li się owej dys­cy­pli­nie, ja­kiej nie zna­ją wy­cho­wan­ko­wie fran­cu­skich szkół li­ce­al­nych. Wresz­cie wy­ma­ga­ła tego tra­dy­cja, a prze­cież je­śli ist­nie­je "na świe­cie pań­stwo przo­du­ją­ce w jej po­sza­no­wa­niu, jest nim na pew­no Zjed­no­czo­ne Kró­le­stwo, gdzie wład­czy­ni ta rzą­dzi za­rów­no naj­lich­szym „cock­ney­em” lon­dyń­skiej uli­cy, jak i pa­rem za­sia­da­ją­cym w Izbie Lor­dów.

Ucznio­wie, ma­ją­cy wy­ru­szyć w rejs że­glar­ski, re­kru­to­wa­li się z roz­ma­itych klas ko­le­gium Cha­ir­ma­na. To­też na po­kła­dzie szku­ne­ra, co nie uszło za­pew­ne uwa­gi czy­tel­ni­ka, znaj­do­wa­li się chłop­cy od lat ośmiu do czter­na­stu. I oto tych pięt­na­stu chłop­ców, li­cząc ra­zem z Mo­kiem, strasz­na przy­go­da po­rwa­ła w swój nie­ubła­ga­ny wir i mo­gła nimi mio­tać, kto wie jak dłu­go!

Win­ni­śmy za­po­znać czy­tel­ni­ka z ich na­zwi­ska­mi, wie­kiem, uzdol­nie­nia­mi, uspo­so­bie­niem, z sy­tu­acją ich ro­dzin, a tak­że ob­ja­śnić wza­jem­ne sto­sun­ki ist­nie­ją­ce mię­dzy nimi w ko­le­gium Cha­ir­ma­na, nim opu­ści­li jego pro­gi z na­dej­ściem wa­ka­cji.

Z wy­jąt­kiem dwóch Fran­cu­zów, bra­ci Briant, i Gor­do­na, wszy­scy są An­gli­ka­mi.

Do­ni­phan i Cross po­cho­dzą z ro­dzin bo­ga­tych wła­ści­cie­li ziem­skich, prze­wo­dzą­cych spo­łe­czeń­stwu No­wej Ze­lan­dii. Obaj mają po trzy­na­ście lat i parę mie­się­cy, cho­dzą do pią­tej kla­sy i są ku­zy­na­mi. Do­ni­phan, ele­gan­cik, dbał­by o swój wy­gląd, to z pew­no­ścią naj­bar­dziej dys­tyn­go­wa­ny uczeń. In­te­li­gent­ny i pil­ny, wziął so­bie za punkt ho­no­ru nig­dy nie opusz­czać się w na­uce – lubi się kształ­cić, ale pra­gnie rów­nież gó­ro­wać nad ko­le­ga­mi. Za­dzie­ra nie­kie­dy nosa, jak to bywa wśród ary­sto­kra­cji, skut­kiem cze­go ko­le­dzy prze­zy­wa­ją go lor­dem Do­ni­pha­nem. Jest de­spo­tycz­ny z na­tu­ry i chciał­by za­wsze wszyst­ki­mi rzą­dzić. Stąd owa ry­wa­li­za­cja mię­dzy nim a Brian­tem, któ­ra za­czę­ła się już przed paru laty, a przy­bra­ła na sile od mo­men­tu, gdy wzmógł się wpływ Brian­ta na ko­le­gów. Cross, uczeń dość prze­cięt­ny, za­chwy­ca się bez­kry­tycz­nie wszyst­kim, co my­śli, mówi i czy­ni jego ku­zyn Do­ni­phan.'

Ba­xter, z tej sa­mej kla­sy, chło­piec trzy­na­sto­let­ni, opa­no­wa­ny, roz­trop­ny, pra­co­wi­ty, bar­dzo spryt­ny, uzdol­nio­ny do wszel­kich ro­bót ręcz­nych, jest sy­nem nie­zbyt ma­jęt­ne­go kup­ca.

Webb i Wil­cox, obaj z czwar­tej kla­sy, mają po dwa­na­ście i pół roku. Śred­nio in­te­li­gent­ni, dość sa­mo­wol­ni i kłó­tli­wi, byli za­wsze bar­dzo wy­ma­ga­ją­cy wo­bec fa­gów. Oj­co­wie obu tych chłop­ców są bo­ga­ci i pia­stu­ją wy­so­kie urzę­dy w Są­dow­nic­twie.

Gar­nett i Se­rvi­ce, dwaj przy­ja­cie­le z trze­ciej kla­sy, mają po dwa­na­ście lat; je­den z nich jest sy­nem eme­ry­to­wa­ne­go ka­pi­ta­na ma­ry­nar­ki, dru­gi – za­moż­ne­go ko­lo­ni­sty; obie te ro­dzi­ny miesz­ka­ją na bul­wa­rze North-Sho­re, w pół­noc­nej czę­ści por­tu Wai – te­ma­la, i żyją w wiel­kiej przy­jaź­ni; skut­kiem tego Gar­nett i Se­rvi­ce są nie­roz­łącz­ni. Obaj chłop­cy mają do­bre ser­ca, ale nie od­zna­cza­ją się wiel­kim za­mi­ło­wa­niem do pra­cy i gdy­by im dano do ręki klucz swo­bo­dy, na pew­no nie po­zwo­li­li­by mu za­rdze­wieć. Gar­nett uwiel­bia grę na har­mo­nii – in­stru­men­cie ce­nio­nym wy­so­ko w an­giel­skiej ma­ry­nar­ce. Jako syn ma­ry­na­rza, gry­wa na swo­im ulu­bio­nym in­stru­men­cie w każ­dej wol­nej chwi­li; oczy­wi­ście nie omiesz­kał go za­brać na po­kład „Slo­ughi”. Se­rvi­ce zaś to z pew­no­ścią naj­we­sel­szy trzpiot z ca­łej ban­dy, praw­dzi­wy tref­niś ko­le­gium Cha­ir­ma­na, chło­pak roz­mi­ło­wa­ny w przy­go­dach po­dróż­ni­czych, za­pa­lo­ny wiel­bi­ciel „Ro­bin­so­na Kru­zoe” i „Ro­bin­so­na Szwaj­car­skie­go”.

Przy­szła te­raz ko­lej na dwóch in­nych, dzie­wię­cio­let­nich chłop­ców. Pierw­szy z nich, Jen­kins, jest sy­nem dy­rek­to­ra To­wa­rzy­stwa Na­uko­we­go „New-Ze­eland Roy­al So­cie­ty”; dru­gi zaś, Iver­son, jest sy­nem pa­sto­ra ko­ścio­ła me­tro­po­li­tal­ne­go świę­te­go Paw­ła. Cho­ciaż Jen­kins jest do­pie­ro w dru­giej, a Iver­son w trze­ciej kla­sie, wy­mie­nia­ją ich obu jako do­brych uczniów.

Dwaj na­stęp­ni, Dole, dzie­więć i pół roku, Co­star, osiem lat, są to sy­no­wie ofi­ce­rów, a miesz­ka­ją w mia­stecz­ku Uchun­ga, o sześć mil od Auc­kland, na wy­brze­żu, nie opo­dal por­tu Ma­nu­kau. O tych dwóch mal­cach moż­na po­wie­dzieć tyl­ko tyle, że Dole jest upar­ciu­chem, a Co­star – ła­kom­czu­chem. Nie uświet­nia­ją by­najm­niej Masy pierw­szej, nie­mniej uwa­ża­ją się za bar­dzo wy­kształ­co­nych, bo umie­ją czy­tać i pi­sać – czym­że zresz­tą in­nym moż­na cheł­pić się w tym wie­ku!

Jak wi­dzi­my, wszy­scy ci chłop­cy na­le­żą do zna­nych ro­dzin, z daw­na osia­dłych w No­wej Ze­lan­dii.

Po­zo­sta­ło nam tyl­ko opo­wie­dzieć o trzech in­nych chłop­cach ja­dą­cych szku­ne­rem – Ame­ry­ka­ni­nie i dwóch Fran­cu­zach.

Ame­ry­ka­nin to czter­na­sto­let­ni Gor­don, ty­po­wy Jan­kes o po­spo­li­tych ry­sach i szorst­kim obej­ściu. Mimo że jest tro­chę nie­zręcz­ny i przy­cięż­ki, na­le­ży z pew­no­ścią do naj­lep­szych uczniów pią­tej kla­sy. Nie tak bły­sko­tli­wy jak Do­ni­phan, od­zna­cza się jed­nak zdro­wym roz­sąd­kiem i prak­tycz­nym umy­słem, cze­go już nie­raz dał do­wo­dy. Lubi za­ję­cia po­waż­ne, z na­tu­ry jest ob­ser­wa­to­rem, a z uspo­so­bie­nia – fleg­ma­ty­kiem. Me­to­dycz­ny, a na­wet dro­bia­zgo­wy, ukła­da my­śli w mó­zgu niby przed­mio­ty w swo­im pul­pi­cie, w któ­rym wszyst­kie rze­czy są po­kla­sy­fi­ko­wa­ne, każ­da ma ety­kie­tę i za­rej­stro­wa­na jest w spe­cjal­nym no­te­sie. Ko­le­dzy sza­nu­ją go na ogół, uzna­ją jego przy­mio­ty i choć nie jest ro­do­wi­tym An­gli­kiem, od­no­szą się do nie­go ser­decz­nie. Gor­don po­cho­dzi z Bo­sto­nu; ale gdy stra­cił ro­dzi­ców, za­opie­ko­wał się nim je­dy­ny krew­niak, urzęd­nik kon­su­lar­ny, któ­ry do­ro­biw­szy się ma­jąt­ku osiadł w No­wej Ze­lan­dii. Od kil­ku zaś lat miesz­ka w po­bli­żu mia­stecz­ka Mo­unt Sa­int-John w jed­nej z prze­ślicz­nych will roz­sia­nych licz­nie na tam­tej­szych wzgó­rzach.

Dwaj mło­dzi Fran­cu­zi, Briant i Ja­kub, są sy­na­mi zna­ko­mi­te­go in­ży­nie­ra, któ­ry przy­był tu­taj dwa i pół roku temu, aby po­kie­ro­wać ro­bo­ta­mi nad osu­sza­niem ba­gien le­żą­cych w środ­ko­wej czę­ści wy­spy Ika-Na-Mawi. Star­szy ma lat trzy­na­ście. Ten le­ni­wy, acz­kol­wiek bar­dzo in­te­li­gent­ny chło­pieć do­sta­je się czę­sto na li­stę naj­gor­szych uczniów pią­tej kla­sy. Ale je­śli tyl­ko ze­chce, po­tra­fi dzię­ki wy­bor­nej pa­mię­ci i nie­zwy­kłej ła­two­ści przy­swa­ja­nia wie­dzy sta­nąć w pierw­szym sze­re­gu i tego wła­śnie Do­ni­phan naj­bar­dziej mu za­zdro­ści. To­też Briant i Do­ni­phan nie­raz czu­bi­li się w ko­le­gium, cze­go dal­szy ciąg za­ob­ser­wo­wa­li­śmy na „Slo­ughi”. Briant jest od­waż­ny, przed­się­bior­czy, wy­gim­na­sty­ko­wa­ny, cię­ty w ję­zy­ku, a przy tym usłuż­ny, do­bry i, w prze­ci­wień­stwie do Do­ni­pha­na, by­najm­niej nie py­szał­ko­wa­ty; do­dać na­le­ży, że nie bar­dzo dba o swe ubra­nie i wy­gląd. Sło­wem – Briant to ty­po­wy Fran­cuz i tym sa­mym jak­że róż­ny od swo­ich ko­le­gów – An­gli­ków. Wy­stę­po­wał czę­sto w obro­nie naj­słab­szych, kie­dy star­si chłop­cy wy­ko­rzy­sty­wa­li mal­ców po­nad ich siły, sko­ro zaś o tym mó­wi­my, nig­dy nie chciał speł­niać obo­wiąz­ków, ja­kie nań na­rzu­cał fa­gizm. Wy­ni­ka­ły stąd sprzecz­ki, bój­ki, na­wet­ca­łe ba­ta­lie, z któ­rych dzię­ki od­wa­dze i sile wy­cho­dził za­wsze zwy­cię­sko. To­też był po­wszech­nie lu­bia­ny i kie­dy wy­nikł spór o do­wódz­two na „Slo­ughi”, wszy­scy nie­mal, z ma­ły­mi tyl­ko wy­jąt­ka­mi, zgo­dzi­li się pod­po­rząd­ko­wać jego ko­men­dzie, tym bar­dziej że pod­czas po­dró­ży z Eu­ro­py do No­wej Ze­lan­dii zdo­był – jak wie­my – tro­chę umie­jęt­no­ści że­glar­skich.

Gdy zaś idzie o młod­sze­go, Ku­bu­sia, uwa­ża­no go do­tych­czas za naj­więk­sze­go psot­ni­ka w trze­ciej kla­sie, a może na­wet w ca­łej szko­le, nie wy­łą­cza­jąc Se­rvi­ce'a; pła­tał ko­le­gom usta­wicz­nie pso­ty i psie fi­gle, a brał chło­stę czę­ściej, niż na to za­słu­gi­wał. Ale, jak się o tym prze­ko­na­my, uspo­so­bie­nie Ku­bu­sia zmie­ni­ło się cał­kiem już na po­cząt­ku po­dró­ży i nikt nie po­tra­fił od­gad­nąć dla­cze­go.

Tacy są ci chłop­cy, któ­rych sztorm rzu­cił na nie­zna­ny ląd Oce­anu Spo­koj­ne­go.

Pod­czas kil­ku­ty­go­dnio­we­go rej­su wzdłuż wy­brze­ży No­wej Ze­lan­dii oj­ciec Gar­net­ta, je­den z naj­śmiel­szych że­gla­rzy, ja­kich zna­no na wo­dach Au­stra­lii i Oce­anii, wła­ści­ciel „Slo­ughi”, miał do­wo­dzić jach­tem. Ileż to razy „Slo­ughi” pły­wał wzdłuż wy­brze­ży No­wej Ka­le­do­nii, No­wej Ho­lan­dii, od Cie­śni­ny Tor­re­sa aż po po­łu­dnio­wy cy­pel Ta­sma­nii, aż po wody koło wysp Mo­lu­ki, koło Fi­li­pin i Ce­le­be­su, tak nie­bez­piecz­ne czę­sto­kroć dla okrę­tów o więk­szym to­na­żu! Ale „Slo­ughi” był so­lid­nie zbu­do­wa­ny, przy­sto­so­wa­ny do­sko­na­le do że­glu­gi mor­skiej na­wet w okre­sie burz.

Za­ło­ga skła­da­ła się z bos­ma­na, sze­ściu ma­ry­na­rzy, ku­cha­rza i chłop­ca okrę­to­we­go imie­niem Moko – był to dwu­na­sto­let­ni Mu­rzyn, któ­re­go ro­dzi­ce słu­ży­li od lat pew­ne­mu ko­lo­ni­ście no­wo­ze­landz­kie­mu. Trze­ba jesz­cze wy­mie­nić pięk­ne­go psa my­śliw­skie­go, se­te­ra wa­bią­ce­go się Phann; był on wła­sno­ścią Gor­do­na i nie od­stę­po­wał go na krok.

Wy­zna­czo­no ter­min od­jaz­du na dzień 15 lu­te­go. Tym­cza­sem „Slo­ughi” stał przy­cu­mo­wa­ny u koń­ca Com­mer­cial-Pier, a więc w czę­ści por­tu naj­bar­dziej wy­su­nię­tej na mo­rze.

Kie­dy mło­dzi pa­sa­że­ro­wie przy­by­li 14 lu­te­go na jacht, ma­ry­na­rzy nie było na po­kła­dzie. Ka­pi­tan Gar­nett miał się zja­wić do­pie­ro w mo­men­cie osta­tecz­nych przy­go­to­wań do od­jaz­du. Je­dy­nie więc bos­man i chło­piec okrę­to­wy po­wi­ta­li Gor­do­na i jego ko­le­gów – resz­ta za­ło­gi bo­wiem po­wę­dro­wa­ła na ląd, by po­krze­pić się ostat­nim kie­lisz­kiem whi­sky. Kie­dy chłop­cy roz­go­ści­li się już i po­ło­ży­li spać, bos­man uznał, że wol­no mu po­dą­żyć za to­wa­rzy­sza­mi do por­to­wej knaj­py, gdzie za­ba­wił aż do póź­nej nocy. Moko za­szyw­szy się w ku­bry­ku spał jak su­seł.

I cóż się wte­dy wy­da­rzy­ło? Jed­no jest pew­ne: cuma przy­trzy­mu­ją­ca jacht od­cze­pi­ła się skut­kiem czy­je­goś nie­dbal­stwa albo złej woli… Na po­kła­dzie nic nie spo­strze­żo­no.

Głę­bo­ka ciem­ność spo­wi­ja­ła port i za­to­kę Hau­ra­ki. Wiatr od lądu dął co­raz sil­niej, szku­ner zno­szo­ny od­pły­wem mknął na peł­ne mo­rze.

Kie­dy Moko się zbu­dził, „Slo­ughi” ko­ły­sał się tak sil­nie, że po­ło­że­nie jego nie bu­dzi­ło wąt­pli­wo­ści – nie było to bo­wiem ła­god­ne bu­ja­nie, ja­kie od­czu­wa­my na stat­ku sto­ją­cym w por­cie, ale gwał­tow­ne huś­ta­nie wzbu­rzo­nych wód na mo­rzu. Moko wy­biegł bez chwi­li na­my­słu na po­kład… Jacht dry­fo­wał!

Po­sły­szaw­szy okrzy­ki chłop­ca okrę­to­we­go Gor­don, Briant, Do­ni­phan i kil­ku in­nych ze­sko­czy­ło z koi i po­pę­dzi­ło ku schod­ni. Da­rem­nie wo­ła­li o po­moc! Nie do­strze­ga­li już ani por­to­wych świa­teł, ani mia­sta. Jacht znaj­do­wał się w po­ło­wie za­to­ki, o trzy mile od wy­brze­ża.

Naj­pierw, za radą Brian­ta, któ­rą po­parł Moko, chłop­cy pró­bo­wa­li roz­wi­nąć ża­giel, aby pły­nąc hal­sem, do­trzeć z po­wro­tem do por­tu. Ale ża­giel – zbyt cięż­ki, by chłop­cy mo­gli go usta­wić wła­ści­wie – zła­pał wiatr za­chod­ni, któ­ry gnał ich co­raz da­lej, na peł­ne mo­rze. „Slo­ughi” opły­nął przy­lą­dek Col­wil­le, prze­był cie­śni­nę dzie­lą­cą go od wy­spy Gran­de Bar­ri­ère i zna­lazł się nie­ba­wem w od­le­gło­ści wie­lu mil od No­wej Ze­lan­dii.

Ła­two po­jąć gro­zę ta­kiej sy­tu­acji. Briant i jego ko­le­dzy nie mo­gli już li­czyć na żad­ną po­moc od stro­ny lądu. Gdy­by któ­ryś ze stat­ków sto­ją­cych w por­cie wy­ru­szył na po­szu­ki­wa­nie szku­ne­ra, wie­le upły­nę­ło­by cza­su, za­nim­by zdo­łał go zna­leźć – za­kła­da­jąc, iż by­ło­by to w ogó­le moż­li­we w tak głę­bo­kich ciem­no­ściach. Zresz­tą na­wet za dnia któż zdo­łał­by do­strzec ten mały sta­te­czek za­gu­bio­ny na bez­kre­snych wo­dach? Nie­praw­do­po­dob­ne zaś było, by chłop­cy wy­do­sta­li się o wła­snych si­łach z tak trud­nej sy­tu­acji. Je­że­li wiatr się nie zmie­ni, będą mu­sie­li zre­zy­gno­wać z po­wro­tu.

Po­zo­sta­ła im, to praw­da, na­dzie­ja na­po­tka­nia któ­re­goś z okrę­tów zmie­rza­ją­cych do jed­ne­go z por­tów No­wej Ze­lan­dii. I jak­kol­wiek moż­li­wość ta była bar­dzo pro­ble­ma­tycz­na, Moko wcią­gnął la­tar­nię na fok­maszt. Nie po­zo­sta­wa­ło te­raz nic in­ne­go, jak cze­kać świ­tu.

Ha­ła­sy na po­kła­dzie nie zbu­dzi­ły mal­ców, po­zwo­lo­no im więc spać spo­koj­nie. Ich prze­ra­że­nie wy­wo­ła­ło­by jesz­cze więk­sze za­mie­sza­nie.

Tym­cza­sem nie­je­den już raz pró­bo­wa­no usta­wić jacht pod wiatr. Ale „Slo­ughi” wy­krę­cał się na­tych­miat i dry­fo­wał na wschód.

Na­gle w od­le­gło­ści trzech mil po­ja­wi­ło się ja­kieś świa­tło. Bia­łe świa­tło za­wie­szo­ne na to­pie masz­tu – znak roz­po­znaw­czy pły­ną­ce­go pa­row­ca! Wkrót­ce po­ja­wi­ły się też dwa świa­tła po­zy­cyj­ne, zie­lo­ne i czer­wo­ne; po­nie­waż było je wi­dać jed­no­cze­śnie, pa­ro­wiec mu­siał pły­nąć wprost na jacht.

Prze­ra­że­ni chłop­cy da­rem­nie krzy­cze­li. Ło­skot fal, świst pary bu­cha­ją­cej z rur wy­pu­sto­wych pa­row­ca, wy­cie wia­tru, któ­ry na otwar­tym mo­rzu był nie­zwy­kle gwał­tow­ny – wszyst­ko to za­głu­szy­ło ich wo­ła­nia.

Ale je­śli na­wet wach­ta na pa­row­cu nie sły­sza­ła okrzy­ków, mu­sia­ła do­strzec świa­tło sy­gna­ło­we szku­ne­ra. Była to ich ostat­nia szan­sa.

Nie­szczę­ściem szku­ner za­ko­ły­sał się gwał­tow­niej, lina pę­kła i la­tar­nia spa­dła w mo­rze; nic już te­raz nie ujaw­nia­ło obec­no­ści jach­tu, ku któ­re­mu pa­ro­wiec su­nął z szyb­ko­ścią dwu­na­stu mil na go­dzi­nę.

Po kil­ku mi­nu­tach pa­ro­wiec otarł się o jacht, któ­ry za­to­nął­by nie­chyb­nie, gdy­by zde­rze­nie na­stą­pi­ło od stro­ny bur­ty; ale sta­tek za­wa­dził tyl­ko o rufę szku­ne­ra i ze­rwał ka­wa­łek ta­bli­cy nie na­ru­szyw­szy ka­dłu­ba.

Zde­rze­nie było tak nie­znacz­ne, że pa­ro­wiec po­pły­nął spo­koj­nie da­lej, zo­sta­wia­jąc „Slo­ughi” na pa­stwę zbli­ża­ją­cej się na­wał­ni­cy.

Zda­rza się, że ka­pi­tan ani po­my­śli, żeby przyjść z po­mo­cą stat­ko­wi, z któ­rym się zde­rzył. Moż­na by wy­mie­nić wie­le przy­kła­dów ta­kie­go zbrod­ni­cze­go po­stę­po­wa­nia. W tym jed­nak wy­pad­ku na po­kła­dzie pa­row­ca praw­do­po­dob­nie wca­le nie od­czu­ło się wstrzą­su, jaki wy­wo­ła­ło zde­rze­nie z lek­kim, nie­wi­docz­nym w ciem­no­ściach jach­tem.

Mali pa­sa­że­ro­wie mu­sie­li tedy uznać się za zgu­bio­nych, gdyż wi­cher gnał jacht co­raz da­lej. O świ­cie uka­za­ły się ich oczom pu­ste bez­kre­sy wód. W tych stro­nach Oce­anu Spo­koj­ne­go, z rzad­ka tyl­ko od­wie­dza­nych, szla­ki okrę­tów kur­su­ją­cych mię­dzy Ame­ry­ką a Oce­anią i Au­stra­lią bie­gną zwy­kle albo bar­dziej na po­łu­dnie, albo bar­dziej na pół­noc. Ani je­den sta­tek nie po­ja­wił się więc w polu wi­dze­nia. Na­de­szła noc, gor­sza od po­przed­niej, bo je­śli na­wet wi­cher zmniej­szał się chwi­la­mi, to kie­ru­nek jego nie zmie­nił się wca­le.

Ani Briant, ani jego ko­le­dzy nie po­tra­fi­li so­bie wy­obra­zić, jak dłu­go mia­ła trwać ta po­dróż. Próż­no wy­tę­ża­li siły, by skie­ro­wać sta­tek ku wy­brze­żom No­wej Ze­lan­dii. Nie wie­dzie­li, jak się zmie­nia kurs jach­tu pod wiatr, i byli za sła­bi, by roz­piąć ża­gle.

W ta­kich to oko­licz­no­ściach Briant, wy­ka­zu­jąc ener­gię o wie­le więk­szą, niż moż­na było się spo­dzie­wać po tak mło­dym chłop­cu, zy­skał w oczach ko­le­gów taki au­to­ry­tet, że na­wet Do­ni­phan mu­siał mu się pod­po­rząd­ko­wać. Nie zdo­łał wpraw­dzie, mimo po­mo­cy Moka, skie­ro­wać jach­tu na za­chód, ale ucie­ka­jąc się do swo­ich, jak­że ską­pych do­świad­czeń że­glar­skich chro­nił go przed wy­wró­ce­niem. Nie szczę­dził sił, czu­wał dniem i nocą, spoj­rze­nie jego obie­ga­ło usta­wicz­nie wid­no­krąg po­szu­ku­jąc moż­li­wo­ści oca­le­nia. Nie omiesz­kał też rzu­cić w mo­rze kil­ku bu­te­lek, w któ­rych za­pie­czę­to­wał kart­ki z wia­do­mo­ścia­mi o lo­sach „Slo­ughi”. Nie ro­ko­wa­ło to wiel­kich na­dziei, ale chło­piec nie chciał za­nie­chać żad­ne­go środ­ka.

Tym­cza­sem wiatr za­chod­ni gnał sta­tek po wo­dach Oce­anu Spo­koj­ne­go i nie po­dob­na było ani zmie­nić kur­su szku­ne­ra, ani zmniej­szyć jego szyb­ko­ści.

Wie­my, ja­kie były dal­sze losy „Slo­ughi”. W kil­ka dni po opusz­cze­niu przez jacht za­to­ki Hau­ra­ki roz­pę­tał się sztorm i sza­lał z nie­zwy­kłą gwał­tow­no­ścią przez dwa ty­go­dnie. Szku­ner ata­ko­wa­ny przez ol­brzy­mie fale unik­nął, Bóg wie ile razy, zdru­zgo­ta­nia i za­to­pie­nia – a na­stą­pi­ło­by to nie­chyb­nie, gdy­by nie nad­zwy­czaj so­lid­na jego bu­do­wa. Wresz­cie „Slo­ughi” przy­bił do nie­zna­ne­go lądu na Oce­anie Spo­koj­nym.

Ja­kiż los cze­kał tu­taj gro­mad­kę mło­dych roz­bit­ków, rzu­co­nych na nie­zna­ny ląd, od­le­gły o ty­siąc osiem­set mil od No­wej Ze­lan­dii? Skąd mógł na­dejść ra­tu­nek, któ­re­go chłop­cy nie zdo­ła­ją wy­wal­czyć wła­sny­mi si­ła­mi?

Tak czy in­a­czej, ro­dzi­ny chłop­ców mia­ły wszel­kie po­wo­dy, by mnie­mać, że mo­rze po­chło­nę­ło ich wraz ze szku­ne­rem.

Kie­dy nocą z 14 na 15 lu­te­go skon­sta­to­wa­no w Auc­kland znik­nię­cie „Slo­ughi”, po­wia­do­mio­no przede wszyst­kim ka­pi­ta­na Gar­net­ta i ro­dzi­ny nie­szczę­śli­wych chłop­ców. Nie bę­dzie­my opi­sy­wać szcze­gó­ło­wo wra­że­nia, ja­kie ten wy­pa­dek wy­wo­łał w ca­łym mie­ście – dość po­wie­dzieć, że za­pa­no­wa­ło tu po­wszech­ne prze­ra­że­nie.

Może jed­nak jacht nie zdą­żył jesz­cze wy­pły­nąć poza za­to­kę? Czy nie uda­ło­by się go od­na­leźć, mimo że wzma­ga­ją­cy się wiatr za­chod­ni bu­dził naj­głęb­sze oba­wy co do losu szku­ne­ra?

Nie tra­cąc ani chwi­li, ka­pi­tan por­tu po­śpie­szył za­gi­nio­nym z po­mo­cą. Dwa małe pa­ro­stat­ki ru­szy­ły na po­szu­ki­wa­nia: wy­pły­nę­ły z za­to­ki Hau­ra­ki i za­pu­ści­ły się da­le­ko na peł­ne mo­rze. Przez całą noc prze­szu­ki­wa­ły oko­licz­ne wody; fala sta­wa­ła się co­raz wyż­sza. Ran­kiem wró­ci­ły do Auc­kland, by nie­szczę­śli­wym ro­dzi­com ode­brać wszel­ką na­dzie­ję.

Pa­row­ce nie od­na­la­zły jach­tu – wy­ło­wi­ły tyl­ko jego szcząt­ki: roz­bi­ty kasz­tel ru­fo­wy ru­nął w mo­rze, gdy sta­tek pe­ru­wiań­ski „Qu­ito” otarł się o „Slo­ughi”, o czym zresz­tą nikt na po­kła­dzie pa­row­ca nie wie­dział.

Na jed­nej z de­sek wid­nia­ło jesz­cze kil­ka li­ter na­zwy „Slo­ughi”. Było tedy pew­ne, że jacht, zdru­zgo­ta­ny przez gwał­tow­niej­szą od in­nych falę, za­to­nął ra­zem z za­ło­gą o ja­kieś dwa­na­ście mil od No­wej Ze­lan­dii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: