- W empik go
Dwa lata wakacji - ebook
Dwa lata wakacji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 493 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sztorm. Uszkodzony szkuner. Czterej chłopcy na pokładzie „Sloughi”. Fok w strzępach. Wnętrze jachtu. Jak chłopiec okrętowy o mało się nie udusił. Grzywacz na rufie. Ląd wśród porannych mgieł. Rafy
Nocą 9 marca 1860 roku niski pułap chmur stykających się z falą ograniczał pole widzenia do kilku sążni.
Po wzburzonych falach, których bryzgi rzucały wokół sinawe blaski, mknął lekki statek pozbawiony niemal zupełnie żagli.
Był to jacht o wyporności stu ton, szkuner – takie bowiem miano nadaje się goeletom w Anglii i w Ameryce.
Szkuner ów zwał się „Sloughi”, ale daremnie próbowałbyś odczytać tę nazwę na tablicy umieszczonej pod kasztelem rufowym, którą zderzenie, a może gwałtowniejsza od innych fala oderwała częściowo od kadłuba statku.
Była jedenasta wieczór. Na tej szerokości geograficznej noce marcowe są krótkie. Pierwsze brzaski dnia miały pojawić się około piątej nad ranem. Ale czy niebezpieczeństwo zagrażające jachtowi zmniejszy się, gdy słońce oświetli bezmiar wód? Czy bezlitosne fale przestaną się pastwić nad wątłym stateczkiem? Z pewnością tylko uciszenie się wichury i uspokojenie rozszalałych odmętów mogłyby go ocalić od katastrofy – jednej z najstraszniejszych – od zatonięcia na pełnym morzu, daleko od lądu, na którym rozbitkowie zdołaliby może znaleźć ocalenie!
Na rufie „Sloughi” trzej chłopcy – jeden czternastoletni, dwaj inni trzynastoletni – i dwunastoletni Murzynek, chłopiec okrętowy, stali przy kole sterowym, Starali się wspólnymi siłami zapobiec nagłym zwrotom, które mogłyby rzucić statek w poprzek fali. Nie łatwo było temu sprostać, koło sterowe bowiem, obracając się niezależnie od woli chłopców, groziło im. zepchnięciem za falszburtę. A raz nawet przed północą tak olbrzymia góra wodna runęła z boku na jacht, iż cudem tylko ster nie uległ strzaskaniu.
Chłopcy powaleni tym wstrząsem zerwali się jednak od razu.
– Briant, czy ster działa? – zapytał Gordon.
– Tak – odpowiedział Briant, który nie tracąc zimnej krwi stanął na powrót przy kole sterowym.
Po czym, zwracając się do trzeciego kolegi, rzekł:
– Doniphan, trzymaj się mocno i nie traćmy odwagi!… Musimy uratować nie tylko siebie, ale i tamtych.
Wymienili tych kilka słów po angielsku, jakkolwiek akcent Brianta zdradzał jego francuskie pochodzenie. Po chwili zapytał Murzynka:
– Nie jesteś ranny, Moko?
– Nie, panie Briant – odpowiedział chłopiec. – Starajmy się trzymać statek prosto, inaczej pójdziemy na dno.
W tym momencie uchyliły się nagle drzwiczki włazu wiodącego do salonu. Dwie główki dziecięce wyjrzały jednocześnie na pokład, a za nimi wychyliła się poczciwa psia morda i rozległo się szczekanie.
– Briant! Briant! – zawołał dziewięcioletni chłopiec. – Co się tu dzieje?
– Nic wielkiego, Iverson! – odkrzyknął Briant. – Złaź w tej chwili i zabierz ze sobą Dole'a… No, prędzej!
– Ale my się okropnie boimy – dorzucił drugi, jeszcze mniejszy chłopaczek.
– A tamci? – spytał Doniphan.
– Wszyscy się boimy – odparł Dole.
– Zejdźcie wszyscy! Rozumiesz?! – rozkazał Briant. – Zatrzaśnijcie drzwiczki, otulcie się dobrze kocami, zamknijcie oczy, to przestaniecie się bać. Zresztą nie ma żadnego niebezpieczeństwa!
– Uwaga! Nowa fala! – krzyknął Moko.
Gwałtowne uderzenie wstrząsnęło rufą jachtu. Na szczęście tym razem woda nie zalała pokładu; gdyby wdarła się do wnętrza przez luk, żaglowiec, silnie obciążony, nie zdołałby się już dźwignąć.
– Już was tu nie ma! – zawołał Gordon. – Złaźcie w tej chwili… Inaczej ja się z wami porachuję!
– Idźcie już, idźcie, malcy! – dodał Briant pojednawczo. Obie główki znikły, lecz w tej samej chwili ukazał się w luku jeszcze jeden chłopiec.
– Czy nie będziemy ci potrzebni, Briant? – zapytał.
– Nie, Baxter – odparł Briant. – Cross, Webb, Service, Wilcox i ty zostańcie z małymi. Damy sobie tutaj radę we czterech.
Baxter zamknął drzwiczki od wewnątrz.
„Wszyscy się boimy” – powiedział Dole.
Czyż na tym szkunerze mknącym wśród huraganu były tylko dzieci? Tak, tylko dzieci! Ileż ich było na pokładzie? Piętnaścioro razem z Gordonem, Briantem, Doniphanem i chłopcem okrętowym. W jakich okolicznościach znaleźli się na statku? Niebawem się tego dowiemy.
A więc nie było nikogo dorosłego na pokładzie? Kapitana, który kierowałby statkiem? Marynarza, który pomógłby przy manewrowaniu? Sternika, który prowadziłby żaglowiec wśród nawałnicy? Nie! Nie było nikogo!…
Toteż nikt na „Sloughi” nie potrafiłby określić położenia statku. Po jakich wodach żeglowano? Po najrozleglejszym z oceanów! Po Pacyfiku szerokim na dwa tysiące mil, rozpościerającym się od Australii i Nowej Zelandii aż po Amerykę Południową.
Cóż się tedy stało? Czy załoga szkunera zginęła w katastrofie? Czy porwali ją malajscy piraci pozostawiwszy własnemu losowi małych pasażerów, z których najstarszy miał zaledwie czternaście lat? Załoga stutonowego jachtu musi składać się przy – najmniej z kapitana, bosmana i pięciu lub sześciu marynarzy – taka ekipa jest niezbędna do manewrowania tego rodzaju statkiem; a tymczasem był tam jedynie chłopiec okrętowy. Wreszcie skąd płynął ów szkuner? Czy z okolic południowej Azji, czy z któregoś archipelagu Oceanii, od jak dawna był w drodze i dokąd zmierzał? Gdyby „Sloughi” natknął się na tych dalekich wodach na jakikolwiek statek, dzieci mogłyby odpowiedzieć jego kapitanowi na takie właśnie pytania, które zadałby na pewno; ale na horyzoncie nie pojawił się żaden z tych transatlantyków, których rejsy krzyżują się na morzach Oceanii, ani żaden z parowców czy żaglowców handlowych, które Europa i Ameryka ślą setkami do portów Pacyfiku. A nawet gdyby któryś z tych statków, tak potężnych dzięki swoim maszynom lub ożaglowaniu, zabłąkał się w te strony, musiałby sam toczyć walkę z nawałnicą i nie zdołałby udzielić pomocy jachtowi, którym morze rzucało jak łupiną.
Tymczasem Briant i jego towarzysze czuwali, by jacht nie położył się na burcie.
– Co robić?… – ozwał się Doniphan.
– Wszystko, co z pomocą bożą może przynieść nam ocalenie – odparł Briant.
Słowa te wyrzekł młody chłopiec, a przecież najodważniejszy mężczyzna niewielką żywiłby w takim położeniu nadzieję!
Rzeczywiście burza srożyła się coraz gwałtowniej. Dął, jak powiadają marynarze, „piorun nie wicher”, a określenie to wydawało się tutaj tym trafniejsze, że nawałnica mogła strzaskać jacht z piorunującą szybkością. Zresztą „Sloughi” był już na poły wrakiem: od czterdziestu ośmiu godzin żeglował ze złamanym na wysokości czterech stóp od pokładu grotmasztem, skutkiem czego nie podobna było rozpiąć żagla sztormowego, który ułatwiłby sterowanie. Fokmaszt, jakkolwiek pozbawiony już bramstengi, spełniał jeszcze swoje zadanie, ale należało się obawiać, że wicher zerwie wanty i maszt runie na pokład. Na dziobie podarty kliwer łopotał wydając dźwięki, które można by porównać do huku broni palnej. Z całego ożaglowania pozostał tylko fok, który lada chwila mógł się podrzeć w strzępy, bo chłopcy nie mieli dość siły, aby go zrefować. Jeśliby to nastąpiło, nic nie utrzymałoby szkunera w linii wiatru; grzywacze runęłyby na pokład od strony burty, jacht przewróciłby się na bok i poszedł na dno, a wraz z nim młodzi pasażerowie zniknęliby w wodnej przepaści.
Aż do tej chwili żadna wyspa nie zarysowała się na horyzoncie, żaden ląd nie pojawił się na wschodzie. Rzucenie statku na brzeg byłoby straszliwą ostatecznością, a jednak chłopcy mniej by się tego lękali niż wściekłości bezkresnych odmętów. Jakiekolwiek wybrzeże, choćby opasane pierścieniem raf, ławic i pieniących się fal, strzeżone przez wściekłą kipiel – byłoby dla nich ocaleniem, stałym lądem, miast oceanu gotowego w każdej chwili rozewrzeć się pod ich stopami.
Wypatrywali tedy jakiegokolwiek światła, na które mogliby wziąć kurs.
Ale żaden blask nie rozświetlał głębokich ciemności nocnych.
Nagle, około pierwszej nad ranem, straszliwy łoskot przedarł się przez wycie wichru.
– Strzaskało fokmaszt! – wykrzyknął Doniphan.
– Nie – odpowiedział Moko. – To żagiel wyrwał się z lików.
– Trzeba się go pozbyć – rzekł Briant. – Gordon, zostań z Doniphanem przy sterze, a ty, Moko, chodź ze mną!
Nie tylko Moko miał, jako chłopiec okrętowy, jakie takie pojęcie o nawigacji, ale i Briant był z nią trochę obznajmiony. Podczas długiej podróży z Europy na wyspy Oceanii przez Atlantyk i Pacyfik zapoznał się pobieżnie ze sztuką żeglarską. Tym należy tłumaczyć fakt, że chłopcy, nie znający się zupełnie na tych sprawach, musieli zdać się na niego i Moka, gdy szło o kierowanie szkunerem.
W jednej chwili Briant i Moko skoczyli na dziób statku. Aby wicher nie rzucił szkunera w poprzek fali, należało za wszelką cenę pozbyć się foka, w którego dolnej części utworzyła się kieszeń – wskutek tego jacht tak silnie się pochylił, iż zachodziła obawa, że położy się na burtę. Gdyby tak się stało, nie zdołałby się już dźwignąć, chyba że zrąbano by fokmaszt u samego dołu, zerwawszy przedtem metalowe wanty; jakże jednak chłopcy mogliby się z tym uporać?
Briant i Moko dali w tej trudnej sytuacji przykład niezwykłej zręczności. Dążąc do tego, by „Sloughi” szedł pełnym wiatrem, póki wicher nie ucichnie, postanowili zachować jak najwięcej żagla; zdołali poluzować gafelfał i opuścili gafel na wysokość kilku stóp nad pokładem. Strzęp foka odciętego nożem przywiązali brasami za dolne rogi do kołków, choć fale ze dwadzieścia razy zmywały pokład, grożąc zagładą nieustraszonym chłopcom.
Płynąc pod niezmiernie skąpym ożaglowaniem szkuner mógł jednak trzymać się dawnego kursu. Sam kadłub jachtu stanowił dostateczną płaszczyznę natarcia dla wichru, który nadawał statkowi szybkość torpedowca. Ale najważniejszą sprawą było osiągnięcie szybkości większej od szybkości fal – należało przed nimi uciekać, by spienione grzywacze nie zwalały się na rufę.
Dokonawszy swego, Briant i Moko wrócili do przyjaciół, by zastąpić ich przy sterze.
W tej chwili znów otwarły się drzwiczki włazu. Ukazała się głowa chłopca. Był to Jakub, brat Brianta, o trzy lata młodszy od niego.
– Czego chcesz, Kubusiu? – spytał Briant.
– Chodź! Chodź prędko! – zawołał Jakub. – Woda sięga aż do salonu!
– To niemożliwe! – krzyknął Briant.
I poskoczywszy do schodni, zbiegł szybko na dół.
Salon oświetlony był słabo, lampa huśtała się gwałtownie razem ze statkiem. W jej migotliwym blasku dostrzec było można z dziesięcioro dzieci leżących na kanapkach i kojach. Najmłodsi, ośmio – i dziesięcioletni, tulili się jeden do drugiego w największym przerażeniu.
– Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo – powiedział Briant chcąc uspokoić malców. – Jesteśmy z wami!… Nie bójcie się!
Oświetliwszy latarnią każdy kąt salonu stwierdził, że od jednej burty jachtu ku drugiej sączyła się strużka wody.
Skąd brała się ta woda? Czyżby przeciekała przez poszycie? To właśnie należało zbadać.
Za salonem, od strony dzioba, znajdowała się główna kajuta, jadalnia i kubryk.
Briant obejrzał wszystkie te pomieszczenia i zauważył, że woda nie przecieka przez kadłub ani powyżej, ani poniżej linii wodnej. Fale zalewały przedni pokład, skąd woda sączyła się do wnętrza przez nieszczelne drzwiczki schodni prowadzącej da kubryku i na skutek kołysania spływała ku rufie. Nie groziło więc tutaj żadne niebezpieczeństwo.
Wróciwszy do salonu Briant wlał nieco otuchy w serca kolegów i, sam trochę spokojniejszy, zajął z powrotem miejsce przy sterze. Szkuner, zbudowany nadzwyczaj solidnie i niedawno obity na nowo miedzianą blachą, nie przeciekał i mógł stawić czoło groźnym grzywaczom.
Była pierwsza nad ranem. Wśród nieprzeniknionych ciemności, tym bardziej gęstych, iż gruba opończa chmur spowijała niebo, nawałnica szalała z wściekłością. Jacht płynął jakby zatopiony w odmętach. Ostre krzyki petreli przecinały przestworza. Czyżby pojawienie się tych ptaków zwiastowało bliskość lądu? Nie, gdyż spotyka się je w odległości setek mil od wybrzeży. Zresztą petrele – towarzysze burz – niezdolne walczyć z gwałtownymi porywami wichury, mknęły jej szlakiem tak samo jak szkuner, którego szybkości nie zdołałaby zmniejszyć żadna ludzka siła.
W godzinę później dał się słyszeć na pokładzie ponowny trzask. Pozostały strzęp foka rozdarł się na kawałki, białe płaty, niby ogromne mewy, poszybowały w powietrzu.
– Nie mamy już żagla! – wykrzyknął Doniphan. – A wciągnąć nowego nie zdołamy!
– Nic nie szkodzi! – odrzekł Briant. – I tak nie będziemy płynąć wolniej.
– Też mi odpowiedź! – obruszył się Doniphan. – Jeśli w ten sposób zamierzasz prowadzić statek…
– Uwaga! Grzywacze nas gonią! – krzyknął Moko. – Musimy się mocno trzymać, bo nas zmyją…
Chłopiec nie dokończył zdania; kilka ton wody runęło na nich z góry przez kasztel rufowy. Briant, Doniphan i Gordon, odepchnięci od steru, zdołali się jednak uchwycić luku. Ale Moko zniknął razem z masą wody, która przetoczywszy się przez pokład, od rufy aż do dzioba, porwała za sobą część omasztowania, dwie szalupy i jolkę, mimo że te ostatnie były umocowane na podstawach, oraz kilka zapasowych sztuk drewna masztowego i naktuz. Ale że pod tym gwałtownym uderzeniem strzaskane zostały nadburcia, woda spłynęła szybko i to ocaliło od zatonięcia przywalony ogromnym ciężarem jacht.
– Moko!… Moko! – zawołał Briant, gdy wreszcie mógł dobyć głosu.
– Czy on aby nie wpadł do morza? – zapytał Doniphan.
– Nie… nie widać go… i nie słychać! – odparł Gordon wychyliwszy się nad wodę.
– Musimy go ratować!… Trzeba mu rzucić linę… koło ratunkowe… – gorączkował się Briant.
I głosem, który zabrzmiał donośnie w momencie ciszy, zawołał znów:
– Moko! Moko!
– Do mnie! Do mnie!… – odkrzyknął chłopiec okrętowy.
– Nie wpadł do morza! – ucieszył się Gordon. – Jest chyba na dziobie… stamtąd słychać wołanie!
– Muszę go ratować! – zawołał Briant.
I jął się czołgać omijając z dala bloki, które huśtały się na luźno zwisających linach, sunął przed siebie wytrwale, choć oślizgły, rozkołysany pokład umykał mu spod nóg.
Jeszcze raz posłyszał głos Moka, po czym wołanie umilkło.
Briant dotarł z największym trudem do luku znajdującego się nad kubrykiem.
Zawołał.
Żadnej odpowiedzi.
Czyżby nowa fala uniosła za burtę chłopca po jego ostatnim okrzyku? W takim razie nieszczęsny jest teraz daleko, po nawietrznej, bo fale nie mogłyby go nieść z tą szybkością, z jaką płynął szkuner; a więc Moko jest zgubiony…
Nie! Słaby jęk dobiegł uszu Brianta; chłopiec skoczył w kierunku kabestanu znajdującego się u nasady bukszprytu. Tutaj dłonie jego napotkały jakieś szamocące się ciało.
Był to Moko wepchnięty w kąt, jaki tworzyły nadburcia stykające się ze sobą na dziobie. Lina owinięta dookoła szyi chłopca zaciskała się coraz mocniej, gdy się szamotał. Czyżby lina, która przytrzymała Moka, gdy ogromna fala przetaczała się przez pokład, miała go teraz udusić?…
Briant dobył noża i z niemałym trudem przeciął linę krępującą Moka.
Po czym zaciągnął go na rufę; kiedy chłopak odzyskał mowę, powiedział tylko:
– Dziękuję panu, panie Briant, dziękuję!
I wrócił zaraz na swoje miejsce przy sterze; wszyscy czterej owiązali się liną, by skuteczniej opierać się olbrzymim grzywaczom, które spiętrzały się od strony rufy.
Wbrew przypuszczeniom Brianta szybkość jachtu zmniejszyła się nieco od chwili, gdy statek został pozbawiony foka; okoliczność ta zwiększyła znacznie niebezpieczeństwo. Fale, mknące teraz szybciej od szkunera, mogły atakować statek od strony rufy i napełnić go w końcu wodą. Ale jak temu zapobiec? Nie podobna było rozpiąć choćby najmniejszego skrawka żagla.
Marzec na półkuli południowej ściśle odpowiada wrześniowi na półkuli północnej, noce o tej porze roku są tu więc niezbyt długie. Była już mniej więcej czwarta rano, zatem świt powinien był niebawem rozjaśnić niebo na wschodzie i słońce miało wynurzyć się z wód oceanu w tej stronie, ku której sztorm gnał jacht. A może o wschodzie słońca przycichną wściekłe podmuchy wichru? Może jakiś ląd pojawi się na widnokręgu i los tej dziecięcej załogi rozstrzygnie się w ciągu kilku minut? Mieli dowiedzieć się o tym, gdy świt ubarwi przestworza.
Około wpół do piątej nikłe promienie rozpierzchły się aż po zenit. Nieszczęściem spojrzenia chłopców, nie mogąc przedrzeć się przez zwały mgieł, nie sięgały dalej niż na ćwierć mili. Czuło się, że chmury gnają z zawrotną szybkością. Huragan nie stracił ani trochę na sile i w dali morze znikało pod spienioną, rozkołysaną falą. Szkuner na przemian unoszony na grzbiety bałwanów i miotany w wodne przepaście ległby niejeden raz na burcie, gdyby grzywacz rzucił go w poprzek fali.
Czterej chłopcy przyglądali się temu kłębowisku skłóconych odmętów. Wiedzieli dobrze, iż położenie ich stanie się rozpaczliwe, jeśli burza nie ucichnie. „Sloughi” nie zdoła opierać się fali jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny – pokład rozpad – nie się pod naporem wody.
Nagle Moko zawołał:
– Ziemia! Ziemia!…
Zasłona mgły rozdarła się i przez tę szparę Moko dojrzał na wschodzie jak gdyby kontury wybrzeża. Ale czy się nie mylił? Nie ma nic trudniejszego jak rozpoznanie owych nieokreślonych zarysów lądu, które tak łatwo pomylić z kłębami chmur.
– Ziemia? – zdumiał się Briant.
– Tak… ziemia… – powtórzył Moko, – Na wschodzie! I wskazał jakiś punkt na horyzoncie zasnutym mgłą.
– Czy jesteś tego pewien? – spytał Doniphan.
– O tak… tak… na pewno! – odpowiedział chłopiec okrętowy. – Gdy mgła się znów rozstąpi, patrzcie uważnie, o tam… trochę w prawo od fokmasztu… O, spójrzcie, spójrzcie!
Wał mgieł rozsunął się i jął się odrywać od powierzchni oceanu wzbijając się w górę. Po dłuższej chwili rozpostarło się przed jachtem morze, wolne na przestrzeni kilkunastu mil.
– Tak!… To ziemia!… To naprawdę jakiś ląd! – wykrzyknął Briant.
– I to bardzo płaski! – dorzucił Gordon przyjrzawszy się uważnie zasygnalizowanemu przez chłopca okrętowego brzegowi.
Tym razem nie podobna było wątpić. Ziemia, ląd stały lub wyspa, pojawiła się w odległości kilku mil, ścieląc się półkolistą smugą na widnokręgu. Nie dalej jak za godzinę fale miały cisnąć statek na ów ląd, którego nie mógł wyminąć, wichurą bowiem gnała go w tym właśnie kierunku. Zachodziła obawa, że bezbronny szkuner roztrzaska się o skały podwodne, nim fale rzucą go na brzeg. Ale chłopcy nie myśleli nawet o tym. Od ziemi, która pojawiła im się nagle przed oczyma, spodziewali się jedynie ratunku.
W tym momencie wiatr zaczął dąć jeszcze zacieklej. „Sloughi”, lekki jak piórko w szponach wichru, pędził ku brzegom odcinającym się od białawego nieba kreską tak czarną i ostrą, jakby narysowaną tuszem. Na dalszym planie wznosiły się nadbrzeżne skały, których wysokość nie przekraczała dwustu stóp. Bliżej rozpościerała się żółtawa plaża ujęta z prawej strony w ramę zielonych kopuł, stanowiących zapewne skraj lasu porastającego ów ląd.
Ach, gdyby „Sloughi” mógł dotrzeć do owej piaszczystej plaży nie napotkawszy po drodze raf, gdyby ujście jakiejś rzeki otwarło się przed nim – może młodzi pasażerowie wyszliby cało i zdrowo z opresji!
Gordon, Doniphan i Moko zostali przy sterze, a Briant powędrował na dziób, aby przyjrzeć się lądowi, który zbliżał się z błyskawiczną szybkością, jacht bowiem mknął jak strzała. Daremnie jednak chłopiec wypatrywał miejsca, gdzie „Sloughi” mógłby bezpiecznie przybić do brzegu. Nie dostrzegał ani ujścia rzeki czy strumienia, ani ławicy piasku, gdzie mogliby osiąść. Plażę otaczał łańcuch podwodnych skał, których czarne wierzchołki, zwieńczone straszną kipielą, wynurzały się tu i ówdzie z rozkołysanych odmętów. Pierwsze zderzenie z nimi musiało przynieść statkowi zagładę.
Briant pomyślał, że lepiej będzie, jeśli w chwili katastrofy wszyscy znajdą się na pokładzie; otworzył więc drzwiczki włazu i krzyknął:
– Wszyscy na pokład!
Pies wypadł pierwszy, a za nim dziesięciu chłopców wyczołgało się na rufę. Na widok grzywaczy, które tu, na płyciźnie, stały się jeszcze groźniejsze, najmłodsi zaczęli krzyczeć ze strachu.
Dochodziła szósta, gdy „Sloughi” dopłynął do pierwszego pierścienia raf.
– Trzymajcie się mocno!… Trzymajcie się z całych sił! – wołał Briant. I zrzuciwszy wierzchnie ubranie gotował się do niesienia pomocy tym, którzy wpadną w morze; roztrzaskanie bowiem jachtu o rafy zdawało się sprawą przesądzoną.
Nagle dał się odczuć pierwszy wstrząs. „Sloughi” zawadził rufą o skały; ale woda nie wdarła się do wnętrza, choć cały kadłub zadygotał.
Następna fala uniosła go i szkuner popłynął naprzód o jakieś pięćdziesiąt stóp, nie musnąwszy nawet skał, których łby wynurzały się wokoło. Po czym, pochyliwszy się na bakbort, znieruchomiał wśród wrzącej kipieli.
Nie znajdował się już wprawdzie na pełnym morzu, ale też ćwierć mili dzieliło go jeszcze od plaży.ROZDZIAŁ III
Kolegium Chairmana w Auckland. „Starzy” i „Malcy”. Wakacje na morzu. Szkuner „Sloughi”. Noc z 15 na 16 lutego. W nieznane. Zderzenie. Sztorm. Poszukiwania. Co pozostało ze szkunera?
W Auckland, stolicy Nowej Zelandii, wyspy będącej ważną kolonią angielską, cieszyło się w owych czasach najwyższym uznaniem kolegium Chairmana. Uczęszczało tam około stu uczniów, pochodzących z najznakomitszych rodzin tego kraju. Maorysi, ludność tubylcza archipelagu, nie mieli dość środków, by kształcić swoje dzieci u Chairmana – dla nich przeznaczono zresztą inne szkoły. Tylko młodzi Anglicy, Francuzi, Amerykanie, Niemcy, synowie właścicieli ziemskich, rentierów, bogatych kupców i urzędników pobierali naukę w tym kolegium. Otrzymywali tam wszechstronne wykształcenie, takie samo, jakie dają podobne zakłady naukowe w całym Zjednoczonym Królestwie.
W skład archipelagu nowozelandzkiego wchodzą dwie wielkie wyspy: Ika-Na-Mawi, czyli „Wyspa Ryb”, na północy i na południe od niej – Tawai-Ponamou, czyli „Wyspa Zielonego Jadeitu”. Wyspy te, oddzielone od siebie Cieśniną Cooka, leżą między trzydziestym czwartym a czterdziestym piątym równoleżnikiem półkuli południowej, co odpowiadałoby położeniu Francji i północnej Afryki na półkuli północnej.
Wyspa Ika-Na-Mawi, bardzo rozczłonkowana od północy, tworzy rodzaj nieregularnego trapezu wyciągniętego jak gdyby ku północnemu zachodowi w ślad za krzywą, którą wytycza Przylądek Van Diemena. Niemal na początku tej krzywej, tam gdzie szerokość półwyspu nie przekracza kilku mil, znajduje się Auckland. Położenie tego miasta przypomina położenie Koryntu i temu właśnie zawdzięcza miano „Koryntu Południa”. Auckland posiada dwa otwarte porty – jeden w zachodniej części miasta, drugi we wschodniej, nad niezbyt głęboką zatoką Hauraki, którą pocięto na angielską modłę długimi molami, dzięki czemu mogą tam zawijać okręty o średnim tonażu. Molo Handlowe, jedno z wielu, sięga aż po Queen's Street, jedną z najznaczniejszych ulic miasta.
Mniej więcej w połowie tej ulicy stał dom, gdzie mieściło się kolegium Chairmana.
Otóż 15 lutego 1860 roku po południu wysypała się z budynku szkoły setka uczniów, którym towarzyszyli rodzice; wesołe twarze i radosne gesty upodabniały chłopców do ptaków, które wypuszczono z klatki.
Nie było w tym nic dziwnego – zaczynały się wakacje. Dwa miesiące swobody, dwa miesiące wolności! A dla pewnej liczby chłopców – nadzieja podróży morskiej, o której rozprawiano już od dawna w kolegium. Po cóż opisywać zawiść, jaką budzili ci, których fortuna wyróżniła zapewniając im miejsce na pokładzie „Sloughi”, jachtu gotowego wyruszyć w podróż dookoła Nowej Zelandii!
Ten piękny szkuner, wynajęty przez rodziców, przygotowany był na sześciotygodniowy rejs. Należał on do jednego z ojców – pana Williama H. Garnetta, byłego kapitana marynarki handlowej, człowieka, który budził całkowite zaufanie. Sumy uzyskane od rodziców, przeznaczono na koszty podróży, która miała odbyć się w najlepszych warunkach, jeśli chodzi o bezpieczeństwo i komfort. Wielka radość czekała chłopców i naprawdę trudno byłoby lepiej wykorzystać wakacje.
Edukacja, jaką zapewniają kolegia angielskie, różni się znacznie od tej, którą otrzymują wychowankowie kolegiów francuskich. Anglicy pozwalają uczniom rozwijać własną inicjatywę, a zatem dają im więcej swobody, co wpływa pomyślnie na ich rozwój. Są oni znacznie krócej dziećmi niż uczniowie francuscy. Słowem – wychowanie dotrzymuje kroku wykształceniu. Stąd uczniowie szkół angielskich są, w większości wypadków, grzeczni, uważni, dbali o swój wygląd zewnętrzny i – co godne jest podkreślenia – nie lubią na ogół uciekać się do obłudy czy kłamstwa nawet wówczas, gdy chodzi o uniknięcie sprawiedliwej kary. Należy również zaznaczyć, że w tych szkołach młodzież nie jest tak bardzo skrępowana dyscypliną, jaką narzuca życie w gromadzie i konieczne w nim godziny ciszy. Najczęściej każdy ma osobny pokój, dokąd przynoszą mu niektóre posiłki, a kiedy chłopcy zasiadają w jadalni, mogą gawędzić swobodnie.
Uczniowie podzieleni są na klasy w zależności od wieku. W kolegium Chairmana było pięć klas. O ile chłopcy z pierwszej i drugiej całowali jeszcze rodziców na powitanie w policzki, o tyle ci z trzeciej, „starzy”, zastępowali synowski pocałunek męskim uściskiem dłoni. Nadzorcy nie byli potrzebni, a lektura powieści i dzienników dozwolona, dni wolne od nauki częste, ilość godzin lekcyjnych niezbyt wielka, stosunek do ćwiczeń cielesnych właściwy, gimnastyka, boks i wszelkie gry zalecane. Ale mimo panujących tutaj swobód, których chłopcy nie nadużywali prawie nigdy, wprowadzono pewien rygor: były nim kary cielesne, najczęściej chłosta, stosowane z reguły w wypadkach ciężkich przewinień. Zresztą żaden młodociany Anglik nie uważał chłosty za dyshonor i poddawał się tej karze bez szemrania, jeśli uznał, że na nią zasłużył.
Anglicy hołdują tradycji – o czym każdemu wiadomo – zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym, toteż i w zakładach naukowych przetrwały najróżniejsze, niekiedy absurdalne obyczaje. Zresztą nie przypominają one w niczym owych „chrztów szkolnych”, przez które w kolegiach francuskich przechodzi nowy uczeń. Starsi opiekują się młodszymi, ale pod tym warunkiem, że malcy świadczą im w zamian pewne usługi, od czego nie wolno im się wymawiać. Usługi te polegają na przynoszeniu rankiem śniadania, czyszczeniu ubrania, pucowaniu butów i załatwianiu sprawunków; nadaje się im miano „fagizmu”, tych zaś, którzy je wykonują, nazywa się „fagami”. Właśnie ci najmłodsi, z pierwszej klasy, byli fagami uczniów z klas wyższych, a jeśli któryś spróbowałby się opierać, los jego byłby godny pożałowania. Ale nikt nawet o tym nie myślał: malcy podporządkowywali się owej dyscyplinie, jakiej nie znają wychowankowie francuskich szkół licealnych. Wreszcie wymagała tego tradycja, a przecież jeśli istnieje "na świecie państwo przodujące w jej poszanowaniu, jest nim na pewno Zjednoczone Królestwo, gdzie władczyni ta rządzi zarówno najlichszym „cockneyem” londyńskiej ulicy, jak i parem zasiadającym w Izbie Lordów.
Uczniowie, mający wyruszyć w rejs żeglarski, rekrutowali się z rozmaitych klas kolegium Chairmana. Toteż na pokładzie szkunera, co nie uszło zapewne uwagi czytelnika, znajdowali się chłopcy od lat ośmiu do czternastu. I oto tych piętnastu chłopców, licząc razem z Mokiem, straszna przygoda porwała w swój nieubłagany wir i mogła nimi miotać, kto wie jak długo!
Winniśmy zapoznać czytelnika z ich nazwiskami, wiekiem, uzdolnieniami, usposobieniem, z sytuacją ich rodzin, a także objaśnić wzajemne stosunki istniejące między nimi w kolegium Chairmana, nim opuścili jego progi z nadejściem wakacji.
Z wyjątkiem dwóch Francuzów, braci Briant, i Gordona, wszyscy są Anglikami.
Doniphan i Cross pochodzą z rodzin bogatych właścicieli ziemskich, przewodzących społeczeństwu Nowej Zelandii. Obaj mają po trzynaście lat i parę miesięcy, chodzą do piątej klasy i są kuzynami. Doniphan, elegancik, dbałby o swój wygląd, to z pewnością najbardziej dystyngowany uczeń. Inteligentny i pilny, wziął sobie za punkt honoru nigdy nie opuszczać się w nauce – lubi się kształcić, ale pragnie również górować nad kolegami. Zadziera niekiedy nosa, jak to bywa wśród arystokracji, skutkiem czego koledzy przezywają go lordem Doniphanem. Jest despotyczny z natury i chciałby zawsze wszystkimi rządzić. Stąd owa rywalizacja między nim a Briantem, która zaczęła się już przed paru laty, a przybrała na sile od momentu, gdy wzmógł się wpływ Brianta na kolegów. Cross, uczeń dość przeciętny, zachwyca się bezkrytycznie wszystkim, co myśli, mówi i czyni jego kuzyn Doniphan.'
Baxter, z tej samej klasy, chłopiec trzynastoletni, opanowany, roztropny, pracowity, bardzo sprytny, uzdolniony do wszelkich robót ręcznych, jest synem niezbyt majętnego kupca.
Webb i Wilcox, obaj z czwartej klasy, mają po dwanaście i pół roku. Średnio inteligentni, dość samowolni i kłótliwi, byli zawsze bardzo wymagający wobec fagów. Ojcowie obu tych chłopców są bogaci i piastują wysokie urzędy w Sądownictwie.
Garnett i Service, dwaj przyjaciele z trzeciej klasy, mają po dwanaście lat; jeden z nich jest synem emerytowanego kapitana marynarki, drugi – zamożnego kolonisty; obie te rodziny mieszkają na bulwarze North-Shore, w północnej części portu Wai – temala, i żyją w wielkiej przyjaźni; skutkiem tego Garnett i Service są nierozłączni. Obaj chłopcy mają dobre serca, ale nie odznaczają się wielkim zamiłowaniem do pracy i gdyby im dano do ręki klucz swobody, na pewno nie pozwoliliby mu zardzewieć. Garnett uwielbia grę na harmonii – instrumencie cenionym wysoko w angielskiej marynarce. Jako syn marynarza, grywa na swoim ulubionym instrumencie w każdej wolnej chwili; oczywiście nie omieszkał go zabrać na pokład „Sloughi”. Service zaś to z pewnością najweselszy trzpiot z całej bandy, prawdziwy trefniś kolegium Chairmana, chłopak rozmiłowany w przygodach podróżniczych, zapalony wielbiciel „Robinsona Kruzoe” i „Robinsona Szwajcarskiego”.
Przyszła teraz kolej na dwóch innych, dziewięcioletnich chłopców. Pierwszy z nich, Jenkins, jest synem dyrektora Towarzystwa Naukowego „New-Zeeland Royal Society”; drugi zaś, Iverson, jest synem pastora kościoła metropolitalnego świętego Pawła. Chociaż Jenkins jest dopiero w drugiej, a Iverson w trzeciej klasie, wymieniają ich obu jako dobrych uczniów.
Dwaj następni, Dole, dziewięć i pół roku, Costar, osiem lat, są to synowie oficerów, a mieszkają w miasteczku Uchunga, o sześć mil od Auckland, na wybrzeżu, nie opodal portu Manukau. O tych dwóch malcach można powiedzieć tylko tyle, że Dole jest uparciuchem, a Costar – łakomczuchem. Nie uświetniają bynajmniej Masy pierwszej, niemniej uważają się za bardzo wykształconych, bo umieją czytać i pisać – czymże zresztą innym można chełpić się w tym wieku!
Jak widzimy, wszyscy ci chłopcy należą do znanych rodzin, z dawna osiadłych w Nowej Zelandii.
Pozostało nam tylko opowiedzieć o trzech innych chłopcach jadących szkunerem – Amerykaninie i dwóch Francuzach.
Amerykanin to czternastoletni Gordon, typowy Jankes o pospolitych rysach i szorstkim obejściu. Mimo że jest trochę niezręczny i przyciężki, należy z pewnością do najlepszych uczniów piątej klasy. Nie tak błyskotliwy jak Doniphan, odznacza się jednak zdrowym rozsądkiem i praktycznym umysłem, czego już nieraz dał dowody. Lubi zajęcia poważne, z natury jest obserwatorem, a z usposobienia – flegmatykiem. Metodyczny, a nawet drobiazgowy, układa myśli w mózgu niby przedmioty w swoim pulpicie, w którym wszystkie rzeczy są poklasyfikowane, każda ma etykietę i zarejstrowana jest w specjalnym notesie. Koledzy szanują go na ogół, uznają jego przymioty i choć nie jest rodowitym Anglikiem, odnoszą się do niego serdecznie. Gordon pochodzi z Bostonu; ale gdy stracił rodziców, zaopiekował się nim jedyny krewniak, urzędnik konsularny, który dorobiwszy się majątku osiadł w Nowej Zelandii. Od kilku zaś lat mieszka w pobliżu miasteczka Mount Saint-John w jednej z prześlicznych will rozsianych licznie na tamtejszych wzgórzach.
Dwaj młodzi Francuzi, Briant i Jakub, są synami znakomitego inżyniera, który przybył tutaj dwa i pół roku temu, aby pokierować robotami nad osuszaniem bagien leżących w środkowej części wyspy Ika-Na-Mawi. Starszy ma lat trzynaście. Ten leniwy, aczkolwiek bardzo inteligentny chłopieć dostaje się często na listę najgorszych uczniów piątej klasy. Ale jeśli tylko zechce, potrafi dzięki wybornej pamięci i niezwykłej łatwości przyswajania wiedzy stanąć w pierwszym szeregu i tego właśnie Doniphan najbardziej mu zazdrości. Toteż Briant i Doniphan nieraz czubili się w kolegium, czego dalszy ciąg zaobserwowaliśmy na „Sloughi”. Briant jest odważny, przedsiębiorczy, wygimnastykowany, cięty w języku, a przy tym usłużny, dobry i, w przeciwieństwie do Doniphana, bynajmniej nie pyszałkowaty; dodać należy, że nie bardzo dba o swe ubranie i wygląd. Słowem – Briant to typowy Francuz i tym samym jakże różny od swoich kolegów – Anglików. Występował często w obronie najsłabszych, kiedy starsi chłopcy wykorzystywali malców ponad ich siły, skoro zaś o tym mówimy, nigdy nie chciał spełniać obowiązków, jakie nań narzucał fagizm. Wynikały stąd sprzeczki, bójki, nawetcałe batalie, z których dzięki odwadze i sile wychodził zawsze zwycięsko. Toteż był powszechnie lubiany i kiedy wynikł spór o dowództwo na „Sloughi”, wszyscy niemal, z małymi tylko wyjątkami, zgodzili się podporządkować jego komendzie, tym bardziej że podczas podróży z Europy do Nowej Zelandii zdobył – jak wiemy – trochę umiejętności żeglarskich.
Gdy zaś idzie o młodszego, Kubusia, uważano go dotychczas za największego psotnika w trzeciej klasie, a może nawet w całej szkole, nie wyłączając Service'a; płatał kolegom ustawicznie psoty i psie figle, a brał chłostę częściej, niż na to zasługiwał. Ale, jak się o tym przekonamy, usposobienie Kubusia zmieniło się całkiem już na początku podróży i nikt nie potrafił odgadnąć dlaczego.
Tacy są ci chłopcy, których sztorm rzucił na nieznany ląd Oceanu Spokojnego.
Podczas kilkutygodniowego rejsu wzdłuż wybrzeży Nowej Zelandii ojciec Garnetta, jeden z najśmielszych żeglarzy, jakich znano na wodach Australii i Oceanii, właściciel „Sloughi”, miał dowodzić jachtem. Ileż to razy „Sloughi” pływał wzdłuż wybrzeży Nowej Kaledonii, Nowej Holandii, od Cieśniny Torresa aż po południowy cypel Tasmanii, aż po wody koło wysp Moluki, koło Filipin i Celebesu, tak niebezpieczne częstokroć dla okrętów o większym tonażu! Ale „Sloughi” był solidnie zbudowany, przystosowany doskonale do żeglugi morskiej nawet w okresie burz.
Załoga składała się z bosmana, sześciu marynarzy, kucharza i chłopca okrętowego imieniem Moko – był to dwunastoletni Murzyn, którego rodzice służyli od lat pewnemu koloniście nowozelandzkiemu. Trzeba jeszcze wymienić pięknego psa myśliwskiego, setera wabiącego się Phann; był on własnością Gordona i nie odstępował go na krok.
Wyznaczono termin odjazdu na dzień 15 lutego. Tymczasem „Sloughi” stał przycumowany u końca Commercial-Pier, a więc w części portu najbardziej wysuniętej na morze.
Kiedy młodzi pasażerowie przybyli 14 lutego na jacht, marynarzy nie było na pokładzie. Kapitan Garnett miał się zjawić dopiero w momencie ostatecznych przygotowań do odjazdu. Jedynie więc bosman i chłopiec okrętowy powitali Gordona i jego kolegów – reszta załogi bowiem powędrowała na ląd, by pokrzepić się ostatnim kieliszkiem whisky. Kiedy chłopcy rozgościli się już i położyli spać, bosman uznał, że wolno mu podążyć za towarzyszami do portowej knajpy, gdzie zabawił aż do późnej nocy. Moko zaszywszy się w kubryku spał jak suseł.
I cóż się wtedy wydarzyło? Jedno jest pewne: cuma przytrzymująca jacht odczepiła się skutkiem czyjegoś niedbalstwa albo złej woli… Na pokładzie nic nie spostrzeżono.
Głęboka ciemność spowijała port i zatokę Hauraki. Wiatr od lądu dął coraz silniej, szkuner znoszony odpływem mknął na pełne morze.
Kiedy Moko się zbudził, „Sloughi” kołysał się tak silnie, że położenie jego nie budziło wątpliwości – nie było to bowiem łagodne bujanie, jakie odczuwamy na statku stojącym w porcie, ale gwałtowne huśtanie wzburzonych wód na morzu. Moko wybiegł bez chwili namysłu na pokład… Jacht dryfował!
Posłyszawszy okrzyki chłopca okrętowego Gordon, Briant, Doniphan i kilku innych zeskoczyło z koi i popędziło ku schodni. Daremnie wołali o pomoc! Nie dostrzegali już ani portowych świateł, ani miasta. Jacht znajdował się w połowie zatoki, o trzy mile od wybrzeża.
Najpierw, za radą Brianta, którą poparł Moko, chłopcy próbowali rozwinąć żagiel, aby płynąc halsem, dotrzeć z powrotem do portu. Ale żagiel – zbyt ciężki, by chłopcy mogli go ustawić właściwie – złapał wiatr zachodni, który gnał ich coraz dalej, na pełne morze. „Sloughi” opłynął przylądek Colwille, przebył cieśninę dzielącą go od wyspy Grande Barrière i znalazł się niebawem w odległości wielu mil od Nowej Zelandii.
Łatwo pojąć grozę takiej sytuacji. Briant i jego koledzy nie mogli już liczyć na żadną pomoc od strony lądu. Gdyby któryś ze statków stojących w porcie wyruszył na poszukiwanie szkunera, wiele upłynęłoby czasu, zanimby zdołał go znaleźć – zakładając, iż byłoby to w ogóle możliwe w tak głębokich ciemnościach. Zresztą nawet za dnia któż zdołałby dostrzec ten mały stateczek zagubiony na bezkresnych wodach? Nieprawdopodobne zaś było, by chłopcy wydostali się o własnych siłach z tak trudnej sytuacji. Jeżeli wiatr się nie zmieni, będą musieli zrezygnować z powrotu.
Pozostała im, to prawda, nadzieja napotkania któregoś z okrętów zmierzających do jednego z portów Nowej Zelandii. I jakkolwiek możliwość ta była bardzo problematyczna, Moko wciągnął latarnię na fokmaszt. Nie pozostawało teraz nic innego, jak czekać świtu.
Hałasy na pokładzie nie zbudziły malców, pozwolono im więc spać spokojnie. Ich przerażenie wywołałoby jeszcze większe zamieszanie.
Tymczasem niejeden już raz próbowano ustawić jacht pod wiatr. Ale „Sloughi” wykręcał się natychmiat i dryfował na wschód.
Nagle w odległości trzech mil pojawiło się jakieś światło. Białe światło zawieszone na topie masztu – znak rozpoznawczy płynącego parowca! Wkrótce pojawiły się też dwa światła pozycyjne, zielone i czerwone; ponieważ było je widać jednocześnie, parowiec musiał płynąć wprost na jacht.
Przerażeni chłopcy daremnie krzyczeli. Łoskot fal, świst pary buchającej z rur wypustowych parowca, wycie wiatru, który na otwartym morzu był niezwykle gwałtowny – wszystko to zagłuszyło ich wołania.
Ale jeśli nawet wachta na parowcu nie słyszała okrzyków, musiała dostrzec światło sygnałowe szkunera. Była to ich ostatnia szansa.
Nieszczęściem szkuner zakołysał się gwałtowniej, lina pękła i latarnia spadła w morze; nic już teraz nie ujawniało obecności jachtu, ku któremu parowiec sunął z szybkością dwunastu mil na godzinę.
Po kilku minutach parowiec otarł się o jacht, który zatonąłby niechybnie, gdyby zderzenie nastąpiło od strony burty; ale statek zawadził tylko o rufę szkunera i zerwał kawałek tablicy nie naruszywszy kadłuba.
Zderzenie było tak nieznaczne, że parowiec popłynął spokojnie dalej, zostawiając „Sloughi” na pastwę zbliżającej się nawałnicy.
Zdarza się, że kapitan ani pomyśli, żeby przyjść z pomocą statkowi, z którym się zderzył. Można by wymienić wiele przykładów takiego zbrodniczego postępowania. W tym jednak wypadku na pokładzie parowca prawdopodobnie wcale nie odczuło się wstrząsu, jaki wywołało zderzenie z lekkim, niewidocznym w ciemnościach jachtem.
Mali pasażerowie musieli tedy uznać się za zgubionych, gdyż wicher gnał jacht coraz dalej. O świcie ukazały się ich oczom puste bezkresy wód. W tych stronach Oceanu Spokojnego, z rzadka tylko odwiedzanych, szlaki okrętów kursujących między Ameryką a Oceanią i Australią biegną zwykle albo bardziej na południe, albo bardziej na północ. Ani jeden statek nie pojawił się więc w polu widzenia. Nadeszła noc, gorsza od poprzedniej, bo jeśli nawet wicher zmniejszał się chwilami, to kierunek jego nie zmienił się wcale.
Ani Briant, ani jego koledzy nie potrafili sobie wyobrazić, jak długo miała trwać ta podróż. Próżno wytężali siły, by skierować statek ku wybrzeżom Nowej Zelandii. Nie wiedzieli, jak się zmienia kurs jachtu pod wiatr, i byli za słabi, by rozpiąć żagle.
W takich to okolicznościach Briant, wykazując energię o wiele większą, niż można było się spodziewać po tak młodym chłopcu, zyskał w oczach kolegów taki autorytet, że nawet Doniphan musiał mu się podporządkować. Nie zdołał wprawdzie, mimo pomocy Moka, skierować jachtu na zachód, ale uciekając się do swoich, jakże skąpych doświadczeń żeglarskich chronił go przed wywróceniem. Nie szczędził sił, czuwał dniem i nocą, spojrzenie jego obiegało ustawicznie widnokrąg poszukując możliwości ocalenia. Nie omieszkał też rzucić w morze kilku butelek, w których zapieczętował kartki z wiadomościami o losach „Sloughi”. Nie rokowało to wielkich nadziei, ale chłopiec nie chciał zaniechać żadnego środka.
Tymczasem wiatr zachodni gnał statek po wodach Oceanu Spokojnego i nie podobna było ani zmienić kursu szkunera, ani zmniejszyć jego szybkości.
Wiemy, jakie były dalsze losy „Sloughi”. W kilka dni po opuszczeniu przez jacht zatoki Hauraki rozpętał się sztorm i szalał z niezwykłą gwałtownością przez dwa tygodnie. Szkuner atakowany przez olbrzymie fale uniknął, Bóg wie ile razy, zdruzgotania i zatopienia – a nastąpiłoby to niechybnie, gdyby nie nadzwyczaj solidna jego budowa. Wreszcie „Sloughi” przybił do nieznanego lądu na Oceanie Spokojnym.
Jakiż los czekał tutaj gromadkę młodych rozbitków, rzuconych na nieznany ląd, odległy o tysiąc osiemset mil od Nowej Zelandii? Skąd mógł nadejść ratunek, którego chłopcy nie zdołają wywalczyć własnymi siłami?
Tak czy inaczej, rodziny chłopców miały wszelkie powody, by mniemać, że morze pochłonęło ich wraz ze szkunerem.
Kiedy nocą z 14 na 15 lutego skonstatowano w Auckland zniknięcie „Sloughi”, powiadomiono przede wszystkim kapitana Garnetta i rodziny nieszczęśliwych chłopców. Nie będziemy opisywać szczegółowo wrażenia, jakie ten wypadek wywołał w całym mieście – dość powiedzieć, że zapanowało tu powszechne przerażenie.
Może jednak jacht nie zdążył jeszcze wypłynąć poza zatokę? Czy nie udałoby się go odnaleźć, mimo że wzmagający się wiatr zachodni budził najgłębsze obawy co do losu szkunera?
Nie tracąc ani chwili, kapitan portu pośpieszył zaginionym z pomocą. Dwa małe parostatki ruszyły na poszukiwania: wypłynęły z zatoki Hauraki i zapuściły się daleko na pełne morze. Przez całą noc przeszukiwały okoliczne wody; fala stawała się coraz wyższa. Rankiem wróciły do Auckland, by nieszczęśliwym rodzicom odebrać wszelką nadzieję.
Parowce nie odnalazły jachtu – wyłowiły tylko jego szczątki: rozbity kasztel rufowy runął w morze, gdy statek peruwiański „Quito” otarł się o „Sloughi”, o czym zresztą nikt na pokładzie parowca nie wiedział.
Na jednej z desek widniało jeszcze kilka liter nazwy „Sloughi”. Było tedy pewne, że jacht, zdruzgotany przez gwałtowniejszą od innych falę, zatonął razem z załogą o jakieś dwanaście mil od Nowej Zelandii.