- W empik go
Dwa obrazy - ebook
Dwa obrazy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 218 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedawno zwiedzałem dom obłąkanych z znajomym mi doktorem, który z obowiązku swego to czynił.
Nie prosta ciekawość spowodowała mnie do uczynienia tego kroku; lecz poszedłem tam, idąc za popędem serca, w nadziei, że obraz jaki się od rysuje na tle mej duszy skutkiem doznanego wrażenia zdołam skreślić wiernie i przedstawić go potem oczom innych, w celu przyniesienia ulgi tym istotom odosobnionym od świata, których prócz doktora i zakonników mających nad niemi staranie mało kto odwiedza, i dla zwrócenia uwagi tym jednym przykładem na sposób leczenia obłąkanych.
Szliśmy długim i wązkim korytarzem; po obydwóch stronach były cele ponumerowane; w jednych mniej niebezpieczni waryaci połączeni z sobą, przechadzali się, śmiali, lub witali nas poważnie; winnych rozdzieleni i zamknięci, przez kratę tylko pokazywali głowy, wykrzywiając się okropnie i wydając przeraźliwe krzyki, które aż do głębi przenikały serce.
Przechodząc koło celi Nr. 17 ujrzałem przez kratę człowieka młodego z ogorzałą twarzą, wysokiem czołem, które zasłaniały w części w nieładzie spadające włosy czarne i długie, wijące się w pierścienie; wyraz twarzy miał szlachetny i niepospolity, oczy niebieskie tchnące łagodnością i dobrocią, ale razem pełne smutku i melancholii, którą widać było w całej jego twarzy wychudłej i bardzo bladej. – Ten wzrok szczególniej dziwnym mi się wydał, wyrażając łagodność i czułość, przy kościstej budowie i ogorzałej twarzy, które zazwyczaj są cechą ludzi silnych namiętności, żółciowego temperamentu. – Te oczy niebieskie umieszczone pod czarnemi rzęsami dziwne rzucały światło na twarz młodzieńca.
Kiedy zbliżyliśmy się do celi, w której był zamknięty, przez kratę wyciągnął ku nam ręce i błagającym głosem wymówił tylko ten jeden wyraz "skrzypce" i całą łagodność, boleść i smutek swej duszy skupił na raz wtem wejrzeniu, które zwrócił na doktora wymawiając prośbę.
Doktór pociągnął mnie za rękę i szepnął mi do ucha:
– To jest najniebezpieczniejszy waryat, dla którego niemam już rady. Nie zbliżaj się zbytecznie do kraty, bo kilkakrotnie już uniesiony szaleństwem wyrwał się, wyłamaw – szyją, i byłby może dopuścił się gwałtownego czynu, gdyby go nie ujęto. – Odtąd jestem ostrożniejszy i kazałem mu włożyć kaftan. Zresztą jego szaleństwo ogranicza się tylko natem jednem wymaganiu, które słyszałeś przed chwilą, – żąda aby mu dano skrzypce.
– Dla czegóż nie uczynicie tego? rzekłem zdziwiony; – któż wie, może by to wywarło skuteczny wpływ na jego wyzdrowienie. – Jak w gorączkach często dobrze jest zastosować się do instynktu chorego i pozwolić mu na spożycie takiego pokarmu, jakiego sam zażąda, tak i w tym przypadku, mniemam, że najlepiej byłoby uczynić zadość jego wymaganiu, tem bardziej, że niemogło by być szkodliwem.
– Przeciwnie, zasadą leczenia obłąkanych iest opór ich woli; gdybyśmy we wszystkiem zgadzali się na ich żądania, nieraz niepodobieństwem byłoby uczynić im zadość, bojaźń i postrach są najlepszym środkiem w leczeniu obłąkanych, często nawet i gwałtowniejszych używać nam przychodzi. – Doktorze zmiłuj się! takim sposobem człowieka przy najzdrowszych zmysłach wpędzicie w ten stan i musi zwaryować; samym oporem i przestrachem niszczycie wszystko, co łagodnością i rozsądnem wypełnieniem wymagań chorego można by naprawić. Dla czegóż mu nie chcecie dać skrzypców, kiedy on rozumnie prosi was o to? odmówienie dopiero budzi w nim gniew; i ten człowiek, którego wzrok tchnął przed chwilą taką łagodnością i słodyczą, teraz ciska błyskawice najstraszliwszego gniewu.
Rzeczywiście waryat, gdy doktór z obojętnością mijał jego celę, jakby niesłyszał wymawianej prośby, teraz przyskoczył do kraty i z siłą nadzwyczajną szarpał ją, aby wyłamać i głosem ochrzypłym wołał:
– Skrzypce, dajcie mi skrzypce, potem zabijcie, tylko raz dajcie na chwilę… niech zagram raz ostatni."
– Doktór pociągnął mnie za sobą, i zdaleka jeszcze słyszałem głos ten ciągle też same powtarzający słowa, już to łagodnie jak modlitwę błagalną, już znowu dziko jak przekleństwo wściekłe, aż nareszcie ochrzypł zupełnie, i oddalony nie słyszałem go więcej.
Więzień ten niezmiernie mnie zajął i wzruszył. Niemogąc skłonić doktora, aby uczyniono zadość jego żądaniu, starałem się zbadać przynajmniej przyczynę jego szaleństwa i okoliczności tyczące się zamknięcia w szpitalu. Doktór z podziwieniem spojrzał na mnie, jakby mniemając, że powietrze zatrute oddechem nieszczęśliwych zatykając mi piersi, na chwilę przewróciło porządek moich wyobrażeń, iż mu takie pytanie zadałem.
– My nic o tem nie wiemy, rzekł mi, to do nas nienależy wcale; lecz dowiedzieć się o tem możesz od ojca Benedykta, który utrzymuje księgę czarną; w niej zapisane wszystkie szczegóły dotyczące każdego z mieszkańców tutejszego szpitala. Udaj się do nie – go zemną, a może zaspokoisz choć w części twoją ciekawość.
Weszliśmy do celi Zakonnika, którego pobożnie słowy: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" powitałem. Spojrzał na mnie uprzejmie, i odpowiedziawszy "na wieki wieków" prosił siedzieć, podając mi wyplatane trzciną krzesełko, które wraz z łóżkiem, stolikiem i szafką zapełnioną książkami stanowiło wszystkie jego sprzęty. Sam usiadł na łóżku; doktór uczynił toż samo.
Z ciekawością i wzruszeniem szukałem oczyma tej księgi nieszczęścia… którą właściwie czarną księgą doktór nazwał, z niej to miałem dowiedzieć się o szczegółach tyczących się waryata zamkniętego w celi pod Nr. 17
Mój towarzysz opowiedziawszy mu cel naszego przybycia, i przedstawiwszy mnie, prosił o objaśnienie, które mieć chciałem.
Ojciec Benedykt otworzył księgę i rachując w myśli karty natrafił na Numer 17, pod którym zapisane było.
"Juliusz R… przybył do szpitala dnia 5 Marca 1836 roku. Przysłany przez Władzę policyjną z ostrzeżeniem, aby pilną baczność dawano na jego postępki, i z wszelką z nim się obchodzono ostrożnością; a mianowicie, żeby był oddzielony, gdyż jest niebezpiecznym waryatem."
– Tylko tyle, rzekł ojciec Benedykt zamykając książkę, Kommisarz Policyi przysłał mi go związanego pod dobrą strażą; z początku okazywał szaleństwo prawdziwe, i rzucał się na otaczających go, lecz teraz jest znacznie spokojniejszy; chociaż pan doktór "mówi, że to jest nie wyleczony waryat. Jego obłąkanie objawia się tylko wtem jednem codziennem żądaniu, aby mu podano skrzypce, coś pan przechodząc bez wątpienia słyszał. Ma to być muzykant, który posądzany jest o jakieś czary i o zabójstwo żony. Pierwszemu niewierze wcale, bo religja nasza uczy nas, że nic się niedzieje bez woli Boga, jednakże strzeż się Pan, i nie staraj zbliżać do niego, bo ja panu mówię, że mógłbyś popaść w jakie nieszczęście..
Tem mocniej opowiadanie to zaostrzyło moją ciekawość, i starałem się koniecznie znaleźć sposób zbliżenia się do waryata i do pomówienia z nim na osobności. Mój przyjaciel ułatwił mi to; bo w kilka dni potem sam przyszedł do mnie mówiąc, że pacyent jego… jest spokojniejszy, nierobi już żadnych szaleństw, a nawet okazuje wielką chęć zawiązania przyjaznych stosunków z zanoszącym mu żywność sługą, z którym po kilkakrotnie zaczynał rozmowę.
Ucieszony tem prosiłem go, aby mnie zaprowadził do celi waryata, pewny, że znajdę sposób wydobycia z niego tej tajemnicy, która mnie tyle obchodziła.
Doktór przystał na to pod warunkiem, że mu w chwili widzenia się włożą kaftan, aby mnie uchronić od wypadku, gdyby wróciło szaleństwo, lub że przez kratę z nim rozmawiać będę. Nie przystałem ani na jedno ani na drugie, i pomimo namowy doktora wszedłem do celi waryata, który jednakże był przywiązany tak, że się zbliżyć do mnie niemógł. Przyszedłem do niego i podałem mu rękę.
Był spokojny, lecz smutniejszy niż gdy go pierwszą razą widziałem. Uścisnął dłoń mą z uczuciem i rzekł:
Ty nie jesteś doktorem! Ach, oni się tu zemną bardzo źle obchodzą.
Po chwili dodał: Z kąd przychodzisz; czy nie wiesz co się dzieje tam za kratą?
I pokazał ręką na okute żelazem okna, które wychodziły na podwórze.
– Czyś zostawił tam kogo? Spytałem go pragnąc zawiązać rozmowę… powiedz, a dowiem się, i przyjdę tu powiedzieć ci o losie tych, którzy cię obchodzą. – Więc ty mnie nie uważasz za waryata jak inni, którzy mi to powtarzają co chwilę, więc ty wierzysz że jestem przy zdrowych zmysłach?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć na to. Spostrzegł moje powątpiewanie i chcąc zniszczyć je rzekł do mnie:
– Słuchaj, daj mi skrzypce, a dowiodę ci, że nie jestem waryatem!
W tej chwili jeden z posługujących przechodził koło kraty, i usłyszawszy ostatnie słowa śmiejąc się szyderczo rzekł:
– O tóż zwyczajna piosnka!
Nieszczęśliwy spojrzał ponuro w tę stronę, i twarz jego przybrała wyraz groźny, a gniew malował się w oczach. Ale bojąc się zapewne abym go za prawdziwego nie wziął waryata złagodził spojrzenie i rzekł do mnie z goryczą.
– Szydzą!… o tu można na prawdę, oszaleć.
I dwie łzy z toczyły się po jego bladych licach a wyraz nieokreślonej boleści pozostał na twarzy. Smutno mi się zrobiło na sercu, odwróciłem się aby ukryć łzy, które i mnie także mimowoli zakręciły się w oczach. Spostrzegł moje wzruszenie, i głosem przenikającym do głębi duszy rzekł do mnie.
– Kto-ty jesteś, powiedz; czy wiesz co to jest miłość sztuki, czy zdołasz pojąć mnie, czy zrozumiesz moją boleść jeżeli ci otworzę serce'? – Miłość sztuki! rzekłem… o, ja znam inną miłość, tak świętą jak miłość sztuki… ja jestem… jestem… poetą… nieznany… obcy… niepojęty, czekam szyderstwa, i walczę przeciw nienawiści świata, bo gardzę jego poklaskami.
– Więc ty mnie pojmiesz, ty mnie zrozumiesz, rzekł on; malarz, poeta, muzyk, to bracia jednej matki, wypiastowani pod wpływem jednych i tych samych wrażeń, ich dusze w jednem niebie natchnienia wspólny chrzest wzięły i przysięgły sobie braterstwo… więc słuchaj, słuchaj, ty mnie zrozumiesz, ty jeden tylko. Ale nie powtarzaj
Jego, co usłyszysz przed światem, bo wyszydzą i mnie i ciebie. Słuchaj, abyś się uczył cenić poklaski podłego tłumu, który cię otacza; abyś przestał rozdzierając własne łono karmić ich, jak pelikan krwią swoją zgłodniałe pisklęta, bo oni tylko szyderstwem i przekleństwem odpłacą ci za to.
Czekałem aż się uspokoi gniew jego, i ja byłem wzruszony tą przepowiednią, jaką mi zrobił; lecz gotów stanąć do walki przeciw nienawiści i szyderstwu, za szyderstwo płacąc miłością, za nienawiść poświęceniem.
Usiadłem przy nim na łożu zapominając wcale, że się znajduję w celi waryata, bo on mówił do mnie głosem rozumu, a słowa jego spłynęły mi do serca, jak spływa łza sieroty w suchy piasek grobu na mogile matki uroniona.
Po chwili zaczął następujące opowiadanie:
W roku 1833 straciwszy rodziców, którzy mi pozostawili znaczny i niezależny majątek, przybyłem na mięszkanie do Warszawy, gdzie łatwiej mogłem się oddać nauce, którą od najmłodszych lat zamiłowałem. Unikając wszelkich znajomości, wynająłem dwa pokoiki w podwórzu jednego z domów przy ulicy Nowy Świat, których okna wychodziły na maleńki ślicznie utrzymywany ogródek, zasadzony kwiatami i kilką drzewkami akacyi.
Nademną mieszkał ubogi skrzypek z córką swoją Maryą, piękną i młodą, która jak kwiat wiosenny kwitła pomiędzy trawkami swego ogródka, zaledwie na świat… wychylając się. Ojciec Maryi utrzymywał się, ucząc muzyki i grając za nędzną zapłatę w miejscach publicznych, gdzie nie umiano ocenić jego znakomitego talentu.
Obok mieszkał młody poeta, na dole zaś stolarz sprzedający trumny.
Innych sąsiadów zajmujących frontowe pomieszkania nie znałem wcale, i tych, o których wspomniałem, tylko z daleka ukłonem lub zwyczajnem witałem pozdrowieniem. Zwykle dzień cały spędzałem nad nauką i pracą, rzadko kiedy wychodząc na miasto, bo mało miałem w Warszawie znajomych, a żadnego krewnego, w Wieczór dopiero spoczywając po trudach całodziennych, siadałem w oknie zapalając fajkę i otoczony wonnym dymu obłokiem, patrzałem jak moja piękna sąsiadka polewała świeżą wodą kwiaty własną zasadzone dłonią, potem siadała z książką na ławeczce czytając. Alem uważał zawsze, że częściej zamyślona spoglądała w okno mego sąsiada z przeciwka; lecz na nieszczęście młody poeta dnie całe i wieczory spędzał nad pisaniem jakichciś notatek, które potem palił, albo darł i rzucał w kąt izby.
Pewnego razu trafem czy umyślnie wyrzucony papierek upadł z okna pod nogi Maryi; dziewica porwała go z pośpiechem i odczytywała z uwagą skreślone ręką młodzieńca słowa. Z daleka dojrzałem że to były wiersze, lecz czy dla Maryi, czy dla kogo innego przeznaczone, tego nie mogłem odgadnąć; uważałem tylko, że Gustaw (tak się nazywał mój sąsiad) nie zwrócił wcale uwagi czy Marya podniosła i odczytała upuszczoną kartkę, gdyż zaraz odszedł od okna i usiadł przy stoliku zajęty pisaniem.
Marya spostrzegłszy, że uważam na nią, zwinęła papier w ręce i pobiegła na górę, gdzie jej ojciec całe godziny spędzał grając na skrzypcach. Był on w samej sile wieku, nie miał jak lat 42. Marya skończyła zaledwie szesnasty.
Niewiem z jakich powodów więcej teraz niż dawniej polubiłem muzykę. Przed kilką laty zacząłem się uczyć na skrzypcach, lecz zarzuciłem je wcale. Nagle czy uroczony cudowną prawie grą ojca Maryi, czy wiedziony popędem serca szukającego ulgi i słodkiej pociechy w samotności, jaką właśnie muzyki powab rozlewa, udałem się wprost do muzykanta, prosząc go, aby mnie uczył grać na skrzypcach znowu, i znaczną mu za to ofiarując zapłatę.
Marya gdy mnie ujrzała zarumieniła się i spuściła w dół oczy. Zdawało jej się, żem podsłuchał kiedyś jej myśli na dnie duszy tajone, i teraz dla tego tylko jej ojcu zrobiłem podobne oświadczenie, aby mieć sposobność zbliżenia się do niej.
Ojciec Maryi z chęcią przystał na uczynione mu przedstawienie, i od dnia tego miałem już wolny w każdej prawie dnia godzinie wstęp do jego pomieszkania, i sposobność poznać bliżej Maryą i jej charakter; odgadłem wnet uczucia dziewicy i przejrzałem aż do dna jej duszy.
Wcześnie utraciwszy matkę, Marya zostawiona samej sobie i niekierowana radami troskliwej rodzicielki, sama, jak kwiat bez podpory chwiejący się w tg i ową stronę za lada powiewem wiatru została na świecie. Ojciec niemógł jej dać takiego wychowania moralnego, jakieby dała ma – tka, gdyby żyła, ona zaszczepiła w sercu córki pierwsze zasady moralności i cnoty; lecz Marya dzieckiem jeszcze była wtedy, gdy ją utraciła, a teraz w własnem tylko sercu znajdowała siłę do postępowania dalej tąż samą drogą i w niem czerpała wszystkie natchnienia swoje. Ojciec kochał ją bardzo, lecz nie ją jedną tylko, kochał sztukę, i więcej może od Maryi. Dziewica przywykła patrzeć na wszystko oczyma ojca swego, ceniła ją także, i w ojcu nietylko kochała dawcę dni swoich ale wielkiego muzyka.
W samotności i odosobnieniu szukając pokarmu dla myśli i duszy Marya natrafiła książki, które lubo nie zatarły w jej sercu szlachetnych uczuć zaszczepionych od dawna, jednakże przebudziły w niem nowe wyobrażenia i domysły; a Marya znając świat tylko z książek, ubrany w fantastyczne jakieś barwy, z książek nauczyła się kochać go, czuć i myśleć, a ze wszystkich wrażeń najsilniejsze na niej robiła poezya i muzyka.
Dziewica rozkochana w tych cudnych ideałach, jakie natrafić można w książkach, nauczyła się cenić poetę jak bożyszcze jakie, i sercem już tęskniąc do tej miłości, która się w niem miała niezadługo przebudzić, powiedziała sobie "jeżeli zrobię wybór kiedy, to nikt inny niepozyska mojej miłości tylko muzyk albo poeta!"
Wtenczas dopiero odgadłem, dla czego Marya z tak rzewną czułością odczytywała upuszczone jej przez Gustawa wiersze… On był poetą, był więc jej ideałem, jej wymarzonym kochankiem. A przecież nie kochała go jeszcze, tylko przygotowywała serce do tej miłości, bo już kochała owoc myśli, jego natchnienia dziecie…
Radość wstąpiła w serce moje, sam jeszcze niewiedziałem wtenczas dla czego, później dopiero odkryłem przyczynę. Miłość dla Maryi już się przebudziła w sercu mojem; nie dla tegoż tak pilnie starałem się zbadać jej charakter, jeżeli nie w zamiarze, abym odkrywszy słabą jej serca stronę, ztąd mógł uderzyć i wzajemnej dopukać się w niem miłości. Odgadłem jakie były pragnienia dziewicy, muzyk albo poeta, wielki tylko i nieśmiertelny miał zostać kochankiem Maryi.
Odtąd pokochałem, sztukę przez miłość dla Maryi, bo ona miała być mi pomocą do pozyskania jej serca. Z zapałem oddałem się muzyce i całe dnie przepędzałem z skrzypcami w ręku, przełamując Wszystkie trudności, jakie w początkach częstokroć zniechęcają uczącego się. Uśmiech Maryi, słowo pochwały wyrzeczone przez nią, albo łza skrycie spływająca z oka na dźwięk muzyki, gdym w wieczór przychodził do jej pokoiku grał jej, a nade wszystko ta uroczysta cisza, z jaką słuchała mego grania, były dla mnie dostateczną nagrodą wszelkich trudów.
Niedługo przewyższyłem mego nauczyciela i gra moja zyskiwała mi poklask znajomych i sąsiadów, którzy nieraz w nocy zgromadzali się pod oknem mego pomieszkania, słuchając jak za pociągnięciem smyczka po stronach budziłem w skrzypcach tysiączne dźwięki, spływające na dusze słuchaczy i budzące w nich silne wzruszenie.
Od pewnego czasu uważałem ponury smutek wkradający się w duszę mego nauczyciela.
Stary skrzypek z niechęcią począł mnie przyjmować w swym domu, sam przestał grać, i pewnego dwa oświadczył że dłużej mnie uczyć niechce.
– Umiesz już tyle co ja, rzekł do mnie, więcej nauczyć cię niemogę, nieszukaj innych nauczycieli, nauka tobie niepotrzebna, sercem pojąłeś muzykę, ono cię wykształciło i dalej kształcie będzie. Biada temu, kto uważa sztukę jak rzemiosło biada mnie com cię uczył, biada, kto chce być muzykiem lub poetą dla sławy tylko, albo niedostawszy z nieba świętego namaszczenia; ten tylko stanie się wielki, kto ją pojmuje, duszą i czuje sercem.
Te słowa wymówił z goryczą i spojrzał na mnie jakimś niezwykłym wzrokiem. W tej chwili trzymał skrzypce w ręku, i gdy dokończył słów ostatnich, tak silnie pociągnął smyczkiem po strunach, że wszystkie naraz pękły wydając jeden pomięszany akord boleści i rozpaczy, jak gdyby uczucia jego odbiły się w tym instrumencie który ożywiał nieraz grą swoją.
Zadrżałem, silne wzruszenie ogarnęło duszę skrzypka, i jakby zapominając o mojej obecności sam do siebie następujące przerywane jękiem wymówił słowa:
– Tak, cóż mi teraz po tych skrzypcach, nie będę grał więcej; dotąd uważałem się za wielkiego artystę, za mistrza muzyki, jestem tylko nędznym grajkiem;…
sztuka nie jest rzemiosłem, sztuka, potrzebuje duszy; a ja,… ja nic nie umiem… O przeklęty! aż do tej pory łudziłem się sławą… cóż mi po tych poklaskach, któremi mnie tłum nagradza; tłum nieczuje, tłum niema serca… O gdybym był młody, gdybym miał te siły, ten zapał co dawniej i ten ogień w piersiach jak przedtem, umiałbym z posągów, z kamieni wywoływać życie; a dziś po cóż grać, chyba żeby uśpić słuchaczy lub żeby wyszydzili i wytykali palcem, że jeden młokos, uczeń mój przewyższył mnie, i od razu stanął tam gdzie ja nigdy niedojdę… ale biada mu, nikczemnik okradł mnie, wyrwał mi z duszy tg tajemnicę., którą odgadłem, tę wielką świętą tajemnicę, sztuki;… rzucił urok na mnie, albo jego skrzypce muszą być zaczarowane. Niepodobna aby ten człowiek zimny na pozór i niemający czucia tak głęboko przeniknął piękność muzyki; chyba że duszę swoją zamknął w tych skrzypcach… zniszczę je, zniszczę, chociaż mnie potępienie czekać ma za to.
Słowa te wymawiał szybkim krokiem przechodząc się po izdebce, już to cichym stłumionym głosem, że go zaledwie można było dosłyszyć, już też głośno z gniewem i uniesieniem, szarpiąc włosy, które dotąd zupełnie czarne, nagle od niedawnego bardzo czasu siwieć poczęły. Ale wkrótce uspokoił się, a zbliżając się do miejsca, w którem siedziałem, spostrzegłszy mnie ujął za rękę, i smutnym lecz łagodnym głosem rzekł do mnie:
Słyszałeś mnie Juliuszu, przebacz mi, przebacz wszystko; sam niewiem co mówiłem, ale tak straszne miewam chwile, taka mnie często boleść i rozpacz ogarnie, że niemogę się oprzeć jej; w tedy słowa bez związku płyną z ust moich; ale wierz mi, one nie pochodzą z serca, tylko umysł jest chory, tylko tu, głowa boli, a ja się wstrzymać niemogę.
To mówiąc położył rękę na czoło, jakby chciał uporządkować myśli, czy stłumić boleść. Nic mu nie odpowiedziałem na te słowa, tylko ścisnąłem dłoń jego, którą mu po chwili podał, jakby na pojednanie. Zrozumiałem jego mowę, jego żal i boleść, to nie była zawiść lecz tylko miłość sztuki.
Mimowoli wzrok mój skierował się na porzucone skrzypce, które gdy pozrywał w niob struny przypadkiem czy umyślnie upuścił na podłogę.
Spostrzegł to, i mocny rumieniec okrył wychudłe i trupiej bladości lica jego; zawstydził się tego postępku i śpiesznie podjął je, a podnosząc przycisnął usta całując zimne drewno instrumentu, jak ciało umarłego dziecięcia, i łzy dwie, których nie ukrywał powoli na twarz spłynęły. Zawiesił potem skrzypce na ścianie po nad łożem swojem, i wydobywszy z jakiegoś pudełka kawałek czarnej krepy okrył je.
– Ta krepa, rzekł do mnie, okrywała niegdyś trumnę mojej nieboszczki żony, dzisiaj zwłoki mego dziecięcia.
Czoło jego zasępiło się, i pogrążony w głębokiem zamyśleniu usiadł na przeciw mnie i milczał znowu.
Nie śmiałem przerwać tej uroczystej ciszy i oddech prawie zatrzymywałem w piersiach. Od godziny znajdując się w pomieszkaniu Maryi jeszcze nie zapytałem się o nią, i pierwszy raz dopiero spostrzegłszy jej nieobecność i moje zapomnienie zdziwiłem się tej zmianie w moich uczuciach, jaka od niedawnego nastąpiła czasu. Dotąd kochałem sztukę przez miłość dla Maryi, teraz zamiłowanie moje w muzyce przeszło w zapał, w fanatyzm prawie, kochałem ją równie może z Maryą. O biada mi, żem ją potem więcej od Maryi ukochał, fanatyzm w sztuce jak we wszystkiem jest zgubą.
Widząc że skrzypek nieprzebudził się jeszcze z zamyślenia, chcąc go wyrwać z tego przykrego stanu, gdy wszystkie myśli skierowane są do jednego i to smutnego przedmiotu zapytałem go o córkę.
– Prawda, rzekł podnosząc oczy, jakby kończąc myśl dawno przerwaną, mam jeszcze jedno dziecie, o niem myśleć, dla niego żyć powinienem.
Po chwili odpowiadając na moje zapytanie dodał:
– Marya jest w ogródku, czy nie uważałeś tego przechodząc tamtedy? Podlewa kwiaty; to jest jej ulubione zajęcie, kwiaty, poezya i muzyka, to są trzy najpierwsze żywioły jej duszy.
Zarumieniłem się, niewiedząc co odpowiedzieć na to, bo rzeczywiście przechodziłem koło ogródka, i nie zważałem czy się tam Marya znajduje.
Tak śpiesznie biegłem do izdebki muzyka, aby mu objawić nowo przezemnie zrobione odkrycie w sztuce, i pokazać tylko co nadesłane mi, przez przyjaciela skrzypce, które do Paganiniego należeć miały, że zupełnie zapomniałem o ogródku, o kwiatach i o Maryi. Teraz chcąc nagrodzić to moje zapomnienie, powstałem ażeby zejść na dół i pomódz jej w pracy.
Na dole spotkałem Maryę zamyśloną i smutniejszą niż zwykle, zapytałem jej o przyczynę smutku. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła z sobą do ogrodu. Usiadła na ławeczce z darni i kazała mi usiąść przy sobie.
Byłto wieczór majowy, słońce tylko co zaszło, jeszcze nie zupełnie ściemniło się, a na niebie pod nadnami świeciły z daleka dwie gwiazdki, dwie tylko, które dojrzeć można było, a ich światło niepewne i mglejące nikło w ostatnim dnia konającego blasku.
Marya długo milcząc patrzała na te gwiazdy, a jej ręka niewypuściła jeszcze mojej jakby przez zapomnienie. Niepojęte, nieznane dotąd wzruszenie ogarnęło mnie, i dłoń moja zadrżała w jej dłoni, a serce biło tak gwałtownie, jakby chciało z piersi wyskoczyć. Czułem jej tchnienie – przepływające po moich włosach, a oddech Maryi palił mnie i rozlewał na duszę jakiś urok boski.
Ona mi ręką pokazała te dwie gwiazdki błyszczące nad nami, jedna z nich bledsza, gasnąca prawie, druga jaśniejsza i co raz żywszem promieniejąca światłem.
– To są gwiazdy naszego przeznaczenia, rzekła do mnie Marya, patrz jak twoja cudnie i jak jasno świeci.
I oboje zamyśliliśmy się patrząc na te gwiazdy, a każde z nas goniło za tą, którą wybrało sobie jako gwiazdę przewodnią, strażniczą. Lecz niedługo pośród występujących co chwila nowych gwiazd znikły i te, jak dwie krople wody w głębokościach morza, i ciemność otoczyła nas w około, a dwie gwiazdki, w których czytaliśmy przeznaczenia nasze znikły pośród świateł miliona.
W tej chwili Gustaw zbliżył się do okna, i dźwięcznym męzkim głosem, pełnym rzewnej tęsknoty, aryą grobową z Łucyi, kończącą się temi słowy:
Rozłączonych tu na wieki,
Złączyć zdoła tamten świat.
Marya zadrzała na tg nutę i słowa pieśni tak zgodne w tey chwili z jej myślami.
– Juliuszu! rzekła do mnie (a pierwszy to raz nazwała mnie po imienin), pójdźmy już, pójdźmy, niemogę zostać tu dłużej, niewiesz jak silnie wzrusza mnie nuta tej pieśni.
Przypomniałem sobie, że przed kilką dniami całą noc prawie grałem utworzoną przezemnie fantazyę na podobne tema. Nazajutrz po dniu owym gdym spotkał się z Maryą, bardziej niż zwykle wzruszona ze łzami w oczach rzekła do mnie.
– Ach! panie, dziś całą duszą byłam w niebie; na dźwięk twojej muzyki zdaje mi się, że się traci wszystko, co w nas jest ziemskie, to jest głos aniołów mówiących do nas słowami pociechy i nadziei. I tegoż samego dnia jeszcze prosiła mnie, abym grał jej znowu tęż samą fantazyę.
Uczyniłem zadość jej chęci. Gdym pociągnął smyczkiem po strunach, mocne wzruszenie ogarnęło duszę Maryi, mogłem to uważać jeszcze, bom patrzył na nią; w jaki sposób później objawiło się, tego niewiem, gdyż zajęty grą całą duszę wcieliłem w te dźwięki wydobywające się z strun, i raz unosiłem się myślą w niebo, znowu w gronie aniołów, sylfów i nadpowietrznych istot bujając zapomniałem o ziemi, o świecie, o Maryi.
Toż samo ona, jak mi to wyznała później, zapomniała wcale o mojej obecności, słyszała tylko muzykę, widziała ją, że tak powiem, a dusze nasze z łączyły się w jednem niebie marzenia, uroczone boską muzyki potęgą.
Zrozumiałem słowa Maryi wyrzeczone do mnie tego wieczora, śpiew Gustawa przebudził w jej sercu wrażenie przed kilku dniami doznane, i wspomnienie tego dnia, wspomnienie ważne na całe jej życie wzajemnego wyznania miłości naszej.
Przecież nigdy ani jednem nieodkryliśmy jej słowem; ona odgadła ją w grze mojej, bo natchniony miłością dla Maryi całe czucie moje wlałem w tę grę, ja zaś w jej wzruszeniu i w łzach płynących po twarzy, których nieukrywała przedemną.
Oto była rozmowa serc naszych, pierwsza rozmowa kochanków, jedyne wyznanie miłości.
Zaprowadziłem Maryą na górę do jej pomieszkania, jeszcze była wzruszoną tą pieśnią, którą śpiewał Gustaw. Weszliśmy po cichu otwierając drzwi, mniemając, że ojciec Maryi już się udał na spoczynek.
Księżyc świecił rzucając jaskrawe światło wgłąb izdebki i na twarz jego srebrne swoje promienie.
Muzyk klęczał przed łożem, nad którem zawieszone były skrzypce i krzyż z wizerunkiem Chrystusa; modlił się gorąco, z duszy do Boga, tak że nawet nie spostrzegł naszego przybycia.
Z słów półgłosem wymawianych zrozumiałem, iż błagał Boga aby mu udzielił sił do oparcia się tej rozpaczy, jaka nim owładła, gdy poznał niższość swoją w sztuce, którą zamiłował tyle, która wszystkiem była dla niego. Modlił się jak ojciec na grobie dziecięcia proszący o przebaczenie za zabicie tegoż, bo w przekonaniu jego zniszczenie instrumentu, który go żywił i udzielał sposobów do utrzymywania siebie i córki było zbrodnią nieodpuszczalną przez Boga; zapalony wielbiciel sztuki, zamiłowanie w niej zmienił prawie w fanatyzm, w jakąś cześć religijną. Modlił się jeszcze, aby mógł znaleść inne sposoby utrzymania życia i zapracowania na chleb, bo mniemał zabójstwem sztuki bluźnierczą ręką dotykać instrumentu, na którym po mistrzowsku grać nie mógł, gdyż czuł swoją niższość i przysiągł nigdy więcej niedotknąć się skrzypców.
Marya tak była zamyślona, że prawie niesłyszała słów modlącego się ojca. Odprowadziwszy ją wróciłem do siebie. Całą noc nie mogłem zmrużyć oka, i tysiące obrazów przedstawiało mi się, raz kołysząc w słodkich, marzeniach szczęścia wielkości, sławy; znowu żałobną zasłoną pokrywając wszystko.
Nad ranem dopiero zdołałem zasnąć, we śnie pozostałe z dnia wrażenia odbiły się w zupełności. Zdawało mi się, że widzę przed sobą stojące dwie dziewice, jedna z nich ubrana w białą muślinową sukienkę, z niebieską przepaską, w wieńcu kwiatów na skroni i w ślubnym welonie, podawała mi gałązkę mirtu.
Druga ubrana w kwiaty, miała na głowie koronę z gwiazd jaśniejącą tysiącem świetnych promieni, trzymała w ręku cyprysu i lauru gałązkę, i wieniec z cierni kładła na moją głowę; jak gdyby te godła żałoby, cierpienia i chwały połączone z sobą miały być wyobrażeniem całego życia mego.
Dwie te postacie wyciągnęły ku mnie ręce, a ja wąchałem się, którą z nich wybrać. Pierwsza odsłoniła mi lica, i poznałem twarz Maryi pogodną i uśmiechającą się, z wyrazem łagodności, dobroci i słodyczy na czole. Jej spojrzenie pełne miłości zwrócone było na mnie, jak gdyby z wymówką, że tak długo wącham się poświęcić sławę artysty i marzenia wielkości dla niej. Podałem jej rękę, a jakiś niepojęty urok rozlał się w mej duszy i ogień po sercu płomieniem płynął. Jasny obłok nas otoczył, a my jak dwa anioły bujaliśmy wolnemi skrzydłami po niezmierzonej przestrzeni, i czułem dłoń jej w dłoni, i jej serca przyśpieszone bicie, i słyszałem jej słowa pełne miłości, i ciche westchnienia jej piersi, co jak boska harmonia muzyki aniołów grały w mej duszy. Powoli zacząłem tracić czucie, myśl, pamięć, ziemia znikała… już coraz mniejsza,… coraz bardziej oddalona; tylko dwie gwiazdki świeciły po nad nami równem jaśniejące światłem, owe to gwiazdki, które świeciły w dniu pierwszego wyznania naszej wzajemnej miłości, a ja wpatrzyłem się oczyma w te dwie gwiazdy świecące nad nami; jedna coraz żywsze przybierała światło, druga poczęła blednąc, gasnąć, aż wkrótce znikła zupełnie w obłokach, a na widnokręgu jaśniała tylko jedna już gwiazdka mego przeznaczenia.
Smutek przeszył mi serce, gdym już drugiej gwiazdy nie mógł dojrzeć oczyma, i chciałem osłonić Maryę memi skrzydłami (bo mi się śniło, żeśmy jak aniołowie mieli skrzydła) ale ona poczęła słabnąć, i już nie mogąc dalej odbywać zemną tej nadpowietrznej podróży, puściła dłoń moją i ze zwichniętemi skrzydłami poczęła zniżać się ku ziemi jak spadająca z nieba gwiazda.
Ciemność mnie otoczyła, i nic nie widziałem już przed sobą, tylko gwiazdę nademną jasną i promienistą, tylko jak ziarnko piasku maleńki świat pod nogami memi, a jakaś niewidoma siła ciągnęła mnie na dół nie pozwalając mi wznieść się wyżej, i jak pająk w własną sieć złapany zawisłem w błękicie.
Wtem jakaś postać skrzydlata przeleciała koło mnie, poznałem że to była taż sama, która mi podawała wieniec z lauru i cierniową gałązkę; wyciągnąłem ku niej ręce, a ona silnemi skrzydłami prując po – wietrze, zaczęła się coraz zemną unosić w górę, aż stanęliśmy na owej gwiaździe, która tak jasno zdaleka świeciła nademną. Zbliska poczęła tracić jaskrawe światło i dopiero za zbliżeniem się do niej, przejęty smutkiem i żalem z takiego zawodu, ujrzałem nisko, podemną świecącą taką same gwiazdę, a na niej pośród cudnych tej gwiazdy promieni spostrzegłem postać Maryi wyciągającą ku mnie ręce. Wydałem jęk bolesny, widząc jak wielka przestrzeń rozdziela mnie z Maryą, i zawołałem na towarzyszkę mej podróży: "wróćmy!" Lecz ona już wypuściła dłoń mą z swej dłoni, i teraz stojąc przedemną podniosła zasłonę z twarzy, która aż dotąd ciągle zakrytą była, a ja przerażony ujrzałem przed sobą twarz upiora, – trupa, widmo grobowe, i usłyszałem głos jej wymawiający to straszliwe słowo: "zapóźno!"…
W tem mocne stukanie do drzwi przebudziło mnie i przerwało mój sen tak pełen wróżb i bolesnych przepowiedni, w którym się odbiły wszystkie wrażenia na dniu doznane, i wszystkie uczucia miotające mną, z których najsilniejszemi były: miłość Maryi, i miłość sztuki połączona z żądzą sławy.
Zerwałem się z posłania zimnym potem oblany, jakby strudzony walką z olbrzymem. Przezedrzwi posłyszałem głos Maryi przerywany płaczem i błagający.
– Otwórz, wołała na mnie, otwórz Juliuszu na miłość Boga, mój ojciec jest bardzo słaby i potrzebuje prędkiego ratunku!
Ubrałem się spiesznie, i otworzywszy drzwi, przy nie pewnym blasku rozświtającego poranka, zobaczyłem Maryą bladą i zalaną łzami, stojącą w sieni. Miała na sobie zarzucone nocne ubranie, włosy jej rozwiązane, w długich warkoczach spadały na szyję osłaniając ją, piersi od mocnego wzruszenia wznosiły się pod lekkiem białej sukienki zapięciem; zaledwie powtórzyć mi zdołała słowa błagalne tak drżała i tak była pomięszana nagłą słabością ojca.
Pobiegłem na górę, i nim jeszcze Marya wejść zdołała za mną, już się znajdowałem przy łożu jej ojca. Leżał jakby bez życia, nieporuszony, zjedna ręką podniesioną ku górze, jak gdyby chciał zdjąć skrzypce na ścianie ponad łożem jego wiszące, ręka ta nieopadła, a gdy ją zwolna nagiąłem pozostała bezwładną. Jednem słowem, była to śmierć z wszelkiemi oznakami życia, bo i twarz zwykle bardzo blada teraz lekko się zarumieniła.
Spieszniej jeszcze niż wszedłem na górę, zbiegłem do siebie potrącając Maryę, która właśnie wchodziła we drzwi, i porwawszy kapelusz, zapominając nawet zamknąć drzwi za sobą, wybiegłem na miasto szukać doktora.
Po półgodzinnem szukaniu zaledwie zdołałem go znaleźć i natychmiast zaprowadziłem z sobą. Żadna zmiana niezaszła w położeniu chorego, leżał nieporuszony, Marya klęczała przy łożu ojca i płakała głośno.
– Czy jest jaki ratunek doktorze? zawołała gdyśmy weszli.
Doktór nic nie odpowiedział, zbliżył się do łóżka, i mniemając że to była apopleksya, odwinął rękaw koszuli chorego, i rozkazując mi trzymać blisko świecę zapuścił lancet w ciało. Za trzeciem dopiero uderzeniem krew kroplami sączyć się poczęła, lecz zaledwie kilkanaście kropel wypłynęło, zatamowała się znowu, i daremne było czwarte zapuszczenie lancetu.
Wtenczas doktór kazał sobie podać szczotkę i począł nią silnie nacierać ciało jego.
Marya w niemej boleści, tłumiąc płacz i łkania spoglądała na daremne wysilenia sztuki lekarskiej.
Doktór pomyślał chwilę i zapytał mnie, jakie mogły być przyczyny tego stanu, w którym się muzyk znajdował. Opowiedziałem mu w krótkości wszystkie szczegóły, które według mego mniemania mogły się do tego przyczynić, niepomijając ostatniej z nim rozmowy, która niezawodnie najważniejszy wpływ wywarła. Gdy rozmawiałem z doktorem Marya oddaliła się od nas kilka kroków i niesłyszała nas pewnie; gdyż umyślnie mówiłem cicho, bojąc się rzucić w duszę Marji zaród podejrzenia, że ja stałem się przyczyną tego nieszczęścia, a może śmierci jej ojca, co by mogło zniszczyć jej miłość dla mnie.
Gdy skończyłem, doktór nagle jakby, natchniony zawołał: "skrzypce! skrzypce! tylko prędzej, spiesz się, a może jeszcze będzie ratunek. "
Zbiegłem natychmiast do mego pomieszkania i porwałem moje czarodziejskie skrzypce.
Na znak doktora pociągnąłem smyczkiem po strunach grając cudną aryę grobową.
Marya zadrżała, doktór zwruszeniem słuchał muzyki, zdając się zapominać prawie o chorym i o przyczynie, dla której grałem. Ja sam tylko na ten raz jeden zachowałem całą przytomność umysłu, i całe czucie wlewając w grę moją, wzrokiem ścigałem każdy promień życia rozjaśniający w tej chwili twarz kataleptyka. Powoli powieki jego poczęły się z lekka poruszać, jak gdyby wyrabiając łzę, która jak kropla ożywczej rosy spłynęła na twarz, potem westchnął mocno, a to westchnienie odbiło się W duszy Maryi anielską nutą, która zlana z dźwiękiem muzyki brzmiała w jej duszy tak cudnie i pięknie, jak hymn nadziei przy łóżu jej konającego ojca.
Muzyka zdziałała więcej w tej chwili, niżeli sztuka lekarska i jej pomoc zdziałać mogły. Ojciec Maryi został ocalony; miłość sztuki, wrażenia zawiści i boleści wprowadziły go w ten stan tak podobny śmierci, czarodziejska moc muzyki powróciła mu życie, które niestety wkrótce miało zgasnąć.
Doktór przepisał lekarstwo choremu, i objawił środki leczenia go. Odtąd wraz ze mną i Maryą bezprzestannie czuwał nad łożem nieszczęśliwego. Często jednakże całe godziny w jego nieobecności spędzałem samotnie z Maryą, gdy jej ojciec pogrążony we śnie, nie mógł być świadkiem naszych rozmów i wzajemnych zwierzeń. Marya codzień smutniejsza, przeczuwała już blizki kres życia ojca, który wyprowadzony z katalepsyi wpadł w niewyleczone suchoty, a gorączka dzień po dniu trawiła ostatnie siły żywotne chorego.
Doktór zimny i obojętny człowiek na pozór, w głębi duszy chował najszczytniejsze uczucia szlachetności i cnoty. Odgadł on i przeniknął wzajemne serc naszych połączenie, i niewidząc już żadnego w swej nauce środka wyratowania ojca Maryi, chciał przynajmniej, aby jej przyszłość zapewnioną była na przypadek śmierci jego.
Pewnego więc dnia chcąc zbadać moje względem niej zamiary, wyprowadziwszy mnie z izdebki, gdzie Marya przy chorym pozostała, spytał mnie poważnym głosem, czy myślę poślubić Maryę.
Z zimną krwią przyjąłem to zapytanie, i z ust jego wyrzeczone nie zadziwiło mnie wcale. Uważałem jednak pewne wzruszenie w jego głosie, gdy te słowa wymówił do mnie; i dla tego domyślając się jakichś także w duszy doktora względem Maryi zamiarów, odpowiedziałem mu krótko i obojętnie:
– Tak panie, kocham Maryę, wszak to' jest dosyć wiedzieć dla pana, i poprzestaniesz zapewne na tej odpowiedzi?
– Bynajmniej, rzekł on, to nie jest dosyć, że pan ją kochasz i poślubisz, lecz chcę wiedzieć jeszcze, czy pewnym jesteś że zdołasz przynieść jej szczęście?
Zapytanie to dotknęło mnie, jednakże tłumiąc moje uniesienie, wprost nie odpowiadając na nie, rzekłem tylko.
– Szczęście Maryi będzie w mojej miłości, a ta się nigdy nie zmieni.
Doktór zamilkł, i tylko ścisnął dłoń moją, jak gdyby chciał powiedzieć: wierzę ci zupełnie. Lecz nagle ujrzałem jakąś chmurę na jego czole, i po chwili namysłu rzekł do mnie.
– Juliuszu, jesteś dobrym i szlachetnym, znam oddawna twój charakter i twoje serce, zdolny jesteś zapewnić szczęście kobiety, która z twoim swój los połączy; lecz pomnij na nieszczęście jej ojca, bo często żądza sławy i miłość sztuki wyższą jest nad miłość kobiety; biada tej, która odda się takiemu i połączy swój los z losem zapaleńca.
Słowa te wymówił poważnym głosem, i po chwili ciszej z mocniejszem niż wpierw wzruszeniem dodał:
– Kilka już tylko dni życia mu pozostaje, trzeba ażeby Marya przed śmiercią jeszcze ojca była twoją żoną. Ona niewie jeszcze, że tak bliska żałoba ją czeka; niech przynajmniej dłoń konającego ojca pobłogosławi was, nim go Marya utraci na zawsze.
Nie pamiętam co odpowiedziałem na to, uścisnąłem tylko rękę… jego z prawdziwą wdzięcznością, dojrzałem dwie łzy powoli spływające na twarz doktora, lecz wtenczas nieodgadłem ich przyczyny. Prosiłem go, aby uwiadomił o tem ojca Maryi, sam zaś natychmiast pobiegłem oświadczyć jej to i żądać odpowiedzi.
Byłem pewny, że nieodmówi mi swej ręki, znalem bowiem całą silę jej milo – ści dla mnie, i niezawiodłem się. Jednakże Marya żądała odłożenia naszego ślubu aż do chwili zupełnego wyzdrowienia ojca. Biedna! nieprzeczuwała jeszcze nieszczęścia, jakie ją wkrótce miało dotknąć. Na moje usilne prośby i udzieloną jej radę doktora, że tylko spokojność o przyszłość córki może przynieść ulgę cierpieniom chorego, Marya zezwoliła wreszcie oddać mi swą rękę, i dzień ślubu naszego oznaczonym został.
Przez te kilka dni ojciec Maryi zdawał się być spokojniejszym, chciał nawet powstać z łóżka mówiąc, że się czuje zdrowszym.
W wilją dnia oznaczonego w myśli na ślub mój z Maryą, pod niebytność naszą, gdy Marya od kilku tygodni pierwszy raz dopiero zdołała zejść do ogródka dla podlania wodą kwiatów, i ja udałem się także do pomieszkania mego, aby raz pierwszy po tak długiej przerwie wziąść do rąk ukochane skrzypce i pomówić z niemi serca i duszy głosem.
Doktór pozostawszy sam z swym pacyentem zaczął z nim rozmowę, którą mi potem w zupełności powtórzył.
– Czy myślałeś kiedy panie o przyszłości twej córki, i ojej postanowieniu? rzekł doktór, nie wiedząc od czego zacząć, zacinając się w mówie. Chory zrozumiał myśl zawartą w tych słowach, i chmura smutku pokryła mu czoło blade i zorane zmarszczkami.
– Czy myślałem doktorze, rzekł, o! odkąd światło dzienne ujrzała, od pierwszej chwili jej życia, myślałem że może kiedyś będzie żoną sławnego człowieka, będzie żoną muzyka, artysty, i cała przyszłość córki mej zamykała się w tej jednej myśli… a dziś, doktorze, dziś tę myśl przeklinam, bo ona byłaby nieszczęśliwą, zgubioną, gdyby się spełniło moje pragnienie. Biada kobiecie, któraby ko – chała mnie podobnego szaleńca, zapalonego wielbiciela sztuki, natchnionego żądzą stawy. Doktór zamyśli? się, i pogrążony w smutnem dumaniu nie zaraz zdołał odpowiedzieć na słowa jego.
– A gdyby też ten co kocha Maryą wyrzekł się sztuki, dla której mógłby ją zapomnieć, rzekł doktór z szlachetnem poświęceniem, czyliż i wtenczas wąchałbyś się powierzyć mu los twej córki"?
– O kim mówisz panie? zawołał z przerażeniem zrywając się z pościeli muzyk, miałżeby on… on… kochać Maryę; i ona uwierzyła tej miłości!… o nieszczęśliwe dziecie moje, biedna, biedna sierota!
– Ale tak jest, rzekł po chwili z goryczą i żalem, ja sam pozwoliłem na to zbliżenie, sam zachęciłem Maryę do tej miłości budząc w niej zamiłowanie wszystkiego co jest pięknem, Szczytnem, wielkiem. Sam wprowadziłem w mój dom Juliusza, i za syna go uważając przeznaczałem na rnęża Maryi. Niestety! czemuż dopiero teraz, jedną już nogą stojąc W grobie poznałem jak wielkiem dla niej zgotował nieszczęście? O mój Boże, nazbyt srogo ukarałeś mnie, lecz nie karz i nie bierz pomsty na niej za winy ojca, który więcej kochał sztukę od własnego dziecięcia!
I zasłonił twarz swą rękami, a łzy obfite przez palce sączyły się powoli.
Doktór uspokajał chorego zapewniając, że miłość moja dla Maryi wyższą jest nad wszystko, że dla niej gotów jestem zrobić wszystkie ofiary.
Muzyk odpowiedział na to, nieco uspokojony temi zapewnieniami.
– A więc zezwolę na ich połączenie pod tym tylko warunkiem, jeżeli zupełnie wyrzecze się sztuki, jeżeli przysięgnie nigdy więcej niewziąść do rąk instrumentu, którego zamiłowanie mogłoby zniweczyć'
kiedyś miłość dla Maryi, tak jak ja zrzekłem się, nieczując w sobie sił stanąć na równi z pierwszemi mistrzami muzyki.
Mówiąc to, spojrzał ze smutkiem na skrzypce okryte czarną krepą, i wydawszy jęk głuchy upadł na łoże zalane łzami. Doktór uspokajał go, a za nadejściem Maryi, zostawiając chorego stararaniom córki, zeszedł do mnie uwiadamiając o wszystkiem co zaszło i powtarzając treść całej rozmowy.
Właśnie gdy wchodził, pierwszy raz od czasu choroby ojca Maryi, zdjęty niezwykłą pokusą, wziąłem skrzypce do rąk, i już miałem pociągnąć smyczkiem po strunach zaczynając grać, kiedym posłyszał stąpanie jego. Poznawszy chód doktora rzuciłem skrzypce z pośpiechem, aby ich u mnie w ręku nie zobaczył, i szczęściem dość wcześnie jeszcze nim wszedł do pomieszkania mego, zdołałem je zasłonić przed jego okiem. Ucieszony zezwoleniem ojcu
Maryi uściskałem doktora, przyrzekając mu zrobić wszystko czego tylko szczęście Maryi będzie wymagało. W uniesieniu radości gotów byłem prawie skruszyć skrzypce, cisnąć je pod nogi doktora, aby go zapewnić o mojej dla Maryi miłości; lecz nie uczyniłem tego, a skrzypce pozostały mi jeszcze abym na nich odegrał trojaką nutę, miłości, pogrzebu i rozpaczy.