Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa obrazy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa obrazy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 218 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MI­ŁOŚĆ SZTU­KI OB­RAZ Z ŻY­CIA AR­TY­STY

Nie­daw­no zwie­dza­łem dom obłą­ka­nych z zna­jo­mym mi dok­to­rem, któ­ry z obo­wiąz­ku swe­go to czy­nił.

Nie pro­sta cie­ka­wość spo­wo­do­wa­ła mnie do uczy­nie­nia tego kro­ku; lecz po­sze­dłem tam, idąc za po­pę­dem ser­ca, w na­dziei, że ob­raz jaki się od ry­su­je na tle mej du­szy skut­kiem do­zna­ne­go wra­że­nia zdo­łam skre­ślić wier­nie i przed­sta­wić go po­tem oczom in­nych, w celu przy­nie­sie­nia ulgi tym isto­tom od­osob­nio­nym od świa­ta, któ­rych prócz dok­to­ra i za­kon­ni­ków ma­ją­cych nad nie­mi sta­ra­nie mało kto od­wie­dza, i dla zwró­ce­nia uwa­gi tym jed­nym przy­kła­dem na spo­sób le­cze­nia obłą­ka­nych.

Szli­śmy dłu­gim i wąz­kim ko­ry­ta­rzem; po oby­dwóch stro­nach były cele po­nu­me­ro­wa­ne; w jed­nych mniej nie­bez­piecz­ni wa­ry­aci po­łą­cze­ni z sobą, prze­cha­dza­li się, śmia­li, lub wi­ta­li nas po­waż­nie; win­nych roz­dzie­le­ni i za­mknię­ci, przez kra­tę tyl­ko po­ka­zy­wa­li gło­wy, wy­krzy­wia­jąc się okrop­nie i wy­da­jąc prze­raź­li­we krzy­ki, któ­re aż do głę­bi prze­ni­ka­ły ser­ce.

Prze­cho­dząc koło celi Nr. 17 uj­rza­łem przez kra­tę czło­wie­ka mło­de­go z ogo­rza­łą twa­rzą, wy­so­kiem czo­łem, któ­re za­sła­nia­ły w czę­ści w nie­ła­dzie spa­da­ją­ce wło­sy czar­ne i dłu­gie, wi­ją­ce się w pier­ście­nie; wy­raz twa­rzy miał szla­chet­ny i nie­po­spo­li­ty, oczy nie­bie­skie tchną­ce ła­god­no­ścią i do­bro­cią, ale ra­zem peł­ne smut­ku i me­lan­cho­lii, któ­rą wi­dać było w ca­łej jego twa­rzy wy­chu­dłej i bar­dzo bla­dej. – Ten wzrok szcze­gól­niej dziw­nym mi się wy­dał, wy­ra­ża­jąc ła­god­ność i czu­łość, przy ko­ści­stej bu­do­wie i ogo­rza­łej twa­rzy, któ­re za­zwy­czaj są ce­chą lu­dzi sil­nych na­mięt­no­ści, żół­cio­we­go tem­pe­ra­men­tu. – Te oczy nie­bie­skie umiesz­czo­ne pod czar­ne­mi rzę­sa­mi dziw­ne rzu­ca­ły świa­tło na twarz mło­dzień­ca.

Kie­dy zbli­ży­li­śmy się do celi, w któ­rej był za­mknię­ty, przez kra­tę wy­cią­gnął ku nam ręce i bła­ga­ją­cym gło­sem wy­mó­wił tyl­ko ten je­den wy­raz "skrzyp­ce" i całą ła­god­ność, bo­leść i smu­tek swej du­szy sku­pił na raz wtem wej­rze­niu, któ­re zwró­cił na dok­to­ra wy­ma­wia­jąc proś­bę.

Dok­tór po­cią­gnął mnie za rękę i szep­nął mi do ucha:

– To jest naj­nie­bez­piecz­niej­szy wa­ry­at, dla któ­re­go nie­mam już rady. Nie zbli­żaj się zby­tecz­nie do kra­ty, bo kil­ka­krot­nie już unie­sio­ny sza­leń­stwem wy­rwał się, wy­ła­maw – szy­ją, i był­by może do­pu­ścił się gwał­tow­ne­go czy­nu, gdy­by go nie uję­to. – Od­tąd je­stem ostroż­niej­szy i ka­za­łem mu wło­żyć ka­ftan. Zresz­tą jego sza­leń­stwo ogra­ni­cza się tyl­ko na­tem jed­nem wy­ma­ga­niu, któ­re sły­sza­łeś przed chwi­lą, – żąda aby mu dano skrzyp­ce.

– Dla cze­góż nie uczy­ni­cie tego? rze­kłem zdzi­wio­ny; – któż wie, może by to wy­war­ło sku­tecz­ny wpływ na jego wy­zdro­wie­nie. – Jak w go­rącz­kach czę­sto do­brze jest za­sto­so­wać się do in­stynk­tu cho­re­go i po­zwo­lić mu na spo­ży­cie ta­kie­go po­kar­mu, ja­kie­go sam za­żą­da, tak i w tym przy­pad­ku, mnie­mam, że naj­le­piej by­ło­by uczy­nić za­dość jego wy­ma­ga­niu, tem bar­dziej, że nie­mo­gło by być szko­dli­wem.

– Prze­ciw­nie, za­sa­dą le­cze­nia obłą­ka­nych iest opór ich woli; gdy­by­śmy we wszyst­kiem zga­dza­li się na ich żą­da­nia, nie­raz nie­po­do­bień­stwem by­ło­by uczy­nić im za­dość, bo­jaźń i po­strach są naj­lep­szym środ­kiem w le­cze­niu obłą­ka­nych, czę­sto na­wet i gwał­tow­niej­szych uży­wać nam przy­cho­dzi. – Dok­to­rze zmi­łuj się! ta­kim spo­so­bem czło­wie­ka przy naj­zdrow­szych zmy­słach wpę­dzi­cie w ten stan i musi zwa­ry­ować; sa­mym opo­rem i prze­stra­chem nisz­czy­cie wszyst­ko, co ła­god­no­ścią i roz­sąd­nem wy­peł­nie­niem wy­ma­gań cho­re­go moż­na by na­pra­wić. Dla cze­góż mu nie chce­cie dać skrzyp­ców, kie­dy on ro­zum­nie pro­si was o to? od­mó­wie­nie do­pie­ro bu­dzi w nim gniew; i ten czło­wiek, któ­re­go wzrok tchnął przed chwi­lą taką ła­god­no­ścią i sło­dy­czą, te­raz ci­ska bły­ska­wi­ce naj­strasz­liw­sze­go gnie­wu.

Rze­czy­wi­ście wa­ry­at, gdy dok­tór z obo­jęt­no­ścią mi­jał jego celę, jak­by nie­sły­szał wy­ma­wia­nej proś­by, te­raz przy­sko­czył do kra­ty i z siłą nad­zwy­czaj­ną szar­pał ją, aby wy­ła­mać i gło­sem ochrzy­płym wo­łał:

– Skrzyp­ce, daj­cie mi skrzyp­ce, po­tem za­bij­cie, tyl­ko raz daj­cie na chwi­lę… niech za­gram raz ostat­ni."

– Dok­tór po­cią­gnął mnie za sobą, i zda­le­ka jesz­cze sły­sza­łem głos ten cią­gle też same po­wta­rza­ją­cy sło­wa, już to ła­god­nie jak mo­dli­twę bła­gal­ną, już zno­wu dzi­ko jak prze­kleń­stwo wście­kłe, aż na­resz­cie ochrzypł zu­peł­nie, i od­da­lo­ny nie sły­sza­łem go wię­cej.

Wię­zień ten nie­zmier­nie mnie za­jął i wzru­szył. Nie­mo­gąc skło­nić dok­to­ra, aby uczy­nio­no za­dość jego żą­da­niu, sta­ra­łem się zba­dać przy­najm­niej przy­czy­nę jego sza­leń­stwa i oko­licz­no­ści ty­czą­ce się za­mknię­cia w szpi­ta­lu. Dok­tór z po­dzi­wie­niem spoj­rzał na mnie, jak­by mnie­ma­jąc, że po­wie­trze za­tru­te od­de­chem nie­szczę­śli­wych za­ty­ka­jąc mi pier­si, na chwi­lę prze­wró­ci­ło po­rzą­dek mo­ich wy­obra­żeń, iż mu ta­kie py­ta­nie za­da­łem.

– My nic o tem nie wie­my, rzekł mi, to do nas nie­na­le­ży wca­le; lecz do­wie­dzieć się o tem mo­żesz od ojca Be­ne­dyk­ta, któ­ry utrzy­mu­je księ­gę czar­ną; w niej za­pi­sa­ne wszyst­kie szcze­gó­ły do­ty­czą­ce każ­de­go z miesz­kań­ców tu­tej­sze­go szpi­ta­la. Udaj się do nie – go ze­mną, a może za­spo­ko­isz choć w czę­ści two­ją cie­ka­wość.

We­szli­śmy do celi Za­kon­ni­ka, któ­re­go po­boż­nie sło­wy: "Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus!" po­wi­ta­łem. Spoj­rzał na mnie uprzej­mie, i od­po­wie­dziaw­szy "na wie­ki wie­ków" pro­sił sie­dzieć, po­da­jąc mi wy­pla­ta­ne trzci­ną krze­seł­ko, któ­re wraz z łóż­kiem, sto­li­kiem i szaf­ką za­peł­nio­ną książ­ka­mi sta­no­wi­ło wszyst­kie jego sprzę­ty. Sam usiadł na łóż­ku; dok­tór uczy­nił toż samo.

Z cie­ka­wo­ścią i wzru­sze­niem szu­ka­łem oczy­ma tej księ­gi nie­szczę­ścia… któ­rą wła­ści­wie czar­ną księ­gą dok­tór na­zwał, z niej to mia­łem do­wie­dzieć się o szcze­gó­łach ty­czą­cych się wa­ry­ata za­mknię­te­go w celi pod Nr. 17

Mój to­wa­rzysz opo­wie­dziaw­szy mu cel na­sze­go przy­by­cia, i przed­sta­wiw­szy mnie, pro­sił o ob­ja­śnie­nie, któ­re mieć chcia­łem.

Oj­ciec Be­ne­dykt otwo­rzył księ­gę i ra­chu­jąc w my­śli kar­ty na­tra­fił na Nu­mer 17, pod któ­rym za­pi­sa­ne było.

"Ju­liusz R… przy­był do szpi­ta­la dnia 5 Mar­ca 1836 roku. Przy­sła­ny przez Wła­dzę po­li­cyj­ną z ostrze­że­niem, aby pil­ną bacz­ność da­wa­no na jego po­stęp­ki, i z wszel­ką z nim się ob­cho­dzo­no ostroż­no­ścią; a mia­no­wi­cie, żeby był od­dzie­lo­ny, gdyż jest nie­bez­piecz­nym wa­ry­atem."

– Tyl­ko tyle, rzekł oj­ciec Be­ne­dykt za­my­ka­jąc książ­kę, Kom­mi­sarz Po­li­cyi przy­słał mi go zwią­za­ne­go pod do­brą stra­żą; z po­cząt­ku oka­zy­wał sza­leń­stwo praw­dzi­we, i rzu­cał się na ota­cza­ją­cych go, lecz te­raz jest znacz­nie spo­koj­niej­szy; cho­ciaż pan dok­tór "mówi, że to jest nie wy­le­czo­ny wa­ry­at. Jego obłą­ka­nie ob­ja­wia się tyl­ko wtem jed­nem co­dzien­nem żą­da­niu, aby mu po­da­no skrzyp­ce, coś pan prze­cho­dząc bez wąt­pie­nia sły­szał. Ma to być mu­zy­kant, któ­ry po­są­dza­ny jest o ja­kieś cza­ry i o za­bój­stwo żony. Pierw­sze­mu nie­wie­rze wca­le, bo re­li­gja na­sza uczy nas, że nic się nie­dzie­je bez woli Boga, jed­nak­że strzeż się Pan, i nie sta­raj zbli­żać do nie­go, bo ja panu mó­wię, że mógł­byś po­paść w ja­kie nie­szczę­ście..

Tem moc­niej opo­wia­da­nie to za­ostrzy­ło moją cie­ka­wość, i sta­ra­łem się ko­niecz­nie zna­leźć spo­sób zbli­że­nia się do wa­ry­ata i do po­mó­wie­nia z nim na osob­no­ści. Mój przy­ja­ciel uła­twił mi to; bo w kil­ka dni po­tem sam przy­szedł do mnie mó­wiąc, że pa­cy­ent jego… jest spo­koj­niej­szy, nie­ro­bi już żad­nych sza­leństw, a na­wet oka­zu­je wiel­ką chęć za­wią­za­nia przy­ja­znych sto­sun­ków z za­no­szą­cym mu żyw­ność słu­gą, z któ­rym po kil­ka­krot­nie za­czy­nał roz­mo­wę.

Ucie­szo­ny tem pro­si­łem go, aby mnie za­pro­wa­dził do celi wa­ry­ata, pew­ny, że znaj­dę spo­sób wy­do­by­cia z nie­go tej ta­jem­ni­cy, któ­ra mnie tyle ob­cho­dzi­ła.

Dok­tór przy­stał na to pod wa­run­kiem, że mu w chwi­li wi­dze­nia się wło­żą ka­ftan, aby mnie uchro­nić od wy­pad­ku, gdy­by wró­ci­ło sza­leń­stwo, lub że przez kra­tę z nim roz­ma­wiać będę. Nie przy­sta­łem ani na jed­no ani na dru­gie, i po­mi­mo na­mo­wy dok­to­ra wsze­dłem do celi wa­ry­ata, któ­ry jed­nak­że był przy­wią­za­ny tak, że się zbli­żyć do mnie nie­mógł. Przy­sze­dłem do nie­go i po­da­łem mu rękę.

Był spo­koj­ny, lecz smut­niej­szy niż gdy go pierw­szą razą wi­dzia­łem. Uści­snął dłoń mą z uczu­ciem i rzekł:

Ty nie je­steś dok­to­rem! Ach, oni się tu ze­mną bar­dzo źle ob­cho­dzą.

Po chwi­li do­dał: Z kąd przy­cho­dzisz; czy nie wiesz co się dzie­je tam za kra­tą?

I po­ka­zał ręką na oku­te że­la­zem okna, któ­re wy­cho­dzi­ły na po­dwó­rze.

– Czyś zo­sta­wił tam kogo? Spy­ta­łem go pra­gnąc za­wią­zać roz­mo­wę… po­wiedz, a do­wiem się, i przyj­dę tu po­wie­dzieć ci o lo­sie tych, któ­rzy cię ob­cho­dzą. – Więc ty mnie nie uwa­żasz za wa­ry­ata jak inni, któ­rzy mi to po­wta­rza­ją co chwi­lę, więc ty wie­rzysz że je­stem przy zdro­wych zmy­słach?

Nie wie­dzia­łem co od­po­wie­dzieć na to. Spo­strzegł moje po­wąt­pie­wa­nie i chcąc znisz­czyć je rzekł do mnie:

– Słu­chaj, daj mi skrzyp­ce, a do­wio­dę ci, że nie je­stem wa­ry­atem!

W tej chwi­li je­den z po­słu­gu­ją­cych prze­cho­dził koło kra­ty, i usły­szaw­szy ostat­nie sło­wa śmie­jąc się szy­der­czo rzekł:

– O tóż zwy­czaj­na piosn­ka!

Nie­szczę­śli­wy spoj­rzał po­nu­ro w tę stro­nę, i twarz jego przy­bra­ła wy­raz groź­ny, a gniew ma­lo­wał się w oczach. Ale bo­jąc się za­pew­ne abym go za praw­dzi­we­go nie wziął wa­ry­ata zła­go­dził spoj­rze­nie i rzekł do mnie z go­ry­czą.

– Szy­dzą!… o tu moż­na na praw­dę, osza­leć.

I dwie łzy z to­czy­ły się po jego bla­dych li­cach a wy­raz nie­okre­ślo­nej bo­le­ści po­zo­stał na twa­rzy. Smut­no mi się zro­bi­ło na ser­cu, od­wró­ci­łem się aby ukryć łzy, któ­re i mnie tak­że mi­mo­wo­li za­krę­ci­ły się w oczach. Spo­strzegł moje wzru­sze­nie, i gło­sem prze­ni­ka­ją­cym do głę­bi du­szy rzekł do mnie.

– Kto-ty je­steś, po­wiedz; czy wiesz co to jest mi­łość sztu­ki, czy zdo­łasz po­jąć mnie, czy zro­zu­miesz moją bo­leść je­że­li ci otwo­rzę ser­ce'? – Mi­łość sztu­ki! rze­kłem… o, ja znam inną mi­łość, tak świę­tą jak mi­łość sztu­ki… ja je­stem… je­stem… po­etą… nie­zna­ny… obcy… nie­po­ję­ty, cze­kam szy­der­stwa, i wal­czę prze­ciw nie­na­wi­ści świa­ta, bo gar­dzę jego po­kla­ska­mi.

– Więc ty mnie poj­miesz, ty mnie zro­zu­miesz, rzekł on; ma­larz, po­eta, mu­zyk, to bra­cia jed­nej mat­ki, wy­pia­sto­wa­ni pod wpły­wem jed­nych i tych sa­mych wra­żeń, ich du­sze w jed­nem nie­bie na­tchnie­nia wspól­ny chrzest wzię­ły i przy­się­gły so­bie bra­ter­stwo… więc słu­chaj, słu­chaj, ty mnie zro­zu­miesz, ty je­den tyl­ko. Ale nie po­wta­rzaj

Jego, co usły­szysz przed świa­tem, bo wy­szy­dzą i mnie i cie­bie. Słu­chaj, abyś się uczył ce­nić po­kla­ski pod­łe­go tłu­mu, któ­ry cię ota­cza; abyś prze­stał roz­dzie­ra­jąc wła­sne łono kar­mić ich, jak pe­li­kan krwią swo­ją zgłod­nia­łe pi­sklę­ta, bo oni tyl­ko szy­der­stwem i prze­kleń­stwem od­pła­cą ci za to.

Cze­ka­łem aż się uspo­koi gniew jego, i ja by­łem wzru­szo­ny tą prze­po­wied­nią, jaką mi zro­bił; lecz go­tów sta­nąć do wal­ki prze­ciw nie­na­wi­ści i szy­der­stwu, za szy­der­stwo pła­cąc mi­ło­ścią, za nie­na­wiść po­świę­ce­niem.

Usia­dłem przy nim na łożu za­po­mi­na­jąc wca­le, że się znaj­du­ję w celi wa­ry­ata, bo on mó­wił do mnie gło­sem ro­zu­mu, a sło­wa jego spły­nę­ły mi do ser­ca, jak spły­wa łza sie­ro­ty w su­chy pia­sek gro­bu na mo­gi­le mat­ki uro­nio­na.

Po chwi­li za­czął na­stę­pu­ją­ce opo­wia­da­nie:

W roku 1833 stra­ciw­szy ro­dzi­ców, któ­rzy mi po­zo­sta­wi­li znacz­ny i nie­za­leż­ny ma­ją­tek, przy­by­łem na mięsz­ka­nie do War­sza­wy, gdzie ła­twiej mo­głem się od­dać na­uce, któ­rą od naj­młod­szych lat za­mi­ło­wa­łem. Uni­ka­jąc wszel­kich zna­jo­mo­ści, wy­na­ją­łem dwa po­ko­iki w po­dwó­rzu jed­ne­go z do­mów przy uli­cy Nowy Świat, któ­rych okna wy­cho­dzi­ły na ma­leń­ki ślicz­nie utrzy­my­wa­ny ogró­dek, za­sa­dzo­ny kwia­ta­mi i kil­ką drzew­ka­mi aka­cyi.

Na­de­mną miesz­kał ubo­gi skrzy­pek z cór­ką swo­ją Ma­ryą, pięk­ną i mło­dą, któ­ra jak kwiat wio­sen­ny kwi­tła po­mię­dzy traw­ka­mi swe­go ogród­ka, za­le­d­wie na świat… wy­chy­la­jąc się. Oj­ciec Ma­ryi utrzy­my­wał się, ucząc mu­zy­ki i gra­jąc za nędz­ną za­pła­tę w miej­scach pu­blicz­nych, gdzie nie umia­no oce­nić jego zna­ko­mi­te­go ta­len­tu.

Obok miesz­kał mło­dy po­eta, na dole zaś sto­larz sprze­da­ją­cy trum­ny.

In­nych są­sia­dów zaj­mu­ją­cych fron­to­we po­miesz­ka­nia nie zna­łem wca­le, i tych, o któ­rych wspo­mnia­łem, tyl­ko z da­le­ka ukło­nem lub zwy­czaj­nem wi­ta­łem po­zdro­wie­niem. Zwy­kle dzień cały spę­dza­łem nad na­uką i pra­cą, rzad­ko kie­dy wy­cho­dząc na mia­sto, bo mało mia­łem w War­sza­wie zna­jo­mych, a żad­ne­go krew­ne­go, w Wie­czór do­pie­ro spo­czy­wa­jąc po tru­dach ca­ło­dzien­nych, sia­da­łem w oknie za­pa­la­jąc faj­kę i oto­czo­ny won­nym dymu ob­ło­kiem, pa­trza­łem jak moja pięk­na są­siad­ka po­le­wa­ła świe­żą wodą kwia­ty wła­sną za­sa­dzo­ne dło­nią, po­tem sia­da­ła z książ­ką na ła­wecz­ce czy­ta­jąc. Alem uwa­żał za­wsze, że czę­ściej za­my­ślo­na spo­glą­da­ła w okno mego są­sia­da z prze­ciw­ka; lecz na nie­szczę­ście mło­dy po­eta dnie całe i wie­czo­ry spę­dzał nad pi­sa­niem ja­kich­ciś no­ta­tek, któ­re po­tem pa­lił, albo darł i rzu­cał w kąt izby.

Pew­ne­go razu tra­fem czy umyśl­nie wy­rzu­co­ny pa­pie­rek upadł z okna pod nogi Ma­ryi; dzie­wi­ca po­rwa­ła go z po­śpie­chem i od­czy­ty­wa­ła z uwa­gą skre­ślo­ne ręką mło­dzień­ca sło­wa. Z da­le­ka doj­rza­łem że to były wier­sze, lecz czy dla Ma­ryi, czy dla kogo in­ne­go prze­zna­czo­ne, tego nie mo­głem od­gad­nąć; uwa­ża­łem tyl­ko, że Gu­staw (tak się na­zy­wał mój są­siad) nie zwró­cił wca­le uwa­gi czy Ma­rya pod­nio­sła i od­czy­ta­ła upusz­czo­ną kart­kę, gdyż za­raz od­szedł od okna i usiadł przy sto­li­ku za­ję­ty pi­sa­niem.

Ma­rya spo­strze­gł­szy, że uwa­żam na nią, zwi­nę­ła pa­pier w ręce i po­bie­gła na górę, gdzie jej oj­ciec całe go­dzi­ny spę­dzał gra­jąc na skrzyp­cach. Był on w sa­mej sile wie­ku, nie miał jak lat 42. Ma­rya skoń­czy­ła za­le­d­wie szes­na­sty.

Nie­wiem z ja­kich po­wo­dów wię­cej te­raz niż daw­niej po­lu­bi­łem mu­zy­kę. Przed kil­ką laty za­czą­łem się uczyć na skrzyp­cach, lecz za­rzu­ci­łem je wca­le. Na­gle czy uro­czo­ny cu­dow­ną pra­wie grą ojca Ma­ryi, czy wie­dzio­ny po­pę­dem ser­ca szu­ka­ją­ce­go ulgi i słod­kiej po­cie­chy w sa­mot­no­ści, jaką wła­śnie mu­zy­ki po­wab roz­le­wa, uda­łem się wprost do mu­zy­kan­ta, pro­sząc go, aby mnie uczył grać na skrzyp­cach zno­wu, i znacz­ną mu za to ofia­ru­jąc za­pła­tę.

Ma­rya gdy mnie uj­rza­ła za­ru­mie­ni­ła się i spu­ści­ła w dół oczy. Zda­wa­ło jej się, żem pod­słu­chał kie­dyś jej my­śli na dnie du­szy ta­jo­ne, i te­raz dla tego tyl­ko jej ojcu zro­bi­łem po­dob­ne oświad­cze­nie, aby mieć spo­sob­ność zbli­że­nia się do niej.

Oj­ciec Ma­ryi z chę­cią przy­stał na uczy­nio­ne mu przed­sta­wie­nie, i od dnia tego mia­łem już wol­ny w każ­dej pra­wie dnia go­dzi­nie wstęp do jego po­miesz­ka­nia, i spo­sob­ność po­znać bli­żej Ma­ryą i jej cha­rak­ter; od­ga­dłem wnet uczu­cia dzie­wi­cy i przej­rza­łem aż do dna jej du­szy.

Wcze­śnie utra­ciw­szy mat­kę, Ma­rya zo­sta­wio­na sa­mej so­bie i nie­kie­ro­wa­na ra­da­mi tro­skli­wej ro­dzi­ciel­ki, sama, jak kwiat bez pod­po­ry chwie­ją­cy się w tg i ową stro­nę za lada po­wie­wem wia­tru zo­sta­ła na świe­cie. Oj­ciec nie­mógł jej dać ta­kie­go wy­cho­wa­nia mo­ral­ne­go, ja­kie­by dała ma – tka, gdy­by żyła, ona za­szcze­pi­ła w ser­cu cór­ki pierw­sze za­sa­dy mo­ral­no­ści i cno­ty; lecz Ma­rya dziec­kiem jesz­cze była wte­dy, gdy ją utra­ci­ła, a te­raz w wła­snem tyl­ko ser­cu znaj­do­wa­ła siłę do po­stę­po­wa­nia da­lej tąż samą dro­gą i w niem czer­pa­ła wszyst­kie na­tchnie­nia swo­je. Oj­ciec ko­chał ją bar­dzo, lecz nie ją jed­ną tyl­ko, ko­chał sztu­kę, i wię­cej może od Ma­ryi. Dzie­wi­ca przy­wy­kła pa­trzeć na wszyst­ko oczy­ma ojca swe­go, ce­ni­ła ją tak­że, i w ojcu nie­tyl­ko ko­cha­ła daw­cę dni swo­ich ale wiel­kie­go mu­zy­ka.

W sa­mot­no­ści i od­osob­nie­niu szu­ka­jąc po­kar­mu dla my­śli i du­szy Ma­rya na­tra­fi­ła książ­ki, któ­re lubo nie za­tar­ły w jej ser­cu szla­chet­nych uczuć za­szcze­pio­nych od daw­na, jed­nak­że prze­bu­dzi­ły w niem nowe wy­obra­że­nia i do­my­sły; a Ma­rya zna­jąc świat tyl­ko z ksią­żek, ubra­ny w fan­ta­stycz­ne ja­kieś bar­wy, z ksią­żek na­uczy­ła się ko­chać go, czuć i my­śleć, a ze wszyst­kich wra­żeń naj­sil­niej­sze na niej ro­bi­ła po­ezya i mu­zy­ka.

Dzie­wi­ca roz­ko­cha­na w tych cud­nych ide­ałach, ja­kie na­tra­fić moż­na w książ­kach, na­uczy­ła się ce­nić po­etę jak bo­żysz­cze ja­kie, i ser­cem już tę­sk­niąc do tej mi­ło­ści, któ­ra się w niem mia­ła nie­za­dłu­go prze­bu­dzić, po­wie­dzia­ła so­bie "je­że­li zro­bię wy­bór kie­dy, to nikt inny nie­po­zy­ska mo­jej mi­ło­ści tyl­ko mu­zyk albo po­eta!"

Wten­czas do­pie­ro od­ga­dłem, dla cze­go Ma­rya z tak rzew­ną czu­ło­ścią od­czy­ty­wa­ła upusz­czo­ne jej przez Gu­sta­wa wier­sze… On był po­etą, był więc jej ide­ałem, jej wy­ma­rzo­nym ko­chan­kiem. A prze­cież nie ko­cha­ła go jesz­cze, tyl­ko przy­go­to­wy­wa­ła ser­ce do tej mi­ło­ści, bo już ko­cha­ła owoc my­śli, jego na­tchnie­nia dzie­cie…

Ra­dość wstą­pi­ła w ser­ce moje, sam jesz­cze nie­wie­dzia­łem wten­czas dla cze­go, póź­niej do­pie­ro od­kry­łem przy­czy­nę. Mi­łość dla Ma­ryi już się prze­bu­dzi­ła w ser­cu mo­jem; nie dla te­goż tak pil­nie sta­ra­łem się zba­dać jej cha­rak­ter, je­że­li nie w za­mia­rze, abym od­kryw­szy sła­bą jej ser­ca stro­nę, ztąd mógł ude­rzyć i wza­jem­nej do­pu­kać się w niem mi­ło­ści. Od­ga­dłem ja­kie były pra­gnie­nia dzie­wi­cy, mu­zyk albo po­eta, wiel­ki tyl­ko i nie­śmier­tel­ny miał zo­stać ko­chan­kiem Ma­ryi.

Od­tąd po­ko­cha­łem, sztu­kę przez mi­łość dla Ma­ryi, bo ona mia­ła być mi po­mo­cą do po­zy­ska­nia jej ser­ca. Z za­pa­łem od­da­łem się mu­zy­ce i całe dnie prze­pę­dza­łem z skrzyp­ca­mi w ręku, prze­ła­mu­jąc Wszyst­kie trud­no­ści, ja­kie w po­cząt­kach czę­sto­kroć znie­chę­ca­ją uczą­ce­go się. Uśmiech Ma­ryi, sło­wo po­chwa­ły wy­rze­czo­ne przez nią, albo łza skry­cie spły­wa­ją­ca z oka na dźwięk mu­zy­ki, gdym w wie­czór przy­cho­dził do jej po­ko­iku grał jej, a nade wszyst­ko ta uro­czy­sta ci­sza, z jaką słu­cha­ła mego gra­nia, były dla mnie do­sta­tecz­ną na­gro­dą wszel­kich tru­dów.

Nie­dłu­go prze­wyż­szy­łem mego na­uczy­cie­la i gra moja zy­ski­wa­ła mi po­klask zna­jo­mych i są­sia­dów, któ­rzy nie­raz w nocy zgro­ma­dza­li się pod oknem mego po­miesz­ka­nia, słu­cha­jąc jak za po­cią­gnię­ciem smycz­ka po stro­nach bu­dzi­łem w skrzyp­cach ty­sią­cz­ne dźwię­ki, spły­wa­ją­ce na du­sze słu­cha­czy i bu­dzą­ce w nich sil­ne wzru­sze­nie.

Od pew­ne­go cza­su uwa­ża­łem po­nu­ry smu­tek wkra­da­ją­cy się w du­szę mego na­uczy­cie­la.

Sta­ry skrzy­pek z nie­chę­cią po­czął mnie przyj­mo­wać w swym domu, sam prze­stał grać, i pew­ne­go dwa oświad­czył że dłu­żej mnie uczyć nie­chce.

– Umiesz już tyle co ja, rzekł do mnie, wię­cej na­uczyć cię nie­mo­gę, nie­szu­kaj in­nych na­uczy­cie­li, na­uka to­bie nie­po­trzeb­na, ser­cem po­ją­łeś mu­zy­kę, ono cię wy­kształ­ci­ło i da­lej kształ­cie bę­dzie. Bia­da temu, kto uwa­ża sztu­kę jak rze­mio­sło bia­da mnie com cię uczył, bia­da, kto chce być mu­zy­kiem lub po­etą dla sła­wy tyl­ko, albo nie­do­staw­szy z nie­ba świę­te­go na­masz­cze­nia; ten tyl­ko sta­nie się wiel­ki, kto ją poj­mu­je, du­szą i czu­je ser­cem.

Te sło­wa wy­mó­wił z go­ry­czą i spoj­rzał na mnie ja­kimś nie­zwy­kłym wzro­kiem. W tej chwi­li trzy­mał skrzyp­ce w ręku, i gdy do­koń­czył słów ostat­nich, tak sil­nie po­cią­gnął smycz­kiem po stru­nach, że wszyst­kie na­raz pę­kły wy­da­jąc je­den po­mię­sza­ny akord bo­le­ści i roz­pa­czy, jak gdy­by uczu­cia jego od­bi­ły się w tym in­stru­men­cie któ­ry oży­wiał nie­raz grą swo­ją.

Za­drża­łem, sil­ne wzru­sze­nie ogar­nę­ło du­szę skrzyp­ka, i jak­by za­po­mi­na­jąc o mo­jej obec­no­ści sam do sie­bie na­stę­pu­ją­ce prze­ry­wa­ne ję­kiem wy­mó­wił sło­wa:

– Tak, cóż mi te­raz po tych skrzyp­cach, nie będę grał wię­cej; do­tąd uwa­ża­łem się za wiel­kie­go ar­ty­stę, za mi­strza mu­zy­ki, je­stem tyl­ko nędz­nym graj­kiem;…

sztu­ka nie jest rze­mio­słem, sztu­ka, po­trze­bu­je du­szy; a ja,… ja nic nie umiem… O prze­klę­ty! aż do tej pory łu­dzi­łem się sła­wą… cóż mi po tych po­kla­skach, któ­re­mi mnie tłum na­gra­dza; tłum nie­czu­je, tłum nie­ma ser­ca… O gdy­bym był mło­dy, gdy­bym miał te siły, ten za­pał co daw­niej i ten ogień w pier­siach jak przed­tem, umiał­bym z po­są­gów, z ka­mie­ni wy­wo­ły­wać ży­cie; a dziś po cóż grać, chy­ba żeby uśpić słu­cha­czy lub żeby wy­szy­dzi­li i wy­ty­ka­li pal­cem, że je­den mło­kos, uczeń mój prze­wyż­szył mnie, i od razu sta­nął tam gdzie ja nig­dy nie­doj­dę… ale bia­da mu, nik­czem­nik okradł mnie, wy­rwał mi z du­szy tg ta­jem­ni­cę., któ­rą od­ga­dłem, tę wiel­ką świę­tą ta­jem­ni­cę, sztu­ki;… rzu­cił urok na mnie, albo jego skrzyp­ce mu­szą być za­cza­ro­wa­ne. Nie­po­dob­na aby ten czło­wiek zim­ny na po­zór i nie­ma­ją­cy czu­cia tak głę­bo­ko prze­nik­nął pięk­ność mu­zy­ki; chy­ba że du­szę swo­ją za­mknął w tych skrzyp­cach… znisz­czę je, znisz­czę, cho­ciaż mnie po­tę­pie­nie cze­kać ma za to.

Sło­wa te wy­ma­wiał szyb­kim kro­kiem prze­cho­dząc się po iz­deb­ce, już to ci­chym stłu­mio­nym gło­sem, że go za­le­d­wie moż­na było do­sły­szyć, już też gło­śno z gnie­wem i unie­sie­niem, szar­piąc wło­sy, któ­re do­tąd zu­peł­nie czar­ne, na­gle od nie­daw­ne­go bar­dzo cza­su si­wieć po­czę­ły. Ale wkrót­ce uspo­ko­ił się, a zbli­ża­jąc się do miej­sca, w któ­rem sie­dzia­łem, spo­strze­gł­szy mnie ujął za rękę, i smut­nym lecz ła­god­nym gło­sem rzekł do mnie:

Sły­sza­łeś mnie Ju­liu­szu, prze­bacz mi, prze­bacz wszyst­ko; sam nie­wiem co mó­wi­łem, ale tak strasz­ne mie­wam chwi­le, taka mnie czę­sto bo­leść i roz­pacz ogar­nie, że nie­mo­gę się oprzeć jej; w tedy sło­wa bez związ­ku pły­ną z ust mo­ich; ale wierz mi, one nie po­cho­dzą z ser­ca, tyl­ko umysł jest cho­ry, tyl­ko tu, gło­wa boli, a ja się wstrzy­mać nie­mo­gę.

To mó­wiąc po­ło­żył rękę na czo­ło, jak­by chciał upo­rząd­ko­wać my­śli, czy stłu­mić bo­leść. Nic mu nie od­po­wie­dzia­łem na te sło­wa, tyl­ko ści­sną­łem dłoń jego, któ­rą mu po chwi­li po­dał, jak­by na po­jed­na­nie. Zro­zu­mia­łem jego mowę, jego żal i bo­leść, to nie była za­wiść lecz tyl­ko mi­łość sztu­ki.

Mi­mo­wo­li wzrok mój skie­ro­wał się na po­rzu­co­ne skrzyp­ce, któ­re gdy po­zry­wał w niob stru­ny przy­pad­kiem czy umyśl­nie upu­ścił na pod­ło­gę.

Spo­strzegł to, i moc­ny ru­mie­niec okrył wy­chu­dłe i tru­piej bla­do­ści lica jego; za­wsty­dził się tego po­stęp­ku i śpiesz­nie pod­jął je, a pod­no­sząc przy­ci­snął usta ca­łu­jąc zim­ne drew­no in­stru­men­tu, jak cia­ło umar­łe­go dzie­cię­cia, i łzy dwie, któ­rych nie ukry­wał po­wo­li na twarz spły­nę­ły. Za­wie­sił po­tem skrzyp­ce na ścia­nie po nad ło­żem swo­jem, i wy­do­byw­szy z ja­kie­goś pu­deł­ka ka­wa­łek czar­nej kre­py okrył je.

– Ta kre­pa, rzekł do mnie, okry­wa­ła nie­gdyś trum­nę mo­jej nie­boszcz­ki żony, dzi­siaj zwło­ki mego dzie­cię­cia.

Czo­ło jego za­sę­pi­ło się, i po­grą­żo­ny w głę­bo­kiem za­my­śle­niu usiadł na prze­ciw mnie i mil­czał zno­wu.

Nie śmia­łem prze­rwać tej uro­czy­stej ci­szy i od­dech pra­wie za­trzy­my­wa­łem w pier­siach. Od go­dzi­ny znaj­du­jąc się w po­miesz­ka­niu Ma­ryi jesz­cze nie za­py­ta­łem się o nią, i pierw­szy raz do­pie­ro spo­strze­gł­szy jej nie­obec­ność i moje za­po­mnie­nie zdzi­wi­łem się tej zmia­nie w mo­ich uczu­ciach, jaka od nie­daw­ne­go na­stą­pi­ła cza­su. Do­tąd ko­cha­łem sztu­kę przez mi­łość dla Ma­ryi, te­raz za­mi­ło­wa­nie moje w mu­zy­ce prze­szło w za­pał, w fa­na­tyzm pra­wie, ko­cha­łem ją rów­nie może z Ma­ryą. O bia­da mi, żem ją po­tem wię­cej od Ma­ryi uko­chał, fa­na­tyzm w sztu­ce jak we wszyst­kiem jest zgu­bą.

Wi­dząc że skrzy­pek nie­prze­bu­dził się jesz­cze z za­my­śle­nia, chcąc go wy­rwać z tego przy­kre­go sta­nu, gdy wszyst­kie my­śli skie­ro­wa­ne są do jed­ne­go i to smut­ne­go przed­mio­tu za­py­ta­łem go o cór­kę.

– Praw­da, rzekł pod­no­sząc oczy, jak­by koń­cząc myśl daw­no prze­rwa­ną, mam jesz­cze jed­no dzie­cie, o niem my­śleć, dla nie­go żyć po­wi­nie­nem.

Po chwi­li od­po­wia­da­jąc na moje za­py­ta­nie do­dał:

– Ma­rya jest w ogród­ku, czy nie uwa­ża­łeś tego prze­cho­dząc tam­te­dy? Pod­le­wa kwia­ty; to jest jej ulu­bio­ne za­ję­cie, kwia­ty, po­ezya i mu­zy­ka, to są trzy naj­pierw­sze ży­wio­ły jej du­szy.

Za­ru­mie­ni­łem się, nie­wie­dząc co od­po­wie­dzieć na to, bo rze­czy­wi­ście prze­cho­dzi­łem koło ogród­ka, i nie zwa­ża­łem czy się tam Ma­rya znaj­du­je.

Tak śpiesz­nie bie­głem do iz­deb­ki mu­zy­ka, aby mu ob­ja­wić nowo prze­zem­nie zro­bio­ne od­kry­cie w sztu­ce, i po­ka­zać tyl­ko co na­de­sła­ne mi, przez przy­ja­cie­la skrzyp­ce, któ­re do Pa­ga­ni­nie­go na­le­żeć mia­ły, że zu­peł­nie za­po­mnia­łem o ogród­ku, o kwia­tach i o Ma­ryi. Te­raz chcąc na­gro­dzić to moje za­po­mnie­nie, po­wsta­łem aże­by zejść na dół i po­módz jej w pra­cy.

Na dole spo­tka­łem Ma­ryę za­my­ślo­ną i smut­niej­szą niż zwy­kle, za­py­ta­łem jej o przy­czy­nę smut­ku. Wzię­ła mnie za rękę i po­pro­wa­dzi­ła z sobą do ogro­du. Usia­dła na ła­wecz­ce z dar­ni i ka­za­ła mi usiąść przy so­bie.

Był­to wie­czór ma­jo­wy, słoń­ce tyl­ko co za­szło, jesz­cze nie zu­peł­nie ściem­ni­ło się, a na nie­bie pod nad­na­mi świe­ci­ły z da­le­ka dwie gwiazd­ki, dwie tyl­ko, któ­re doj­rzeć moż­na było, a ich świa­tło nie­pew­ne i mgle­ją­ce ni­kło w ostat­nim dnia ko­na­ją­ce­go bla­sku.

Ma­rya dłu­go mil­cząc pa­trza­ła na te gwiaz­dy, a jej ręka nie­wy­pu­ści­ła jesz­cze mo­jej jak­by przez za­po­mnie­nie. Nie­po­ję­te, nie­zna­ne do­tąd wzru­sze­nie ogar­nę­ło mnie, i dłoń moja za­drża­ła w jej dło­ni, a ser­ce biło tak gwał­tow­nie, jak­by chcia­ło z pier­si wy­sko­czyć. Czu­łem jej tchnie­nie – prze­pły­wa­ją­ce po mo­ich wło­sach, a od­dech Ma­ryi pa­lił mnie i roz­le­wał na du­szę ja­kiś urok bo­ski.

Ona mi ręką po­ka­za­ła te dwie gwiazd­ki błysz­czą­ce nad nami, jed­na z nich bled­sza, ga­sną­ca pra­wie, dru­ga ja­śniej­sza i co raz żyw­szem pro­mie­nie­ją­ca świa­tłem.

– To są gwiaz­dy na­sze­go prze­zna­cze­nia, rze­kła do mnie Ma­rya, patrz jak two­ja cud­nie i jak ja­sno świe­ci.

I obo­je za­my­śli­li­śmy się pa­trząc na te gwiaz­dy, a każ­de z nas go­ni­ło za tą, któ­rą wy­bra­ło so­bie jako gwiaz­dę prze­wod­nią, straż­ni­czą. Lecz nie­dłu­go po­śród wy­stę­pu­ją­cych co chwi­la no­wych gwiazd zni­kły i te, jak dwie kro­ple wody w głę­bo­ko­ściach mo­rza, i ciem­ność oto­czy­ła nas w oko­ło, a dwie gwiazd­ki, w któ­rych czy­ta­li­śmy prze­zna­cze­nia na­sze zni­kły po­śród świa­teł mi­lio­na.

W tej chwi­li Gu­staw zbli­żył się do okna, i dźwięcz­nym męz­kim gło­sem, peł­nym rzew­nej tę­sk­no­ty, aryą gro­bo­wą z Łu­cyi, koń­czą­cą się temi sło­wy:

Roz­łą­czo­nych tu na wie­ki,

Złą­czyć zdo­ła tam­ten świat.

Ma­rya za­drza­ła na tg nutę i sło­wa pie­śni tak zgod­ne w tey chwi­li z jej my­śla­mi.

– Ju­liu­szu! rze­kła do mnie (a pierw­szy to raz na­zwa­ła mnie po imie­nin), pójdź­my już, pójdź­my, nie­mo­gę zo­stać tu dłu­żej, nie­wiesz jak sil­nie wzru­sza mnie nuta tej pie­śni.

Przy­po­mnia­łem so­bie, że przed kil­ką dnia­mi całą noc pra­wie gra­łem utwo­rzo­ną prze­zem­nie fan­ta­zyę na po­dob­ne tema. Na­za­jutrz po dniu owym gdym spo­tkał się z Ma­ryą, bar­dziej niż zwy­kle wzru­szo­na ze łza­mi w oczach rze­kła do mnie.

– Ach! pa­nie, dziś całą du­szą by­łam w nie­bie; na dźwięk two­jej mu­zy­ki zda­je mi się, że się tra­ci wszyst­ko, co w nas jest ziem­skie, to jest głos anio­łów mó­wią­cych do nas sło­wa­mi po­cie­chy i na­dziei. I te­goż sa­me­go dnia jesz­cze pro­si­ła mnie, abym grał jej zno­wu tęż samą fan­ta­zyę.

Uczy­ni­łem za­dość jej chę­ci. Gdym po­cią­gnął smycz­kiem po stru­nach, moc­ne wzru­sze­nie ogar­nę­ło du­szę Ma­ryi, mo­głem to uwa­żać jesz­cze, bom pa­trzył na nią; w jaki spo­sób póź­niej ob­ja­wi­ło się, tego nie­wiem, gdyż za­ję­ty grą całą du­szę wcie­li­łem w te dźwię­ki wy­do­by­wa­ją­ce się z strun, i raz uno­si­łem się my­ślą w nie­bo, zno­wu w gro­nie anio­łów, syl­fów i nad­po­wietrz­nych istot bu­ja­jąc za­po­mnia­łem o zie­mi, o świe­cie, o Ma­ryi.

Toż samo ona, jak mi to wy­zna­ła póź­niej, za­po­mnia­ła wca­le o mo­jej obec­no­ści, sły­sza­ła tyl­ko mu­zy­kę, wi­dzia­ła ją, że tak po­wiem, a du­sze na­sze z łą­czy­ły się w jed­nem nie­bie ma­rze­nia, uro­czo­ne bo­ską mu­zy­ki po­tę­gą.

Zro­zu­mia­łem sło­wa Ma­ryi wy­rze­czo­ne do mnie tego wie­czo­ra, śpiew Gu­sta­wa prze­bu­dził w jej ser­cu wra­że­nie przed kil­ku dnia­mi do­zna­ne, i wspo­mnie­nie tego dnia, wspo­mnie­nie waż­ne na całe jej ży­cie wza­jem­ne­go wy­zna­nia mi­ło­ści na­szej.

Prze­cież nig­dy ani jed­nem nie­od­kry­li­śmy jej sło­wem; ona od­ga­dła ją w grze mo­jej, bo na­tchnio­ny mi­ło­ścią dla Ma­ryi całe czu­cie moje wla­łem w tę grę, ja zaś w jej wzru­sze­niu i w łzach pły­ną­cych po twa­rzy, któ­rych nie­ukry­wa­ła przedem­ną.

Oto była roz­mo­wa serc na­szych, pierw­sza roz­mo­wa ko­chan­ków, je­dy­ne wy­zna­nie mi­ło­ści.

Za­pro­wa­dzi­łem Ma­ryą na górę do jej po­miesz­ka­nia, jesz­cze była wzru­szo­ną tą pie­śnią, któ­rą śpie­wał Gu­staw. We­szli­śmy po ci­chu otwie­ra­jąc drzwi, mnie­ma­jąc, że oj­ciec Ma­ryi już się udał na spo­czy­nek.

Księ­życ świe­cił rzu­ca­jąc ja­skra­we świa­tło wgłąb iz­deb­ki i na twarz jego srebr­ne swo­je pro­mie­nie.

Mu­zyk klę­czał przed ło­żem, nad któ­rem za­wie­szo­ne były skrzyp­ce i krzyż z wi­ze­run­kiem Chry­stu­sa; mo­dlił się go­rą­co, z du­szy do Boga, tak że na­wet nie spo­strzegł na­sze­go przy­by­cia.

Z słów pół­gło­sem wy­ma­wia­nych zro­zu­mia­łem, iż bła­gał Boga aby mu udzie­lił sił do opar­cia się tej roz­pa­czy, jaka nim owła­dła, gdy po­znał niż­szość swo­ją w sztu­ce, któ­rą za­mi­ło­wał tyle, któ­ra wszyst­kiem była dla nie­go. Mo­dlił się jak oj­ciec na gro­bie dzie­cię­cia pro­szą­cy o prze­ba­cze­nie za za­bi­cie te­goż, bo w prze­ko­na­niu jego znisz­cze­nie in­stru­men­tu, któ­ry go ży­wił i udzie­lał spo­so­bów do utrzy­my­wa­nia sie­bie i cór­ki było zbrod­nią nie­od­pusz­czal­ną przez Boga; za­pa­lo­ny wiel­bi­ciel sztu­ki, za­mi­ło­wa­nie w niej zmie­nił pra­wie w fa­na­tyzm, w ja­kąś cześć re­li­gij­ną. Mo­dlił się jesz­cze, aby mógł zna­leść inne spo­so­by utrzy­ma­nia ży­cia i za­pra­co­wa­nia na chleb, bo mnie­mał za­bój­stwem sztu­ki bluź­nier­czą ręką do­ty­kać in­stru­men­tu, na któ­rym po mi­strzow­sku grać nie mógł, gdyż czuł swo­ją niż­szość i przy­siągł nig­dy wię­cej nie­do­tknąć się skrzyp­ców.

Ma­rya tak była za­my­ślo­na, że pra­wie nie­sły­sza­ła słów mo­dlą­ce­go się ojca. Od­pro­wa­dziw­szy ją wró­ci­łem do sie­bie. Całą noc nie mo­głem zmru­żyć oka, i ty­sią­ce ob­ra­zów przed­sta­wia­ło mi się, raz ko­ły­sząc w słod­kich, ma­rze­niach szczę­ścia wiel­ko­ści, sła­wy; zno­wu ża­łob­ną za­sło­ną po­kry­wa­jąc wszyst­ko.

Nad ra­nem do­pie­ro zdo­ła­łem za­snąć, we śnie po­zo­sta­łe z dnia wra­że­nia od­bi­ły się w zu­peł­no­ści. Zda­wa­ło mi się, że wi­dzę przed sobą sto­ją­ce dwie dzie­wi­ce, jed­na z nich ubra­na w bia­łą mu­śli­no­wą su­kien­kę, z nie­bie­ską prze­pa­ską, w wień­cu kwia­tów na skro­ni i w ślub­nym we­lo­nie, po­da­wa­ła mi ga­łąz­kę mir­tu.

Dru­ga ubra­na w kwia­ty, mia­ła na gło­wie ko­ro­nę z gwiazd ja­śnie­ją­cą ty­sią­cem świet­nych pro­mie­ni, trzy­ma­ła w ręku cy­pry­su i lau­ru ga­łąz­kę, i wie­niec z cier­ni kła­dła na moją gło­wę; jak gdy­by te go­dła ża­ło­by, cier­pie­nia i chwa­ły po­łą­czo­ne z sobą mia­ły być wy­obra­że­niem ca­łe­go ży­cia mego.

Dwie te po­sta­cie wy­cią­gnę­ły ku mnie ręce, a ja wą­cha­łem się, któ­rą z nich wy­brać. Pierw­sza od­sło­ni­ła mi lica, i po­zna­łem twarz Ma­ryi po­god­ną i uśmie­cha­ją­cą się, z wy­ra­zem ła­god­no­ści, do­bro­ci i sło­dy­czy na czo­le. Jej spoj­rze­nie peł­ne mi­ło­ści zwró­co­ne było na mnie, jak gdy­by z wy­mów­ką, że tak dłu­go wą­cham się po­świę­cić sła­wę ar­ty­sty i ma­rze­nia wiel­ko­ści dla niej. Po­da­łem jej rękę, a ja­kiś nie­po­ję­ty urok roz­lał się w mej du­szy i ogień po ser­cu pło­mie­niem pły­nął. Ja­sny ob­łok nas oto­czył, a my jak dwa anio­ły bu­ja­li­śmy wol­ne­mi skrzy­dła­mi po nie­zmie­rzo­nej prze­strze­ni, i czu­łem dłoń jej w dło­ni, i jej ser­ca przy­śpie­szo­ne bi­cie, i sły­sza­łem jej sło­wa peł­ne mi­ło­ści, i ci­che wes­tchnie­nia jej pier­si, co jak bo­ska har­mo­nia mu­zy­ki anio­łów gra­ły w mej du­szy. Po­wo­li za­czą­łem tra­cić czu­cie, myśl, pa­mięć, zie­mia zni­ka­ła… już co­raz mniej­sza,… co­raz bar­dziej od­da­lo­na; tyl­ko dwie gwiazd­ki świe­ci­ły po nad nami rów­nem ja­śnie­ją­ce świa­tłem, owe to gwiazd­ki, któ­re świe­ci­ły w dniu pierw­sze­go wy­zna­nia na­szej wza­jem­nej mi­ło­ści, a ja wpa­trzy­łem się oczy­ma w te dwie gwiaz­dy świe­cą­ce nad nami; jed­na co­raz żyw­sze przy­bie­ra­ła świa­tło, dru­ga po­czę­ła bled­nąc, ga­snąć, aż wkrót­ce zni­kła zu­peł­nie w ob­ło­kach, a na wid­no­krę­gu ja­śnia­ła tyl­ko jed­na już gwiazd­ka mego prze­zna­cze­nia.

Smu­tek prze­szył mi ser­ce, gdym już dru­giej gwiaz­dy nie mógł doj­rzeć oczy­ma, i chcia­łem osło­nić Ma­ryę memi skrzy­dła­mi (bo mi się śni­ło, że­śmy jak anio­ło­wie mie­li skrzy­dła) ale ona po­czę­ła słab­nąć, i już nie mo­gąc da­lej od­by­wać ze­mną tej nad­po­wietrz­nej po­dró­ży, pu­ści­ła dłoń moją i ze zwich­nię­te­mi skrzy­dła­mi po­czę­ła zni­żać się ku zie­mi jak spa­da­ją­ca z nie­ba gwiaz­da.

Ciem­ność mnie oto­czy­ła, i nic nie wi­dzia­łem już przed sobą, tyl­ko gwiaz­dę na­de­mną ja­sną i pro­mie­ni­stą, tyl­ko jak ziarn­ko pia­sku ma­leń­ki świat pod no­ga­mi memi, a ja­kaś nie­wi­do­ma siła cią­gnę­ła mnie na dół nie po­zwa­la­jąc mi wznieść się wy­żej, i jak pa­jąk w wła­sną sieć zła­pa­ny za­wi­słem w błę­ki­cie.

Wtem ja­kaś po­stać skrzy­dla­ta prze­le­cia­ła koło mnie, po­zna­łem że to była taż sama, któ­ra mi po­da­wa­ła wie­niec z lau­ru i cier­nio­wą ga­łąz­kę; wy­cią­gną­łem ku niej ręce, a ona sil­ne­mi skrzy­dła­mi pru­jąc po – wie­trze, za­czę­ła się co­raz ze­mną uno­sić w górę, aż sta­nę­li­śmy na owej gwiaź­dzie, któ­ra tak ja­sno zda­le­ka świe­ci­ła na­de­mną. Zbli­ska po­czę­ła tra­cić ja­skra­we świa­tło i do­pie­ro za zbli­że­niem się do niej, prze­ję­ty smut­kiem i ża­lem z ta­kie­go za­wo­du, uj­rza­łem ni­sko, po­de­mną świe­cą­cą taką same gwiaz­dę, a na niej po­śród cud­nych tej gwiaz­dy pro­mie­ni spo­strze­głem po­stać Ma­ryi wy­cią­ga­ją­cą ku mnie ręce. Wy­da­łem jęk bo­le­sny, wi­dząc jak wiel­ka prze­strzeń roz­dzie­la mnie z Ma­ryą, i za­wo­ła­łem na to­wa­rzysz­kę mej po­dró­ży: "wróć­my!" Lecz ona już wy­pu­ści­ła dłoń mą z swej dło­ni, i te­raz sto­jąc przedem­ną pod­nio­sła za­sło­nę z twa­rzy, któ­ra aż do­tąd cią­gle za­kry­tą była, a ja prze­ra­żo­ny uj­rza­łem przed sobą twarz upio­ra, – tru­pa, wid­mo gro­bo­we, i usły­sza­łem głos jej wy­ma­wia­ją­cy to strasz­li­we sło­wo: "za­póź­no!"…

W tem moc­ne stu­ka­nie do drzwi prze­bu­dzi­ło mnie i prze­rwa­ło mój sen tak pe­łen wróżb i bo­le­snych prze­po­wied­ni, w któ­rym się od­bi­ły wszyst­kie wra­że­nia na dniu do­zna­ne, i wszyst­kie uczu­cia mio­ta­ją­ce mną, z któ­rych naj­sil­niej­sze­mi były: mi­łość Ma­ryi, i mi­łość sztu­ki po­łą­czo­na z żą­dzą sła­wy.

Ze­rwa­łem się z po­sła­nia zim­nym po­tem ob­la­ny, jak­by stru­dzo­ny wal­ką z ol­brzy­mem. Prze­ze­drzwi po­sły­sza­łem głos Ma­ryi prze­ry­wa­ny pła­czem i bła­ga­ją­cy.

– Otwórz, wo­ła­ła na mnie, otwórz Ju­liu­szu na mi­łość Boga, mój oj­ciec jest bar­dzo sła­by i po­trze­bu­je pręd­kie­go ra­tun­ku!

Ubra­łem się spiesz­nie, i otwo­rzyw­szy drzwi, przy nie pew­nym bla­sku roz­świ­ta­ją­ce­go po­ran­ka, zo­ba­czy­łem Ma­ryą bla­dą i za­la­ną łza­mi, sto­ją­cą w sie­ni. Mia­ła na so­bie za­rzu­co­ne noc­ne ubra­nie, wło­sy jej roz­wią­za­ne, w dłu­gich war­ko­czach spa­da­ły na szy­ję osła­nia­jąc ją, pier­si od moc­ne­go wzru­sze­nia wzno­si­ły się pod lek­kiem bia­łej su­kien­ki za­pię­ciem; za­le­d­wie po­wtó­rzyć mi zdo­ła­ła sło­wa bła­gal­ne tak drża­ła i tak była po­mię­sza­na na­głą sła­bo­ścią ojca.

Po­bie­głem na górę, i nim jesz­cze Ma­rya wejść zdo­ła­ła za mną, już się znaj­do­wa­łem przy łożu jej ojca. Le­żał jak­by bez ży­cia, nie­po­ru­szo­ny, zjed­na ręką pod­nie­sio­ną ku gó­rze, jak gdy­by chciał zdjąć skrzyp­ce na ścia­nie po­nad ło­żem jego wi­szą­ce, ręka ta nie­opa­dła, a gdy ją zwol­na na­gią­łem po­zo­sta­ła bez­wład­ną. Jed­nem sło­wem, była to śmierć z wszel­kie­mi ozna­ka­mi ży­cia, bo i twarz zwy­kle bar­dzo bla­da te­raz lek­ko się za­ru­mie­ni­ła.

Spiesz­niej jesz­cze niż wsze­dłem na górę, zbie­głem do sie­bie po­trą­ca­jąc Ma­ryę, któ­ra wła­śnie wcho­dzi­ła we drzwi, i po­rwaw­szy ka­pe­lusz, za­po­mi­na­jąc na­wet za­mknąć drzwi za sobą, wy­bie­głem na mia­sto szu­kać dok­to­ra.

Po pół­go­dzin­nem szu­ka­niu za­le­d­wie zdo­ła­łem go zna­leźć i na­tych­miast za­pro­wa­dzi­łem z sobą. Żad­na zmia­na nie­za­szła w po­ło­że­niu cho­re­go, le­żał nie­po­ru­szo­ny, Ma­rya klę­cza­ła przy łożu ojca i pła­ka­ła gło­śno.

– Czy jest jaki ra­tu­nek dok­to­rze? za­wo­ła­ła gdy­śmy we­szli.

Dok­tór nic nie od­po­wie­dział, zbli­żył się do łóż­ka, i mnie­ma­jąc że to była apo­plek­sya, od­wi­nął rę­kaw ko­szu­li cho­re­go, i roz­ka­zu­jąc mi trzy­mać bli­sko świe­cę za­pu­ścił lan­cet w cia­ło. Za trze­ciem do­pie­ro ude­rze­niem krew kro­pla­mi są­czyć się po­czę­ła, lecz za­le­d­wie kil­ka­na­ście kro­pel wy­pły­nę­ło, za­ta­mo­wa­ła się zno­wu, i da­rem­ne było czwar­te za­pusz­cze­nie lan­ce­tu.

Wten­czas dok­tór ka­zał so­bie po­dać szczot­kę i po­czął nią sil­nie na­cie­rać cia­ło jego.

Ma­rya w nie­mej bo­le­ści, tłu­miąc płacz i łka­nia spo­glą­da­ła na da­rem­ne wy­si­le­nia sztu­ki le­kar­skiej.

Dok­tór po­my­ślał chwi­lę i za­py­tał mnie, ja­kie mo­gły być przy­czy­ny tego sta­nu, w któ­rym się mu­zyk znaj­do­wał. Opo­wie­dzia­łem mu w krót­ko­ści wszyst­kie szcze­gó­ły, któ­re we­dług mego mnie­ma­nia mo­gły się do tego przy­czy­nić, nie­po­mi­ja­jąc ostat­niej z nim roz­mo­wy, któ­ra nie­za­wod­nie naj­waż­niej­szy wpływ wy­war­ła. Gdy roz­ma­wia­łem z dok­to­rem Ma­rya od­da­li­ła się od nas kil­ka kro­ków i nie­sły­sza­ła nas pew­nie; gdyż umyśl­nie mó­wi­łem ci­cho, bo­jąc się rzu­cić w du­szę Mar­ji za­ród po­dej­rze­nia, że ja sta­łem się przy­czy­ną tego nie­szczę­ścia, a może śmier­ci jej ojca, co by mo­gło znisz­czyć jej mi­łość dla mnie.

Gdy skoń­czy­łem, dok­tór na­gle jak­by, na­tchnio­ny za­wo­łał: "skrzyp­ce! skrzyp­ce! tyl­ko prę­dzej, spiesz się, a może jesz­cze bę­dzie ra­tu­nek. "

Zbie­głem na­tych­miast do mego po­miesz­ka­nia i po­rwa­łem moje cza­ro­dziej­skie skrzyp­ce.

Na znak dok­to­ra po­cią­gną­łem smycz­kiem po stru­nach gra­jąc cud­ną aryę gro­bo­wą.

Ma­rya za­drża­ła, dok­tór zwru­sze­niem słu­chał mu­zy­ki, zda­jąc się za­po­mi­nać pra­wie o cho­rym i o przy­czy­nie, dla któ­rej gra­łem. Ja sam tyl­ko na ten raz je­den za­cho­wa­łem całą przy­tom­ność umy­słu, i całe czu­cie wle­wa­jąc w grę moją, wzro­kiem ści­ga­łem każ­dy pro­mień ży­cia roz­ja­śnia­ją­cy w tej chwi­li twarz ka­ta­lep­ty­ka. Po­wo­li po­wie­ki jego po­czę­ły się z lek­ka po­ru­szać, jak gdy­by wy­ra­bia­jąc łzę, któ­ra jak kro­pla ożyw­czej rosy spły­nę­ła na twarz, po­tem wes­tchnął moc­no, a to wes­tchnie­nie od­bi­ło się W du­szy Ma­ryi aniel­ską nutą, któ­ra zla­na z dźwię­kiem mu­zy­ki brzmia­ła w jej du­szy tak cud­nie i pięk­nie, jak hymn na­dziei przy łóżu jej ko­na­ją­ce­go ojca.

Mu­zy­ka zdzia­ła­ła wię­cej w tej chwi­li, ni­że­li sztu­ka le­kar­ska i jej po­moc zdzia­łać mo­gły. Oj­ciec Ma­ryi zo­stał oca­lo­ny; mi­łość sztu­ki, wra­że­nia za­wi­ści i bo­le­ści wpro­wa­dzi­ły go w ten stan tak po­dob­ny śmier­ci, cza­ro­dziej­ska moc mu­zy­ki po­wró­ci­ła mu ży­cie, któ­re nie­ste­ty wkrót­ce mia­ło zga­snąć.

Dok­tór prze­pi­sał le­kar­stwo cho­re­mu, i ob­ja­wił środ­ki le­cze­nia go. Od­tąd wraz ze mną i Ma­ryą bez­prze­stan­nie czu­wał nad ło­żem nie­szczę­śli­we­go. Czę­sto jed­nak­że całe go­dzi­ny w jego nie­obec­no­ści spę­dza­łem sa­mot­nie z Ma­ryą, gdy jej oj­ciec po­grą­żo­ny we śnie, nie mógł być świad­kiem na­szych roz­mów i wza­jem­nych zwie­rzeń. Ma­rya co­dzień smut­niej­sza, prze­czu­wa­ła już bliz­ki kres ży­cia ojca, któ­ry wy­pro­wa­dzo­ny z ka­ta­lep­syi wpadł w nie­wy­le­czo­ne su­cho­ty, a go­rącz­ka dzień po dniu tra­wi­ła ostat­nie siły ży­wot­ne cho­re­go.

Dok­tór zim­ny i obo­jęt­ny czło­wiek na po­zór, w głę­bi du­szy cho­wał naj­szczyt­niej­sze uczu­cia szla­chet­no­ści i cno­ty. Od­gadł on i prze­nik­nął wza­jem­ne serc na­szych po­łą­cze­nie, i nie­wi­dząc już żad­ne­go w swej na­uce środ­ka wy­ra­to­wa­nia ojca Ma­ryi, chciał przy­najm­niej, aby jej przy­szłość za­pew­nio­ną była na przy­pa­dek śmier­ci jego.

Pew­ne­go więc dnia chcąc zba­dać moje wzglę­dem niej za­mia­ry, wy­pro­wa­dziw­szy mnie z iz­deb­ki, gdzie Ma­rya przy cho­rym po­zo­sta­ła, spy­tał mnie po­waż­nym gło­sem, czy my­ślę po­ślu­bić Ma­ryę.

Z zim­ną krwią przy­ją­łem to za­py­ta­nie, i z ust jego wy­rze­czo­ne nie za­dzi­wi­ło mnie wca­le. Uwa­ża­łem jed­nak pew­ne wzru­sze­nie w jego gło­sie, gdy te sło­wa wy­mó­wił do mnie; i dla tego do­my­śla­jąc się ja­kichś tak­że w du­szy dok­to­ra wzglę­dem Ma­ryi za­mia­rów, od­po­wie­dzia­łem mu krót­ko i obo­jęt­nie:

– Tak pa­nie, ko­cham Ma­ryę, wszak to' jest do­syć wie­dzieć dla pana, i po­prze­sta­niesz za­pew­ne na tej od­po­wie­dzi?

– By­najm­niej, rzekł on, to nie jest do­syć, że pan ją ko­chasz i po­ślu­bisz, lecz chcę wie­dzieć jesz­cze, czy pew­nym je­steś że zdo­łasz przy­nieść jej szczę­ście?

Za­py­ta­nie to do­tknę­ło mnie, jed­nak­że tłu­miąc moje unie­sie­nie, wprost nie od­po­wia­da­jąc na nie, rze­kłem tyl­ko.

– Szczę­ście Ma­ryi bę­dzie w mo­jej mi­ło­ści, a ta się nig­dy nie zmie­ni.

Dok­tór za­milkł, i tyl­ko ści­snął dłoń moją, jak gdy­by chciał po­wie­dzieć: wie­rzę ci zu­peł­nie. Lecz na­gle uj­rza­łem ja­kąś chmu­rę na jego czo­le, i po chwi­li na­my­słu rzekł do mnie.

– Ju­liu­szu, je­steś do­brym i szla­chet­nym, znam od­daw­na twój cha­rak­ter i two­je ser­ce, zdol­ny je­steś za­pew­nić szczę­ście ko­bie­ty, któ­ra z two­im swój los po­łą­czy; lecz po­mnij na nie­szczę­ście jej ojca, bo czę­sto żą­dza sła­wy i mi­łość sztu­ki wyż­szą jest nad mi­łość ko­bie­ty; bia­da tej, któ­ra odda się ta­kie­mu i po­łą­czy swój los z lo­sem za­pa­leń­ca.

Sło­wa te wy­mó­wił po­waż­nym gło­sem, i po chwi­li ci­szej z moc­niej­szem niż wpierw wzru­sze­niem do­dał:

– Kil­ka już tyl­ko dni ży­cia mu po­zo­sta­je, trze­ba aże­by Ma­rya przed śmier­cią jesz­cze ojca była two­ją żoną. Ona nie­wie jesz­cze, że tak bli­ska ża­ło­ba ją cze­ka; niech przy­najm­niej dłoń ko­na­ją­ce­go ojca po­bło­go­sła­wi was, nim go Ma­rya utra­ci na za­wsze.

Nie pa­mię­tam co od­po­wie­dzia­łem na to, uści­sną­łem tyl­ko rękę… jego z praw­dzi­wą wdzięcz­no­ścią, doj­rza­łem dwie łzy po­wo­li spły­wa­ją­ce na twarz dok­to­ra, lecz wten­czas nie­od­ga­dłem ich przy­czy­ny. Pro­si­łem go, aby uwia­do­mił o tem ojca Ma­ryi, sam zaś na­tych­miast po­bie­głem oświad­czyć jej to i żą­dać od­po­wie­dzi.

By­łem pew­ny, że nie­odmó­wi mi swej ręki, zna­lem bo­wiem całą silę jej milo – ści dla mnie, i nie­za­wio­dłem się. Jed­nak­że Ma­rya żą­da­ła odło­że­nia na­sze­go ślu­bu aż do chwi­li zu­peł­ne­go wy­zdro­wie­nia ojca. Bied­na! nie­prze­czu­wa­ła jesz­cze nie­szczę­ścia, ja­kie ją wkrót­ce mia­ło do­tknąć. Na moje usil­ne proś­by i udzie­lo­ną jej radę dok­to­ra, że tyl­ko spo­koj­ność o przy­szłość cór­ki może przy­nieść ulgę cier­pie­niom cho­re­go, Ma­rya ze­zwo­li­ła wresz­cie od­dać mi swą rękę, i dzień ślu­bu na­sze­go ozna­czo­nym zo­stał.

Przez te kil­ka dni oj­ciec Ma­ryi zda­wał się być spo­koj­niej­szym, chciał na­wet po­wstać z łóż­ka mó­wiąc, że się czu­je zdrow­szym.

W wil­ją dnia ozna­czo­ne­go w my­śli na ślub mój z Ma­ryą, pod nie­byt­ność na­szą, gdy Ma­rya od kil­ku ty­go­dni pierw­szy raz do­pie­ro zdo­ła­ła zejść do ogród­ka dla pod­la­nia wodą kwia­tów, i ja uda­łem się tak­że do po­miesz­ka­nia mego, aby raz pierw­szy po tak dłu­giej prze­rwie wziąść do rąk uko­cha­ne skrzyp­ce i po­mó­wić z nie­mi ser­ca i du­szy gło­sem.

Dok­tór po­zo­staw­szy sam z swym pa­cy­en­tem za­czął z nim roz­mo­wę, któ­rą mi po­tem w zu­peł­no­ści po­wtó­rzył.

– Czy my­śla­łeś kie­dy pa­nie o przy­szło­ści twej cór­ki, i ojej po­sta­no­wie­niu? rzekł dok­tór, nie wie­dząc od cze­go za­cząć, za­ci­na­jąc się w mó­wie. Cho­ry zro­zu­miał myśl za­war­tą w tych sło­wach, i chmu­ra smut­ku po­kry­ła mu czo­ło bla­de i zo­ra­ne zmarszcz­ka­mi.

– Czy my­śla­łem dok­to­rze, rzekł, o! od­kąd świa­tło dzien­ne uj­rza­ła, od pierw­szej chwi­li jej ży­cia, my­śla­łem że może kie­dyś bę­dzie żoną sław­ne­go czło­wie­ka, bę­dzie żoną mu­zy­ka, ar­ty­sty, i cała przy­szłość cór­ki mej za­my­ka­ła się w tej jed­nej my­śli… a dziś, dok­to­rze, dziś tę myśl prze­kli­nam, bo ona by­ła­by nie­szczę­śli­wą, zgu­bio­ną, gdy­by się speł­ni­ło moje pra­gnie­nie. Bia­da ko­bie­cie, któ­ra­by ko – cha­ła mnie po­dob­ne­go sza­leń­ca, za­pa­lo­ne­go wiel­bi­cie­la sztu­ki, na­tchnio­ne­go żą­dzą sta­wy. Dok­tór za­my­śli? się, i po­grą­żo­ny w smut­nem du­ma­niu nie za­raz zdo­łał od­po­wie­dzieć na sło­wa jego.

– A gdy­by też ten co ko­cha Ma­ryą wy­rzekł się sztu­ki, dla któ­rej mógł­by ją za­po­mnieć, rzekł dok­tór z szla­chet­nem po­świę­ce­niem, czy­liż i wten­czas wą­chał­byś się po­wie­rzyć mu los twej cór­ki"?

– O kim mó­wisz pa­nie? za­wo­łał z prze­ra­że­niem zry­wa­jąc się z po­ście­li mu­zyk, miał­że­by on… on… ko­chać Ma­ryę; i ona uwie­rzy­ła tej mi­ło­ści!… o nie­szczę­śli­we dzie­cie moje, bied­na, bied­na sie­ro­ta!

– Ale tak jest, rzekł po chwi­li z go­ry­czą i ża­lem, ja sam po­zwo­li­łem na to zbli­że­nie, sam za­chę­ci­łem Ma­ryę do tej mi­ło­ści bu­dząc w niej za­mi­ło­wa­nie wszyst­kie­go co jest pięk­nem, Szczyt­nem, wiel­kiem. Sam wpro­wa­dzi­łem w mój dom Ju­liu­sza, i za syna go uwa­ża­jąc prze­zna­cza­łem na rnę­ża Ma­ryi. Nie­ste­ty! cze­muż do­pie­ro te­raz, jed­ną już nogą sto­jąc W gro­bie po­zna­łem jak wiel­kiem dla niej zgo­to­wał nie­szczę­ście? O mój Boże, na­zbyt sro­go uka­ra­łeś mnie, lecz nie karz i nie bierz po­msty na niej za winy ojca, któ­ry wię­cej ko­chał sztu­kę od wła­sne­go dzie­cię­cia!

I za­sło­nił twarz swą rę­ka­mi, a łzy ob­fi­te przez pal­ce są­czy­ły się po­wo­li.

Dok­tór uspo­ka­jał cho­re­go za­pew­nia­jąc, że mi­łość moja dla Ma­ryi wyż­szą jest nad wszyst­ko, że dla niej go­tów je­stem zro­bić wszyst­kie ofia­ry.

Mu­zyk od­po­wie­dział na to, nie­co uspo­ko­jo­ny temi za­pew­nie­nia­mi.

– A więc ze­zwo­lę na ich po­łą­cze­nie pod tym tyl­ko wa­run­kiem, je­że­li zu­peł­nie wy­rze­cze się sztu­ki, je­że­li przy­się­gnie nig­dy wię­cej nie­wziąść do rąk in­stru­men­tu, któ­re­go za­mi­ło­wa­nie mo­gło­by zni­we­czyć'

kie­dyś mi­łość dla Ma­ryi, tak jak ja zrze­kłem się, nie­czu­jąc w so­bie sił sta­nąć na rów­ni z pierw­sze­mi mi­strza­mi mu­zy­ki.

Mó­wiąc to, spoj­rzał ze smut­kiem na skrzyp­ce okry­te czar­ną kre­pą, i wy­daw­szy jęk głu­chy upadł na łoże za­la­ne łza­mi. Dok­tór uspo­ka­jał go, a za na­dej­ściem Ma­ryi, zo­sta­wia­jąc cho­re­go sta­ra­ra­niom cór­ki, ze­szedł do mnie uwia­da­mia­jąc o wszyst­kiem co za­szło i po­wta­rza­jąc treść ca­łej roz­mo­wy.

Wła­śnie gdy wcho­dził, pierw­szy raz od cza­su cho­ro­by ojca Ma­ryi, zdję­ty nie­zwy­kłą po­ku­są, wzią­łem skrzyp­ce do rąk, i już mia­łem po­cią­gnąć smycz­kiem po stru­nach za­czy­na­jąc grać, kie­dym po­sły­szał stą­pa­nie jego. Po­znaw­szy chód dok­to­ra rzu­ci­łem skrzyp­ce z po­śpie­chem, aby ich u mnie w ręku nie zo­ba­czył, i szczę­ściem dość wcze­śnie jesz­cze nim wszedł do po­miesz­ka­nia mego, zdo­ła­łem je za­sło­nić przed jego okiem. Ucie­szo­ny ze­zwo­le­niem ojcu

Ma­ryi uści­ska­łem dok­to­ra, przy­rze­ka­jąc mu zro­bić wszyst­ko cze­go tyl­ko szczę­ście Ma­ryi bę­dzie wy­ma­ga­ło. W unie­sie­niu ra­do­ści go­tów by­łem pra­wie skru­szyć skrzyp­ce, ci­snąć je pod nogi dok­to­ra, aby go za­pew­nić o mo­jej dla Ma­ryi mi­ło­ści; lecz nie uczy­ni­łem tego, a skrzyp­ce po­zo­sta­ły mi jesz­cze abym na nich ode­grał tro­ja­ką nutę, mi­ło­ści, po­grze­bu i roz­pa­czy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: