- W empik go
Dwa światy - ebook
Dwa światy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 689 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1854–1871. – Przed laty siedemnastą! przed laty siedemnastą, które spłynęły cierpieniem i nadzieją jak siedemnaście godzin – pisaną była na wsi, wśród pól i lasów ta powieść, do której autor ma niewytłumaczoną słabość. Byłażby ona słabą sama i budziła to uczucie, co dzieci ułomne? Ja nie wiem… Ona mi jest wspomnieniem lepszych a innych, a wielce odmiennych czasów. Były to godziny nadziei, nie dla siebie – ale dla społeczeństwa, które w pocie czoła zdawało się mozolnie na lepszą przyszłość pracować. Wołyńską jest ta powieść, bo z obrazów w tamtych stronach czerpanych się składa, ale zda mi się być polską, bo się one na naszej ziemi, prawie wskroś w głębi jednej, wynajdą nawet dziś jeszcze. Stan jednak ducha i stan społeczny nasz z 1854, jak niebo do ziemi do 1871 niepodobny. Smutną jest ta powieść, ale rzeczywistość byłaby stokroć smutniejszą, gdyby poza nią dalej duszą spojrzeć nie można. Świat nasz z r. 1854 miał i cel, i nadzieje i był jeszcze mimo walk wewnętrznych dla wyrobienia sobie jedności organicznej – dosyć spójny a cały w sobie. Dziś z rozbitego zostały – czerepy. Przyszłość je sklei, ale już nie za dni naszych, nie dla serc naszych i oczów. Jedno z dwojga, albo się rozsypiemy w niepowrotne gruzy, albo ta mnogość światów jednym się stać musi światem.
Te dwa światy – dziś, dziś są tysiącem… podzieliliśmy się tak, iż nas już żadne wspólne uczucie zbliżyć nie zdoła, nawet w tym wspólnym jest tysiąc różnic i odcieni. Nie rozpaczajmy jednak, że drogą rozkładu idziemy do spojenia z sobą – prawa są niezłomne. Tak być musiało. Lecz naówczas, gdyśmy tę powieść pisali, inna obiecywała się droga, prostsza a łatwiejsza i krótsza. Wszystkie serca biły szlachetnymi porywy; rozumiano dobrze, co piękne i wielkie, i ta proza życia odartego ze wszystkich uroków, która nas dusi teraz, jeszcze była ze swym mefityzmem nie przyszła – a! dobre to były czasy! a gorące! a pełne ochoty do pracy, do poprawy, do działania… a pełne ciekawości nieciekawego jutra! Z tych ludzi, co wówczas żyli z nami – dziś większa część w mogile, mała część pozostała sobą, a wielu uległo metamorfozie Cyrcy… Są to odpadki nieuchronne w każdym takim przetwarzania się procesie.
Na los, jaki tę powieść spotkał, wcale się uskarżać nie mamy prawa, drukowana naprzód w odcinku dziennika, czytaną była z zajęciem, a korespondencja nasza z tamtych czasów mogłaby być dowodem, iż zadanie poruszone tak lekko w niej, tak ostrożnie podjęte zostało przez niejednego myślącego człowieka, a najrozmaiciej rozwiązywane. Wywołała ona i polemikę, chociaż nie tak bolesną jak dzisiejsze, a dla piszącego zawsze pożądaną, bo świadczy, iż dotknął niezerwanej jeszcze struny żywota. – Jeśli się nie mylimy, jak wiele naszych powieści, była też tłumaczoną na język rosyjski. – Czytelnik najlepiej uczuje, co w niej jest wspomnieniem i historią, a co do dzisiejszych dni należy…
Drezno, maj 1871 r.I
Powieść! znowu powieść! znowu przed wami odsłonić mam cząsteczkę wielkiego obrazu, na którego odmalowanie w całości nie wystarczyłoby życia! Bądź wola wasza, choć ani serce po temu, ani znużone pióro ochoczo się bierze do niej… ale rozkazy słuchaczy są wszechmocne… Każecie bajarzowi rozpocząć historię, której drzemiąc, jednym uchem słuchać będziecie, i bajarz pocznie posłuszny. Warn, wam się zdaje może, że jemu stworzyć tak łatwo opowiadanie, jak wam go wysłuchać łatwo, by jutro zapomnieć? A! nie! nie, kochani czytelnicy… te czarne głoski, którymi biały, niewinny papier bruczemy, te chłodne dla was wyrazy, które zostawiamy, by wam myśl naszą przesłać z nimi, nie rodzą się bez trudu i boleści. Dobre to były czasy, gdy pisarz mógł suchych różnobarwnych ziarnek nanizać na jedwabną nitkę i rzucić ją ludziom jak zabawkę… dziś, wszyscyśmy więcej wymagający, my szczególniej, co piszemy… Na jedną lekką powiastkę, którą przeczytacie w godzin kilka, a zapomnicie w kilka minut może, ile krwi naszej, ile duszy wyzionąć musimy… Myślicie, że dość jest spojrzeć na świat; pochwycić kilka typów chodzących po nim w świętej niewiadomości o oryginalności swojej, wsadzić je na szpilkę, jak entomolog robaczka, a powieść się sklei! O! nie! nie! powieść to życie, powtarzam po raz setny, a dając życie, trzeba je wyczerpnąć z siebie. Każdy obłamek świata, stworzony przez pisarza, kosztuje go więcej, niż wart może… musi mu dać duszę – myśl, musi dać serce – uczucie, i barwę, i prawdę, i całość… wy potem z tym niemowlęciem, siedząc wygodnie u kominka, przerywając sobie śmiechem i żartami, bawić się będziecie chwilkę tylko i nic nie wyczytawszy z jego oczu i szczebiotania, wypchniecie je za drzwi, gdy nadejdzie gość nowy… Szczęśliwa, co cudze dzieci, przystroiwszy trochę, puszczają je w świat za swoje; tych one ani łez, ani cząstki ich żywota nie kosztują… i nie zapłaczą po nich, gdy gdzieś w tłumie przepadną…
Wiem, że siadając do nowej powieści, zawczasu mi się nad jej losem serce ściska… nie dziw. serce to ojcowskie… Któż by zabolał, jeśli nie ono?
Na kilkuset czytelników, ilu ją zrozumie? ilu dokończy, ilu zapamięta! Zapomina się rzeczywistość, cóż dopiero to, co zowiemy zmyśleniem? Nie rozumiemy otaczającego świata, jakże wymagać, iżbyśmy wszyscy powieść zrozumieli i poszli do jej głębi po ostatnie słowo?
I tak też smutno siąść i pisać, jak u kolebki nowo narodzonego myśleć o jego przyszłości: oko i serce widzi w niej zaraz trumienkę… spoza pieluch wygląda już róg całunu, w chrzcie jest zadatek ostatniego pomazania..
Ale do czegoż te lamentacje nad trochą zamazanego papieru? – spytacie… A! dla was to tylko zbrukana kartka, dla mnie to żywota cząstka, którą rzucić muszę na pożarcie obojętności, znużeniu, znudzeniu i kapryśnym wymaganiom strasznego nieznajomego, co się słuchaczem nazywa! I boleję dlatego tak głośno, tak śmiesznie może, żebym u was litość wyprosił, żebyście nie sądzili, że siadam chłodny, powtarzać to, com tysiąc razy powiedział, dlatego tylko, że mi nakładca zażądał zbrukanego papieru, że nie mam lub nie umiem robić co innego! Przy każdych urodzinach nowej powieści jam tak smutny i tak przejęty, choć wam zdaje się może, czytając, że ją wysnuwam śmiejąc się i z was, i z siebie. Są może szczęśliwi, którym rzucenie w świat cząstki swej duszy niewiele kosztuje; lecz ja bym pragnął wzbudzić w was wiarę, że inaczej z tym podarkiem przychodzę; że nie pierwszą lepszą myśl, podniesioną na gościńcu, którym wszyscy się snują, rzucam wam obojętnie na karmią, ale surowiej pojmując obowiązek choćby, powieściopisarza, widzę w nim coś więcej nad stan skoczka na linie lub kuglarza; chciałbym, żebyście choć trochę serca i duszy dali tam, gdzie ja całe serce i duszę wylewam…
Jeszcze słowo… jeszcze maluczkie tłumaczenie… a otworzę drzwi, podniosę zasłonę i poproszę was do środka…
Raz, dawno już temu… przechadzałem się zamyślony po bibliotece horodeckiej, dziś pustej i myszom podobno za plac igraszki służącej, naówczas jeszcze ożywionej duchem tego, co ją składał, co się nią cieszył jak dzieckiem swoim, bo innych nie miał dzieci! Przerzucałem z kolei druki i rękopisma, zadumywając się długimi godzinami to nad wierszem poety, to nad złoconą i kraszoną głoską miniaturzysty, jakiegoś mnicha XII lub XIII wieku, umiejącego zawczasu odgadnąć sztukę, jaką późniejsze stworzyły wieki; w tej przechadzce po bibliotece, która nieraz całe mi dnie zajmowała, dostarczając pokarmu marzeniom na lata całe, wpadłem z kolei na zbiorek sztychów z galerii Brühla. Brühl, za przykładem pana, miał piękną, dobraną galerię obrazów, i za pana przykładem także, gdy się Drezdeńska sztychowała, swoją też rylcem kazał uwiecznić. Były w niej szczególniej piękne pejzaże, śliczne flamandzkie obrazki i rodzajowe utwory szkół niemieckich; błądziłem po nich obojętnie, gdy odwracając kartę, wpadłem na sztych, który mnie zdumionego przykuł i zatrzymał. Był to obraz Spagnoletta, wystawujący śmierć św. Józefa Oblubieńca. Pojął malarz tę chwilę, którą cudownie odtworzył, jak nigdy może żaden z większych mistrzów nie zrozumiał połączenia rzeczywistości z ideałem; nie wiem zaprawdę, jak potrafił skleić ziemię z niebem w sposób tak ścisły i tak doskonały, to wiem, że zdumiony, przejęty, jak gdybym scenę ową miał przed oczyma, oderwać się od niej nie mogłem, rzucałem ją, wracałem do niej, czułem łzy na powiekach i dziś po upływie lat wielu, choć już od dawna arcydzieła tego nie widziałem, jeszcze mi ono tak pozostało przytomnym, jakbym je wczoraj podziwiał… Na niewielkiej kartce miałem przed sobą wielki, potężnie żyjący utwór, drgała w nim dusza… nikł malarz, artysta, tryskała jakaś dziwna prawda, spleciona z najpoziomszej rzeczywistości i najwznioślejszego ideału. Na lichym łożu, wystudiowanym z flamandzką ścisłością szczegółów, spoczywał święty rzemieślnik, dogorywający, usypiający po pracy i życiu ofiary… dokoła niego rozsypane narzędzia ciesielskie, jakby tylko co dłoń je pracowita rzuciła. Przy łożu Chrystus z nieziemskim obliczem, błogosławiący na podróż niebieską przybranemu ojcu, w głowach rozpłakana Matka Boża i stoliczek zastawiony flaszkami, miseczkami, przyborem choroby ubogim i smutnym, a poza nim dwaj aniołowie, czekający na białą duszę, którą do nieba zanieść mieli. Oto cały ten dziwaczny w opisie obrazek, któremu równego nie znam, bo żaden na mnie tak wielkiego nie zrobił wrażenia. Ci aniołowie i flaszki z lekarstwami, ten Bóg i cieśla, nimbusy wiekuistego życia i lichy przyrząd rzemieślniczy, nie wiem, jakim środkiem, w jakiej chwili najszczęśliwszego natchnienia tak w jedno zlał artysta, że cud wydawał się naturalnym i koniecznym, choć graniczył z najpospolitszą życia powszedniego proza. Aniołowie zdawali się tu nie zjawiskiem nadprzyrodzonym, ale gośćmi codziennymi, a obok nich nie raziła pospolitość szczegółów, owszem prawda jedna drugą prawdę, wyższą, prawdopodobniejszą czyniła. Nie wiem, po wielekroć powracałem do tego obrazu, a za każdym razem nowe w nim upatrywałem piękności, i z duszy zazdroszczę temu, kto dziś to arcydzieło posiada lub sztychem przynajmniej z niego cieszyć się może.
Co Spagnoletto – któremu nie zawsze się tak szczęśliwie udawało – dokazał w tym utworze, nie jestli zadaniem powieściopisarzy? Nie schodzim-li powoli, malując rzeczywistość, do karykatury i niepotrzebnego odwzorowywania najpospolitszych zjawisk? nie należałoby obok narzędzi rzemiosła, obok flaszek i miseczek tworzyć anioły i świetnym nimbusem otaczać ich skronie? Powieść mali za cel przedstawić tylko życie, jak ono jest, czy żywot człowieczy jakiego w duszy pragniemy? ku któremu wzdychamy? Obok smętnej, w śmiertelnych potach zgonu rzeczywistości, leżącej na łożu boleści, czy nie brak oblicza jaśniejącego światły nieśmiertelnymi? czy obraz pełen być może, jeśli weń promyk z niebios nie spadnie?
Nie wiem… nie wiem… ale pytanie moje rzucam jako wstęp do tej powieści.II
Pomiędzy Włodzimierzem a Uściługiem, na pocztowej drodze, jest wielka murowana karczma, na oko bardzo porządna, w istocie wygodna dosyć, którą, nie wiem, z jaką myślą wzniesiono w bardzo pięknym miejscu. Sąsiedztwo Włodzimierza z jednej, Uściługa z drugiej strony, czyni ją prawie niezrozumiałą, przecież podróżny rad ją spotyka i chętnie w niej wypoczywa. Stoi ona na wzgórku, nad parowem, okrążona ładnymi laskami i zaroślami, a na wiosnę tyle tam słowików, tak cicho! tak zielono i miło! Widok wcale nie rozległy, ale oko spotyka się z lasami, które przy wzgórzach i wodzie już wdzięczny krajobraz stanowią… Ledwie bym nie powiedział, że ktoś, rozmiłowany w tej ciszy, gospodę tu dla lubiących zieloność i lasy zbudował umyślnie, bo wsi nie ma blisko, karczma usunięta jakby na przekór od niej i wybrała sobie parów nad rzeczką a widok na gaje, jakby ich wartość rozumiała. A choć w starym Włodzimierzu starych zajezdnych domostw nie braknie i po każdym pożarze stają nowe; choć w Uściługu niedalekim jest Złota Basia i tyle innych jej współzawodniczek – karczma w lesie, urągając się miejskim zajazdom, widocznie stanęła z pretensją służenia nie tylko dla mnogich wozów wieśniaczych, powracających od Bugu, ale i dla większej wygody potrzebujących podróżnych. Ogromne sieni wprawdzie i obszerny plac przed bramą mnóstwo fur pomieścić mogą, ale obok tego jest kilka pokojów bardzo porządnych i z niejakim utrzymanych wykwintem, kanapy, stoliki, nawet coś na kształt bilardu. Przytomność tego sprzętu zdradza poniekąd myśl fundatora, który może chciał tu mieć rodzaj pohulanki dla włodzimierskiej palestry; ale wolimy wierzyć, że się w pięknym miejscu rozkochał, niżeli żeby na kieszeń chudą kancelarzystów miał rachować. Rachuba taka do zbytku byłaby naiwna.
Zresztą, mniejsza o gospodę, w jakim celu z takim szafunkiem cegły postawioną została, mniejsza o jej znaczenie, przystąpmy już do tego, co się w niej działo w roku… którego nie powiemy, dość że 18…
Było to w lecie przed wieczorem; drugi już dzień przestankami lał i kropił deszcz, który nie tylko utrudnił podróż i rozkwasił grobelki, ale nieznośnie dokuczać musiał podróżnym. Chmury z zachodu wysuwały się zrazu jedna po drugiej bez przestanku, czarne, szare, płowe, i leciały na wschód, gnane jakąś siłą przeważną, która im na krótko tylko wstrzymywać się dozwalała i pasmami kroplistego deszczu oblewać ziemię spieczoną. Po krótkiej, ale gwałtownej burzy, która długą przerwała suszę, niebo się zasępiło jak w jesieni, powietrze ochłodło, jakby gdzieś obfite spadły grady i ulewa na przemiany z drobnym kapuśniaczkiem dokuczała tym, którym niedawno równie dopiekła zbyt przedłużona susza.
Przed karczmą, którąśmy wspomnieli, stały fury wieśniacze z końmi pookrywanymi starymi świtami, cierpliwie znoszącymi kąpiel wcale niepotrzebną, kilku chłopków w workach na głowie leniwie kręcili się koło wozów, była i buda żydowska płótnem obciągnięta, z której tylko co zlazł woźnica dla zapalenia fajki, i biedka jakiegoś posłańca wysłanego w pilnym interesie, ale nie mającego ochoty narażać się na deszcz powiększający się ku wieczorowi, i koń osiodłany Żydka, i dosyć podróżnych, bo nawet choć słońce nierychło zajść miało, już w jednej z izdebek gospody siedział sobie podróżny, którego wózek niepoczesny, z parą tłustych, ale drobnych koni, schronił się pod dach gościnny.
Był to młody człowiek, którego przymuszony spoczynek dosyć niecierpliwić musiał, bo chodził od okna do okna, wyglądał za wrota, przypatrywał się niebu, przysłuchiwał wiatrowi i nie mogąc nic dobrego wywróżyć ze znaków meteorologicznych, upornie niepogodę zwiastujących, zżymał ramionami i potrząsał głową. W tym podróżnym, którego łapiemy tak niegrzecznie na drodze między Włodzimierzem i Uściługiem, nie było nic bardzo zastanawiającego. Był to młody mężczyzna, lat około trzydziestu mieć mogący, ledwie średniego wzrostu, dosyć silnie zbudowany, ale nieotyły, muskularnej budowy, którego strój zdradzał położenie w świecie z ubóstwem graniczące. Pomimo wyszarzanej burki, starego czarnego na wszystkie guziki zapiętego surduciny i niewytwornego ubrania było w nim jednak coś tak szlachetnego i niepowszedniego, że w tłumie ściągnąłby oko i kazał się domyślać, jakim trafem upadł tak nisko. Twarz jego, choć nadzwyczaj opalona i czarna, ale pełna świeżości, zdrowia i siły, zastanawiała nie tyle rysami, co wyrazem. Malowało się na niej to uczucie spokoju i ufności w siebie, które przystoi zrodzonemu w pracy i wypróbowanemu od losu; czoło szczególniej wzniosłe, gładkie, pięknie utoczone, oczy ciemne, bystre, pełne ognia i pojętności, uśmiech dobrocią namaszczony – nadawały tej fizjognomii cechę odrębną. Twarz, ogolona cała, odznaczała się tylko męskim zawiesistym wąsem, jakby na pamiątkę starych czasów zostawionym na licu, ale nie pielęgnowanym z zalotnością tych, którzy wąsa dla nadania sobie powagi lub wdzięku używają. Wąs to był rosnący jak Bóg dał, rozsypany, bujny, o którym wcale właściciel jego nie przemyślał ani się oń troszczył. Barwa jego, nieco od włosów jaśniejsza, nie wpadała w rudą, jak to się u nas często trafia, ale zarywała na złotawą. Spod niego uśmiechały się usta trochę wydatne, którym wyraz szyderstwa całkiem był obcy, znać ono nigdy nie postało na nich, bo nie zostawiło śladu. Nos kształtny, garbaty, mały i oczy ciemne, osadzone głęboko pod wystającą kością czołową, dopełniały całości, której by rychlej można kilku ołówka rysami niż długim opisem dać wyobrażenie. Twarz ta była sympatyczna, pociągająca, piękna prawie, choć się o wdzięk nie dobijała, a słońce ją zbrązowało nielitościwie; czoło tylko pokryte, bielsze znacznie od policzków, zdawało się świecić ponad nią jakimś blaskiem łagodnym i spokojnym. Mały, krępy, zręczny i szykowny podróżny nasz wyglądał młodo, zdrowo, silnie, a ruchy jego zapowiadały człowieka, który spoczywać nie lubi i o wygodach nie myśli wcale. Zrzuciwszy burkę przemokłą, wyciągnąwszy się i strzepnąwszy po przemoczonym na bryczce siedzeniu, które go znużyło, młody człowiek chodził żywo, żeby się rozprostować. Niekiedy piosenka przylatywała mu na usta, parę dźwięków z nich się wyrwało, ale myśl nie dawała im wybiec swobodnie z piersi; zadumany, przestawał nucić i głęboko się zamyślał. Gospodyni domu z troskliwością przyszła się dowiedzieć, czy nie potrzebuje czego, natrąciła o samowarze i herbacie, ale podróżny poprosił ją tylko o szklankę ciepłego mleka i kawał chleba, co jej, niestety, niezmiernie o nim złe dało wyobrażenie. Za drugim razem, przyszedłszy z tym mlekiem, pani domu miała już minę daleko poufalszą i w rozmowę wdawać się nie chciała; młody człowiek też nie dobijał się o nią, napił się, zakąsił, fajkę zapalił i począł znowu chodzić po izbie.
– No, co będziemy robić, Parfenie – zapytał wreszcie chłopaka od koni, który przeze drzwi zajrzał do pana – jak myślisz? czy przeklęty ten deszcz ustanie przed wieczorem? czy nam jechać, czy nocować?
– A cóż? – odparł chłopak, chowając fajkę w kieszeń od świtki naprędce – może byśmy pojechali, słota na trzydniówkę się zabiera, my tu jej nie przeczekamy, a jejmość czekać będzie i niepokoić się o pana.
– Ależ to tęgie dwie mile, a droga pohana… a noc za pasem…
– Albo to my raz tę drogę przebywali! oj! oj! – odparł Parfen, kiwając głową – choć po nocy trafimy do domu… Konie napoiłem, siana przegryzły, wyprychały się, jeszcze nas taki dociągną przed nocką…
– Dać by im po garncu owsa?
– Czy to one głodne! – rzekł Parfen.
– Oj filucie, filucie – dodał, śmiejąc się i grożąc, młody człowiek – tobie pilno czegoś do domu.
Chłopak się zaczerwienił, za głowę ręką pochwycił, włosy otrząsł, ale schwycony, ruszył tylko ramionami.
– Jak pan każe, jak pan każe… ale jejmość będzie niespokojna, pewnie i tak na obiad czekali.
– A! no! pojedziemy, bo i mnie tu się nocować nie chce – odpowiedział panicz – jak konie dojedzą, zaprzęgaj i daj mi znać.
– Duchem! – odparł Parfen.
Właśnie wśród lej rozmowy między panem a sługą, z której widzimy stosunek ich do siebie i odgadnąć już możemy charakter podróżnego pełen dobroci, choć nie pozbawiony energii, hałas się wszczął u wrót gospody; wyszli oba i zobaczyli piękną resorową nejtyczankę, czterma końmi siwymi wzdłuż zaprzężoną, z woźnicą na kozłach w płaszczu migdałowym, z lokajem w liberii, zajeżdżającą raźnie i buńczuczno pod dach karczemny. Gospodyni wybiegła z szynkowni spojrzeć, kogo jej Pan Bóg dał, i musiała czy poznać gościa, czy się ucieszyć migdałową liberią, bo sama na współ z lokajem podróżnego zaczęła rozpędzać wozy stojące w sieniach niezmiernie krzykliwie i z dowodami najwygórowańszej gorliwości. Ledwie tego dopełniwszy, wbiegła do pokojów gościnnych z gotowym do ścierania pyłów fartuchem, a tymczasem z pięknej owej nejtyczanki wysiadł z pomocą służącego przybyły i za nią wszedł do izby. Podróżny, który go poprzedził, zajmował ostatni pokoik i nie mógł się lękać wyrugowania, jednakże spojrzał przez drzwi ciekawie na ten wjazd tak uroczysty, na który gospodyni krzyczała, gęsi piszczały i hałasowało, co żyło, ale ledwie okiem rzuciwszy na powóz i pana, zaraz się skrył w swojej izdebce. Parfen, korzystając tymczasem z przybycia powozu i rozruchu, jaki powstał, wśród którego i jemu coś cierpko przymówiono, co najprędzej wziął się do nakładania szlei i zakiełznywania mierzynów. Nowy podróżny, tak uroczyście przyjęty, był młodym człowiekiem, i gdy z siebie pozrzucał gumelastyczne płaszczyki, kapturki, pelerynki, chustkę i rozmaite obwijadła, ukazała się spod tego wszystkiego piękna postać paniczkowatego młodzieńca w kwiecie wieku, to jest dwudziestokilkoletniego zaledwie, zręczna, miła i uderzająca prawie niewieścim swym wdziękiem. Wysmukły, urodziwy, szykowny przybyły byłby zwrócił oko każdej kobiety szlachetnością rysów twarzy i słodkim wyrazem tęsknych swych oczów niebieskich. Bujny włos ciemnoblond, starannie utrzymany, okalał regularny owal, pełen arystokratycznego charakteru, wśród którego oczy ślicznie osadzone i łzawo spoglądające, nos delikatnie odznaczony i usta smutno uśmiechnione stanowiły jedną z tych fizjognomii, jaką pospolicie artyści zwykli nadawać ideałowi, którego samoistnie pojąć nie chcieli czy nie mogli. Twarz była bardzo piękna, ale pomimo to niemal pospolita, a wrażenie, jakie wzbudzała, graniczyło prawie z litością. Takie to było delikatne, słabe, wątłe, biedne, tak niemęskie! Wąsik wprawdzie wysypywał się powolnie na zwierzchniej wardze, broda świeżo ogolona dowodziła, że rosnąć miała ochotę, ale pomimo te rysy, nawet piękność, a szczególniej charakter typu tego był całkiem kobiecy. Gdyby siła, zebrałoby się było może temu lalkowatemu paniczowi na dobroć, ale dla braku jej zdawał się tylko bojaźliwie łagodny… Ubiór jego, nadzwyczaj i przesadnie staranny, uderzał zwłaszcza w podróżnym; począwszy od aksamitnej czapeczki do lakierowanych bucików, wszystko, co miał na sobie, nosiło cechę najwymyślniejszej elegancji; a rączka, gdy ją z rękawiczki glansowanej obnażył, ukazała się tak malutka, biała, tak wymuskana i wygładzona, jak gdyby nic w życiu prócz pukla włosów i batystowej nie wzięła chusteczki. Strój zresztą był najwykwintniejszego smaku, niewidny, jednobarwny, uszyty wygodnie, a krawiec naśladował w nim modę angielską, w której comfort stanowi całą niemal ozdobę. Surducik, kamizelka i reszta stroju były jednego koloru.
Wszedłszy do gościnnego pokoju, podróżny długo nie mógł się odważyć na położenie tego, co z siebie pozdejmował, na stole, na kanapie lub na krześle; z kolei oglądał te sprzęty, pokręcając głową, chodził, szukał i na najczyściejszym z krzesełek, podesławszy płaszczyk, w porządku poskładał resztę chustek i zdjętej odzieży. W tejże chwili uczuł przejmujące zimno, które zwykle u nas i w lipcu po nie zamieszkanych kryje się kątach, zimno często przykrzejsze od gradusowego, wstrząsł się i dobywszy cygarnicy, żywo przechadzać się począł, szukając nań lekarstwa w przyspieszonym ruchu. Drugi pokój, zajęty teraz przez przybyłego panicza, graniczył z izdebką, w której znajdował się pierwszy nasz podróżny, drzwi między nimi nie były nawet zamknięte i przypadek zrządził, że zapalając cygaro, ładny ów chłopak stanął oko w oko, progiem tylko oddzielony od pierwszego naszego podróżnego, który już burkę swą wdziewał i miał natychmiast wyjeżdżać.
Spotkały się ich spojrzenia, pierwszego śmiałe i życzliwe, drugiego dość bojaźliwe, ale pełne również dobroci; panicz wyjął z ust cygaro, zdawał się niezmiernie zdziwionym, zawahał się, ruszył, postąpił, zatrzymał się i krzyknął wreszcie:
– Aleksy!
– Julian! – ozwał się głos z drugiej strony progu.
W tejże chwili oba podróżni, jednym uczuciem rzuceni, postąpili ku sobie i Aleksy, nasz dawniejszy znajomy, pierwszy próg przestąpił, przez który tradycjonalnie Słowianin się nigdy nie wita; namulana dłoń spotkała się z białą rączką, która równie jak ona drżała szczerym przyjacielskim uczuciem.
Oczy obu zabłysły serdecznością, rozrzewnieniem prawie, jakie tylko wzbudzić może przypomnienie spędzonych razem chwil młodości, koleżeństwo na jednej ławie lub w jednym obozie.
– Co ty tu robisz, Aleksy? – zapytał Julian z czułością – co za traf szczęśliwy? ty, tutaj?
– Mój drogi, poczciwy Julianie – odparł po chwili trochę zmięszany Aleksy – ja tu w okolicy mieszkam… niedaleko, o dwie mile…
– Jak to? dawno?
– Od powrotu z uniwersytetu…
– Gdzie?
– W Żerbach…
– W Żerbach? toż przecie mila mała od Karlina; widać z okien…
– Musi tak być, bo i ja z okien mojego domku patrzę na wasze pałace i ogromne drzewa waszego parku.
– Jak to? i dotąd aniś się o mnie dowiedział? – z wyrzutem rzekł Julian – a! – dodał, upuszczając dłoń Aleksego – tegom się nie spodziewał! to się nie godzi!
Aleksy uśmiechnął się smutnie.
– Mój drogi Julianie – rzekł powoli – inna to rzecz poczciwa nasza ława uniwersytecka, która równa wszystkie stany, a inna świat, wśród którego dziś żyjemy.
– Aleksy! w tym cię nie poznaję; ale o tym potem – rzekł Julian, chwytając znowu jego rękę – wybierasz się jechać? dokąd?
– Do domu!
– Deszcz leje! wieczór nadchodzi! ja nocować muszę, już daruj, ale słowo ci daję, że cię nie puszczę… musisz zostać dla mnie!
Aleksy się zawahał, ale mu łza błysła w oku.
– Proszę cię, a w ostatku gotowym użyć gwałtu – rzekł Julian przynaglając – nie odmawiaj mi! podwójnie smutno będzie mi w tej karczmie, jeśli mnie opu – ścisz, ja cię przecie wybadać muszę… nagadać się… nacieszyć tobą… zostaniesz! zostaniesz!
– Ale…
– Nie ma „ale”. Aleksy mój drogi, musisz wieczór przepędzić ze mną.
I tak naglił, tak prosił, tak się po dziecinnemu napierał pieszczoszek, że Aleksy uległ wreszcie, zrzucił burkę i choć Parfen mruczał zniecierpliwiony, pozostał.
Wieleż to tak razy w życiu urok tych złotych chwil młodości, spędzonych w jednej sferze, ogrzanych jednym wspólnym uczuciem, zbliża ludzi, których by nic w życiu nigdy połączyć nie potrafiło! Jest to węzeł niemal tak silny, jak związki krwi, które często targa interes, gdy przyjaźń szkolna opiera się nawet stosunkom pieniężnym, najdrażliwszym ze wszystkich, niestety! Spojrzawszy na tych dwóch młodych ludzi tak od siebie różnych, tak rodzajem żywota oddzielonych, niepodobna się było domyśleć, że ich cokolwiek bądź ściśle połączyć potrafi i da im na chwilę zapomnieć, że tak daleko w klasyfikacji towarzyskiej stali od siebie. Wspomnienia młodości dokazały tego cudu: siedli obok, dłoń w dłoń, oko topiąc w oku, zdając się oba szukać w sobie zmian, jakim ulegli od czasu rozstania, i milczeli długo, porównywając może obraz, który im pozostał z dobrych akademickich czasów, z tym, jaki im nastręczyło niespodziewane spotkanie.
– Mój Boże! jakżeś to, panie Julianie, wypiękniał, ale razem wydelikatniał! – zawołał Aleksy – jaki z ciebie paniczyk! jak znać, że ci ciężar doli nie dokucza, żeś swobodny i szczęśliwy!
Julian westchnął, na wykrzyknik ten odpowiadając równie naiwnym postrzeżeniern.
– A z ciebie opalony gospodarz, mój Aleksy! szlachcic hreczkosiej! zardzewiałeś, bracie, zadomowić się mu – siałeś, zapracować! Aleś zmężniał, pogrubiał i wyglądasz wyśmienicie!
Z kolei Aleksemu wyrwało się także lekkie, nie postrzeżone westchnienie.
– Obaśmy się odmienili – rzekł powoli – inaczej być nie mogło, ja w pracy, ty w spoczynku…
– Więc nie poszedłeś drogą naukową?
– A ty zarzuciłeś dyplomatyczną karierę, którą marzyli dla ciebie?
– Ja musiałem przyjść w pomoc matce – rzekł Aleksy.
– Mnie interesa znagliły pozostać w domu, jestem głową rodziny.
– I ja także!
Spojrzeli w oczy i znowu ścisnęli dłonie, uśmiechając się do siebie.
– Mój Boże! ile to zmian! – zawołali obydwa.
– Patrz! – rzekł Aleksy – zdaliśmy się równymi sobie, siedząc na ławie, która wobec nauki schylała wszystkie głowy; dziś, gdyby nie pamięć tego braterstwa, jakże daleko stalibyśmy od siebie! ja pomiędzy najskromniejszymi pracownikami, których powołaniem produkować chleb powszedni; ty wśród tych, co zapewnione mając potrzeby codzienne, mogą spoczywać, marzyć, myśleć i duchem tylko pracować dla siebie.
– Wszystkie powołania – odparł żywo młody człowiek – równe są sobie, zdaje mi się, w obliczu społeczności, gdy się spełniają z poświęceniem, z pojęciem ich ważności i pożytku; na co siać niezgodę między braćmi! na co między nimi szukać różnicy!
Aleksy się uśmiechnął.
– Tak, młodsi i starsi – odparł – bracia jesteśmy, ale praw pierworodztwa i niedołęstwa młodości nic nie zetrze; wszystkie te rozprawy o porównaniu stanów doskonale wyglądają na papierze, a w świecie zastosować się nie dają. Nie możemy być równi w rzeczy, jak jesteśmy równi w obliczu prawa, Boga i śmierci… to darmo!
– Skądże ci to zdanie? – zawołał Julian.
– Z doświadczenia, mój drogi, z doświadczenia…
– Przyznasz przynajmniej, że ukształcenie duchowe najlepiej nas porównywa i braci, że przy nim niknąć muszą różnice stanów i położeń towarzyskich?…
– Nie żyjemy na nieszczęście duchem samym; są chwile porównania, są dla upośledzonych nawet chwile wyższości, ale żywot codzienny dzieli tych, których się dłonie splotły przypadkowo.
– To zdanie – zawołał Julian – tłumaczy mi już, dlaczego o milę mieszkając od Karlina, patrząc z okien żerbinieckiego dworku na zielone drzewa naszego ogrodu, ani próbowałeś przypomnieć sobie, że tam masz przyjaciela!
– Myślisz, że mi to kiedykolwiek wyszło z pamięci? – rzekł Aleksy – mylisz się… pamiętałem o tobie, może wzdychałem nieraz do towarzystwa twego, alem się umiał powstrzymać od pokusy.
– Przyznam ci się, że przyczyny nie rozumiem!
– Bo nie pojmujesz tego, ile różnicy robi między ludźmi ich położenie towarzyskie, obowiązki, kółko, w którym się obracają, sfera, w której żyją. Powinniśmy żyć tylko z równymi sobie; w stosunkach miłych bardzo z tymi, którzy mają więcej i żyją inaczej, znajdziemy chwile rozkoszne, ale je opłacić musimy upokorzeniem lub smutkiem.
– Stara duma szlachecka mówi przez ciebie.
– Nie, młode doświadczenie, mój bracie… trzeba się często wyrzec słodyczy, które grożą upojeniem. Dla ciebie towarzystwo moje byłoby, nie przeczę, chwilową rozrywką miłą; tobie by może nieprzykrym był widok człowieka, co by w prostej burce i szaraczkowym surducie wsunął się do twoich salonów; wniósłby z sobą nowy żywioł, rozmarszczyłby czoło twoje, ale ja? Mimowolnie musiałbym się rozpieścić, rozpróżnować, rozmarzyć, pozazdrościć i nabyć uczucia, którego znać nie chce serce moje. Niczym ci się zdaje ten stosunek codzienny dwóch ludzi, których położenia są ogromnie różne; ja w nich widzę groźbę dla siebie i z obawy samolubnej nie jadę do Karlina…
– To coś zanadto mądrze pomyślano i jak na młodego, nazbyt okazuje przezorności, kochany Aleksy – a zdaje mi się w dodatku, że jesteś w błędzie. Czemuż nie przypuścisz, że ja bym mógł zmężnić przy tobie, a posądzasz się, że sam rozpieścić byś się musiał? Czemu nie rachujesz na wpływ własny, a boisz się ulegać cudzemu?
– Bo znam człowieka – rzekł Aleksy – a szczególniej siebie. Położenie moje nie jest normalne, zanadto mam myśli i ducha do pługa i brony, silę się, by podołać bez westchnienia i żalu obowiązkom moim, cóż dopiero, gdybym miał przed oczyma obraz, który by co chwila budzić musiał we mnie zazdrość, żale i politowanie nad sobą?
– Nie jesteś więc szczęśliwy? – zapytał Julian z czułością.
– Nie narzekam – rzekł Aleksy – i przekonany jestem, że w każdym stanie suma szczęścia i cierpienia do osiągnienia człowiekowi dana jest równa – od niego zależy ją otrzymać. Ale na to właśnie potrzeba zrość się i wcielić w stan swój, a odwrócić oczy od tego, którego serce pragnie, gdy go osiągnąć niepodobna.
– Tak, masz słuszność – rzekł Julian – w każdym stanie, w każdym położeniu są troski nierozdzielne od bytu człowieka! – Westchnął. – Mówmy o czym innym, rozpowiedz mi swoje dzieje!… Ja ci się z moich wyspowiadam; zaraz nam podadzą herbatę, zapalimy cygara i pośmiejemy się jak za lepszych dni naszych – ces beaux jours où nous étions si malheureux!IV
Rozmowa, jak to bywa między starymi przyjaciółmi, którzy się nie widzieli długo, przeskakiwała tak na najrozmaitsze przedmioty; Julian i Aleksy zarówno potrzebowali tego wylania duszy, podziału życia, które mu odejmuje ciężaru. Jednak pierwszy był szczerszym, drugi, jak wstydliwą ranę, ukrywał ubóstwo swoje i więcej się kazał domyślać, niż spowiadał…
– Tego ci darować nie mogę – rzekł Julian, kładnąc się w łóżko wygodne i zapalając nocną lampkę podróżną – że aniś pomyślał o mnie, zamieszkawszy w Żerbach… Chociaż tłumaczyłeś mi się z tego, przyznam ci się jednak, że dobrze nie pojmuję przyczyny. Miałżebyś być śmiesznym jakimś demokratą, który wszystkich majętniejszych uważa za osobistych nieprzyjaciół i przesądom kasty poświęca nawet uczucia serca?
– Za takiego mnie mieć nie możesz – odparł Aleksy – znasz mnie trochę; nie posądzisz mnie także o dumę, u ciebie bym zresztą upokorzenia się nie spodziewał; ale w moim przekonaniu wszelkie stosunki ściślejsze powinny się zawierać z wielką na ich skutki bacznością. Praktyka życia cała na tym; kto się rzuca w objęcia wszystkich bez wyboru, przygotowuje sobie cierpienia i zawody. Miło by mi było czasem pojechać do Karlina, przepędzić wieczór z tobą, ale zważ, do czego to prowadzi… do rozmarzenia, do rozpieszczenia, do zmiękczenia, gdy ja i tak całych sił charakteru potrzebuję, żeby się na stanowisku obowiązków moich utrzymać. Nie przerywaj mi, pozwól się wytłumaczyć.
– Mówiłeś już raz to – zawołał Julian – ale cię nie rozumiem.
– Posłuchaj, pojmiesz mnie, kochany Julianie; nasze położenie towaszyskie oddala nas od siebie… ja muszę nie piąć się w górę, ale trzymać na dole, żeby mi się głowa nie zawróciła, żebym nie tęsknił i nie płakał. Każde wyjście moje w świat weselszy, swobodniejszy, bliższy tego, do którego wiodła mnie chęć wzniesienia się umysłowego, zakrwawia serce i siły odbiera. U ciebie znalazłbym książki, na których czytanie nie mam czasu; zahartowany, nauczyłbym się wygódek, do których przywykać nie powinienem; zresztą, Bogiem a prawdą… kiedy już powiedzieć ci trzeba wszystko, spotkałbym może ludzi, którzy nie tak jak ty by mnie przyjęli… a stosunki nasze wyciągnęłyby mnie na wydatki acz drobne, ale dla mnie niepodobne… Nie pytaj więcej… spowiadać mi się ciężko.
– Jest może trochę prawdy w tym, co mówisz – odezwał się Julian po namyśle – ale ogromnie przesadzasz… Naprzód, stosunki nasze nic by cię kosztować nie mogły.
– A czas?
– Nie maszże chwil wytchnienia?
– Prawie nie mam… ty nie wiesz, co to maleńkie gospodarstwo, w którym sam pan wszystkich zastępuje oficjalistów.
– Po wtóre – mówił Julian – u mnie byś pewnie nie spotkał nikogo, co by śmiał nie poszanować przyjaciela mego.
– Ale wejrzenia! ale półsłowa… ale ta zimna wasza, zabijająca grzeczność.
– Jesteś uprzedzony, kochany Aleksy; nikt nad nas nie jest łagodniejszym i w codziennych stosunkach łatwiejszym; kto się szanuje, tego szanują wszyscy…
– Zresztą – dodał Aleksy, chcąc urwać rozmowę – powiedziałem sobie, rozpoczynając życie, że je poprowadzę drogą, jaką mi wskażą obowiązki, a nie pozwolę sobie żadnej słabości. Jestem przekonany, że stosunki ludzi, których los daleko od siebie w oddzielnych postawił szrankach, muszą być dla nich ciężarem i są groźbą dla ich przyszłości. Przyjaźń nawet i uczucia serca nie są w stanie zawalić przepaści, jaką ich dzieli urodzenie, wychowanie, pojęcia, obyczaje…
– Za kogoż ty mnie masz? – ofuknął się Julian, na wpół żartem, wpół serio.
– Za najlepszego z ludzi – rzekł Aleksy – ale za najsłabszego… za najpoczciwsze z dzieci arystokracji, do której należysz ciałem, duszą, życiem i słabością twoją.
– A! na co mnie tak rozpieszczono – przerwał Julian – na co ze mnie zrobiono na całe życie bojaźliwe dziecię tylko! To mnie czyni w oczach twoich niegodnym nawet przyjaźni, której łaknę, bobym w jej wodach obmyty, zmężniał może i orzeźwiał!
– Dzięki ci, Julianie… ale co dzień mniej się będziemy rozumieć; dziś jeszcze jest węzeł świeży, co nas łączy, ale każda chwila rozplątywać go będzie powoli i przyjdzie godzina, w której ja ciebie, a ty mnie ruszeniem ramion powitasz… Nie maszże nikogo pomiędzy rówieśnikami, z kim byś mógł żyć jak z bratem?…
– Jest ich wielu i bardzo poczciwych – smutnie jakoś odpowiedział Julian – ale dlatego właśnie, że to są ludzie mojego świata, ludzie jak ja słabi, oprzeć się na nich nie mogę. Myślisz, że ja nie czuję i nie znam choroby całego plemienia, do którego należę? Mylisz się, mój Aleksy… Dziś my niedobitkami tylko jesteśmy pułku, który wiódł niegdyś do zdobycia cywilizacji i przewodniczył w szeregach, pierwszy krew przelewając za nią; aleśmy zapomnieli i podań, które wiodły jak gwiazda, i przerodzili się w bezczynne istoty, których żywota celem użycie, spokój, próżnowanie… Krwią zapracowane mienie, ogłada nabyta, wszystko nam na złe poszło; jedno i drugie pokolenie zwichnęło kierunek całej klasy, która nie może być nieużyteczną narością, musi i powinna być żywym organem społeczności. Tymczasem staliśmy się anomalią, nieużytkiem, ludźmi bez znaczenia i przeznaczenia innego nad smakowanie żywota… To ja dobrze, jak ty, rozumiem… i boleję nad tym. Krzyki na arystokrację, z których się śmiejemy wszyscy, gdy z ust papuzich energumenów lecą, mają przecie i przyczynę, i znaczenie; ci ichmość nie skomponowali ich sami, powtarzają; ale tkwi w nich zarzut słuszny – z rycerzy, z zakonników, z wysłańców, z ofiarników staliśmy się martwą częścią towarzystwa, dogorywającą gnuśnie. Zbytek i miękość dobijają nas wyziewami, które, jak zapach kwiatów, usypiają, durzą, zaczadzają i morzą.
– Najzupełniejszą masz słuszność – przerwał Aleksy – ale znając tak doskonale chorobę, czy nie znajdziesz na nią lekarstwa?
– To, co wieki zrobiły, tego ani jeden człowiek, ani jedna chwila zmienić nie może; warunki zmieniły się w koło, zmienią się i pozostałości umarłych wieków, i my się odrodzim, ale niełatwo, ale nieprędko… Dziś zabija nas bezsilność, rozpieszczenie, zbytki i brak celu w życiu.
– Tak jest – odezwał się Aleksy – ale cel łatwo byście zobaczyli, gdybyście pracować chcieli…
– Nie przywykliśmy do pracy… używamy i jak nałogowy pijak konamy od trunku, nie umiejąc się wstrzymać od picia…
– Cel dawny tych, co wiedli zastępy na dalekie boje, co krew przelewali, walcząc z dziczą, inny był całkiem; zmieniły się warunki, świat, wszystko; dziś inne podboje naglą i wy byście ku nim prowadzić powinni. Są to zdobycze ducha, krainy wiedzy, a nade wszystko przeprowadzenie do czynu tej moralności chrześcijańskiej, której martwą literą dziko posługujemy się, zakrywając nią od zarzutów pogaństwa, w którego żyjemy błędach. Każda warstwa ludu ma przeznaczenie, każda ma rolę jakiegoś kółka w machinie społecznej; wyście dziś bezużyteczną jej cząstką, z pięknego wyrobioną kruszcu, ale bezwładną i potrzaskaną…
– I ja to tak jak ty pojmuję – rzekł Julian – ale mamże być apostołem? Spojrz na mnie: gdzie siły do rozpoczęcia życia nowego? Wreszcie, my, cośmy szli przodem, musielibyśmy iść dzisiaj prostymi szeregowcami, dorabiając się szlifów, które wedle pojęć naszych dziedzictwem się nam należą. Na wodzów mieliśmy dosyć siły i zręczności, na prostych żołnierzy jeszcze za mało ofiarności mamy… Westchnęli oba,
– Wiesz co, Aleksy – rozśmiał się Julian, nowe zapalając cygaro – górnolotna rozmowa nasza przypomina mi strasznie nasze lata uniwersyteckie, kiedyśmy to za stołem, przy szklance herbaty, świat przerabiali na nowo i przeskakiwali z ziemi do nieba równymi nogami… zaczepiając najważniejsze zagadnienia towarzyskie i religijne… a! dobre to były czasy!
– Dobre, i nie wrócą się nigdy…
– A pamiętasz Piotra?
– A przypominasz sobie Ignacego?
– Co się stało z ładną Manią?
– A! jak nieładnie zestarzała!
– A profesorowa Z… – Umarła!
– A szanowny nasz Capelli?
– A nieoszacowany J…….. a K……!
Sypnęły się wspomnienia, śmiech młody wzleciał na usta, zapomnieli o znużeniu, o potrzebie snu, o różnicy położeń, o wielkich zagadkach, które tak gorliwie rozwiązywali przed chwilą, z poważnych ludzi stali się dziećmi, a trwało to dopóki jakieś niepotrzebne wspomnienie nie sprowadziło ich na ziemię…
– A! – rzekł Julian – każdy z nas dźwiga na ramionach brzemię życia… szczęśliwy, komu Bóg dał siłę…
– Wiele siły lub uczucia mało…! Ale jedna się nabywa, drugie utraca powoli, e sempre bene; przecież nam nikt nie obiecywał raju, gdyśmy rozpoczynali płaczem pielgrzymkę naszą… ostrzegali nas wszyscy, że nie pójdziemy po różach!
Na te słowa wbiegł nagle, na pół ubrany, służący pana Juliana i nastraszył podróżnych zbladłą twarzą i pospiechem, z jakim wleciał…