Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa światy Zofii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa światy Zofii - ebook

Przypadkowe spotkanie łączy losy młodej torunianki z pewnym Niemcem. Chłopak przyjeżdża do Torunia, by odszukać ślady Zosi – przedwojennej miłości swojego dziadka. Para zaczyna darzyć się coraz większą sympatią i wspólnie zaczyna zgłębiać historie własnych rodzin. Wkrótce dochodzą do zaskakujących odkryć.

To opowieść o poszukiwaniu korzeni, polsko-niemieckiej historii i więziach, które budują się ponad granicami państw.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-7077-2
Rozmiar pliku: 506 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Bo wywierać wpływ na kogoś

znaczy to samo,

co obdarzać go swoją duszą.

Oscar Wilde

Jestem Zuza i od kilku miesięcy mam kłopoty z pamięcią.

Nie tą mocno wsteczną, ale tą związaną z codziennymi sprawami. Obawiam się, że to tak zwany brak pamięci krótkotrwałej odziedziczony po mojej matce Dagmarze.

Widzę jeszcze wyraźnie, jak stoi w łazience i maluje niebieskie oczy zbyt jaskrawym niebieskim cieniem do powiek. Jest krzykliwa. Ten cień nie pasuje do jej blond włosów, przynajmniej nie z samego rana. Jest też za gruba. Waży 84 kilogramy przy 165 centymetrach wzrostu. Powinna wobec tego subtelniej się malować – uważam. Ciemnoróżowy szlafrok kupiony na bazarze od Rosjan odsłania jej duże piersi. Przy każdym ruchu jej dłoni poły szlafroka rozchylają się szerzej i widzę fragmenty nieopalonej skóry na biuście, którą wcześniej skrywała pod jednoczęściowym, pstrokatym niczym papuzie pióra strojem kąpielowym. Mówi: „przynieś mi ten, jest na tym”. Mam te słowa w uszach do dziś. Domyślam się, że mama potrzebuje szczotki do włosów, którą w roztargnieniu pozostawiła na stole w kuchni. Mam dziesięć lat.

Obserwuję ją, jak rano wyprawia się do pracy, chodzę krok w krok i zgaduję, bawię się w zgadywanie, czego zaraz będzie jej potrzeba. Celność trafień mam imponującą, jak Truman Capote w zapamiętywaniu treści rozmów – dziewięćdziesiąt cztery procent. Jest mi jednak smutno, że mama nie bardzo radzi sobie z językiem polskim.

Ten smutek jest we mnie i dziś. Zasłania mi pamięć blado kremową roletą w moim stołowym pokoju, w którym także śpię od kilku miesięcy. Sypialnię wykorzystuję już tylko jako składowisko rzadko używanych rzeczy. Świta. Muszę wstać.

Idę zaraz do pracy. Wyprawiam się do niej jak moja matka co rano. Tylko nie mam nikogo, kto chciałby odgadnąć moje myśli. Robię kawę. Żółty ekspres warczy na mnie pracując niezmordowanie. Nawet jeśli by był ktoś, kto odgadywałby moje myśli – zdaję sobie sprawę – pewnie miałby problem, bo za dużo kotłuje mi się po głowie.

Kawa smakuje bardzo dobrze. Zwłaszcza z mlekiem z folii, które jest ciągle lepszej jakości niż to w kartonie. Nie śmierdzi plastikiem.

Pewnie byłoby mi teraz łatwiej, gdybym wierzyła w Boga. Ubieram się w pośpiechu. Ale odkąd moi kumple powiedzieli, że wiara jest tak naprawdę potrzebna ludziom mało inteligentnym, jakoś głupio mi teraz wierzyć. Co by sobie o mnie pomyśleli? Chyba, że jestem miękka i głupia. Nie sądzę, abym chciała stracić akceptację moich kumpli i byłoby mi strasznie samotnie, jeszcze straszniej niż teraz z moją sklerozą, gdyby mnie nie akceptowali. Co by mi zostało? Byłabym chyba automatem trawiąco-żrącym albo na odwrót. Co to ma za znaczenie. Tak czy inaczej, wiara w moim przypadku nie jest już w stanie czynić cudów.

Jestem Przezroczysta.

Wychodzę do pracy. Bez makijażu. Zupełnie nie jest mi potrzebny. Zakładanie maski przeszkadza widzeniu rzeczy takimi, jakimi są. A jeśli ich nie widzimy takimi, jakimi są, ślepniemy na widok prawdy.

Zamykam drzwi na klucz. Mam jeden zamek. Chyba już dwudziestoletni, ale nie zmienię go, bo jeszcze nie było w moim bloku żadnego włamania. Wieżowiec na Rubinkowie, w którym mieszkam, jest zbyt stary, aby złodzieje mieli tu czego szukać. Nie ma tu takich, którym można byłoby coś ukraść. Zmiany muszą być podyktowane jakimś wydarzeniem. Tak też jest w przypadku zamka u drzwi. Nie znoszę zapobiegliwości. Nie wierzę w zapobiegliwość, która generuje wszystko to, czego nie chcielibyśmy, aby nam się przytrafiło.

Wsiadam do windy. Znów ktoś opluł przyciski. Zdarza się to średnio co dwa dni. Przez chusteczkę wciskam parter. Flegma rozmazuje się na jednorazówce. Zwijam chusteczkę w kłębek. Za dwa piętra będę na parterze. Przez ten biały kłębek, w który zwinęłam chusteczkę i pod którym czuję obcą ślinę, popycham drzwi windy. Wychodzę z bloku. Myślę, w co będę się musiała dziś zaangażować i dlaczego zrobię to bez zaangażowania. Wiem to na pewno. Nie wierzę w zaangażowanie, podobnie jak mój kumpel Jaro.

Nie wierzy od dawna. Nawet w Boga. Uprawia jogę. Najpierw przestał łączyć produkty – węglowodany z białkami, bułka bez sera, z samym masłem i takie tam farmazony. Schudł i mówi, że jedzenie już nie jest przyjemnością, tylko koniecznością. Zapewnia, że to po to, aby osiągnąć wyzwolenie, chociaż nie wiem o jakim wyzwoleniu mówi: duszy z ciała, ciała z emocji czy jeszcze co innego. Jak bowiem może osiągnąć wyzwolenie ciała z duszy, skoro mówi też, że nie ma żadnej duszy, a po śmierci zjedzą nas robaki. To znaczy zjedzą ten produkt składający się z białek, węglowodanów i tego wszystkiego, czego Jaro nie łączy.

Trochę to dziwne, ale jak z nim rozmawiam, to mnie nawet przekonuje. Jest w tym wszystkim poukładany i konsekwentny. Jaro ma 38 lat, ale nikt nie daje mu więcej niż 24. Ma pasemka na włosach i sylwetkę smuklejszą ode mnie. Biega jak młody gepard, pod warunkiem, że nie palił wcześniej jointa. A stan, do którego dąży i do którego – jak twierdzi – przybliża go każdy kolejny dzień, nazywa wyzwoleniem, czasami nirwaną, choć twierdzi, że słowo nirwana jest tylko po to, aby było wiadomo o co chodzi, ale to nieodpowiednie słowo. Takie tylko, żeby ludzie wiedzieli, jaki to mniej więcej kierunek. I tu też mnie dziwi, bo mówi, że życie nie ma sensu. To po co chce się ukierunkowywać? I co mu po tym, że się wyzwoli, skoro to bez sensu?

Raz go nawet zapytałam, co będzie z nim, jak się w końcu wyzwoli, ale nie umiał mi odpowiedzieć, to znaczy trochę powiedział, że go to nie interesuje. Bo to już nie będzie on. To znaczy jego już nie będzie. Wtedy zupełnie przestałam rozumieć, o co mu chodzi. I nawet mu to powiedziałam. Odparł, że nie rozumiem, bo jestem jeszcze za młoda. Może jestem, mam przecież dopiero 30 lat. On powinien już wiedzieć więcej. Wie na przykład, że nie ma Boga, ja się jeszcze waham, czy to aby prawda. Poza tym, skoro Jaro i jemu podobni nie wierzą, to jestem skłonna uwierzyć po to, aby zrobić im na złość.

Wchodzę do tramwaju po sześciu minutach czekania na przystanku. Jest ciepło. Ciągnie się za mną zapach ławki z przystanku, pomalowanej wczoraj wieczorem czerwoną farbą olejną. Zapach znika dopiero, gdy z hukiem zamykają się drzwi starego tramwaju. Udało mi się. Jest miejsce siedzące. Wyciągam notes z torebki i drapię się szarym ołówkiem z gumką po głowie. Mam nawet sporą głowę, jak księżyc w pełni, żartują moi znajomi, na której rosną ciemne włosy, miejscami przerzedzone od częstego farbowania. Kiedy tak myślę, moje niebieskie oczy przybierają podobno szary odcień. Być może od nadmiaru światła słonecznego, od którego jestem uzależniona. Nie myślę bowiem za dużo wieczorami. Na myślenie najlepszy czas to poranki w tramwaju i popołudnia w domu, bo wtedy cisza jest najbardziej dotkliwa. Dotyka mnie w każde intymne miejsce, a ja nie jestem w stanie jej tego zabronić. Teraz też jest cicho, nawet jeśli stary, czerwony tramwaj hałasuje, a ludzie wokół udają, że rozmawiają o swoich sprawach. Nie chce mi się ich słuchać. Słuchanie kaleczy uszy, zwłaszcza gdy wiem, że rozmowy są powierzchowne niczym gładzone ściany, pod których powierzchnią ukryły się, przywarły prawdziwe myśli lokatorów.

Piszę w notesie, co muszę dziś zrobić w pracy. Zapisuję tylko jeden punkt: zapomnieć. Koncentruję się na moich szczupłych łydkach i dużych stopach, które wyciągam z jasnych, dziurkowanych klapek. Przyglądam się im z desperacją chirurga plastycznego w przekonaniu, że Bóg stworzył mnie bardzo nieproporcjonalną, choć mówią, że sprawiam wrażenie spokojnej osoby, również pod względem budowy. – Jak jedzący ziemniaki na obrazie Vincenta van Gogh’a – powiedziała mi kiedyś przyjaciółka Hania. Porównała mnie nawet do typu kobiety indiańskiej, choć nie wiem, co takie kobiety mają wspólnego z tymi z obrazu van Gogh’a. Może tylko tyle, co Hania chciała mi zapewne przekazać, że mają ciemną karnację i siedzą w kręgu jak te od van Gogh’a przy stole, dzieląc się ziemniakami. Pewnie ostatnimi. Ale ja, nawet jeśli mam ziemniaków pod dostatkiem, nie mam się z kim nimi podzielić. Zresztą nie mam na to ochoty, bo samo słowo „dzielenie” przypomina mi moją podzieloną rodzinę.

Urodziłam się w Bukowinie Tatrzańskiej, ale nie pamiętam już tego miejsca, bo widok gór zastąpił mi po kilku latach socjalistyczny wieżowiec z betonu w Toruniu, który otaczały inne szare wieżowce. To mieszkanie było szczytem marzeń moich rodziców – cztery pokoje, łazienka i osobna ubikacja. Podobnie jak teraz posiadanie betonowego, wieżowcowego lokum stało się moim szczytem – tanie i zimne. Prawdziwy raj dla pingwinów, które jednak wolą łóżko umiejscowione w chłodnej płycie niż pod wiślanym mostem. Kosztowało całe 75 tysięcy złotych, podczas gdy takie samo, trzypokojowe w domu z cegły – dwa razy tyle.

Wiele straciłam, zamieszkując na osiedlu Rubinkowo wśród podstarzałej młodzieży prześcigającej się w prezentowaniu swoich egocentryzmów. Ci z ceglanych blokowisk już na starcie mieli znacznie lepszą sytuację.

Z reguły kończyli lepsze szkoły, choć nie lepsze niż ci z przedwojennych kamienic. Ich rodziny nie rozpadały się przedwcześnie, choć i tak wcześniej niż kamieniczników (wyłączając patologię), a małżeństwa cementował seks na wyższym poziomie niż tych w wieżowcowych zimnopłytach. Ich dzieci były lepszej jakości, nieskażone zbytnio genetyczną tandetą. Jakieś takie weselsze, bo miały znacznie więcej bez proszenia. Jakieś lepiej się uczące, bo ładniej od nas wieżowcowych ubrane, i przez to bardziej lubiane w szkole przez nauczycieli i zazdroszczących im uczniów.

Muszę wstać i ustąpić miejsca staruszce, która pojawiła się za moimi plecami. Mam wrażenie, że czuję jej oddech na plecach. Obracam głowę. Nie wiem, po co to zrobiłam, teraz muszę założyć klapki i spróbować utrzymać pionową pozycję w świecie, w którym wszystko wydaje mi się poziome. Nienawidzę ustępować miejsca starszym. Zawsze jeżdżą tramwajami rano, jakby nie mogli wychodzić z domu wtedy, kiedy jestem w pracy. Staruszkowie blokują okienka pocztowe, przychodzą do banków. Zawsze wtedy, gdy się spieszę pojawiają się przede mną i trzeba im ustąpić miejsca albo przepuścić. Wstaję jednak uśmiechnięta, zapraszając na miejsce siwą kobietę w szarym żakiecie, tak szarym jak mój ołówek z gumką. Nie mogę jej przecież pokazać z jakim bólem to miejsce oddaję, wygrzane, gorące od moich walających się w nieładzie myśli.

Stoję, trzymam się metalowej poręczy, uwierają mnie klapki. Liczę. Na piętnaście miejsc w wagonie jest dziewięciu siedzących staruszków. Czy oni nie mają nic lepszego do roboty, tylko szwendać się z rana po ulicach? Robert mówił, że Niemcy ustępują miejsca i przepuszczają w kolejkach tylko bardzo starych ludzi. A ta pani, ta jeszcze nie-staruszka ma może sześćdziesiąt pięć lat. Mimo to liczy na to, właściwie jest tego pewna, że miejsce jej się należy.

Tramwaj stanął na Szosie Lubickiej w okolicy ulicy Antczaka. Tu mieszkające dzieci wygrały los na życiowej loterii. Żyją w małych blokach i domkach jednorodzinnych. Właśnie motorniczy otworzył im drzwi tramwaju. Kłócą się, szczebioczą. Są ładnie ubrane. Kolanówki we wzorki, kolorowe spódniczki, bluzeczki z Reserved, upięte estetycznie włosy. Zaczyna mi się robić niedobrze, że tak ładnie wyglądają. Musiałam zawsze nosić ubrania po obcych dzieciach. Wyrosły, moja kolej. Te z tramwaju, który wlecze się jak żółw niosący cały świat na swych barkach, zaraz pójdą do szkoły i będą się turlać w tych ciuszkach po szkolnym hallu. Za to dostałabym lanie.

Kiedy byłam mała, najlepiej miały dzieci z dwukondygnacyjnych domków jednorodzinnych, trochę gorzej ci z dwurodzinnych. Najgorzej jednak z wieżowców, jak ja.

W wieżowcowej fortecy życie nie kwitło, ale raczej się toczyło – od wypłaty do wypłaty, od dwói do trói, czasem czwórki, rzadko piątki. Od placków do kapuśniaku, poprzez schabowe i mielone, na karkówce świątecznej ze śliwką skończywszy. A, i zapomniałabym. Było jeszcze ciasto piaskowe ze śliwkami przy fusiastej kawie na chlorowanej wodzie. Śliwki zawsze były u nas tanie jesienią. Góra dwa złote za kilogram, oczywiście po denominacji złotego, bo zanim przekroczyłam czternasty rok życia, śliwki osiągały cenę dwudziestu złotych. Repertuar menu odznaczał się wtedy ubogością, tak jak i zasób słownictwa większości lokatorów udręczonych codzienną harówką. Wbijali nas w garnitur pożądań większych dóbr niż sami byli w stanie dosięgnąć. Uczcie się – powtarzali – bo będziecie ulice zamiatać. O dziwo, to samo mówili nauczyciele, ale tylko ci, co mieszkali w wieżowcach – sprawdziłam.

I tak wyrastaliśmy w kompleksie pazernego wieżowcowego, Przezroczystego obywatela, przygotowywanego od dzieciństwa do nigdy niekończącej się pogoni za utraconym marzeniem naszych rodziców. Za zyskiem, za „sprawą”, którą po wojnie z komunizmem stał się pieniądz, za pękatym portfelem świadczącym o zaradności, przebiegłości, pomysłowości, zdrowej pazerności na życie, która nigdy nie miała zakończyć się dla nas czkawką z przejedzenia bądź zgagą, ale raczej soczystym beknięciem najedzonego niemowlęcia.

Wysiadam z tramwaju na Placu Teatralnym, mijam teatr wybudowany w stylu wiedeńskiej secesji, którego strzegą dwie skupione twarze kamiennych muz. Po drugiej stronie ulicy jest mały park. Ciągle siedzą tam pijacy. Piją wino przed dziewiątą rano i po dziewiątej wieczorem. Teraz też siedzą, a jest za dziesięć. Przebiegam przez tory kierując się w lewo od tramwaju. Po prawej mijam Urząd Marszałkowski. Przed wojną błyszczał w słońcu, które ogrzewało szerokie plecy urzędników Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Teraz razi szarością, podobnie jak szare garnitury urzędników. Nawet w letnim słońcu, które nie ociepla wejścia, wyjścia i okien budynku, szarość spływa ze ścian niczym brudna woda w studzienkach przy chodnikach. Popsuł się prostokątny zegar na urzędzie. Wskazuje też jakąś zupełnie bezsensowną temperaturę powietrza, o ile dobrze mogę dojrzeć, na zegarze jest osiem na plusie, a przecież, jak czuję, musi być co najmniej dwadzieścia cztery. Parking przed urzędem zapełnia się powoli. Kiedyś stały tu tylko fiaty, syrenki, polonezy i trabanty. Teraz ople, alfy-romeo oraz mercedesy.

Idę do mojego urzędu, do wydziału kultury i promocji na ulicę Podmurną. Jest z czerwonej cegły. Ładniejszy wewnątrz niż na zewnątrz. Taki jakby klocek, choć z drzemiącym duchem w środku, żyjącym tu przed wiekami. Mój duch też chyba już padł, próżno szukać go w środku tego budynku.

Ziewam. Wchodzę po krętych, drewnianych schodach na pierwsze piętro, mając wrażenie, że schody prowadzą mnie prosto do piekła, nawet jeśli wiodą w górę. Poprawiam włosy, aby nie było widać przerzedzenia nad czołem. Zieloną sukienkę obsuwam delikatnie w dół. Wciągam też brzuch, który mi ostatnio wystaje od częstego jedzenia w knajpach na Starówce. Uśmiecham się do koleżanki Ani zza biurka. Tak wypada, choć wcale nie mam na to ochoty. Odpowiada na moje cześć i zaraz zaczyna o swoich dzieciach, które mnie nie obchodzą, bo nie mam dzieci. Tęsknię do domu, do mojego wieżowca. Przypominam sobie, że ciągle mam w torebce chusteczkę z flegmą z windy. Sięgam po nią. Wrzucam ją do brązowego plastikowego kosza obok biurka. Włączam komputer i patrzę na ścianę po mojej prawej stronie, na nowy projekt urzędu miejskiego, a konkretnie biura promocji, który ma ożywić dzielnice wieżowcowe w Toruniu. Komu to potrzebne? – myślę. Ania, nie widząc mojego zaangażowania w rozmowę, pisze coś na klawiaturze. Mówi, że jest spóźniona ze sprawozdaniem finansowym o festiwalu kultury i sztuki. Dziękuję jej za kawę, którą podaje mi bez słowa, ale kręci głową, odchodząc od mojego biurka. Chyba chciała w ten sposób wyrazić politowanie nade mną. Nie dbam o to. Dociera do mnie, że ten nowy projekt z wieżowcami może się przydać. Prezydentowi miasta. To w końcu prawie sto tysięcy głosów wyborczych.

Trzy miesiące wcześniej

Na fakt, że mieszkam w wieżowcu z dwustu osiemdziesięcioma oknami od strony frontalnej, zwrócił mi uwagę wieczny chłopiec z Berlina – Robert. Wcześniej jakoś nie przywiązywałam do tego wagi. Po prostu mieszkałam. Robert urodził się w Berlinie Zachodnim, ale ze względu na awangardowy charakter współziomków, wybrał do zamieszkania wschodnią część stolicy. Wyboru dokonał po upadku muru berlińskiego, który miał zlikwidować różnice niemiecko-niemieckie, ale chyba jeszcze bardziej je zaostrzył, przynajmniej w pierwszej fazie pojednania, która do dziś się nie skończyła.

Robert ma już prawie 35 lat i pojawił się w moim życiu przypadkiem. Wierzę w przypadki. Zdarzają nam się tak nagle jak letnia burza i budzą nas z letargu nicnierobienia. Uśmierzają ból nieumiejętności dokonania wyboru, którego korzenie sięgają do tętnic serca.

Robert stoi za mną przy kasie biletowej w Toruniu, z którego chcę się na chwilę ulotnić. Zerkam na niego jednym okiem. Podoba mi się jego szczupła twarz i nieproporcjonalnie duży nos. Nie jest jednak przesadnie wielki, po prostu przyciąga uwagę. Zamierzam kupić bilet do Warszawy, aby odwiedzić Jaro. W pewnej chwili podchodzi do nas zabiedzona Przezroczysta w dżinsowych spodniach ogrodniczkach i wytartym różowym t-shircie. Dziewczyna spadła na ostatni szczebel Przezroczystej egzystencji. Pyta, czy mogę jej dać parę groszy na bilet, bo jej zabrakło. Nie daję. Przezroczyści sobie nie pomagają w takich sytuacjach w obawie przed epidemią degrengolady. Nie chcemy mieć z tymi z najniższego szczebla nic wspólnego, aby się nie zarazić nieszczęściem. Pewnie przeczuwamy, że i my możemy tak skończyć. Żebrać o grosze na narkotyki. W końcu wszyscy niemal palimy trawę, ale odżegnujemy się od ciężkiego kalibru. Na moje oko ona jest już na kompocie dożylnym pędzonym wspólnie z kumplami w jakiejś wieżowcowej melinie.

Wysoki, szczupły blondyn za mną, z równo przyciętymi włosami sięgającymi końca szyi, też jej nie daje ani grosza. Przezroczysta odchodzi, przeklinając nas pod nosem, z którego wystają strupy zakrzepłej krwi umocowane na wystających, delikatnych, czarnych włoskach.

– Many buraks ask for money – mówi uśmiechnięty obcokrajowiec.

Poprawia wypchany, nieduży, czarny plecak zawieszony na lewym ramieniu.

W pierwszym momencie nie wiem, o co mu chodzi z tym „buraks”. Dopiero po chwili dociera do mnie, że zna polskie określenie na lumpów. Mój angielski też nie jest na wysokim poziomie. W końcu jestem Przezroczystą z wieżowca, a nie z domku jedno- czy przynajmniej dwurodzinnego. Czuję się jednak nieco lepiej, kiedy po paru sekundach dociera do mnie, co blondyn powiedział. Staję się odważniejsza.

– Yes, you are right – mówię w moim Kongo-English.

Odgarniam włosy z czoła. Pytam. – Where are you from?

– From Berlin – mówi.

Robert jest pierwszym obcokrajowcem, który stoi na mojej drodze, a właściwie za mną, w kasie na dworcu w Toruniu. Dzieli nas tylko granica na Odrze, ale czuję, że dzieli nas znacznie więcej. Nie mam o nim pojęcia, nigdy nie interesowała mnie historia Niemiec, sami Niemcy i plotki, jakie krążą na ich temat. Zdaję sobie sprawę, że niewiele wiem o moich sąsiadach. Są kosmitami, może w zielonych ubrankach, które polerują starymi szczoteczkami, nakładając na nie pastę do zębów. Wszystko jedno. Właśnie jednego z nich poznaję i nie widzę śladów pasty. Nie ma nawet żelu na włosach, którym pacykują się niektórzy nasi chłopcy. Jego włosy opadają lekko na oczy niczym wyprostowane, pocięte równo taśmy filmowe.

Rozmawia ze mną jeszcze kilkanaście minut przed odjazdem mojego pociągu do stolicy. Odprowadza na peron. Idziemy sobie, szczebiocząc, ale myśląc swoje, jak mi się zdaje – jesteśmy bardzo podejrzliwi wobec siebie. Mówi mi, że jest pisarzem, ale żyje z tłumaczeń. Często wyjeżdża i uwielbia swoje życie. Wszędzie ma przyjaciół, a to sprawia, że nigdy się nie nudzi. Nie ma na to czasu – dodaje.

– A ty? – uśmiecha się śnieżnobiało.

Dziwię się, bo przecież pisarze uśmiechają się z reguły żółto-szaro, bo są palaczami. I jeszcze mają kominowy oddech. Jak ja. Widać ten pisarz potrafi zrobić użytek ze szczoteczki do zębów. Patrzę na niego przez kilka sekund. W tym czasie pasażerowie na dworcu przemykają koło mnie jak ćmy lecące do światła bijącego z hallu dworca. Spoglądam na gościa, który siedzi na peronowej ławeczce pomalowanej żółtą olejną farbą i wstukuje cierpliwie literki w swoim laptopie. Zastanawiam się, czy Robert też tak robi na dworcach. Na jego ramieniu nie dostrzegam torby, w której mógłby znajdować się laptop. Plecak jest zbyt mały, aby mogło się w nim pomieścić więcej niż rzeczy osobistego użytku. Najwyżej kilka par skarpetek, jakieś slipy, może t-shirt, jakiś kondom na wszelki wypadek. Praktyczny facet – jestem przekonana.

Zupełnie nie wiem, co mam mu odpowiedzieć. A jeszcze bardziej, o czym opowiedzieć. Zastanawiałam się przez chwilę, czy powiedzieć mu, że moje życie toczy się od ósmej rano do ósmej wieczorem w biurze, w którym zmuszona jestem być sekretarką mojego szefa owładniętego wizją zmieniania świata kultury w Toruniu. Czy może o moich poszukiwaniach idealnego partnera życiowego, kończących się zwykle wpadaniem na psycholi. To drugie jest chyba gorsze od pierwszego. Nudne i dyskwalifikujące na wstępie. Jedyny oręż, jaki mi pozostaje w tej sytuacji, to aparycja, którą mam całkiem przyzwoitą, jeśli zadbam o nią przez pół godziny przed wyjściem z domu. Dodaję moim niebieskim oczom blasku poprzez nakładanie jasnobrązowego cienia do powiek i zarysowanie ich brązową kredką u góry bądź do połowy oka pod dolną powieką. Jestem zła, że są niebieskie, jeszcze bardziej, że robią się szare. Kiedy rozmawiam z Robertem, staram się więc patrzeć w jakiś ciemniejszy punkt, aby światło nie wydobywało z moich oczu tej smutnej szarości, która powoduje, że przybieram wygląd melancholijnej nieobecnej. Najbardziej brzydzę się melancholijnych dziewcząt zatrzaśniętych w pamięci o swych dawnych doznaniach, których nijak już nie mogą powtórzyć.

– Zajmuję się promocją kultury – dukam w końcu po namyśle. – Moje miasto to prawdziwy uniwersytecki przyczółek, pełne małych knajpek i drobnych imprez ściągających tłumy. Słyszałeś?

– Trochę tak, właśnie stąd wracam – uśmiecha się ponownie.

Przeczesuje opadające na twarz włosy, co sprawia, że wyglądają teraz na trochę skręcone taśmy filmowe. Ma ciemnobrązowe oczy, które nie potrzebują żadnego specjalnego oświetlenia, aby wzbudzać zaufanie. Ludziom o brązowych oczach ufa się po prostu bardziej, o czym wiedzą specjaliści od reklamy. Robert ma też duże źrenice. Nadawałby się do reklamy pasty do zębów Elmex.

Na pierwszy peron wjeżdża właśnie z hukiem pociąg do Bydgoszczy, z którego wytaczają się umęczeni i wykąpani w duchocie pasażerowie. Głośno przeklinają Polskie Koleje Państwowe.

– Chciałem napisać książkę osadzoną w realiach Torunia – mówi Robert.

Patrzy na pociąg i klnących ludzi. – Wielu naszych rodaków ma tu swoje korzenie – unosi brwi. – Ale moja książka byłaby raczej rzeczą współczesną, choć o poszukiwaniu korzeni właśnie w Toruniu.

– O czym konkretnie chcesz pisać? – pytam.

– O historii dziadka mojej przyjaciółki – mówi.

Idzie za mną na peron podobnym do mojego krokiem. Wolno. Stajemy pośrodku peronu pierwszego. Facet ubrany w niebieską kurtkę, mimo że jest plus dwadzieścia sześć stopni, wrzuca peta na tory. Spluwa pod siebie.

– Mieszkał tu przed wojną – mówi Robert – ale musiał się wynieść, kiedy wojna się zaczęła. Ludzie nie dali mu spokoju. Mieszka jeszcze w Berlinie, może umrzeć wkrótce, ale zdążyłem spisać jego opowieść. Naprawdę fascynująca.

Słucham go uważnie. Bardzo podobają mi się jego oczy. Niewiele obchodzi mnie cała ta historia, o której mówi.

Pociąg przyjeżdża. Wsiadam pospiesznie. Przytrzymuje mnie za rękę.

– Dasz mi swój adres e-mailowy?

Daję mu wizytówkę.

Do Warszawy jadę lekko oszołomiona. Chciałabym go jeszcze zobaczyć. Wątpię, czy tak się stanie. Ludzie się spotykają i wydaje im się, że mogą spędzić razem życie, po czym już nigdy więcej nie dzwonią do siebie, bo po kilku godzinach to, co się wydawało wcześniej esencją życia, znika niczym smak espresso.

Wysiadam z pociągu, wita mnie Jaro. Jak zwykle przyszedł na peron w wymiętolonym swetrze i w dziurawych butach w obrębie palców. Wtula się we mnie i wzdycha:

– Czujesz tę energię? – zamyka oczy i nie puszcza mnie z uścisku.

Kiedyś czułam coś dziwnego, ilekroć mnie przytulał. Tego dnia jakoś nie bardzo. Tylko jego rozpuszczone włosy do ramion z blond pasemkami, pachnące sandałowymi kadzidłami.

– Jasne, że czuję – mówię.

Kłamię dla świętego spokoju, choć nie czuję tego, o co pyta. Jedynie zapach kadzideł kręci w nosie. – Głównie jednak czuję, że głód mnie ściska – dodaję.

– Głód energetyczny, wiem – nie puszcza mnie z objęć.

– Nie, taki prostacki, jakiegoś kotleta bym zjadła – szepczę pół serio.

– Spożywanie zamordowanych zwierząt nie sprzyja przemianie duchowej – poucza mnie cicho.

Głaszcze po plecach. Jego palce pląsają po mojej lnianej białej bluzce, jakby Jaro grał na pianinie najniższe tony.

– No to z surówką i z frytkami – mówię błagalnie. Chichoczę w duchu.

– Jeszcze gorzej! – wypuszcza mnie jak oparzony. – Nie rozumiesz, że niełączenie produktów, to jedyna droga ku wyzwoleniu od toksyn tego świata?

– To co proponujesz? – kapituluję.

– Ugotowałem dla nas wspaniały obiad. Zupę w pięciu smakach...

– No to połączyłeś pięć smaków, zdrajco własnego systemu – śmieję się.

Na Dworcu Centralnym w Warszawie jest cicho. Minęła osiemnasta trzydzieści. O tej porze wszystkie lumpy są na polowaniu po okolicznych śmietnikach. W podziemiu dworca kusi mnie, aby kupić sobie coś mięsnego do jedzenia, ale już słyszę gderanie Jaro o tym, że tu sprzedają truciznę. Idziemy do jego samochodu, aby dotrzeć nim do wieżowcowego lokum.

Mijamy po lewej Pałac Kultury i Nauki, który Jaro od dawna chciałby zaadaptować na potrzeby jakiejś organizacji, która sprzedawałaby idee.

– Nie, nie, żadnych mięs na dworcu, mam zupkę z samych warzywek bez żadnych gnatów w środku, tylko przyprawioną aromatycznie, aż wypala gardełko, ale jak przyjemnie... – mówi Jaro.

Idzie i rozprawia o zupie jak o dziele sztuki. – Każde warzywko: marchewka, pietruszka, por, seler, ziemniaki starannie pocięte w dość grube talarki. Najpierw gotowane na parze z imbirem, gałką muszkatołową, zielem angielskim, pieprzem białym i czarnym, curry, liściem laurowym, odrobiną kolendry, mięty i lubczyku...

– Lubczyku?! – krzyczę. – Przecież nie będziesz mnie uwodził. Będziesz?

Puszczam oko do człowieka, który nawet gdyby mówił w tej chwili w języku Burundi, nie byłby w stanie mnie uwieść.

– Wieczór cię uwiedzie, moja filozofia, nasze spotkanie, wrócisz spokojna i pełna energii do działania w swojej masowej kulturze – ironizuje Jaro.

– A co w niej złego? – pytam.

Jaro nie odpowiada.

Wsiadamy już do jego zdezelowanego niebieskiego wozu, który nazywam „chata wuja Jaro”.

Jest w nim wszystko. Cały majdan, jakiego potrzebuje mężczyzna, którego nikt na dłużej niż chwilę nie pragnie. Od papieru toaletowego, który pochodzi z ekologicznego przemiału, po kilka szmat służących za ubiór i odświętny strój zwany przez Jaro awaryjną koszulą z krawatem. Koszula ma za krótkie rękawy i braki w guzikach. Jest jeszcze biała, ale nie na rękawach poplamionych błękitną i brązową farbą po niedawnym malowaniu aktu przyjaciółki Matyldy. To ostatni romans Jaro z laską równie piękną, co drżącą o swą przemijającą urodę – 38-letnią tancerką flamenco. Schodzą się i rozchodzą od dwóch lat. Nie mogą żyć bez siebie ani ze sobą. Patrzeć na siebie ani nie widzieć. Kochać ani nienawidzić, cierpieć ani być szczęśliwymi. W każdym razie nie potrafią się rozstać. On wieżowcowy, ona córka Cygana, który opuścił jej matkę po uznaniu, że jednak woli mężczyzn. Mieszkała w powojennej kamienicy we Wrocławiu, ale matka piła, więc nie zaliczała się do kamienicznej elity. Dlatego też Matyldzie było równie trudno, co Przezroczystej braci z wieżowca, i to wśród niej ma najwięcej przyjaciół.

Matylda nienawidzi pasji Jaro – fotografii. On sam, pochłonięty bez reszty jej urodą, porzuca raz po raz ukochane zajęcie, a po osiągnięciu wystarczającej ilości orgazmów, bez wytrysku (aby zachować niezbędną energię życiową wewnątrz i umiejętnie ją rozprowadzić w organizmie), porzuca tancerkę dla fotografii. W ramach przeprosin maluje jej akty. Wtedy ona przyjmuje go na powrót aż do następnej awantury w sercu stolicy, podczas której zarzuca mu szereg zdrad i fotografowanie innych konkurencyjnych piękności.

I to właśnie jest dla Jaro niezrozumiałe. Żadna nie może z nią rywalizować, a jednak Matylda płacze ze złości, kiedy Jaro próbuje w taki sposób zarabiać na życie. Zarzuca mu przy tym, że nie potrafi zadbać o jej potrzeby, wpycha w nędzę i nie ma nic ciekawego do powiedzenia poza okazałym przyrodzeniem, które mówi samo za siebie.

Niedawno więc Jaro znów malował jej akt, co potwierdza świeżo przybrudzona na rękawach koszula. Nie jest to jednak dla niego motywacją do prania. Niedoskonałości skrywa pod marynarką ze sklepu z używaną odzieżą. Taki ma image, kiedy wyprawia się do redakcji gazet, aby zaoferować swoje zdjęcia, głównie z imprez, na których tańczy Matylda albo z podróży, które razem odbyli. Rzadko je publikują. Właściwie nie wiem, czy to z powodu koszuli czy też zapchanego rynku Przezroczystymi o podobnych zamiłowaniach. Bo zdjęcia naprawdę są niezłe.

Docieramy na Pragę, skąd rozciąga się widok na cudowny wieżowcowy archipelag. Moje oczy nakarmione niezbędną dawką poczucia bezpieczeństwa, że jestem wśród swoich, wysyłają sygnał żołądkowi, że czas na kolację złożoną z niełączonych produktów, przynajmniej białek z węglowodanami. Już tęsknię za kebabem z Centralnego.

Zupa rzeczywiście pali w gardle, przełyku i jeszcze w żołądku. Pewnie za sprawą tak ostrej diety Jaro biega do toalety częściej niż trzy razy dziennie. I wygląda młodziej, choć chyba dlatego, że nie zdążył jeszcze zasmakować bądź zwymiotować prawdziwą odpowiedzialnością.

Jaro jest typowym przykładem wieżowcowego Przezroczystego, którego nadgorliwa matka nie potrafiła wypuścić z objęć. Wszystko co robiła, robiła dla niego. Tak mu przynajmniej mówiła, kiedy nie chciał się uczyć. Od zawsze interesowała go filozofia Wschodu. Zamiast Sienkiewicza, Prusa, Dostojewskiego wolał Krishnamurtiego i innych mistrzów produkujących recepty na szczęśliwe życie. Sam też stał się podobnym producentem, choć nigdy nie był na Wschodzie dalej niż w Białymstoku.

– Zajmij się lekturami, które zalecają nauczyciele – nakazywała matka Irena, kiedy po godzinie osiemnastej wracała z pracy w szkolnym molochu, w którym uczyło się dwa tysiące dzieci. – Skaranie boskie z tym chłopakiem.

Załamywała ręce i wychodziła z jego pokoju zamykając drzwi, aby opary kadzideł nie wpadały do jej pokoju. Wolała najwidoczniej zapach swoich ekstra mocnych – komentował syn. Co to były za papierosy... Paliły w gardle jak zupa Jaro.

I tu, w przypadku drzwi od pokoju, Jaro miał szczęście. Ja musiałam mieć zawsze otwarte drzwi i jeszcze podparte krzesłem, aby było jasne, że zamknięcie wrót do mojego małego królestwa grozi solidnym laniem. Prywatność? Co to jest prywatność? – pytała moja matka, która za prywatną sprawę nie uznawała nawet oddawania moczu. Zawsze robiła to przy otwartych drzwiach toalety, puszczając przy tym głośny strumień.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: