- promocja
- W empik go
Dwa życia - ebook
Dwa życia - ebook
Jeden poranek może zmienić twoje życie na zawsze…
Denis Woroncow jest znanym i odnoszącym sukces biznesmenem, który czerpie z życia całymi garściami. Budząc się rano w jednym z petersburskich pokoi hotelowych, odkrywa obok siebie martwą dziewczynę. Mężczyzna jest przekonany, że został wrobiony w morderstwo, a jego jedyną szansą na przetrwanie jest ucieczka… i własna śmierć.
Nowa powieść Olega Roya to zapierający dech w piersiach thriller psychologiczny, który już od pierwszej strony trzyma w napięciu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4978-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciemność pachniała jakoś tak... niewłaściwie. W typowo piterski¹ „bukiet” – plusz, stare drewno i lepik do parkietu – drażniąco wrzynała się ciężka, dusząco obca smuga. Jakby do antykwariatu wstawiono stragan mięsny.
Denis spróbował otworzyć oczy. Coś było nie tak. Głowa dziwnie pusta, a przy tym okropnie ciężka – jakby wczoraj wypił nie kieliszek wytrawnego wina, ale butelkę kiepskiego samogonu. Na dodatek coś krępowało prawą rękę. Denis poruszył palcami: coś twardego, długiego i – ożeż, cholera! – ostrego. Nóż? Skąd nóż w pościeli?
Nieprzyjemny zapach uderzał w nozdrza. Może umysł płata mu figle? Denis zmrużył oczy...
Lejący się z okna półmrok nie tyle oświetlał, co skrywał otoczenie. Obok Denisa na pomiętej hotelowej pościeli leżała dziewczyna. Cicha, piękna, trupio blada. Jak wampir. I właśnie z wampirzym krwawym uśmiechem. Co prawda, uśmiech rozciągał się niżej, niż powinien... W szczelinie zamkniętych ust dziewczyny nie było, jak się wydaje, ani kropli krwi. Były bez koloru, ledwie widoczne, a pod delikatnym podbródkiem ział gigantyczny – jak to się mówi: od ucha do ucha – upiorny uśmieszek, z którego w stylu bardzo wampirzym ciekły gęste ciemnopurpurowe strumienie...Julia
SANKT PETERSBURG – UFA – INZER
– Tato, jak możesz tego nie rozumieć? Ja też pragnę szczęścia! – Julia gwałtownie, jakby podrzucona przez niewidzialną sprężynę, podniosła się z fotela i w szybkim tempie zaczęła maszerować po pokoju od ściany do ściany. Ale nagle się zatrzymała, wzięła głęboki wdech, rozluźniając zaciśnięte pięści.
Gniew idealnie do niej pasował. Ciemny rumieniec płonął na jej wysokich kościach policzkowych, oczy pod uniesionymi brwiami iskrzyły szarobłękitnym lodowym płomieniem, nozdrza wąskiego nosa rozdymały się – i gdyby nie perfekcyjnie opinająca zgrabną sylwetkę, ale beznadziejnie biurowa garsonka – wyglądałaby jak Diana Łowczyni², a nie jakaś tam Julia! Nie lubiła swojego imienia. Julia Andriejewna – jeszcze w porządku, ale Jula – coś bezkształtnego, prawie bezbarwnego, niby meduza. A już Juleczka... jak luleczka, tfu! Zawsze zazdrościła siostrze, Nastii – imię jak imię, a jej... Gorzej to już tylko jakaś Lala.
Mąż, jeszcze przed ślubem, kiedy dopiero się poznali, od razu zaczął ją nazywać Julą – z akcentem na pierwszą sylabę. To brzmiało tak egzotycznie, tak wzniośle, tak wyrafinowanie, że zaczynała czuć się przynajmniej jak Gala Salvadora Dalego. Zresztą w jej fineku³ – Leningradzkim Finansowo-Ekonomicznym Instytucie⁴ – imiona były czysto prozaiczne, jak ona sama, Wadiki, Kole, Natasze. W bohemowym towarzystwie Aleksieja (zwanego z niewiadomych przyczyn Szeryfem) Katia była Katherine, na Kostię wołano Bones, Wania był zdecydowanie Johnnym albo chociaż Ianem, Ola – Helgą lub Ollą, nawet niewyszukana Natasza zamieniała się w tajemniczą Tati. A i towarzystwo było starsze niż koledzy i koleżanki z roku Julii – żadnych studentów, wszyscy gotowi geniusze, chociaż nieuznani. Lecz niektórym kawałeczek uznania już się zdarzył. Na przykład Aleksiej liczył się jako autor dwóch dość popularnych piosenek i dwóch, trzech „konceptualnych”, jak się o nich wyrażano, klasycznych wersji na orkiestrę, Bones czasami koncertował, zawsze w jakichś mrocznych piwnicach, o Szuszunce (w cywilu: Daszy) mówili, że Gubajdulina⁵ nie sięga jej do pięt. Od mamy, nauczycielki muzyki, Julia przejęła poczucie entuzjastycznego uwielbienia wobec władców dźwięków, tak że później wydawało się jej, że wtedy wcale nie zakochała się w Aleksieju, a od razu w całym gronie jego przyjaciół, w ekscentrycznej atmosferze, w byciu wybrańcem, niemalże boskim. Byli Twórcami, Mozartami, czekał na nich muzyczny Olimp. Na jej Alioszę to już na pewno: fragmenty symfonii, nad którymi pracował, wydawały się Julii kompletnie niezrozumiałe, niepodobne do niczego, do czego przyzwyczaiła się od dzieciństwa, były więc prawdziwym przełomem, prawdziwym nowym słowem w muzyce. Właśnie symfonię (albo, być może, będzie to jakaś absolutnie nowa forma muzyczna, w końcu symfonia to staroć i nuda) będą grać w najlepszych salach koncertowych, będą o niej opowiadać w szkołach muzycznych – „to dzieło końca XX wieku stało się punktem zwrotnym w twórczości...” – tak, jak jej mama opowiadała swoim uczniom o Bachu i Wagnerze.
Szkoda, mamy nie ma już od dawna, ledwie zdążyła wydać córki za mąż, wnuków już nie doczekała.
A wielka symfonia Alioszy pozostała szkicem, jak inne „arcydzieła”. Opery, musicale, koncerty, oratoria... „Nie, posłuchaj, co za temat, posłuchaj, zaledwie jedenaście nut, a przecież doprowadza do łez!... Ach, gdybyś rozumiała!” – mówił często Aleksiej. Julia po kilku latach rzeczywiście przestała przysłuchiwać się „pomysłom na arcydzieła”. Gładziła ukochanego po głowie, mówiła, że tak, jest genialne, że trzeba kontynuować, że kryzys twórczy – to chwilowe... ale – wsłuchiwać się? Aliosza tak długo się upierał, że ona niczego w muzyce nie rozumie, że sama w to uwierzyła. On – geniusz, a ona – szczęściara, że może opiekować się geniuszem, aby ten mógł spokojnie pracować. No więc Julia się starała.
Ach, jak ona się starała! Żeby nie obciążać ukochanego (jak wszyscy „geniusze” nie zniżał się do poziomu banalnego bytu, uważając, że jedzenie i czyste koszule pojawiają się same, osobowość artystyczna nie może obarczać się tak poślednimi troskami), gotowała zupę z niczego, wyczyniając cuda pomysłowości, próbując pogodzić wydatki z prawie zerowymi przychodami. Jest w końcu ekonomistką czy kim? Kiedy urodziła im się córka, Masza, do ich budżetu skapywało jeszcze po cichutku honorarium za dwa szlagiery Alioszy. To pomagało w utrzymaniu się na powierzchni, ale w niczym więcej. „Wizytówka krajowego przemysłu”, gdzie ojciec był kiedyś specjalistą i gdzie Julia prawie z zachwytem dostała pracę (no i co z tego, że jako zwykła ekonomistka, ale perspektywy! prestiż!) po studiach, stopniowo zamieniała się w lichą, zardzewiałą barkę. No i wynagrodzenia „zespołu” (nie licząc, oczywiście, wierchuszki, ale kto i kiedy liczył jej wypłaty) całkowicie odpowiadały podupadłemu wizerunkowi byłej „wizytówki”. Jak prawie wszędzie, wraz z początkiem „nowych czasów” zaczęli płacić nieregularnie i nie w całości.
Julia zdecydowanie nie chciała brać pieniędzy od ojca. Szczególnego ciepła i tak między nimi nigdy nie było, a po śmierci mamy ich relacje w ogóle ostygły jak kałuże przy pierwszym mrozie – jest tam jakby coś żywego, ale widać tylko biały zastygły lód, najcenniejsza rzecz, jakiej można dotknąć, dopóki złowrogie odłamki nie potną do krwi. Zresztą czasami zdarzało się jej zaciskać zęby i znosić „zapomogi”, a i jeszcze wyrażać wdzięczność. Co tu ukrywać? „Arcydzieła” Alioszy szybko zostały wysiudane przez inne jednosezonowe hity. Rzeczka honorariów, też na początku niezbyt obfita, po dwóch, trzech latach całkiem wyschła. Okazjonalne koncerty? O tak, czasami go jeszcze zapraszano! – do zatęchłych klubów, z zapłatą w formie bankietu tak skąpego, że jedzenia starczało na parę gryzów, za to alkohol lał się strumieniami. Julia padała z wyczerpania, żeby zarobić cokolwiek, prowadziła księgowość różnym drobnym biurom rachunkowym, pojawiającym się jak grzyby „nowych czasów” po deszczu i w cierpieniu obserwowała, jak jej „mozart” zmienia się w mizernego łysawego faceta z piwnym brzuchem i mętnymi oczami. Czasami rzępolił jeszcze na rozstrojonym fortepianie, ale coraz cześciej zamiast klawiszy wybierał przyciski pilota do telewizora: „Zostaw, przy telewizorze lepiej mi się myśli!”. Albo wyjeżdżał z kolegami porżnąć w karty. Wracał po północy, potykając się, tupiąc, zrzucając z wieszaka palta i kurtki. Raz zasnął, rozsznurowując buty – taki był zmęczony. Bywało, że dobierał się do fortepianu, co oznaczało, że po drodze naszła go wena. Na szczęście obok fortepianu stała kanapa, dlatego weny wystarczało na nie więcej niż dwa, trzy uderzenia w klawisze.
Nie pamiętała, gdzie czytała – albo może ktoś jej opowiadał – o „punkcie bezpowrotu”, „punkcie podjętej decyzji”: jeśli się go przekroczy, można lecieć tylko do przodu, już się nie zawróci, nie wystarczy paliwa. Patrząc, jak niewierne palce męża pijacko stukają w klawisze, Julia zrozumiała: Aliosza już dawno przekroczył swój punkt bezpowrotu. Był w nim geniusz, ale w całości uleciał. A jej na głowie pozostało dwoje utrzymanków, których, chcąc nie chcąc, trzeba wyżywić, i to mniej więcej na przyzwoitym poziomie. W przeciwnym razie sama siebie przestanie szanować. No dobrze, biur rachunkowych potrzebujących usług ekonomistki (Julia nazywała je „fuszkami”, podśpiewując „fucha, fuszka, wpadnie coś do brzuszka”) na jej wiek wystarczy. Raz miała przebłysk myśli o rozwodzie, którą od razu i bez żalu zgasiła: córka musi mieć ojca. Masza, ku niemałemu zdziwieniu Julii, świetnie dogadywała się i z ojcem, i z dziadkiem, godzinami mogła rozmawiać o czymkolwiek, choćby o programach telewizyjnych. Dlatego żadnych rozwodów, mimo że trzy „punkty bezpowrotu” zostały przekroczone. Lepszy taki ojciec niż żmijowato szeleszczące wyrażenie „osierocenie przez ojca”. Julia sama nie wiedziała, dlaczego tak przeraża ją to niedorzeczne sformułowanie.
Dni zamieniały się w lata – jednorodne i nieszczęsne: praca, kuchnia, pranie, nieczęste wyjazdy nad morze (dziecko potrzebuje słońca i witamin) i znów praca aż do przekrwionych oczu: plany finansowe, sprawozdania, debety, kredyty, audyty... Rzadkie spotkania z ojcem i siostrą: wyprostować plecy, założyć dziarski uśmiech i demonstrować wszystkimi siłami, że u ciebie w porządku, że jesteś, strach powiedzieć, szczęśliwa.
– Ja też mam prawo do szczęścia! – twierdziła uparcie Julia.
– Juleczko, córeczko, zatrzymaj się, ogarnij! – Andriej Pietrowicz wyprostował się po huśtaniu w bujanym fotelu.
Julia jak zwykle wzdrygnęła się na dźwięk „Juleczki”, ale nie zdecydowała się przerwać ojcu: tysiące razy prosiła go, aby nie nazywał jej tak, bez skutku. Tylko zmarszczyła brwi i milczała.
– Masz męża, córkę, stabilną rodzinę, taką, o jakiej marzy każdy normalny człowiek – kontynuował bębnienie dobrze zaintonowany, bez najmniejszego starczego dźwięczenia, głos ojca. – Masz wszystko, co stanowi pełnowartościowe życie szczęśliwej kobiety.
– Tatko, czy ty siebie sam słyszysz? – spytała z uśmiechem zmęczona Julia. – Pełnowartościowe życie szczęśliwej kobiety! Zgłupieć można! Obejrzyj się, siedzisz w domu w fotelu, a nie przemawiasz z trybuny. Jeszcze kilka tekstów w ten deseń i powinieneś usłyszeć „gromkie, długo niegasnące brawa”. Dlaczego całe życie wypowiadasz się w taki sposób, jakbyś dosłownie liczył na te „niegasnące brawa”? Z kim teraz rozmawiasz? Z grupą znajomych? Czy jednak z córką? – zmarszczyła brwi. – A gdzie tam! Właśnie ty znasz receptę na szczęście! Rób wszystko według zasad i osiągniesz jego pełnię! Jednak ono nie przejmuje się żelbetonowymi zasadami. Ono jest żywe, rozumiesz? Ale ty, oczywiście, myślisz, że mam po prostu kaprys, czyż nie?
– Nie masz racji. – Obrażony ojciec zacisnął usta. – Zawsze starałem się ochronić ciebie i Nastię, urządzić, zabezpieczyć wasze życie.
– Zabezpieczyć? – Julia klasnęła w dłonie. – Przed czym, Boże mój? Czego mam się bać? Na cholerę przydało mi się to bezpieczeństwo?! Jesteś ślepy, jeśli uważasz, że tworzymy stabilną rodzinę. Dawno nie ma żadnej rodziny, czy chociaż to możesz zrozumieć?! I żadnych „nas” też już od dawna nie ma. Masza jest pełnoletnia, samodzielna. Mąż, mówisz? Mąż-srąż. Nie mam już sił dogadzać mu, chuchać i dmuchać, mnie samej zaraz stuknie czterdziestka – i co? Nico. Próżnia. Taka kosmiczna próżnia. Lodowa. Ale ja żyję, jestem kobietą, cholera jasna! Zrozumiałam to dopiero teraz, na końcu trzeciej dziesiątki życia.
– Juleczko, wiem, przechodzisz teraz przez trudny okres. – Andriej Pietrowicz zakaszlał i spuścił oczy. – Dlatego chciałabyś wszystko poprzerabiać.
Julia ściągnęła brwi, nie rozumiała, a potem nagle wybuchła śmiechem:
– Co?! Myślisz... Jeśli masz na myśli klimakterium, to jeszcze mi do niego daleko. Mogę nawet normalnie rodzić. Jeśli się namyślę.
– R-rodzić? – bąknął ojciec z takim niedowierzaniem, jakby córka poinformowała go, że może na przykład chodzić po suficie.
– A co ciebie tak dziwi? – Wzruszyła ramionami, czując, że i tym razem rozmowa spełznie na niczym. Bojowy remis. Każdy obstawał przy swoim, nie było żadnego zrozumienia, ani za grosz, ani na jotę. – Jestem w pełni zdrową i jeszcze całkiem młodą kobietą, więc nie ma żadnych przeciwwskazań. Dlaczego rzeczywiście miałabym nie urodzić jeszcze jednego dziecka? Komukolwiek prawdziwemu, nie takiemu nieporadnemu mięczakowi, jak mój, za pozwoleniem, mąż. Już praktycznie były, przypominam. Tylko bardzo cię proszę, nie zaczynaj teraz wymyślać rzeczy, których nie ma. Powiedziałam „mogę, jeśli się namyślę”. Ale ja się nie namyślę. Ja, zrozum w końcu, chcę pożyć dla siebie, doświadczyć przyjemności z tego życia, a nie nieprzerwanego ciągu obowiązków... pełnowartościowej kobiety – parsknęła jak rozzłoszczona kotka. – Naturalne życzenie zupełnie normalnego człowieka. Ale tobie, oczywiście, łatwiej rzucić, że to wina hormonalnych burz, że trzeba po prostu łykać jakieś witaminy albo co tam piją baby w tym „interesującym” wieku. Przecież ty wiesz lepiej. Zawsze lepiej wiedziałeś. – Czuła, że ją poniosło, choć nie było w tym żadnego sensu i bez skutku próbować coś wyjaśnić, ale tak czy siak, chciała wyrzucić to z siebie, a nuż do ojczulka choć raz w życiu dotrze, że wcale nie jest ideałem, za jakiego się uważa.
– Poza tym – ciągnęła dalej – nie znajdujesz czasu, żeby chociaż na parę chwil wniknąć w sprawy moje i Nastii. Z poważną miną sprawdzałeś nasze dzienniczki pod koniec tygodnia, bo właśnie tak, w twoim mniemaniu, pownien zachowywać się troskliwy ojciec. Ty kupowałeś nam rowery, ale jeździć na nich i je naprawiać uczył nas sąsiad – obcy facet. Nigdy cię nie było. Jeden jedyny raz zniżyłeś się do tego, żeby zagrać z nami w piłkę. Pamiętasz, na daczy? Porzucałeś pięć minut, cały czas z tą poważną miną, i poszedłeś do swoich dorosłych gości, z którymi musiałeś omówić ważne sprawy. Wpływowy człowiek! Deputowany! Byłeś facetem z telewizora, Andriejem Pietrowiczem Czernowem, a nie tatą. Ale przy tym ty lepiej wiedziałeś, co potrzebne jest twoim córkom do szczęścia: skończyć prestiżową uczelnię, wyjść za mąż za przyzwoitego człowieka, urodzić dziecko. I, jak to mówisz, żyć pełnowartościowym życiem szczęśliwej kobiety. Gówno cię obchodzi, co ja czuję, uważasz, że powinnam się słuchać, że powinnam być stosowna. Przecież dobre, wykształcone dzieci upiększają portret polityka. I do matki też się tak odnosiłeś. Dostojna kobieta, z którą nie wstyd pojawić się na ważnym przyjęciu...
– Nie mów tak o matce! Ani się waż! – Andriejem Pietrowiczem szarpnęło, jakby chciał wstać. Fotel się zabujał, a on pozostał na miejscu.
– Bierzesz mnie na litość?… Nie staraj się, już to wszystko przerabiałam. I to nie raz. Twoje serce nie zna ani bólu, ani szczęścia, ani miłości, ani żadnych ludzkich uczuć. Dlatego będzie bić równo jeszcze bardzo długo. Jak szwajcarski zegarek. Na razie!
Julia wypadła z mieszkania, z rozmachem zastrzasnąwszy za sobą drzwi.
Nieprzewidywalna piterska pogoda rzuciła jej w twarz drobny ciernisty deszcz, szczypiąc, kiedy wyszła z klatki schodowej. Gniew pomału odpuszczał. Pewnie, nie trzeba było z taką furią kłócić się z ojcem. To przecież starzec, nie przerobisz go, trzeba było delikatniej, spokojniej. Przecież to nieprawda, że ona gówno go obchodzi. Na swój sposób się o nią martwi. Niepotrzebnie mówiła o tych szwajcarskich zegarkach. I szkoda, że wspomniała mamę. Jasne, ojciec ją kochał. No... jak umiał. Jest teraz całkiem sam, mocno posunął się ostatnio w latach. Ale wydaje mu się, że nadal coś znaczy w życiu, jeśli nie w życiu kraju, to w życiu własnej rodziny, że nadal może o czymś decydować. Dlatego z nim wszystko tak absurdalnie wychodzi – ni w pięć, ni w dziesięć. Gdzieżby on ogarnął życie Julii, kiedy ona sama nijak go nie ogarnia. Nie życie, a górski potok – wije się, wierci, jak mu się podoba, módl się tylko, żeby nie roztrzaskało się o kamienie. Ostatnio wszystkie porównania Julii pochodziły stamtąd, z Baszkirii, chociaż, jak się wydawało, w Piterze przeżyła całe życie, a w Ufie właściwie nie.
Dobrze chociaż, że nie powiedziała ojcu o innych sprawach, poza rozwodem; w gorącej kłótni dużo nie brakowało. Poradziła sobie. Zuch. Rozwodziła się z Aleksiejem, tak czy siak rodzina rozpadła się już dawno, tak że rozwód był logiczną konsekwencją. A więcej – nic, ani mru mru. A i nie ma o czym gadać. Najważniejsze, że nie trzeba. Nie wolno. Dopóki nic nie powiedziano na głos, wydaje się, że nic się nie dzieje, że punkt bezpowrotu jeszcze nie został przekroczony. Czasami Julia chciała zasnąć – na długo, a obudzić się dopiero wtedy, gdy teraźniejszość stanie się przeszłością. Odległą, jak gdyby wszystko działo się nie z nią, a z jakąś inną kobietą, która nazywała się Julia Andriejewna Czernowa. Wówczas ona będzie się nazywać inaczej, no... powiedzmy... Renata Solncewa... I żadnej Julii Czernowej nie będzie. Tak, mgliste wspomnienie.
Albo naprawdę się zatrzymać? Dopóki nie jest za późno? Ale życie-rzeka niepohamowanie porywa, i nie dzień jest jak rok, ale rok jak dzień, i wysokie słońce zapala fale oślepiającymi odblaskami, i lodowe bryzgi ostro kłują poliki, i w splocie słonecznym strach słodko miesza się z radością.
Ale jak tu się zatrzymać? Czyli znowu dni jak lata, jednorodne, nieszczęśliwe i beznadziejne? Jeszcze dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści? Po co? Żeby upewnić się w tym, że stracona możliwość żadną możliwością wcale nie była. I czekać jeszcze na jakiekolwiek pamiętne spotkanie?
***
– Jak to księgową?! – krzyknął wtedy oszołomiony były kolega z roku Sławek Łowcow, prawie przewróciwszy pasiasty parasol nad stolikiem w kawiarnianym ogródku, gdzie ją zabrał, zauważywszy, że spotykają się dopiero po tylu latach – że to zrządzenie losu i zdecydowanie powinni porozmawiać.
No tak, los. Tak sobie pędzisz po ulicy od jednej „chałturki” do drugiej – i zderzasz się z własnym losem. Dosłownie się zderzasz. Bo w tamtym czasie Julia biegała, niczego wokół siebie nie widząc, zatopiona w myślach o przyszłości Maszy. Córka wyrosła na nad podziw rozsądną i do łez troskliwą dziewczynę – uparła się, że pójdzie na wieczorówkę, wystarczy siedzenia mamie na karku, czas wziąć odpowiedzialność na siebie. Julia spierała się z nią do upadłego, udowadniając, że nauka na zmianę z pracą – to nie nauka, tym bardziej na prawie. Uparła się: jeśli do tej pory jej, matczynych, sił wystarczało na to, aby zarabiać wystarczająco, to znaczy, że nadal wystarczy. Ale Masza-Maszeńka, żałując matki, trwała przy swoim. I jak ją przekonać?
Wtedy nie tylko wpadniesz z impetem na byłego przyjaciela, wtedy nie zauważysz Kolumny Aleksandrowskiej, dopóki łbem w nią nie przywalisz.
– Julka, co ty?! – Sławek kręcił głową, kiedy opowiedziała mu parę słów o swoich „działeczkach-chałturkach”. – Jaką szeregową ekonomistką, jaką księgową?! Przecież jesteś analitykiem finansowym z Bożego nadania, tacy specjaliści są dzisiaj na wagę złota, a ty kisisz się na jakichś lewych „chałturach”, tfu! Przecież byłaś najlepsza na roku, przecież pamiętam!
A jakże by nie pamiętał! W czasach studenckich Łowcow uparcie o nią zabiegał, Julia nawet się zastanawiała, czy nie nawiązać by romansu... ale na horyzoncie pojawił się olśniewający „mozart”, Aliosza, ze swoim równie olśniewającym towarzystwem – i Sławek dostał kosza. Mówili, że strasznie to przeżył. I zaraz po otrzymaniu dyplomu wyjechał „szukać szczęścia”. Było tam szczęście czy nie, ale w Baszkirii, gdzie w rezultacie osiadł, sprawy „poszukiwacza” potoczyły się bardziej niż pomyślnie. Początkowo, jak Julia, był szeregowym ekonomistą w nikomu niepotrzebnym oddziale nikomu niepotrzebnego biura rachunkowego, ale w ciągu piętnastu lat został członkiem rady dyrektorów dużego naftowego koncernu.
– Julka, czy nie rozumiesz, że Piter tylko według statusu jest centrum, a w rzeczywistości... Tu jest taki ścisk, takie bitwy o miejsca za chlebem, że za nic w świecie się nie przebijesz na przyzwoite stanowisko albo chociaż takie z perspektywą. Prędzej dwadzieścia razy wezmą czyjegoś tępego bratanka niż rozsądnego specjalistę. A w Baszkirii jest i mniejsza konkurencja, i jako taka ropa jest, czyli pieniądze. Jasne, i tam zdarza się pracować z głupkami, oczywiście. Prawdę mówiąc, inteligentnych ludzi ze świecą szukać. Wiesz, że gdybyśmy się dzisiaj nie zderzyli, to miałem do ciebie niebawem zadzwonić.
– Tak, pewnie teraz to wymyśliłeś – powiedziała przeciągle Julia, z przyjemnością wspominając półzapomniane sposoby flirtu. Właściwie, dlaczego by nie postrzelać troszkę oczami? Co z tego, że Sławek ma teraz żonę i dwoje dzieci, to tym lepiej, w końcu nie chce go zaciągnąć do łóżka. Tak pouśmiechać się dla samej siebie, poczuć się nie jak zamęczona chłopska kobyła, ale zgrabna, rasowa klacz wyścigowa, dumna, zwyciężczyni Derby... albo chociaż uczestniczka. – Nie masz mojego numeru...
– Znaleźć numer – nie problem. Chociaż, może masz rację, nie zadzwoniłbym – łatwo zgodził się Sławek, w ciągu ostatnich lat, widocznie, ostatecznie wyleczywszy się ze swojej „śmiertelnej” miłości. – Ale! – Pouczająco wystawił palec i się uśmiechnął. – Skoro się już spotkaliśmy, to znaczy, że niebiosa mi ciebie zesłały.
– Myślisz, że niebiosa? – przeciągle dopytała, nadal kokieteryjnie mrużąc oczy. – Nie podziemia?
Łowcow wzruszył ramionami.
– Jul, żarty żartami, a ja na poważnie. Desperacko poszukuję specjalisty twojej klasy i profilu. Nie to, żeby nie było innych, ale swój człowiek to zawsze lepiej. Krótko mówiąc, zrobimy tak. Będę w Piterze jeszcze tydzień, w tym czasie zajmiesz się jedną delikatną sprawą. Spróbujemy? Będziesz zadowolona z wynagrodzenia, to oczywiste.
Będziesz zadowolona – delikatnie powiedziane. Julia omiotła sprytnym wzrokiem zawartość otrzymanej koperty i westchnęła – mniej więcej taką sumę zarabiała przy rocznym bieganiu po „chałturkach”. Na dodatek Sławek obiecał jej, że takie zamówienia będzie otrzymywać regularnie. Jak powiedział: postaraj się zorganizować na to czas, przesuń tam czy siam swoich licznych pracodawców.
No i Maszeńka, zobaczywszy „honorarium”, poddała się – poszła na studia dzienne i zanurzyła się w tym samym życiu studenckim, za czym tak gorliwie agitowała jej matka. Julia się cieszyła, patrząc na córkę, ale była to raczej jedyna rzecz, która sprawiała jej radość.
Aleksiej coraz częściej wypijał kieliszeczek – już nie tylko „za załogę”, ale sam ze sobą, przed telewizorem. Jednak wypiwszy, nie urządzał burd, nie potrzebował uwagi, tylko siedział, wpatrując się szklistymi oczami w widziany tylko przez niego punkt, dopóki nie zasnął.
Nastia spełniła w końcu swoją dawną „groźbę” i wyjechała do Niemiec. I chociaż nie były z Julią szczególnie blisko, zwłaszcza przez ostatnie lata, to tak czy siak...
Ojciec, wyleciawszy w którymś momencie ze swojego „zaplecza”, stał się prostym emerytem. Może nie całkiem „prostym”, w końcu uzbierał sporo pieniędzy na swoich państwowych zgryzotach. Ale stracił słodkie poczucie własnej pozycji i teraz na wszelkie sposoby próbował zrekompensować sobie tę stratę. Regularnie dzwonił i godzinami pouczał dorosłą córkę, sprowadzając każdą rozmowę do „trzeba w końcu porozmawiać z Nastią, jak należy, co to za Niemcy jakieś, nic tam po niej”. Julia prawie nie słuchała, ograniczając się do bąknięć.
Odżyła dopiero na lotnisku. Z początku jeszcze się denerwowała – jak sprawią się bez niej domownicy – ale okazało się, że Aleksiej jest wystarczająco zadowolony ze skromnej sumy pieniędzy na „bieżące potrzeby”, a Masza całkowicie daje sobie radę bez maminej opieki i nawet czasami czuje, że ona, Julia, jej ciąży. A ojciec? Co – ojciec? Nie żyje w ubóstwie, zdrowie ma mniej więcej w normie, zadba o siebie sam (właściwie dom już od dawna prowadzi gosposia, ale nazywa się to „sam”) – to czego jeszcze brakuje? Porozmawiać? W sensie – wysłuchać kolejnych „rodzicielskich” rad? Przepraszam, nie ma czasu, trzeba pracować.
To, co ciągnęło ją do Ufy najbardziej, to praca. Prawdziwa, interesująca, pasjonująca. I – tak, bardzo „spoko” opłacana, jak mawiali przyjaciele Maszy. Z radością rzuciła „chałtury” – niech inna głupia się nimi zajmuje – i nagle odkryła, że teraz ma nie tylko wystarczająco pieniędzy, ale też skądś się wziął wolny czas. Wyglądała świeżo, doprowadziła się do porządku, odnowiła garderobę i... poczuła się znudzona. Nie interesowała jej sezonowa wymiana garderoby, salonowe imprezy w ogóle jej nie przyciągały. Ach-ach-ach, byłaś na ostatniej premierze Koziulkina? Boskie, prawdziwy przełom w kulturze światowej (zawsze jej się wydawało, że „przełom” to jakiś czyrak albo narzędzie na skupie złomu, ale tak właśnie należało mówić), nie można tego nie zobaczyć, tam będą wszyscy-wszyscy-wszyscy! Mieliśmy lożę obok... tu pojawiało się jakieś głośne nazwisko, najlepiej z pierwszej dziesiątki gwiazd. Za to Julia wspomniała Ellę Szczukinę i jej konkurowanie z „Vanderbildichą”⁶ i chichotała w chusteczkę.
Ale jeśli nie bawić sie „kulturowymi przełomami” i tygodniami mody w Mediolanie, to czym się zająć? Okazało się, że pieniądze plus wolny czas to pewniejsza droga ku depresji niż brak jednego lub drugiego. Julia wspominała przeczytaną gdzieś i kiedyś historię o rybkach z akwarium, które, gdy wypuszczono je do jeziora (albo w eksperymencie to był staw, zresztą nieważne), pływały tak samo „odtąd dotąd”. Dosłownie jakby od ściany do ściany. Jak gdyby widziały te szybki, między którymi dorastały, choć w otwartym zbiorniku żadnych szybek oczywiście nie było i można było płynąć, dokąd się chce.
Może ja jestem taką nierozumną rybką, niemal z przerażeniem myślała Julia, i tak będę już do końca życia pływać od szybki do szybki? I nigdy nie zdarzy się nic wyrazistego, oślepiającego, przyprawiającego o zawroty głowy? Żeby zdarzyło się cokolwiek, skomlała jak bity pies. Ale od razu się wystraszyła – jeśli to „cokolwiek” uderzy w kogoś bliskiego? Nie-nie-nie, niech u Maszy wszystko będzie dobrze, niech przydarzy się to tylko mnie...
***
– Jul, nie masz już dość? – zapytał niespodziewanie Sławek podczas jednej z jej wizyt w Ufie. – Miotasz się między niebem a ziemią.
– W jakim sensie? – Nasrożyła się.
Łowcow spojrzał na nią protekcjonalnie:
– Latasz tak przecież między Piterem a Ufą prawie co dwa tygodnie. I zostajesz tu nie na jeden dzień.
– I? – Julia jeszcze nie rozumiała, do czego prowadzi ta rozmowa.
– Wiesz, utworzyło się stanowisko. – Sławek zakręcił rękami, jakby w zachwycie pięknem samego stanowiska. – Analityka finansowego. Akurat twojego profilu. Twoje raporty analityczne to przecież bajka i artyzm. I wyliczenia zawsze od samego początku, i przedstawione wszystkie zależności, i propozycje niestandardowe. Ile można miotać się z nieetatowymi konsultantami? Gaża, sama wiesz, będzie większa niż jednorazowe honoraria. – Mrugnął. – No i perspektywy rozwoju... Chcesz być w radzie dyrektorów?
– Ale jaki ze mnie dyrektor? – spytała ze zwątpieniem Julia. Jednak ukochany Aliosza ze swoim „niczego nie rozumiesz” porządnie zaniżył jej samoocenę. Ale w środku słodko i zimno zadrżało podniecenie.
– Oj, racja! – przyznał ze śmiechem Sławek. – Do rady dyrektorów trzeba się jeszcze nieźle napocić, może i nie dociągniesz. Ech, tak palnąłem. Za to stanowisko analityka finansowego czeka na ciebie już teraz. Zdecyduj się. Na początku koncern wynajmie ci mieszkanie, potem coś sobie wymyślisz, zechcesz – kupisz mieszkanie, a nie – to zbudujesz dom. Zrozum, będziesz miała możliwości. To jak?
– Ale nie jestem już w tym wieku, żeby zaczynać karierę – odpowiedziała ostrożnie Julia.
– No, matka, dajesz – zaśmiał się Łowcow. – Czyżbyś zapisała się na uniwersytet trzeciego wieku? Super wyglądasz, zobacz, jak nasze chłopaki się za tobą oglądają. Interesują się bardzo: czyja, jak mówią, jest ta piękność? A ja im – figa, dziewczyna jest samodzielna, sama sobie ścieli łóżko, a w ogóle to fora ze dwora! Też mi „wiek”. Czyżbyś nie zauważyła? Ja sam nie mam nic przeciwko...
Jasne, Julia widziała, że Sławek spogląda na nią nie tylko jak na koleżankę z pracy i świetną specjalistkę. Niby „stara miłość”, która, jak to mówią, „nie rdzewieje”, powróciła bez względu na żonę i cudne bliźniaki. Niby chęć rewanżu – w końcu wtedy, na studiach wzgardziła nim. Ale były kolega z klasy zachowywał się dość wymownie: to musnął ramieniem, to lekko objął, przepuszczając w drzwiach, to cmoknął w policzek – niby z zachwytu nad blaskiem jej kolejnego raportu. A jej, grzech ukrywać, bardzo to schlebiało. Co za różnica, co kieruje Sławkiem – pamięć o byłej miłości, żal romansu, który nigdy się nie zdarzył, czy zraniona kiedyś miłość własna? Subtelne oznaki męskiego zainteresowania rozgrzewały. Faktycznie, czy nie za wcześnie chciała się zapisać do „honorowych emerytów wielkiego seksu”, jak mówiła jedna z jej przyjaciółek, Margosia? Bo po prawdzie, Julia nigdy nie miała tego „największego seksu”. Tylko mąż, a to i tak już jakby w innym życiu. Ani gorących namiętności, ani nawet małych miłosnych intryg. Praca, kuchnia, córka, praca, pranie... Jak to szło w dziecięcej piosence – „kucyk biega po okręgu i w głowie okręgi liczy...”⁷.
– Dobrze, co miałem powiedzieć, to powiedziałem. – Łowcow westchnął, spoglądając na zmieszaną Julię. – Wracaj do Pitera i zastanów się dobrze. Ale nie zwlekaj, takie oferty nie zdarzają się codziennie.
Już w samolocie zaczęła zastanawiać się nad propozycją. Silnik usypiająco burczał, za oknami samolotu kłębiła się nocna mgła, ale Julia nie miała ochoty ani drzemać, ani nawet czytać. Mózg, jak podczas głowienia się nad finansową plątaniną, nienagannie przeliczał wszystkie plusy i minusy, wszelkie okoliczności i możliwości. Plusy wystawały z każdej dziury. Zamiast czekania na wyjazdy do Ufy jak na zawory bezpieczeństwa, męczenia się, nie wiedząc, gdzie osiąść, zacznie odwrotnie – mieszkać w Ufie, a do Pitera będzie latać spotykać się z rodziną. Nie, perspektywy rozwoju nie wydawały się Julii szczególnie wspaniałe – będzie, jak będzie. Ale oto teraz będzie miała pasjonującą, interesującą, a co ważne, ukochaną pracę. Na cały etat, a nie „chałturki”, których wyczekujesz – no szybciej! A co tam w minusach? Kawalerskie życie w mieszkaniu rządowym? Oj tak! Wstawi tam najlepszą pralkę i wypełni lodówkę delikatesami albo w ogóle zacznie jadać w restauracjach – po prawie dwudziestu latach prania i gotowania to będzie najczystszym szczęściem! Żadnej obyczajowości – aż dech zapiera, słowo honoru! A jeśli mieszkanie rządowe okaże się zbyt rządowe, to czy coś nie pozwala na urządzenie go, zamienienie w przytulne gniazdko? A i to nie na zawsze, czasowo. A najważniejsze, mówiła sobie, obijałaś się o szybki, błagając, by coś się wydarzyło – i tu nagle taka możliwość zmienić wszystko! I... może zacząć już myśleć o rozwodzie? Żeby po prostu postawić kropkę nad i? Aleksiej ostatecznie zmienił się w kanapowego lenia, w na wpół odkrojoną kromkę. Trzeba odkroić ją do końca. Ojciec świetnie da sobie radę bez niej, nie jest nieporadny. Tylko co powie Masza... Ale w końcu Julia będzie przyjeżdżać, i to na pewno często.
Niepotrzebnie obawiała się rozmowy z córką. Wysłuchawszy Julii, Masza się uśmiechnęła, wyciągnęła z torebki lusterko i wetknęła je matce pod nos:
– Widzisz?
– Co? – Julia nie zrozumiała.
– Z powodu jednej myśli o swoich możliwościach odmłodniałaś o piętnaście lat. Zobacz, zobacz! Oczy płoną, skóra nabrała rumieńców, a uśmiechem możesz oświetlić pół miasta. I jeszcze pytasz, co ja na twoje plany? Chwytaj je obiema rękami! A jak będziesz przylatywać, będziemy razem wychodzić i udawać, że jesteśmy siostrami. Teraz w ogóle nie jesteś podobna do matki, jesteś za młoda! – Masza się roześmiała, wyraźnie zadowolona z przedstawionej perspektywy.
Dodatkowym bonusem przeprowadzki była dla Julii baszkirska przyroda. Po przestrzennym, ale pochmurnym i bardzo miejskim, skrajnie nienaturalnym pięknie Pitera... tu wszystko wydawało się niewiarygodne... nie znajdowała słów... pierwotne? Prawdziwe? Na tle podniosłego (choć z mrocznymi dziedzińcami kamienic i przyprawiających o gęsią skórkę bram) Pitera, Ufa prezentowała się skromnie, nawet nudnawo, a przy tym nad wyraz przytulnie. A już wokoło... Pagórkowate stepy nakryte wysokim niebem jak wielką niebieską czarką, wartkie, nieprawdopodobnie przezroczyste rzeczki biegnące z południowych odnóż Uralu, kędzierzawe lasy – dlaczego człowiek ma dwoje oczu, myślała Julia, to tak mało na tę całą świetność! Piękno, które istnieje miliony lat, było, kiedy człowiek jeszcze nie istniał, i nigdzie nie odejdzie, kiedy człowieka już nie będzie. Ta myśl wydała jej się dziwnie uspokajająca. Tak, Julia regularnie jeździła z Maszą nad morze. Ale między lakierowanymi jak pocztówki kurortami i dzikimi baszkirskimi przestrzeniami różnica była taka jak między gumiastą bułką do hot-dogów a pysznymi bochnami chleba, jakie piekli w piekarni obok jej nowego domu. Julia kupowała jeszcze gorący chleb po drodze z pracy: od zapachu można było zwariować i kiedy nie wytrzymywała, po cichu odłamywała kawałek, słoneczno-ruda skórka chrupała tak słodko, tak rozkosznie...
Zdaje się, że jedyną kroplą dziegciu – choć w sumie nie „dziegciu”, a „nie wiadomo czego” – okazała się nagła aktywność byłego kolegi z klasy. Jeśli wcześniej Łowcow tylko wspominał, że Julia jest dla niego tylko koleżanką i świetną specjalistką, to teraz prowadził bezpardonowe oblężenie. Kupował kwiaty – i żeby tylko kwiaty! Zapraszał do restauracji, odprowadzał do domu. Pod wszelkimi możliwymi pretekstami zatrzymywał ją w biurze, a kiedy byli sam na sam, rozmawiał o wszystkim, ale nie o pracy. Lubił kierować rozmowę na studenckie czasy, na niekończące się „a pamiętasz?”, dosłownie parł ku myśli, że los zwrócił mu przepadłą kiedyś szansę.
Julia ostrożnie odganiała od siebie myśli o tym, że Sławek ma żonę, dzieci i w ogóle to ponoć zupełnie szczęśliwa rodzina, co znaczy, że wszystkie te umizgi – bardzo namolne, trzeba to powiedzieć – były bezperspektywiczne. Jej rodzinę też uważano za prawie idealną, a w rzeczywistości? I koniec końców, dlaczego miałaby zastanawiać się nad perspektywami, tym bardziej – nad chronieniem cudzego szczęścia rodzinnego? Tak po prawdzie, to wypracowana latami samodzielność – jesteś silna, sama za wszystko odpowiadasz – to nie najlepszy kobiecy nawyk. Tak chce się już poczuć osłoniętą, okrytą czyjąś troską.
Odprowadzając ją po kolejnej kolacji w restauracji, Sławek nagle nachalnie uparł się „zobaczyć metę”, deklarując, że „powinien się upewnić, jak mieszka jego najlepszy specjalista”. No co? Pretekst nie gorszy niż inne. Najważniejsze to wejść do mieszkania i zamknąć za sobą drzwi. Dalej będą mówić już oczy, ręce, usta – bez słów, bo kiedy dwoje pragnie tego samego, słowa zdają się na nic.
Pragną? Oboje? Julia przysłuchiwała się samej sobie, rozpalającemu się w środku ciemnemu, gorącemu płomieniowi. Koniec końców, przyznała w duchu, u niej dawno niczego „takiego” nie było. Tak dawno, iż zaczęło jej się wydawać, że żadne pragnienie w przyrodzie nie występuje, najwyżej we śnie. Ale ciało – ciało pamięta! I swojego się domaga!
Jej oczy pociemniały, kolana drżały i uginały się, mimo że w restauracji wypili tylko parę kieliszków wytrawnego. Na klatce Julia potknęła się i gdyby Łowcow jej nie przytrzymał, na pewno spadłaby ze schodów. Szlag, nawet przed ślubem tak się nie trzęsła. Jak gdyby tam, za własnymi drzwiami – choćby i rządowego – mieszkania, skrył się początek magicznej bajki... Zacznie się nowe życie, żywe, migoczące, gdzie noszą na rękach, a z nieba spadają gwiazdy!
Jednak bajki nie było. I gwiazdy nie spadały. Na początku Julia obwiniała siebie, nawet trochę popłakała – co za nieczuła, zimna ryba ze mnie! – ale niedługo. Miłosne pożądanie to taniec dla dwojga, a jeśli, jak w starym kawale, „nie dogonię, to chociaż się rozgrzeję”⁸, to takie są tu gwiazdy.
Zresztą nie można się było nawet porządnie rozgrzać. Ale nie, grzechem byłoby narzekać – Sławek był bardzo czułym kochankiem, hmm, czułym. Mniej więcej tak, jak czuli są mężowie w okolicach srebrnej rocznicy. Bez zachwytów i zawrotów głowy. I na pewno nie zamierzał nosić Julii na rękach. A już tym bardziej nie zamierzał zmieniać czegokolwiek w swoim życiu. Nie pytała, skoro i tak wszystko było wiadome. Romans romansem, a rodzina rodziną. W zasadzie było to sprawiedliwe, rozmyślała. Przecież ani razu nie pomyślałam o nim jak o ukochanym. Dobry, miły, przyjemny, nawet troskliwy. Ale – miłość? Ani grama! Czyli... czyli „odwdzięczyłam się” Sławkowi za to, że wyciągnął mnie z ciężkiej sytuacji? Fuj, to obrzydliwe!
Byłoby za co się karać – odzywał się nieprzyjemny wewnętrzny dialog chłodnego analitycznego rozumu. Na tę sytuację można spojrzeć z przeciwnego punktu widzenia. Przecież nie poszłaś z Łowcowem do łóżka na siłę. Chociaż w ostateczności obyło się bez szczególnego entuzjazmu, to jednak było przyjemnie. Tak więc kto tu komu „się odwdzięcza” i kto kogo „wykorzystuje” – to kolejne pytanie. Oboje. I po co wygłupiać się z jakimiś durnowatymi wyrzutami? Seks z przyjacielem nie jest mniej szlachetny (jeśli w ogóle seks można nazwać szlachetnym) niż seks z miłości. A jeśli nie zwariowali, to znaczy, że będzie tylko lepiej. Rozbijać czyjąś rodzinę – to nie jest szlachetne.
Zdawałoby się, że nawet sam „bohater-kochanek” poczuł ulgę, gdy Julia od kolejnego spotkania wymawiała się pracą, katarem czy zmęczeniem. Czego jak czego, ale problemów we własnej rodzinie naprawdę nie chciał. Ukrywanie stałego związku w niewielkim w gruncie rzeczy mieście, tym bardziej w małej korporacji, było niemożliwe. Generalnie, ledwie rozpoczęty romas zakończył się „jednym tytułem”. Julia, dla porządku, lekko to poprzeżywała, a ostatecznie takie rozwiązanie bardziej jej odpowiadało. Oczywiście, człowiek pragnie miłości, ale tym rządzi los. Jeśli sądzony jest nam ten płomień – raczej nie poprosi o pozwolenie.
Przyszła wiosna – drzewa za oknami ubrały się w delikatny zielony puch, gotowy już za chwilę zmienić się w soczystą zieleń prawdziwych liści – pojawią się, kiedy nadejdzie ich czas. A jeśli nie będzie sądzone... Ciesz się pozostałymi rzeczami, które przynosi ci życie. I najważniejsze – ciesz się pracą. Już ona cię nie rozczaruje! Myśli Julii zanurzyły się w analizie finansowej.------------------------------------------------------------------------
¹ Piter – skrót używany przez Rosjan na określenie Sankt Petersburga (przyp. tłum.; jeśli nie wskazano inaczej, pozostałe przypisy pochodzą od tłumaczki).
² Diana – bogini flory i fauny, łowów, kobiecości i płodności (przyp. autora)
³ Finek – skrótowiec utworzony od nazwy uczelni.
⁴ Leningradzki Finansowo-Ekonomiczny Instytut (oficjalna nazwa: Petersburski Stanowy Uniwersytet Ekonomiczny), połączony w 2012 r. z innymi uczelniami w Petersburski Państwowy Uniwersytet Ekonomiczny.
⁵ Sofija Asgatowna Gubajdulina (ur. 24.10.1931) – rosyjska kompozytorka pochodzenia tatarskiego.
⁶ Sensem istnienia Elli Szczukiny (postaci fikcyjnej, bohaterki powieści satyrycznej) były porządek i „salonowe życie”. Nie mając sobie równych w swoim kręgu towarzyskim, Ella często rywalizowała z zamorską Vanderbildichą, o której czytała w modnych magazynach.
⁷ Kucyk biega po okręgu (ros. Пони бегает по кругу) – sowiecka bajka rysunkowa z 1974 r.
⁸ Biegnie kogut za kurą. Myśli koguta: Jeśli dogonię, to sponiewieram, a nie dogonię, to chociaż się rozgrzeję. Myśli kury: Czy nie za szybko biegnę?