- W empik go
Dwaj ziemianie - ebook
Dwaj ziemianie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 151 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw opiszę wam dymisjonowanego generała-majora Wiaczesława Iłłarionowicza Chwałyńskiego. Proszę sobie wyobrazić człowieka słusznego i niegdyś zgrabnego, który teraz jest cokolwieczek nalany, lecz bynajmniej nie zgrzybiały, nawet nie podstarzały – człowieka dojrzałego, jak to mówią, w kwiecie wieku. Co prawda, rysy jego twarzy, dawniej regularne, a i teraz jeszcze przyjemne, zmieniły się trochę, policzki obwisły, koło oczu promieniście ułożyły się gęste zmarszczki, niektórych zębów już nie ma, jak się wyraził, według Puszkina, Saadi; jasne włosy, przynajmniej te, co mu zostały, z kasztanowatych zrobiły się liliowe, a to dzięki specyfikowi nabytemu na jarmarku końskim w Romnach od Żyda podającego się za Ormianina; ale Wiaczesław Iłłarionowicz stąpa żwawo, śmieje się głośno, dzwoni ostrogami, podkręca wąsa i nazywa siebie starym kawalerzystą, a wszak wiadomo, że prawdziwi staruszkowie nigdy sami się staruszkami nie nazywają. Zazwyczaj nosi surdut zapięty na wszystkie guziki, wysoki halsztuk ze sztywnym kołnierzykiem, popielate pantalony „z iskrą”, wojskowego kroju; kapelusz zaś wkłada głęboko na czoło, pozostawiając całą potylicę odsłoniętą. Człowiek to bardzo dobry, lecz jego zapatrywania i nawyki są dosyć osobliwe. Na przykład: w żaden sposób nie potrafi traktować szlachty nie – majętnej lub bez rangi jako równych mu ludzi. W rozmowie z nimi zwykł spoglądać na nich z ukosa, mocno wspierając policzek o sztywny biały kołnierzyk; to znów obrzuca ich znienacka jasnym i nieruchomym spojrzeniem, chwilę milczy, następnie porusza całą skórą na głowie pod włosami; nawet słowa wymawia odmiennie i nie mówi, dajmy na to: „Dziękuję, Pawle Wasiliczu” albo: „Proszę tutaj, Michajło Iwanyczu”, tylko: „Kuje, Pale Asiliczu” lub: „Proszę tu, Michał Wanyczu.” Z ludźmi zaś stojącymi na niższych szczeblach społecznych obchodzi się jeszcze dziwniej: zgoła na nich nie patrzy i zanim wyrazi im swe życzenie lub wyda rozkaz, powtarza parę razy z rzędu, z zatroskaną i roztargnioną miną: „Jak ci na imię?… jak ci na imię?”, kładąc niezwykle ostry akcent na słowie „jak”, a resztę słów wymawiając bardzo szybko, co nadaje całemu powiedzeniu dosyć ścisłe podobieństwo do krzyku przepiórki-samca. Jest bardzo zapobiegliwy i okropnie skąpy, lecz nieszczególny z niego gospodarz; swym rządcą uczynił byłego wachmistrza, Małorusina, człowieka nieprzeciętnie głupiego. Zresztą jeżeli chodzi o gospodarkę rolną, nikt u nas jeszcze nie zakasował pewnego petersburskiego dostojnika, który widząc ze sprawozdań swego ekonoma, że stodoły w jego dobrach często nawiedzają pożary, wskutek czego przepada dużo zboża – wydał jak najsurowsze polecenie: odtąd nie zwozić snopów do stodoły póty, aż ogień nie wygaśnie całkowicie. Ten sam dygnitarz umyślił kiedyś obsiać wszystkie swe pola makiem, a to na podstawie prostej, i logicznej rachuby: mak jest droższy niż żyto, więc sianie maku będzie popłatniejsze. On to również rozkazał swym poddanym babom, aby nosiły kokoszniki wedle wzoru przysłanego z Petersburga; jakoż istotnie kobiety w jego majątkach do dziś dnia noszą te kokoszniki… tylko że wkładają je na kiczki.
Jednakże wróćmy do Wiaczesława Iłłarionowicza. Wiaczesław Iłłarionowicz ma ogromną predylekcję do płci pięknej i skoro tylko w mieście powiatowym ujrzy na bulwarze jaką ładną osóbkę, wnet się puszcza za nią, lecz już po chwili zaczyna utykać: okoliczność naprawdę zastanawiająca. W karty grywa chętnie, ale wyłącznie z ludźmi niższego stanu; oni do niego: „E k s i e n c j o”, on zaś strofuje ich i dopieka im do żywego, ile dusza zapragnie. Natomiast gdy mu się zdarzy grać z gubernatorem albo innym człowiekiem na stanowisku, zachodzi w nim przedziwna zmiana: i uśmiecha się, i kiwa głową, i zagląda im w oczy – słodki jak miód… Nawet gdy przegrywa, nie utyskuje. Wiaczesław Iłłarionycz czyta mało, a podczas lektury bez ustanku porusza wąsami i brwiami, jak gdyby od dołu ku górze puszczał falę po twarzy. Najbardziej wyraźny jest ten falisty ruch na obliczu Wiaczesława Iłłarionycza wówczas, gdy mu się zdarza (przy gościach, naturalnie) przebiegać wzrokiem szpalty „Journal des Debats”. Podczas wyborów odgrywa dość znaczną rolę… lecz powodowany skąpstwem, nie zgadza się przyjąć honorowych funkcji marszałka szlachty. „Proszę panów – mawia zwykle do nagabujących go szlachciców, a mawia to głosem protekcjonalnym i pewnym siebie – wielce jestem wam wdzięczen za zaszczyt; atoli postanowiłem mój wolny czas poświęcić samotności…” Co rzekłszy, obraca głowę kilkakrotnie w prawo i w lewo, po czym z godnością wspiera podbródek i policzki na halsztuku. Za młodu był adiutantem jakiejś wysoko postawionej osobistości, której też nigdy nie nazywa inaczej, tylko po imieniu; niektórzy twierdzą, że pełnił tam nie same tylko adiutanckie obowiązki: że na przykład, przywdziawszy pełny uniform galowy i nawet zapiawszy wszystkie haftki, smagał swego naczelnika w łaźni wiechciem – ale wszak nie każdej pogłosce należy dawać wiarę. Zresztą sam generał Chwałyński nie lubi mówić o swej karierze służbowej, co jest rzeczą raczej dziwną; zdaje się, że i na wojnie nigdy nie był. Generał Chwałyński mieszka w niewielkim domku, samotnie; szczęścia małżeńskiego nie zakosztował w życiu i dlatego uchodzi dotychczas jeszcze za epuzera, i to nawet za dobrą partię. Natomiast jego klucznica, niewiasta w wieku jakich trzydziestu pięciu lat, czarnooka, czarnobrewa, pełna, świeża i z wąsikiem, w dnie powszednie chadza w nakrochmalonych sukniach, a w niedziele wkłada nawet muślinowe rękawy. Dobrze się prezentuje Wiaczesław Iłłarionycz na wielkich proszonych obiadach wydawanych przez obywatelstwo na cześć gubernatora i innych władz; tutaj, że się tak wyrazimy, jest zupełnie w swoim żywiole. W takich razach siedzi jeżeli nie po prawej ręce gubernatora, to bądź co bądź nie opodal niego; na początku obiadu zachowuje się z poczuciem godności i odchyliwszy się w tył, lecz nie obracając głowy, z boku puszcza spojrzenie w dół, po okrągłych karkach i sztywnych kołnierzykach gości; za to pod koniec biesiady rozwesela się, zaczyna uśmiechać się na wszystkie strony (w stronę gubernatora uśmiechał się zresztą od początku obiadu), a czasem nawet wznosi toast na cześć pici pięknej, tej – jak powiada – ozdoby naszej planety. Nieźle się też prezentuje generał Chwałyński na wszystkich uroczystościach publicznych, na egzaminach, zebraniach i wystawach; doskonale umie także witać przedstawicieli duchowieństwa. Na mijankach u brodów i w innych podobnych miejscach służba Wiajczesława Iłłarionycza nie pomstuje, nie wrzeszczy; przeciwnie, rozpychając ciżbę lub wołając karetę ludzie jego mówią przyjemnym gardłowym barytonem: „Za pozwoleniem, przejście dla generała Chwałyńskiego” – albo: „Ekwipaż generała Chwałyńskiego!” Bogiem a prawdą, ekwipaż Chwałyńskiego ma dosyć starożytne kształty; liberia na lokajach jest dosyć wyświechtana (o tym, że jest to liberia szara z czerwonymi wypustkami, nie ma chyba potrzeby wspominać); konie także są stare i wysłużone; ale Wiaczesław Iłłarionycz nie pretenduje do elegancji i uważa, że człowiekowi na jego stanowisku nie przystoi popisywać się czczym blichtrem. Szczególniejsze – go daru słowa Chwałyński nie posiada, a może nie ma okazji dać przykładu swego krasomówstwa, gdyż nie tylko dyskusji, ale w ogóle żadnego sprzeciwu nie znosi i starannie unika wszelkich długich rozmów, zwłaszcza z ludźmi młodymi. Istotnie, jest to pewniejsze; obecne bowiem pokolenie nie ma poczucia miary i łatwo zapomina o należnych względach. Wobec osób wyżej postawionych Chwałyński przeważnie milczy, do osób zaś niższych, którymi zdecydowanie pomiata, lecz z którymi wyłącznie przestaje, przemawia w sposób krótki i szorstki, gęsto posiłkując się takimi oto zwrotami: „Swoją drogą, pleciesz pan wierutne bania-luki” albo: „Widzę się w końcu zmuszony, łaska-a-wy panie, zwrócić ci uwagę”, albo: „Ostatecznie powinieneś pan zdawać sobie sprawę, z kim masz do czynienia” etc. Szczególnie boją się go poczmistrze i asesorowie. U siebie w domu nie przyjmuje nikogo i podobno pędzi żywot sknery. Z tym wszystkim jest to wzorowy obywatel ziemski. „Stary wiarus, człowiek bezinteresowny, z zasadami, vieux grognard " – mówią o nim sąsiedzi. Jedynie prokurator guberialny pozwala sobie na uśmiech, gdy kto przy nim wspomni o wyjątkowych zaletach i solidności Chwałyńskiego – ale do czegóż nie popycha ludzi zawiść!