Dwanaście niedokończonych snów - ebook
Dwanaście niedokończonych snów - ebook
ZIMOWY WIECZÓR JEST SENNY, MAGICZNY I PEŁEN CUDÓW. JAK ŻYCIE…
Momo ma dwadzieścia osiem lat i żyje w gorsecie własnych ograniczeń. Nie pije kawy, nie patrzy ludziom w oczy, nie kupuje kolorowych ubrań, boi się podróżować. Ma za sobą nieudane małżeństwo i skomplikowane relacje z ojcem. Jej światem jest sztuka – Momo projektuje biżuterię i meble z recyklingu.
I wtedy pojawiają się sny. Są jak pomost łączący noc z dniem. Próbują jej coś powiedzieć, kłują palcem, puszczają oko. Stają się pośrednikiem między Momo a prawdziwym światem, który ją otacza. Wyznaczają jej kolejne zadania, które musi wypełniać, żeby pójść dalej. Czas kończy się wkrótce...
Kim jest osoba, na którą podświadomie czeka?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-156-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Momo
Momo prowadziła życie pudełkowe. Każda rzecz, każda decyzja, każda czynność miały swoje odpowiednie miejsce, od początku do końca zaplanowane. Kiedy gotowała obiad, wchodziła do pudełka z napisem „kuchnia” i wykonywała tylko te czynności, które były niezbędne. Żadnej spontaniczności, żadnego rozlewania mleka na blacie, żadnych resztek jedzenia w porę niesprzątniętych czy też zapomnianego i zaschniętego ogórka w lodówce. Kiedy gotowała, nic jej nie kipiało, kiedy otwierała puszkę, nic nigdy złośliwie nie prysnęło, nawet olej był dość posłuszny i skwierczał na patelni dokładnie tyle, ile musiał. A patelnię miała jedną – średniej wielkości. Dwa garnki niezbyt duże oraz biały garnuszek na jajko. Cztery noże oraz jedną deskę do krojenia. Momo wchodziła do kuchni na palcach, jakby chciała, żeby żaden sprzęt jej nie zauważył i nie szturchnął znacząco. Nie każdy musi lubić gotować, nie każdy też się do tego nadaje. Są ludzie, którzy stają się jedzeniem, którzy na dźwięk słowa „pularda” lub „filet z halibuta” dostają ślinotoku, a kiedy słyszą „carpaccio z dyni z wianuszkiem krewetek aromatyzowanych świeżymi ziołami, w łożu z liści młodego szpinaku”, dostają drgawek gastronomicznego zachwytu.
Nie. Momo nie lubiła pretensjonalności, napuszenia ani żadnych potraw serwowanych przy akompaniamencie sałat. W ogóle nie lubiła jeść.
Z kuchennego pudełka przechodziła do następnego, które można było nazwać salonem, ale na takiej zasadzie jak określenie miniaturowej łazienki pokojem kąpielowym. Było to dość małe pomieszczenie, urządzone bardziej niż minimalistycznie. Stała w nim biała kanapa, drewniany stolik i to chyba było wszystko. Nie, jeszcze na ścianie wisiał obraz, przedstawiający czarne koło na białym tle. Momo nie posiadała telewizora, dlatego kanapa stała naprzeciwko dużego okna, przed którym siadała z kubkiem kawy zbożowej i patrzyła przed siebie, a właściwie w okna budynku, który stał po drugiej stronie.
Momo to oczywiście nie jest imię. To przezwisko, pseudonim, który kiedyś wymyślił tata i tak już zostało, w przeciwieństwie do samego taty. On bowiem zniknął na zawsze, choć nie w znaczeniu śmiertelnym. Zresztą tego też nie wiedziała na pewno. Mama uważała jednak, że żył gdzieś tam, wolny i szczęśliwy, a Momo zachowała po nim kilka zdjęć oraz pseudonim, bo jakoś dziwnie do niej pasował. Poza tym to dość dziecinne obrażać się na tak fajne przezwisko.
Momo mieszkała na drugim piętrze, podczas gdy na parterze znajdowało się kolejne pudełko z jej życia, które nazywała galerią. Lub galerio-pracownią. To właśnie tam przesiadywała najczęściej, tworząc kolejne dzieła sztuki, cieszące się umiarkowanym powodzeniem, które i tak ją szalenie dziwiło, bo Momo nie do końca wierzyła w cokolwiek, co sama wymyśliła. Czasem jednak los jest przewrotny i nawet jeśli ktoś myśli „nie”, dostaje dla odmiany coś na „tak”. To bywa mylące i trochę niepokojące, bo przecież łatwiej byłoby po prostu odetchnąć z ulgą, kiedy nasz sceptycyzm i nieufność znajdują swoje odbicie w rzeczywistości.
Czy naprawdę ktoś kupi naszyjnik ze starych widelców?
Pierścionek z gwoździa?
A może paterę z nóżką ze spatynowanej chochli?
A jednak od czasu do czasu kupowali. Rzadko, trochę nieufnie, ale w końcu decyzja zapadała. I niemal zawsze wołali: „och!” na przemian z „ach!”, a czasem nawet wydawali oba te okrzyki naraz.
Momo Design. Sztuka użytkowa. Recycling niepotrzebnych rzeczy.
Cudownie było przywracać do życia stare sztućce, naczynia, buty, paski od zegarków, lampy czy zamki błyskawiczne i fundować im swoistą reinkarnację, po której wracały na salony jeszcze piękniejsze niż przedtem. Odświeżone, nowoczesne, a jednak z tchnieniem historii i pamięcią dawnych występów.
– Och! – to właśnie jeden z tych okrzyków, który wydała z siebie pewna kobieta na widok ławicy rybek uciekających przed rekinem.
Rybki zrobione były z łyżeczek do herbaty z uchwytami zabawnie wygiętymi na kształt płetw, a rekina odgrywał stary nóż z ząbkami. Całość umieszczono na pozbijanych ze sobą sztachetach ogrodowych, wymalowanych w spokojne odcienie zieleni i turkusu.
Momo uśmiechnęła się skromnie, spuszczając wzrok na drewnianą podłogę. Nie umiała przyjmować komplementów, zupełnie jakby na nie nie zasługiwała.
– To będzie cudowny prezent pod choinkę dla mojego męża. Bo on jest wędkarzem. To znaczy jest informatykiem, ale z zamiłowania wędkarzem. Fascynuje go to nieruchome siedzenie nad brzegiem jeziora, bo jest całkowitym zaprzeczeniem szybkości, z jaką zmienia się cały ten komputerowy świat – powiedziała kobieta i dodała dla odmiany: „ach!”.
Dzieło zostało sprzedane, zapakowane w szary papier, na którym Momo szybko wymalowała kilka rybek, i owinięte zwykłym sznurkiem z trzema gałązkami świerku dla ozdoby. Dziewczyna chciała dodać jeszcze małą, błyszczącą bombeczkę, ale po chwili się rozmyśliła. Nigdy nie lubiła przesady i egzaltacji, nawet w pakowaniu prezentów. Chętnie stawała w poprzek bożonarodzeniowej afektacji i wszystkiemu, co błyszczące, słodkie i pachnące cynamonem. Owszem, święta rządzą się swoimi prawami, ale to nie oznacza jeszcze, że należy gwałcić własne.
– Wrócę do pani – obiecała kobieta na pożegnanie, poprawiła szalik i umieściwszy pod pachą dzieło z rybkami z łyżeczek, opuściła pudełkową galerię Momo.
To dobrze. Przed świętami każda gotówka zmierzająca w naszym kierunku jest witana równie chętnie jak kiedyś Trzej Królowie.
Pierwszego grudnia.
Dzień, w którym miesiąc rozpoczyna zawrotny bieg w kierunku Wigilii, przyspieszając przed samym końcem do tego stopnia, że można czasem przez nieuwagę po prostu się potknąć i wylądować tuż po świętach, nie pamiętając smaku barszczu. Chaos, zamieszanie, okrzyki, nerwy, a wszystko przeplatane kolędami i dekorowaniem pierników. Falstarty barszczowo-grzybowe, lądujące w zamrażalnikach, zamówienia pierogowe, obmyślanie ciast, które i tak zawsze kończy się na serniku i makowcu. Powtarzalne i od lat niezmienne.
I dobrze. Momo nie miała nic przeciwko świętom Bożego Narodzenia i całemu temu rozgardiaszowi. Wystarczyło po prostu nie brać w tym udziału, tylko stać z boku i bacznie obserwować, a potem ze spokojem wejść w styczeń, kiedy świat zwalnia i nie nuci już pastorałek. Grudzień wygrał los na loterii. Zimny, mokry, często deszczowy i depresyjno-ponury miesiąc, o którym nikt tak jednak nie mówi. Bo przecież na jego końcu błyszczy gwiazdka, pachnie choinka i bieli się obrus na stole.
Momo usiadła za metalowym stołem, wyciągnęła duże łyżki z wyciętymi pośrodku owalnymi otworami i zabrała się za polerowanie kantów. Łyżki były przepołowione – kiedy zostaną dokładnie wyszlifowane, należy połączyć ich dwie części silikonowym sznurkiem, a następnie przeciągnąć go przez otwór i w ten sposób naszyjnik jest gotowy. Prosty, minimalistyczny i na pewno daleki od pełnej przepychu Pandory. Prosty, minimalistyczny jak sama Momo i jak życie pudełkowe, bez wszystkich tych gadżetów, które wypełniają domy coraz bardziej i szczelniej, aż pęcznieją ściany, a ludzie tracą oddech.
Przeciągnęła przez jedną łyżkę czerwony silikonowy sznurek, a przez drugą – zielony. Powiesiła oba naszyjniki na gwoździach i doczepiła do nich karteczkę z ceną. Sześćdziesiąt pięć złotych za sztukę. To cudowne, że coś, co wylądowało już na śmietniku, zyskało nie tylko drugie życie, ale i znacznie wyższą cenę.
A tak przy okazji – Momo nie wzięło się z niczego. Monika Morys. Mo Mo. Momo.Rozdział 2
Sen numer jeden
Feeria barw.
Stoję pośrodku wielkiej katedry, a może to jednak jest czyjś dom?
Z prawej dobiega mnie głos przekonujący, że do życia w zgodzie z naturą człowiek potrzebuje wszystkich kolorów. Mówi, żebym zjadła tęczę, a wtedy zrozumiem, co ma na myśli. Mam szukać Brokatowego Upiora, który wyjaśni mi, dlaczego człowiek musi połykać barwy świata.
Cytat z Goethego, który nagle pojawia się na lodówce: „Kolory wypełniają przestrzeń między światłem a ciemnością”.
Lodówka? W katedrze? A może to jednak jest czyjeś mieszkanie, czyjś pałac wypełniony przestrzenią? Chyba nigdy nie słyszałam o lodówkach stojących w miejscach kultu.
Kiedy podchodzę bliżej, cytat nagle się rozpływa, zupełnie jakby ktoś starł go gąbką. A ja znajduję się w swoim salonie, który nie jest już biały. Kolory zmieniają się w nim przy każdym mrugnięciu powiek i nawet jeśli to mruganie jest znacznie dłuższe i wolniejsze niż w rzeczywistości, to i tak odnoszę dziwne wrażenie, że przed moimi oczami pojawia się cała paleta barw wraz z wszystkimi ich odcieniami.
Ktoś siedzi przy stole, ale to nie jest ani stolik w moim pokoju, ani też w kuchni. Je rękami i oblizuje palce. Nie lubię tego, ale teraz patrzę z fascynacją. Zielony sweter.
Zielony?
A może to jest turkus?
Albo raczej malachitowy?
Sweter nagle znika, podobnie jak stół i brudne od jedzenia ręce.
Mama?
A co ona robi w moim śnie?
– Zakonnicy i cyrulicy owijali chorych w kolorowe płótna, z kolei picie wody z żółtego dzbana zapobiegało gruźlicy – mówi mama spokojnym, jednostajnym tonem.
Ten sweter chyba właśnie był zielony, choć zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, czy miał jakiś wzór. I kto go nosił. Na pewno mężczyzna, bo te ręce były duże, a palce bez problemu zgniatały...
Co to było?
Jakieś muszelki?
Wpadam w turbulencje. Moje nogi i ręce kręcą się, jakby były końcówkami od miksera, a głowa podskakuje mi jak na sprężynie.
Czy ja lecę samolotem? Ale przecież nigdy tego nie robiłam! Nie lubię samolotów, nie ufam im, nie wierzę, że potrafią pokonać grawitację.
Na pewno jednak unoszę się w powietrzu. Płynę w stronę jakiegoś mostu, którego część jest widoczna, ale cały dół tonie we mgle. Słychać chlupot wody, dźwięki budzącego się miasta. Gdzie jestem teraz? Czy szukam upiorów?
I dlaczego tak tu pachnie kawą?
Była czwarta nad ranem. Momo przebudziła się gwałtownie, usiadła na łóżku w swojej pudełkowej sypialni i mocno ścisnęła oburącz głowę. Cisza zajrzała jej w oczy i przysiadła na pościeli. Żaden dźwięk nie próbował przedostać się do środka, żaden ton nie przypominał, że już nie śni.
Czy naprawdę się obudziła?
Wyciągnęła przed siebie ręce i spojrzała na swoje dłonie. Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności, więc dostrzegła wystające kłykcie i paznokcie pociągnięte bezbarwnym lakierem. Wysunęła spod kołdry ciepłe stopy i poruszyła palcami. Podkurczyła kolana i objęła je rękami.
Westchnęła. I posłuchała własnych myśli.
Nie chodziło wcale o to, że sen był intensywny, że składał się z miliona większych i mniejszych kawałeczków, które w ostateczności wypełniły ją niemal całą, aż na moment straciła oddech. Tu nie było pudełek do połowy pustych, dających spokój, przestrzeń i poczucie wolności. Każdy centymetr kwadratowy został zapełniony, jakby nadmiar wolnego miejsca był jakimś grzechem.
I nie chodziło też o to, że sen potrząsnął nią nagle tak mocno, że musiała się obudzić. Usiąść na łóżku i uruchomić proces myślowy.
Dlaczego, na Boga, przyśnił jej się po raz kolejny? Zupełnie jakby do niej wracał, zaczepiał i pytał oburzony, czy czasem nie nadszedł już czas, żeby go wreszcie zrozumieć.
Momo odrzuciła białą kołdrę i wsunęła stopy w białe drewniaki. Dlaczego sen nie wspomniał nic o bieli i czerni? Dlaczego z uporem pokazywał wszystkie te kolory, które były pomiędzy?
Momo miała białą szafę, a w niej siedem czarnych swetrów, trzynaście czarnych podkoszulków, w tym siedem z krótkim, a resztę z długim rękawem, pięć par czarnych spodni, dwie czarne tuniki, dwie czarne sukienki, czarny płaszcz i czarną puchową kurtkę. Żaden kolor nie miał prawa przeciąć tej czerni, pozbawić ją absolutnej dominacji i zapaskudzić swoją obecnością. Momo nie uznawała pstrokacizny, przy czym pstrokaty był już dla niej wzór w czarno-szarą kratkę, nie wspominając o jakichkolwiek innych kolorystycznych odchyleniach. Czerń była bezpieczna, mądra, spokojna i bezkonfliktowa. Można się było za nią schować, udawać, że się nie istnieje, a jednak żyć całkiem normalnie.
Na drugim biegunie stała równie zrównoważona biel, która nie zmuszała do niczego. Nie trzeba jej było lubić, przyzwyczajać się do niej, stymulować mózgu agresywnym kolorem. Po prostu była.
Momo przeniosła się do kuchni, wykonując dokładnie siedem kroków. Usiadła za białym stołem i sięgnęła po kubek z wodą, który stał na blacie. Upiła kilka łyków, a potem wyprostowała się i spojrzała z premedytacją w okno. To wtedy właśnie sny ulatują z naszej głowy i pozostawiają po sobie tylko rozmyte wspomnienie, a im dłużej patrzymy w okno, tym szybciej zapominamy o tym, co nam się przyśniło. Rozproszenie. Dezintegracja obrazów. Rozszczep podświadomości. I nawet jeśli ten sen wwiercał jej się w głowę, to jednak Momo odniosła wrażenie, że już nie jest tak wyraźny, jak jeszcze dziesięć minut temu. Ulatywał po trochu, by wreszcie pozostawić po sobie pojedyncze pasma, o których niewiele mogła powiedzieć.
Nie pamiętała swetra ani jego koloru.
Ten mężczyzna coś jadł...
A czego chciała mama?
Z opadającymi powiekami nie ma sensu walczyć, zwłaszcza o czwartej nad ranem. Momo wróciła więc do swojej sypialni, otuliła się kołdrą i pozwoliła sobie śnić dalej. Tym razem o czymś zupełnie innym. Nieobciążającym myśli i łatwym do strzepnięcia zaraz po przebudzeniu.
Rozwódka. Tak, Momo była rozwódką i po kilku miesiącach w końcu zaakceptowała to paskudne słowo. Początkowo wolała być kobietą bez męża, tak jak jej mama, ale po jakimś czasie zaczęła ją uwierać swoista nieprzejrzystość tego statusu. Rozwód stawiał kropkę nad i, wyjaśniał niedomówienia i pozwalał ruszyć do przodu. Kobieta bez męża, ale i bez rozwodu żyje w ciągłym zawieszeniu, nie bardzo wiedząc, jak się przedstawiać. Mama w ogóle miała z tym trudność, bo nigdy nie była żoną i kiedy jej umowny mąż odszedł gdzieś tam, byle daleko, kompletnie nie wiedziała, jaka jest jej pozycja w świecie. Ani rozwódka, ani wdowa. Singielka też chyba nie.
A Momo lubiła jasne sytuacje.
– Jestem rozwiedziona.
Z drugiej strony było to przyznanie się do życiowej porażki, chociaż czy rzeczywiście? Najpierw miała być miłość „na zawsze”, zresztą później w zasadzie też, tyle że zmienił się obiekt uczucia. „Na zawsze” jednak pozostało, więc chociaż w tym względzie jej były mąż nie kłamał.
Momo nie należała do kobiet, które mają wyrzuty sumienia, choć w tym wypadku większe znaczenie odegrała jej wrodzona wewnętrzna uczciwość. Czy rzeczywiście cierpiała, kiedy jej mąż zaproponował separację? Cierpiała jej urażona duma, owszem, jakieś dziwne poczucie zepchnięcia na dalszy plan, czego nikt z nas przecież nie lubi. Przypominało to trochę klucz żurawi. Ptak, który znajduje się na czele, po jakimś czasie ustępuje miejsca kolejnemu. Oczywiście w przypadku ptaków ma to swoje uzasadnienie – rola przewodnika stada jest przecież ogromnie męcząca, więc trzeba się zmieniać, żeby dolecieć do celu. U ludzi cel jest zupełnie inny, a poszczególne członkinie klucza mają głęboko w dupie swoje poprzedniczki.
– Zakochałeś się? – spytała tak po prostu Momo, patrząc, jak jej mąż zaczyna się wiercić we własnej skórze.
Mężczyzna przyciśnięty do muru zawsze czuje się niekomfortowo, bo wie, że nie ma żadnego pola manewru. Musi powiedzieć prawdę, żeby atakujący zwolnił uścisk.
– Nie planowałem tego.
Roześmiała się.
Kto planuje zakochanie?
– Ale przecież wiesz, że nam się nie układało.
Pokiwała głową.
Rzeczywiście, wiedziała. A przecież często jest tak, że kobieta jednak nie wie, nawet nie przeczuwa. Co więcej, wydaje jej się, że układanka, którą tworzy od samego początku związku, staje się coraz bardziej wyraźna, coraz bardziej czytelna i stabilna, gdy tymczasem druga osoba widzi to zupełnie inaczej. Poszczególne fragmenty przestają do siebie pasować i zamiast jednoznacznej wizji pojawiają się jakieś efemeryczne twory jak z obrazów Pollocka. Ekspresjonizm abstrakcyjny. Jego złośliwość polega na tym, że można go dowolnie interpretować. Jedni widzą w nim dialog damsko-męski, inni tylko rozlaną na płótnie farbę. Jej mąż najwyraźniej zobaczył to drugie, ale ona chyba też...
Małżeństwo Momo było bardzo stonowane, z przewagą bieli. Nawet oświadczyny były jakieś takie rozmyte, zupełnie jakby główni aktorzy nie do końca nauczyli się swoich ról.
– A co myślisz o ślubie? – to w sumie mogło być pytanie retoryczne, a jednak Momo odpowiedziała na nie nieznacznym skinieniem głowy.
Dlaczego nie?
Znali się trzy lata i wszystko wskazywało na to, że całkiem dobrze do siebie pasowali, a Momo nie chciało się dłużej sprawdzać czy rzeczywiście. A jeśli chodzi o beczkę soli, to ona nie soliła nawet potraw, a cóż dopiero związku. Więc powiedziała „tak”, a on kupił obrączki. I weszli w to małżeństwo jakoś tak miękko, bez entuzjazmu, ale i bez strachu. Jej rodzice nigdy nie wzięli ślubu i jak to się skończyło? Może stempel na papierze okaże się lepszą gwarancją niż zwykłe obietnice.
Zrobiła kolejny krok do przodu.
Rozpoczęła kolejny etap, w którym dwa „osobno” stają się jednym „razem”.
Podobno istnieją ludzie, którzy wydają się predysponowani do kłótni. Nie umieją inaczej żyć i nawet nie próbują. Jeśli coś idzie nie po ich myśli, wpadają w furię. Typy osobowości z charakterystycznym brakiem poczucia tożsamości. Impulsywni, egzaltowani, wybuchowi, z teatralnym podejściem do błahych spraw. Kiedy widzą brudną łazienkę, dostają ataku histerii. A gdy partner ma inne zdanie, popadają w spazmy. Niemal każda sytuacja życiowa wywołuje w nich paranoidalne reakcje. Momo i jej mąż byli całkowitym przeciwieństwem takich osób. Czuli się raczej predysponowani do kompromisów, a to wróży dobrze każdemu związkowi.
Pod warunkiem jednak, że od czasu do czasu ktoś rozbije przynajmniej jeden talerz. Dla życiowej równowagi.
Mąż Momo zajmował się tłumaczeniami tekstów specjalistycznych, w tym katalogów laboratoryjnych, opisów patentowych czy specyfikacji technicznych produktu i większość czasu spędzał przed komputerem, w swoim osobistym pudełku zwanym biurem. Momo nie zaglądała do niego zbyt często, ponieważ panował tam specyficzny nieład, a ona bardzo tego nie lubiła. Nie chciała jednak porządkować cudzego pudełka, wystarczało jej, że zamykała wieko. On z kolei uśmiechał się tylko na widok współczesnej sztuki użytkowej swojej żony i chyba nigdy niczym tak naprawdę się nie zachwycił.
– Naszyjnik ze starych guzików? Torebka z dawnych okładek na zeszyty? – kręcił z niedowierzeniem głową i nie mówił ani „och!”, ani „ach!”.
Momo nie chciała wprawdzie nieszczerych zachwytów, a jednak odrobinę kłuło ją w prawym boku, że oficjalnie najbliższa osoba w jej życiu zachowuje dystans. Ale i to potrafiła sobie jakoś wytłumaczyć. Największym błędem, jaki popełniamy wobec drugiej osoby, są wygórowane oczekiwania. Co gorsza, one nieustannie rosną. Ciągle chcemy więcej, bardziej i mocniej. I żeby było bez chrapania, bez chrząkania, bez sikania zbyt głośno i bez tej całej fizjologii, która jakoś wcześniej nam umknęła. Momo nie była małostkowa. Chciała tylko, żeby jej mąż od czasu do czasu powiedział „och!”, dotknął naszyjnika ze spinaczy, krzesła z butelek i uniósł brwi ze zdumienia, bo on by tak nie potrafił.
No i nie potrafił.
Pochwalić.
Ich rozmowy podczas wspólnych posiłków były zdecydowanie mniej zakręcone niż makaron, który jedli, i dużo mniej aromatyczne niż stojące na stole wino.
– Co jest najważniejsze w tłumaczeniu technicznym?
– Spójność. Każde tłumaczenie tworzone jest przy użyciu specjalnego oprogramowania, dzięki czemu glosariusz do tekstu może być wielokrotnie wykorzystywany.
Momo uprzejmie kiwała głową, zawieszając się przy słowie „glosariusz”.
– Cieszę się, że już niedługo wakacje, może wybierzemy się w końcu nad morze? – zmienił temat mąż.
Tyle że Momo nie znosiła podróżować. Najbardziej przerażała ją wizja chaosu i pewnych nieprzewidywalnych sytuacji, które zawsze towarzyszą osobom podróżującym. Opóźnienia, nieplanowane przesiadki, pokój ze zdublowaną rezerwacją, pogoda, która nie współgra. Gniazdo os, w które można wdepnąć, zaskroniec, przepalone żarówki, brak prądu lub burza, która wszystko zniszczy. Nie sposób jest dokładnie zaplanować urlop, a im więcej niewiadomych, tym większe niebezpieczeństwo, że coś się nie uda. Momo bardzo nie lubiła otwierać drzwi, nie mając pewności, że za nimi jest równie bezpiecznie.
No i było coś jeszcze. Strach przed zgubieniem się.
– Tak, morze jest piękne latem – odpowiadała jednak z uśmiechem, po raz kolejny wybierając wodę zamiast wina.
– Nie pijesz?
– Nie mam dzisiaj ochoty.
Nigdy nie miała. Woda była stabilna i zawsze smakowała niczym. A winem należało się delektować, rozsmakowywać w nim i zatopić. Nie każdy to lubi.
I nie musi.
– Spotkałem dzisiaj twoją mamę.
– Wiało wczoraj jakoś tak gwałtownie.
– Sąsiedzi kupili psa.
– Listonosz przewrócił się na naszych schodach.
Słowa mijały się, podobnie jak ich kontekst. Jedno nie oczekiwało od drugiego współudziału, chciało po prostu wyrzucić z siebie kilka zdań, które dopasowywały się do kolacyjnej atmosfery, nie szarpiąc jej, nie burząc i nie wnosząc niczego nowego.
I dlatego właśnie dzisiaj była rozwódką.Rozdział 3
Pati
A gdyby tak zespawać ze sobą łyżki i widelce? Naprzemiennie, w koło. Dorobić od spodu trzy nóżki i w ten sposób uzyskać paterę na owoce?
Momo uśmiechnęła się do tej koncepcji, jak zawsze, kiedy jakaś myśl wizualizowała się przed jej oczami, aż w końcu stawała się trójwymiarowym produktem końcowym, dokładnie takim, jaki powstał w jej głowie.
– Cześć.
Mama.
Zaglądała do swojej córki nieregularnie, czego Momo oczywiście bardzo nie lubiła. Spontaniczność rodzi chaos, a w chaosie człowiek się gubi. Ale mama i tak tylko machała ręką na wszelkiego rodzaju sugestie, że przecież wystarczy zatelefonować.
– Daj spokój, przecież wiem, że jesteś w galerii. A nawet gdyby cię nie było, poszłabym po prostu gdzieś na kawę. – Wzruszała tylko ramionami.
Na mamę mówiło się w domu Pati i tak też zostało do dzisiaj.
Tak, to również wymyślił tata. Patrycja, Pati, to przecież logiczne. Tata w ogóle miał fajne pomysły, oprócz tego ostatniego, kiedy po prostu wyszedł z domu i dziwnie się zgubił.
Pati z ciekawością obejrzała nowe patery ze starych, ręcznie malowanych talerzyków, które zostały połączone łyżkami, oraz wazony na jeden kwiat wykonane z mosiężnych chochli.
– Powiem ci, skarbie, że to się robi coraz ciekawsze. A te kubki? Jak na to wpadłaś? – spytała chyba nawet odrobinę zachwycona, sięgając po porcelanowe kubeczki z zatopionymi z boku metalowymi uchwytami od wieszaków, odgrywającymi tu rolę uszek.
Momo wzruszyła ramionami. To jakoś samo przychodzi. Może nocą, wraz z tymi snami?
Ale mama już nie czekała na odpowiedź. Czas minął, a ona miała coś ważnego do powiedzenia, więc przeszła do sedna. Mama w ogóle nie lubiła zawracać sobie głowy zbyt długo jedną rzeczą.
– A ja miałam dzisiaj niezłego klienta. Zmarł na jakąś dziwną alergię, choć nie do końca ustalono, co dokładnie go tak śmiertelnie podtruło. I pomyśleć, że jeszcze latem zapisał się na kurs czeladnika juhasa, bo nagle odkrył, że kocha owce.
Momo spojrzała na nią ze zdumieniem.
– Nie dziw się tak. Kursy pasterskie są ostatnio bardzo modne, zwłaszcza wśród osób, które zrozumiały, że miasto je dusi. Dosłownie i w przenośni.
– Może był uczulony na owczą wełnę?
Pati skinęła głową.
– Może. Malowałam go dzisiaj na specjalnie życzenie żony, która nie mogła patrzeć na jego zastygłą twarz. Faktycznie, odpłynęły z niej wszystkie kolory, nawet z ust. Był woskowy, jak na obrazie Lekcja anatomii doktora Tulpa Rembrandta... – zawiesiła na chwilę głos.
Pati zajmowała się tanatokosmetyką. To również była sztuka, sztuka pośmiertnego makijażu. Każda inna osoba pewnie niechętnie przyznałaby się do wykonywania takiej profesji, ale Pati była dumna z tego, co potrafiła wydobyć z twarzy nieboszczyka. Spokój, piękno, dostojność. Dla kogoś, kto tyle lat przepracował w zakładzie pogrzebowym, obcowanie z samym ciałem nie było ani straszne, ani smutne, ani tym bardziej ponure. Było tylko dość jednostronne, bo klienci nie należeli do gadatliwych. Zresztą Pati nie lubiła rozmawiać. Wolała ciszę i spokój, stan, w którym tylko ona mogła decydować, co będzie dalej. Dialog wymaga czasem kompromisu, czasem kłótni lub gwałtownych uniesień, a ona od czasu rozstania z ojcem Momo, czy raczej od jego zagadkowego odejścia, miała serdecznie dosyć wszelkiego rodzaju niespodzianek. Są ludzie, którzy lubią być zaskakiwani, większość jednak wybiera emocjonalny letarg. Zwłaszcza w relacji z najbliższą osobą.
– Pachnie śniegiem. – Pati pociągnęła nosem i zamknęła oczy.
– Zawsze tak mówisz na początku grudnia. Zupełnie jakby śnieg musiał spaść.
– Bo powinien. Każda pora roku powinna być dokładnie taka, jak się ją opisuje.
Momo nie mogła się z tym nie zgodzić. A jednak śnieg coraz rzadziej pojawiał się w grudniu, jakby chciał zobaczyć, czy święta odbędą się również bez niego. I czy mimo wszystko znajdą swoich wielbicieli.
– Dobrze ci?
Momo zamyśliła się na moment.
– Tak. Nie brakuje mi go, jeśli o to pytasz. Próbowałam nawet płakać, ale mi nie wyszło. Próbowałam być zła, ale również poniosłam klęskę.
Pati roześmiała się.
– Z jednej strony to dobrze, z drugiej – każdy psycholog zatarłby ręce, widząc, jaki ciekawy przypadek udało mu się dorwać. Oni lubią ludzi ubogich w emocje, bo są przekonani, że to właśnie im uda się je odnaleźć. Gdzieś w okolicach wątroby, nerek, no i serca oczywiście.
– Nie wolno nie być smutnym?
– To prawdopodobnie wbrew ludzkiej naturze. Każdy z nas ma inny próg odczuwania melancholii po stracie kogoś bliskiego, problem polega na tym, że ciebie ona w ogóle nie dopadła. Ale może pojawi się w Wigilię. Wtedy łatwiej o nostalgię i chmurność myśli. Wigilia w ogóle ma w sobie pewne rozprzężenie duchowe. Z jednej strony cieszysz się nią, bo cieszy się większość ludzi, z drugiej czujesz rodzaj zaćmienia. Albo przyćmienia raczej.
Momo zamyśliła się. Do tej pory lubiła Wigilię, choć czym tak naprawdę różniła się ona od pozostałych dni? Była trochę bardziej odświętna, trochę bardziej wystrojona i zaznaczała swoją obecność już od wczesnych godzin porannych. Ludzie próbowali rozciągnąć ten dzień, wstając jak najwcześniej i wkładając makowce do piekarników. Dzieci podskakiwały w napięciu, przeszkadzały i pytały co chwila, czy to już, a Wigilia stała z boku i uśmiechała się pod nosem. To było jej coroczne pięć minut, podczas których niekiedy dokonywały się cuda, choć czasem polegały one na tym, że nic się nie wydarzało.
Momo ostatnie trzy Wigilie spędzała z mamą i swoim mężem. Wcześniej tylko z mamą. I ciotką czasem. A jeszcze wcześniej...
Jak miał na imię jej mąż?
To nie tak, że nie pamiętała, po prostu teraz już nie był Kamilem, tylko właśnie byłym mężem, oficjalną nazwą pewnego statusu, rodzajem instytucji, jedną z kilkuset tysięcy osób należących do grupy małżeństw, które się rozpadły. Już nie mógł być Kamilem, nawet jeśli Momo nie cierpiała tak, jak nakazują psycholodzy. Imię jest nierozerwalnie związane z osobą, która istnieje w naszym życiu, nawet tylko od czasu do czasu. A były mąż po prostu znika.
Były mąż.
Zawsze miał dla niej prezent, którego się spodziewała, ale to chyba nie jest małżeńska zbrodnia. Biały ekspres do kawy, biały serwis bez żadnego szlaczka i biała narzuta na łóżko w sypialni. Idealnie pasowała do białej pościeli, zlewając się z nią i tworząc białą wyspę snu. Narzuta i serwis zostały, ekspres odszedł wraz z mężem i chociaż był to podarunek, Momo chętnie się z nim rozstała. Wprawdzie marzyła kiedyś o takim urządzeniu, ale potem okazało się, że nie lubi samej czynności parzenia kawy. Przynajmniej nie w tym stylu. Z sypaniem, mieleniem, a potem czyszczeniem tego wszystkiego, żeby nic nie przyschło i nie zatkało filtrów. Kawę robił mąż, a kiedy się wyprowadził, zabrał tę umiejętność ze sobą. W tej sytuacji Momo po prostu dorzuciła mu jeszcze ekspres, sama decydując się na związek z kawą zbożową. Wyjątkowo mało skomplikowaną. Dwie łyżeczki rozpuszczalnej na nieduży kubek, do tego odrobina cukru i trochę mleka. Zawsze ten sam smak, który nie zaskakiwał nadmierną goryczą, kwaśnym posmakiem czy też nieprzewidzianym rozwodnieniem. Jeżeli stałość jest wartością w związku, to może ona również dotyczyć jednolitości smaków.
– Nie będziesz już piła kawy? – zdziwił się były mąż, kiedy bez słowa podała mu ekspres.
Wzruszyła ramionami.
– Nie muszę. Nie chcę. Nie lubię.
– A co będziesz piła?
Roześmiała się. Bo to naprawdę zabawne, kiedy były mąż, który już parzy kawę innej kobiecie, ciągle zastanawia się, jakie płyny przyjmie jego była żona. Naprawdę go to interesuje?
– Kompoty.
– Spędzimy święta tylko we dwie czy masz ochotę na towarzystwo mojej siostry? – spytała Pati.
Momo przełknęła ślinę.
Ciotka Rebeka. Słowo „kurwa” było dla niej przecinkiem, a pozostałe wulgaryzmy skutecznie wypierały jakąkolwiek treść ze zdania. Nie cierpiała głupoty, konwenansów, facetów w przykrótkich spodniach oraz wiecznie cierpiących kobiet. Nie znosiła bycia porządną i akuratną, a słowa „akuratna” nie znosiła jeszcze bardziej. Mówiła, że najbardziej lubi kamienie.
– Kamienie są w porządku. W przeciwieństwie do ludzi, niektórych zwierząt i roślin.
Rebeka pasowała do wigilijnej otoczki jak tiulowa sukienka do dupy hipopotama.Rozdział 4
Sen numer dwa
Znowu unoszę się w powietrzu, choć za wszelką cenę chcę dotknąć ziemi. Człowiek nie urodził się po to, by latać. I kiedy moje stopy już, już sięgają powierzchni, coś mnie podrywa w górę i każe tańczyć w chmurach.
Nie, to nie jest taniec. Raczej jakaś dziwna składanka ruchów, wymachów i prób zachowania równowagi. Chmury są zbyt miękkie, by stanowić jakąkolwiek podporę. Różowe, pomarańczowe, seledynowe. Skąpane w pastelach. Czym mogą smakować? Truskawką, pistacją? Wyciągam rękę, żeby nabrać odrobinę chmurzastego puchu, i zaczynam go jeść. Obok chmur przelatuje lusterko. Sięgam po nie i wystawiam język. Jest czerwony, jest niebieski, ma żółte punkciki i zielone paski.
A biel? A czerń? To też są przecież barwy! Człowiek powinien otaczać się kolorami, które lubi. Które go nie krępują i nie wystawiają na światło dzienne. Czerń i biel. Cudowna mieszanka neutralności. Nie patrzę już w lustro, tylko odpływam po niebie dalej. Już nawet nie próbuję walczyć z lataniem. Poddaję się. Swoją drogą to nawet przyjemne. Swobodne unoszenie się, leniwe przesuwanie wśród tych wszystkich pasteli. Od czasu do czasu spoglądam w dół, żeby upewnić się, że pode mną ciągle jest ziemia.
Nad brzegiem wody siedzi jakiś mężczyzna. Ma podwinięte spodnie i bose stopy zanurza w niewielkich falach. Wystawia twarz do słońca i nagle czuję, że bardzo chcę ją zapamiętać. Coś szarpie mnie za serce. Coś rozmiękcza kolana. Ale to przecież niemożliwe, nie można zakochać się w kimś, kto tylko nam się śni. Nie znając go, nie wiedząc, jak wygląda, jaki ma kolor oczu, włosów, jaką barwę głosu.
Nagle twarz mężczyzny zmienia się w wielką łyżkę, a jego zielony sweter jest już nie tyle ubraniem, ile raczej wydętym od wiatru żaglem. Znikają stopy, a w ich miejscu pojawiają się porcelanowe talerzyki. Początkowo są białe, z czasem jakaś niewidzialna ręka wymalowuje na nich kolejne wzory. Coraz więcej i więcej, aż biel całkowicie znika. Napisy jak na nagrobkach, imiona, nazwiska, daty, których nie chcę widzieć. Dlaczego nie udało mi się zobaczyć jego twarzy? Przecież tego właśnie chciałam. To mój sen, to ja nim dyryguję.
Wiatr wieje coraz mocniej, a potem nagle przemienia się w płatki śniegu. Znika zielona trawa, niebieska woda, znika słońce. Mam na sobie ogromny malinowy sweter, który pachnie owocami. Chcę go z siebie zdjąć, bo to nie są moje barwy, i nagle czuję, że ktoś mi w tym pomaga.
Obok malinowego swetra znowu pojawia się zielony...
Odganiam wzrokiem chmury, żeby wreszcie zobaczyć jego twarz.
Ktoś śpiewa, ktoś tańczy, ktoś nawołuje.
Pachnie kawą. On podaje mi parującą filiżankę...
Czuję, że już za chwilę...
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej