- W empik go
Dwie baśnie - ebook
Dwie baśnie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 195 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skręcił w grabową aleję parku, która spływała wolno ku zacisznej kotlinie, otoczonej gąszczem krzewów; od ziemi podnosił się już zmrok, jak rosnąca powódź cieniów, – w górze równe, czyste, złoto-seledynowe niebo świeciło jeszcze gasnącemi blaskami zachodu, a na niem rysowały się ostro kontury starych drzew, z rozpaczliwie podniesionemi konarami, niby widma przerażone czemś jeszcze okropniejszem od nich.
Poczerniałe i zasępione cyprysy tuliły się do siebie w zbite gromady i zdawały się podejrzliwie zaglądać z cienia, który je coraz szczelniej okrywał.
Z trawnika spłowiałego już pod chłodnym jesiennym oddechem, strzelały w górę tuje, jak ciemne płomienie i wytryskały zielone fontanny palm, kładąc na powietrzu swe olbrzymie, wachlarzowate liście, niby potworne dłonie o wielu palcach, które drgały lekko, jak wysunięte ręce lunatyków.
U podnórza drzew i krzewów rdzawiły się smugi i plamy wśród schnących traw; tworzyły je kępy zwiędłych liści, któremi z suchym szelestem poruszał wieczorny wietrzyk, czając się przy samej ziemi.
Od czasu do czasu, to krwawe, to bursztynowe łzy spadały cicho i zwolna z pochylonych gałęzi; drzewa płakały pożółkłemi liśćmi nad swą jesienną dolą.
W powietrzu był chłód i wiała wilgoć wieczornej rosy.
Pustka i głusza zalegały ustronie; wszystko dokoła zdawało się pogrążać w ciężki sen, w rezygnacyę, w bezgraniczną apatyę.
Smętek natury odbijał jeszcze bardziej od tego bladego uśmiechu nieba, które żegnało się z odchodzącem słońcem i jak kochanka przy rozstaniu zdawało się szeptać w rozkosznem rozmarzeniu:
– Do jutra!…
Na tle ciemnego gąszczu drzew i krzaków bieliły się posągi; stało ich pięć w półkolu, martwych, zimnych, nieruchomych,– od wielu lat zostawionych tu w zapomnieniu i poniewierce.
Stary park opustoszał dawno i zdziczał.
Po zarosłych jego ścieżkach nie przechadzał sią już nikt, oprócz niego jednego, marzyciela i poety, który od zgiełku miasta, od mrowiska ludzi, od nudnej, szarej powszedniości życia, uciekał w tę samotnię i szukał w niej ciszy, spokoju i równowagi.
Szukał i znachodził.
W tym zielonym labiryncie ścieżek i alei, w bluszczem i powojami zarosłych altanach, na omszałych, kamiennych ławkach, zaklęsłych w ziemię, na brzegu sadzawki, rzęsą pokrytej, toczył ten kłębek Adryadny, zwity z włókien swoich myśli i serca.
Kiedy się czuł samna-sam z Bogiem i naturą, było mu tak, jakby duszę skąpał w oceanie i spłukał z niej wszystko, co ziemskie, co małe, co brudne; cały kurz i całą pleśń życia otrząsał z siebie.
Szronem wieku pokryte skronie rozchmurzały się i błyszczały pogodą, wracała mu młodość promienna zapałem i wiarą w dawne ideały; zwisłe ramiona podnosił znowu, jakby chciał uścisk dać całemu światu i z braterskim pocałunkiem na ustach wracać do ludzi.
Melancholia jesieni stroiła mu duszę łagodną tęsknotą i kołysała do marzeń.
Wieczorną porą schodził codzień na godzinę dumania przez długą aleję grabową w kotlinę, między blade posągi wśród myrtów i palm, siadał na ławce darniowej, splatał ręce na kolanie i przyglądał się bladym marmurowym postaciom, dopóki jak fantastyczne cienie nie rozpłynęły się zupełnie w mroku przed jego oczyma.
U wstępu w to uroczysko przystawał przed bosko piękną postacią Apollina Belwederskiego na granitowej podstawie, podnosił oczy ku chmurnemu Olimpijczykowi, i witał go, jak żywą osobę pozdrowieniem:
– Salve!…
Dumny bóg światła i pieśni nie raczył jednak nigdy spojrzeć na śmiertelnika; patrzał przed siebie wyzywająco i tryumfalnie, w wyciągniętej ręce trzymając głowę Meduzy, jak gdyby od tylu wieków nie istniało dlań nic, oprócz wrogów szturmujących do jego delfickiej świątyni.
Z gracyą wytwornego patrycyusza, przerzucił chlamydę przez lewe ramię i czarodziejską głową w wężowym wianku raził nieprzyjaciół, powstrzymując ich śmiertelnym pociskiem jej oczu.
„Salve!” poety nie wzruszało go wcale, nie dochodziło nawet do jego boskich uszu, zakrytych pod kobiecemi,bujnemi kędziorami włosów.
Klasycznie piękny w tej bezczelnej nagości bogów olimpijskich, która podziwem broniła tłum od zgorszenia, stał zapatrzony w daliobojętny na wszystko, co go otaczało.
Zdawało się nawet, że umyślnie odwraca! głowę od tej najcudniejszej z kalek całego świata, a czarującej wdziękami swemi, boskością kształtów i oblicza – Wenery Milońskiej, która również na piedestale z granitu stałą w półkolu naprzeciw niego, lekko pochylona, jakby sięgnąć pragnęła po marmurowe ramiona, które jej wandalizm czasu utrącił przez zawiść, by zniszczyć nieśmiertelne arcydzieło geniuszu ludzkiego.
Pomiędzy tą parą skamieniałych bóstw starej Hellady, na druidycznym ołtarzu z głazów omszałych i zczerniałych od dawna, dźwigała się pod osłoną wierzb płaczących olbrzymia grupa Laokoona, – tragedya w marmur zaklęta.
Boleści pełna i grozy, i rozpaczliwego wysiłku od wieków, i boskiej kary, i przemocy okrutnej, szarpała się z daremnem wytężeniem wszystkich muskułów ta Homerowa trójca ofiar, duszonych żywcem w splotach węży, poszczutych na nią przez mściwego Apollina.
Może i dlatego zwycięski bóg odwracał głowę w przeciwną stronę, aby nie patrzeć na od – wieczną męczarnię swojego kapłana, który rodakom w oblężonej Troi odradzał wtoczenie zdradzieckiego konia z ukrytą w wnętrzu zasadzką; może nie miał więcej serca pastwić się widokiem ofiary, na którą nasłał węże z głębi morza, aby go schwyciły przy ołtarzu wraz z dwoma synami i zgniotły na śmierć w swych okrutnych uściskach.
– Cierpię! – zdawał się wołać wśród syku potwornych gadzin kamienny starzec, wygięty kurczowo, jakby mu każda kość z stawów wyskoczyć miała i każdy muskuł pęknąć od wysiłku. – Cierpię!… Zeusie, czy słyszysz?…
A krzyk ten od wieków kamieniał mu na otwartych ustach, wykrzywionych okropnym bólem i nie ulatał w niebo, ale głuchnął, jakby dla większej kary męczennika.
Z pomiędzy mirtów i palm wychylona, okaleczała bogini piękna i miłości, urocza Wenus Milońska bez ramion, spoglądała z wyrazem miłosierdzia i zadumy w stronę nieszczęsnego ojca z synami, szamoczącego się nadarmo w uścisku dwóch gadów i przemawiała doń spojrzeniem czułej kobiecości:
– Wytrwaj jeszcze, nie bluźnij, ufaj w zmiłowanie bogów!…
Kilka kroków opodal padał z broczącą raną… w piersi inny bohater, cichy, smutny, zrezygnowany, wpatrzony w piasek cyrkowej areny, – umierający gladyator z pokorą niewolnika w obroży.
Pochyli! głowę i upadł na ziemię, czekając już tylko łaskawej śmierci, która wyzwala ze wszelkiej niewoli.
Dzikie bluszcze i powoje oplotły podstawę, na której spoczywał i wspinały się, pełzając po kamieniu, jakby swemi listkami chciały zatamować mu krew, sączącą się z zranionej piersi.
On tylko brwi ściągnął, oczy przymknął, wargi skrzywił bolesnym skurczem i ostatniemi myślami wlókł się do dalekiej ojczyzny, której nigdy już ujrzeć nie miał.
– Nigdy więcej! – zdały się drgać mu na ustach wyrazy, jedne z najsmutniejszych i z najcięższych w języku ludzkim i wyglądał w tej nędzy i zgnębieniu, jak gdyby go powalił miecz ale one przydeptały i przygniotły do ziemi ostatnią i beznadziejną boleścią.
Za konającym gladyatorem stał jeszcze jeden posąg, a raczej szczątek posągu, ale imponujący, jatko wcielenie samej siły, bezwiednej, wielkiej, materyalnej, uśpionej w olbrzymich mistrzowsko wyrzeźbionych mięśniach, w kościach wielkoluda, w barkach potężnych, zgiętych od pracy i dźwigania ciężarów, w rozmiarach klatki piersiowej, w całym owym wspaniałym tułowiu Herkulesa, jakby dla ironii wieków. pozbawionego kończyn i głowy.
Na podziw świata pozostał tylko kadłub, któremu pokolenie pigmejów przyglądać się dziś może bez lęku i grozy, przeciągać śmiało dłonią po zgiętym krzyżu i wspinając się na palcach, klepać gruby, zwierzęcy kark ubezwładnionego półboga.
Przed dziesięcioma jeszcze wiekami marmurowy Herkules wyglądał inaczej i nie wydawał się pewnie tak bezpiecznym, gdy miał żylaste ręce, oparte o maczugę, i nogi jak toczone kolumny, i kark nieuszkodzony, i głowę na karku.
Czas pokonał wszystko, zmógł i Herkulesa; z postaci ludzkiej zrobił fragment, symbol, alegoryę, uplastycznioną przenośnię, przy której… „sunt lacrimae rerum”.
Kamienie także płaczą na swój sposób.
Tors Herkulesa nie ustępował w swym tragizmie ani konającemu Gladyatorowi, ani Wenerze Milonskiej, ani Laokoonowi nawet; czyż bo nie tragizm to istotny: być Herkulesem bez rąk bez nóg, bez głowy?…. mieć sklepioną pierś, jak pancerz kowany, a w tej piersi serce jeszcze bijące, a w tem sercu i dumę, i pragnienia, i porywy do czynu, i poczucie swej smutnej doli, i przeczucia przyszłości, i pamięć przeszłości, a siedzieć tak, jak kłoda, nieruchomie, bezczynnie, bezużytecznie, gdy mogłoby się być półbogiem, olbrzymem, a jest się tylko wspaniałym szczątkiem całego niegdyś posągu?…
W starym parku greckie antyki ustawione za świetniejszych czasów w półkolu, wyglądały teraz, jak widma Olympu i Hellady, na wygnaniu. Pięć największych arcydzieł klasycznej rzeźby, któremi od wieków, od ich wydobycia z pod ruin pogańskiego świata powtórnie na słońce Boże, zachwycały się całe pokolenia znawców, miłośników piękna i czcicieli twórczego geniuszu, pięć istnych pereł sztuki, wygrzebanych z rumowiska zwalonych świątyń, termów, teatrów, i patrycyuszowskich willi, marniało w zarosłym chwastami i gąszczem zakątku magnackiej niegdyś fortuny.
I wobec tego, w marmur wkutego ducha innych epok, innych ludzi, innego świata, jedyna żywa dusza samotnika i poety, błądzącego jesienią po ścieżkach ogrodu, stawała ze czcią… podziwem i zachwyceniem.
Rozmawiała w takich chwilach martwa przeszłość z żywą teraźniejszością.
Niekiedy, jak dziś właśnie, w tej głuchej ciszy wieczoru, w tych kontrastach cieni w dole i poblasku w górze, panował jakiś dziwny nastrój tajemniczości; białe posągi we wnękach ciemnej zieleni drzew i krzewów, wydawały się jakieś większe, bardziej majestatyczne, bardziej uroczyste.
Wiała z nich dziwna powaga i jakaś godność nieziemskich istot, podniosła czarem nieśmiertelnego piękna.
Poeta wolnym krokiem przechadzał się pod posągami w tem klasycznem półkolu i wodząc okiem po antykach, przypominał sobie galerye Kapitolu, Watykanu, sale Louvr'u, te skarbce sztuki, w których przed laty napawał oczy i duszę widokiem tych samych dzieł greckiego dłuta w oryginale.
Zmęczony przechadzką, usiadł na darniowej ławce, wzrok zawiesił na grupie Laokoona i dumał.
Spadały mu na serce wspomnienia dawnych lat, jak te złote, zeschłe listki z gałęzi drzew, cicho, zwolna, a nagle i niespodzianie, to ztej… to z owej strony.
Przypomniał sobie, jak młodzieńcem jeszcze będąc, wpatrywał się w tego samego Laokoona w Watykańskiem Muzeum i czuł w nim jakiś nie – dociągnięty ton tragicznego pathosu w tym ruchu siłacza, który prawą ręką, wzniesioną ponad głowę, odrywał z siebie grube cielsko węża, gniotące mu barki.
Wydawał mu się w tej pozie cyrkowego atlety niedosyć wielkim bohaterem bólu i rozpaczy, cierpiał na tym fizycznym wysiłku ogólny efekt postaci, która miała wyrażać najwyższą męczarnię, nie tylko ciała, ale i ducha w beznadziejnej walce z przemocą.
W tym ruchu szamotanie się z olbrzymim gadem sprawiało wrażenie jedynie cielesnej walki; siła mierzyła się z siłą.
– To niepodobna – mówił sobie wówczas – aby ta trójca genialnych artystów, która tworzyła takie arcydzieło, mogła tak pobłądzić w pojęciu i wykonaniu głównej figury Laokoona i dać mu gest tak mało wyrazisty, tak pospolity.
Snuło mu się po głowie podejrzenie, że ci, którzy uszkodzoną grupę, po jej wygrzebaniu z ziemi uzupełniali, zepsuli pierwotny pomysł, okazali zamało domyślności i odczucia grozy w postaci nieszczęsnego ojca, wijącego się wraz z dwoma synami w wężowych uściskach; nie zrozumieli głównej intencyi pierwszych twórców i obniżyli swą rzemieślniczą poprawką genialną pomysłowość artystów.
W kilka lat później domysły jego się sprawdziły; znalazł dowody niezaprzeczone, iż w pierwotnej swej formie Laokoon nie miał prawej ręki wyciągniętej w górę z pierścieniem wężowego cielska w zaciśniętych palcach, ale chwytał się z gestem wstrząsającej nawet Zeusa rozpaczy za tył głowy, jak czynią ludzie w najwyższym bólu i przerażeniu.
Z porównania rozmaitych szczątków tej samej grupy w kopiach na starych płaskorzeźbach i! malowidłach pompejańskich, przekonał się, iż przypuszczenia jego instynktowe były słuszne,
Uczuwał potem nieraz ochotę pojechać do Rzymu i popełnić czyn wandalizmu, odtrącić tę fałszywie przyprawioną rękę Laokoonowi i kazać ją zgodnie z pierwotnym pomysłem uzupełnić na własny koszt.
Nie doszło jednak nigdy do tego; powstrzymywała go myśl skandalu, którym się obawiał stanąć w obronie geniuszu twórczego w sztuce.
Tak samo gorszyły go pomysły pigmejów, gramolących się ku boskim ramionom Wenery Milońskiej, aby dolepić olimpijskiej kalece odkruszone ręce.
Oburzał się na niezręcznych rekonstruktorów, którzy wysilali swe mózgi, by odgadnąć tajemnicę jej ruchu i chcieli z posągowej, czystej i wspaniałej w swej piękności bogini, zrobić jakąś zalotnicę nowszych czasów, przyglądającej się swoim wdziękom w zwierciedle polerowanej tarczy, lub kazali drugiem ramieniem obejmować jej Aresa, jak kochance romansującej w oczach całego tłumu ze zbrojnym bogiem wojny.
Przeczucie mu mówiło inaczej; jego zmysł estetyczny raziły takie poziome pomysły uzupełnienia klasycznego posągu, któremu przypadek dodał jakiejś melancholijnej poezyi i symboliki,
Ta bogini miłości i piękna, bez armion, nie zdolna więcej do uśmiechu, i pieszczoty, pozbawiona raz na zawsze możności przyciśnienia kogokolwiek z bogów czy ziemian do swego cudnego łona, przez to kalectwo swoje właśnie nabierała jakiejś idealniejszej, wyższej, szlachetniejszej cechy, uduchowiała się bardziej, odrzucała myśl ziemskiej uciechy i rozkoszy, z cudnie pięknej kobiety stawała się jakby jej abstrakcyą.
To kalectwo posągu nadawało mu w jego oczach więcej uroku i więcej poezyi; kochał tę Wenus miłością czystą i wznioślejszą nie tylko uczuciem rozmiłowanego w sztuce estety, ale sercem idealisty.
Zadumana jej twarz o klasycznych rysach wydawała mu się powleczoną smutkiem nieziemskim niebianki, która z wyżyn swoich spogląda na ten padół nędzy ludzkiej, daremnych pragnień i bezsilnych pożądań, a nie może wyciągnąć do niego rąk swoich z uściskiem, nie może zawołać do serc spragnionych miłości:
– Pójdźcie w objęcia moje!… dam wam rozkosz upojenia i ukołyszę w snach uroczych
O niebie.
Ilekroć w swych rozmyślaniach wieczornych patrzał na boginię bez ramion, układały mu się myśli w jakiś pean natchniony; często wstawał z darniowej ławki, szedł do jej posągu, obejmował marmurowe stopy smutnej niebianki i przyciskał do nich skroń, jakby z czcią, jakby z współczuciem, jakby z pocieszeniem.
A wtedy zdawało mu się, że martwy, zimny marmur rozgrzewa się w jego objęciu, że pod klasycznie sfalowaną szatą, co od bioder okrywała boginię, poczuwa ciepło ludzkiego ciała, i że te nogi drżą leciutko, jakby wstydliwie usunąć się chciały skromnym ruchem dziewicy czystej i nietkniętej, a z ust jej spada cichy szept:
– Odstąp!… nie kalaj mnie nawet dotknięciem, synu ziemi!…
Dziś twarz bogini o zapadającym zmroku wydawała mu się posępniejszą i tajemniczą.
Spoglądał na nią i pytał niemal z czułością kochanka:
– Co tobie, pani?…
Ale boska Wenus patrzała z większem, niż zwykle zajęciem w stronę Laokoona, i głuchszą zdawała się być na wszystko, co ją otaczało.
W powietrzu była taka cisza, że słyszało się niemal łzy wieczornej rosy, spadające na liście, zeschłe, zaścielające murawę u podnóża drzew.
Poeta siedział nieporuszony, jakby go onieśmielała cała natura i ten melancholijny nastrój jesiennego wieczoru, i ta obecność białych postaci z przed dwóch tysięcy lat i ten zmrok tajemniczy, w którym tonęły już po wierzchołki najwyższe drzewa starego parku.
Jakaś senność i rozmarzenie przymykały mu powieki.
Przez chwilę, niby mgła, zasłoniła mu oczy, odstąpiła go świadomość rzeczywistości, pochylił głowę i czekał, – czekał choćby szmeru, któryby był znakiem życia.
Obudził go dźwięk…