Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwie baśnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwie baśnie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 195 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SY­NO­WIE LA­OKO­ONA.

Skrę­cił w gra­bo­wą ale­ję par­ku, któ­ra spły­wa­ła wol­no ku za­cisz­nej ko­tli­nie, oto­czo­nej gąsz­czem krze­wów; od zie­mi pod­no­sił się już zmrok, jak ro­sną­ca po­wódź cie­niów, – w gó­rze rów­ne, czy­ste, zło­to-se­le­dy­no­we nie­bo świe­ci­ło jesz­cze ga­sną­ce­mi bla­ska­mi za­cho­du, a na niem ry­so­wa­ły się ostro kon­tu­ry sta­rych drzew, z roz­pacz­li­wie pod­nie­sio­ne­mi ko­na­ra­mi, niby wid­ma prze­ra­żo­ne czemś jesz­cze okrop­niej­szem od nich.

Po­czer­nia­łe i za­sę­pio­ne cy­pry­sy tu­li­ły się do sie­bie w zbi­te gro­ma­dy i zda­wa­ły się po­dejrz­li­wie za­glą­dać z cie­nia, któ­ry je co­raz szczel­niej okry­wał.

Z traw­ni­ka spło­wia­łe­go już pod chłod­nym je­sien­nym od­de­chem, strze­la­ły w górę tuje, jak ciem­ne pło­mie­nie i wy­try­ska­ły zie­lo­ne fon­tan­ny palm, kła­dąc na po­wie­trzu swe ol­brzy­mie, wa­chla­rzo­wa­te li­ście, niby po­twor­ne dło­nie o wie­lu pal­cach, któ­re drga­ły lek­ko, jak wy­su­nię­te ręce lu­na­ty­ków.

U pod­nó­rza drzew i krze­wów rdza­wi­ły się smu­gi i pla­my wśród schną­cych traw; two­rzy­ły je kępy zwię­dłych li­ści, któ­re­mi z su­chym sze­le­stem po­ru­szał wie­czor­ny wie­trzyk, cza­jąc się przy sa­mej zie­mi.

Od cza­su do cza­su, to krwa­we, to bursz­ty­no­we łzy spa­da­ły ci­cho i zwol­na z po­chy­lo­nych ga­łę­zi; drze­wa pła­ka­ły po­żół­kłe­mi li­ść­mi nad swą je­sien­ną dolą.

W po­wie­trzu był chłód i wia­ła wil­goć wie­czor­nej rosy.

Pust­ka i głu­sza za­le­ga­ły ustro­nie; wszyst­ko do­ko­ła zda­wa­ło się po­grą­żać w cięż­ki sen, w re­zy­gna­cyę, w bez­gra­nicz­ną apa­tyę.

Smę­tek na­tu­ry od­bi­jał jesz­cze bar­dziej od tego bla­de­go uśmie­chu nie­ba, któ­re że­gna­ło się z od­cho­dzą­cem słoń­cem i jak ko­chan­ka przy roz­sta­niu zda­wa­ło się szep­tać w roz­kosz­nem roz­ma­rze­niu:

– Do ju­tra!…

Na tle ciem­ne­go gąsz­czu drzew i krza­ków bie­li­ły się po­są­gi; sta­ło ich pięć w pół­ko­lu, mar­twych, zim­nych, nie­ru­cho­mych,– od wie­lu lat zo­sta­wio­nych tu w za­po­mnie­niu i po­nie­wier­ce.

Sta­ry park opu­sto­szał daw­no i zdzi­czał.

Po za­ro­słych jego ścież­kach nie prze­cha­dzał sią już nikt, oprócz nie­go jed­ne­go, ma­rzy­cie­la i po­ety, któ­ry od zgieł­ku mia­sta, od mro­wi­ska lu­dzi, od nud­nej, sza­rej po­wsze­dnio­ści ży­cia, ucie­kał w tę sa­mot­nię i szu­kał w niej ci­szy, spo­ko­ju i rów­no­wa­gi.

Szu­kał i zna­cho­dził.

W tym zie­lo­nym la­bi­ryn­cie ście­żek i alei, w blusz­czem i po­wo­ja­mi za­ro­słych al­ta­nach, na omsza­łych, ka­mien­nych ław­kach, za­klę­słych w zie­mię, na brze­gu sa­dzaw­ki, rzę­są po­kry­tej, to­czył ten kłę­bek Ad­ry­ad­ny, zwi­ty z włó­kien swo­ich my­śli i ser­ca.

Kie­dy się czuł sam­na-sam z Bo­giem i na­tu­rą, było mu tak, jak­by du­szę ską­pał w oce­anie i spłu­kał z niej wszyst­ko, co ziem­skie, co małe, co brud­ne; cały kurz i całą pleśń ży­cia otrzą­sał z sie­bie.

Szro­nem wie­ku po­kry­te skro­nie roz­ch­mu­rza­ły się i błysz­cza­ły po­go­dą, wra­ca­ła mu mło­dość pro­mien­na za­pa­łem i wia­rą w daw­ne ide­ały; zwi­słe ra­mio­na pod­no­sił zno­wu, jak­by chciał uścisk dać ca­łe­mu świa­tu i z bra­ter­skim po­ca­łun­kiem na ustach wra­cać do lu­dzi.

Me­lan­cho­lia je­sie­ni stro­iła mu du­szę ła­god­ną tę­sk­no­tą i ko­ły­sa­ła do ma­rzeń.

Wie­czor­ną porą scho­dził co­dzień na go­dzi­nę du­ma­nia przez dłu­gą ale­ję gra­bo­wą w ko­tli­nę, mię­dzy bla­de po­są­gi wśród myr­tów i palm, sia­dał na ław­ce dar­nio­wej, spla­tał ręce na ko­la­nie i przy­glą­dał się bla­dym mar­mu­ro­wym po­sta­ciom, do­pó­ki jak fan­ta­stycz­ne cie­nie nie roz­pły­nę­ły się zu­peł­nie w mro­ku przed jego oczy­ma.

U wstę­pu w to uro­czy­sko przy­sta­wał przed bo­sko pięk­ną po­sta­cią Apol­li­na Bel­we­der­skie­go na gra­ni­to­wej pod­sta­wie, pod­no­sił oczy ku chmur­ne­mu Olim­pij­czy­ko­wi, i wi­tał go, jak żywą oso­bę po­zdro­wie­niem:

– Sa­lve!…

Dum­ny bóg świa­tła i pie­śni nie ra­czył jed­nak nig­dy spoj­rzeć na śmier­tel­ni­ka; pa­trzał przed sie­bie wy­zy­wa­ją­co i try­um­fal­nie, w wy­cią­gnię­tej ręce trzy­ma­jąc gło­wę Me­du­zy, jak gdy­by od tylu wie­ków nie ist­nia­ło dlań nic, oprócz wro­gów sztur­mu­ją­cych do jego del­fic­kiej świą­ty­ni.

Z gra­cyą wy­twor­ne­go pa­try­cy­usza, prze­rzu­cił chla­my­dę przez lewe ra­mię i cza­ro­dziej­ską gło­wą w wę­żo­wym wian­ku ra­ził nie­przy­ja­ciół, po­wstrzy­mu­jąc ich śmier­tel­nym po­ci­skiem jej oczu.

„Sa­lve!” po­ety nie wzru­sza­ło go wca­le, nie do­cho­dzi­ło na­wet do jego bo­skich uszu, za­kry­tych pod ko­bie­ce­mi,buj­ne­mi kę­dzio­ra­mi wło­sów.

Kla­sycz­nie pięk­ny w tej bez­czel­nej na­go­ści bo­gów olim­pij­skich, któ­ra po­dzi­wem bro­ni­ła tłum od zgor­sze­nia, stał za­pa­trzo­ny w da­lio­bo­jęt­ny na wszyst­ko, co go ota­cza­ło.

Zda­wa­ło się na­wet, że umyśl­nie od­wra­ca! gło­wę od tej naj­cud­niej­szej z ka­lek ca­łe­go świa­ta, a cza­ru­ją­cej wdzię­ka­mi swe­mi, bo­sko­ścią kształ­tów i ob­li­cza – We­ne­ry Mi­loń­skiej, któ­ra rów­nież na pie­de­sta­le z gra­ni­tu sta­łą w pół­ko­lu na­prze­ciw nie­go, lek­ko po­chy­lo­na, jak­by się­gnąć pra­gnę­ła po mar­mu­ro­we ra­mio­na, któ­re jej wan­da­lizm cza­su utrą­cił przez za­wiść, by znisz­czyć nie­śmier­tel­ne ar­cy­dzie­ło ge­niu­szu ludz­kie­go.

Po­mię­dzy tą parą ska­mie­nia­łych bóstw sta­rej Hel­la­dy, na dru­idycz­nym oł­ta­rzu z gła­zów omsza­łych i zczer­nia­łych od daw­na, dźwi­ga­ła się pod osło­ną wierzb pła­czą­cych ol­brzy­mia gru­pa La­oko­ona, – tra­ge­dya w mar­mur za­klę­ta.

Bo­le­ści peł­na i gro­zy, i roz­pacz­li­we­go wy­sił­ku od wie­ków, i bo­skiej kary, i prze­mo­cy okrut­nej, szar­pa­ła się z da­rem­nem wy­tę­że­niem wszyst­kich mu­sku­łów ta Ho­me­ro­wa trój­ca ofiar, du­szo­nych żyw­cem w splo­tach węży, po­szczu­tych na nią przez mści­we­go Apol­li­na.

Może i dla­te­go zwy­cię­ski bóg od­wra­cał gło­wę w prze­ciw­ną stro­nę, aby nie pa­trzeć na od – wiecz­ną mę­czar­nię swo­je­go ka­pła­na, któ­ry ro­da­kom w ob­lę­żo­nej Troi od­ra­dzał wto­cze­nie zdra­dziec­kie­go ko­nia z ukry­tą w wnę­trzu za­sadz­ką; może nie miał wię­cej ser­ca pa­stwić się wi­do­kiem ofia­ry, na któ­rą na­słał węże z głę­bi mo­rza, aby go schwy­ci­ły przy oł­ta­rzu wraz z dwo­ma sy­na­mi i zgnio­tły na śmierć w swych okrut­nych uści­skach.

– Cier­pię! – zda­wał się wo­łać wśród syku po­twor­nych ga­dzin ka­mien­ny sta­rzec, wy­gię­ty kur­czo­wo, jak­by mu każ­da kość z sta­wów wy­sko­czyć mia­ła i każ­dy mu­skuł pęk­nąć od wy­sił­ku. – Cier­pię!… Zeu­sie, czy sły­szysz?…

A krzyk ten od wie­ków ka­mie­niał mu na otwar­tych ustach, wy­krzy­wio­nych okrop­nym bó­lem i nie ula­tał w nie­bo, ale głuch­nął, jak­by dla więk­szej kary mę­czen­ni­ka.

Z po­mię­dzy mir­tów i palm wy­chy­lo­na, oka­le­cza­ła bo­gi­ni pięk­na i mi­ło­ści, uro­cza We­nus Mi­loń­ska bez ra­mion, spo­glą­da­ła z wy­ra­zem mi­ło­sier­dzia i za­du­my w stro­nę nie­szczę­sne­go ojca z sy­na­mi, sza­mo­czą­ce­go się nadar­mo w uści­sku dwóch ga­dów i prze­ma­wia­ła doń spoj­rze­niem czu­łej ko­bie­co­ści:

– Wy­trwaj jesz­cze, nie bluź­nij, ufaj w zmi­ło­wa­nie bo­gów!…

Kil­ka kro­ków opo­dal pa­dał z bro­czą­cą raną… w pier­si inny bo­ha­ter, ci­chy, smut­ny, zre­zy­gno­wa­ny, wpa­trzo­ny w pia­sek cyr­ko­wej are­ny, – umie­ra­ją­cy gla­dy­ator z po­ko­rą nie­wol­ni­ka w ob­ro­ży.

Po­chy­li! gło­wę i upadł na zie­mię, cze­ka­jąc już tyl­ko ła­ska­wej śmier­ci, któ­ra wy­zwa­la ze wszel­kiej nie­wo­li.

Dzi­kie blusz­cze i po­wo­je oplo­tły pod­sta­wę, na któ­rej spo­czy­wał i wspi­na­ły się, peł­za­jąc po ka­mie­niu, jak­by swe­mi list­ka­mi chcia­ły za­ta­mo­wać mu krew, są­czą­cą się z zra­nio­nej pier­si.

On tyl­ko brwi ścią­gnął, oczy przy­mknął, war­gi skrzy­wił bo­le­snym skur­czem i ostat­nie­mi my­śla­mi wlókł się do da­le­kiej oj­czy­zny, któ­rej nig­dy już uj­rzeć nie miał.

– Nig­dy wię­cej! – zda­ły się drgać mu na ustach wy­ra­zy, jed­ne z naj­smut­niej­szych i z naj­cięż­szych w ję­zy­ku ludz­kim i wy­glą­dał w tej nę­dzy i zgnę­bie­niu, jak gdy­by go po­wa­lił miecz ale one przy­dep­ta­ły i przy­gnio­tły do zie­mi ostat­nią i bez­na­dziej­ną bo­le­ścią.

Za ko­na­ją­cym gla­dy­ato­rem stał jesz­cze je­den po­sąg, a ra­czej szczą­tek po­są­gu, ale im­po­nu­ją­cy, jat­ko wcie­le­nie sa­mej siły, bez­wied­nej, wiel­kiej, ma­te­ry­al­nej, uśpio­nej w ol­brzy­mich mi­strzow­sko wy­rzeź­bio­nych mię­śniach, w ko­ściach wiel­ko­lu­da, w bar­kach po­tęż­nych, zgię­tych od pra­cy i dźwi­ga­nia cię­ża­rów, w roz­mia­rach klat­ki pier­sio­wej, w ca­łym owym wspa­nia­łym tu­ło­wiu Her­ku­le­sa, jak­by dla iro­nii wie­ków. po­zba­wio­ne­go koń­czyn i gło­wy.

Na po­dziw świa­ta po­zo­stał tyl­ko ka­dłub, któ­re­mu po­ko­le­nie pig­me­jów przy­glą­dać się dziś może bez lęku i gro­zy, prze­cią­gać śmia­ło dło­nią po zgię­tym krzy­żu i wspi­na­jąc się na pal­cach, kle­pać gru­by, zwie­rzę­cy kark ubez­wład­nio­ne­go pół­bo­ga.

Przed dzie­się­cio­ma jesz­cze wie­ka­mi mar­mu­ro­wy Her­ku­les wy­glą­dał in­a­czej i nie wy­da­wał się pew­nie tak bez­piecz­nym, gdy miał ży­la­ste ręce, opar­te o ma­czu­gę, i nogi jak to­czo­ne ko­lum­ny, i kark nie­usz­ko­dzo­ny, i gło­wę na kar­ku.

Czas po­ko­nał wszyst­ko, zmógł i Her­ku­le­sa; z po­sta­ci ludz­kiej zro­bił frag­ment, sym­bol, ale­go­ryę, upla­stycz­nio­ną prze­no­śnię, przy któ­rej… „sunt la­cri­mae re­rum”.

Ka­mie­nie tak­że pła­czą na swój spo­sób.

Tors Her­ku­le­sa nie ustę­po­wał w swym tra­gi­zmie ani ko­na­ją­ce­mu Gla­dy­ato­ro­wi, ani We­ne­rze Mi­lon­skiej, ani La­oko­ono­wi na­wet; czyż bo nie tra­gizm to istot­ny: być Her­ku­le­sem bez rąk bez nóg, bez gło­wy?…. mieć skle­pio­ną pierś, jak pan­cerz ko­wa­ny, a w tej pier­si ser­ce jesz­cze bi­ją­ce, a w tem ser­cu i dumę, i pra­gnie­nia, i po­ry­wy do czy­nu, i po­czu­cie swej smut­nej doli, i prze­czu­cia przy­szło­ści, i pa­mięć prze­szło­ści, a sie­dzieć tak, jak kło­da, nie­ru­cho­mie, bez­czyn­nie, bez­u­ży­tecz­nie, gdy mo­gło­by się być pół­bo­giem, ol­brzy­mem, a jest się tyl­ko wspa­nia­łym szcząt­kiem ca­łe­go nie­gdyś po­są­gu?…

W sta­rym par­ku grec­kie an­ty­ki usta­wio­ne za świet­niej­szych cza­sów w pół­ko­lu, wy­glą­da­ły te­raz, jak wid­ma Olym­pu i Hel­la­dy, na wy­gna­niu. Pięć naj­więk­szych ar­cy­dzieł kla­sycz­nej rzeź­by, któ­re­mi od wie­ków, od ich wy­do­by­cia z pod ruin po­gań­skie­go świa­ta po­wtór­nie na słoń­ce Boże, za­chwy­ca­ły się całe po­ko­le­nia znaw­ców, mi­ło­śni­ków pięk­na i czci­cie­li twór­cze­go ge­niu­szu, pięć ist­nych pe­reł sztu­ki, wy­grze­ba­nych z ru­mo­wi­ska zwa­lo­nych świą­tyń, ter­mów, te­atrów, i pa­try­cy­uszow­skich wil­li, mar­nia­ło w za­ro­słym chwa­sta­mi i gąsz­czem za­kąt­ku ma­gnac­kiej nie­gdyś for­tu­ny.

I wo­bec tego, w mar­mur wku­te­go du­cha in­nych epok, in­nych lu­dzi, in­ne­go świa­ta, je­dy­na żywa du­sza sa­mot­ni­ka i po­ety, błą­dzą­ce­go je­sie­nią po ścież­kach ogro­du, sta­wa­ła ze czcią… po­dzi­wem i za­chwy­ce­niem.

Roz­ma­wia­ła w ta­kich chwi­lach mar­twa prze­szłość z żywą te­raź­niej­szo­ścią.

Nie­kie­dy, jak dziś wła­śnie, w tej głu­chej ci­szy wie­czo­ru, w tych kon­tra­stach cie­ni w dole i po­bla­sku w gó­rze, pa­no­wał ja­kiś dziw­ny na­strój ta­jem­ni­czo­ści; bia­łe po­są­gi we wnę­kach ciem­nej zie­le­ni drzew i krze­wów, wy­da­wa­ły się ja­kieś więk­sze, bar­dziej ma­je­sta­tycz­ne, bar­dziej uro­czy­ste.

Wia­ła z nich dziw­na po­wa­ga i ja­kaś god­ność nie­ziem­skich istot, pod­nio­sła cza­rem nie­śmier­tel­ne­go pięk­na.

Po­eta wol­nym kro­kiem prze­cha­dzał się pod po­są­ga­mi w tem kla­sycz­nem pół­ko­lu i wo­dząc okiem po an­ty­kach, przy­po­mi­nał so­bie ga­le­rye Ka­pi­to­lu, Wa­ty­ka­nu, sale Lo­uvr'u, te skarb­ce sztu­ki, w któ­rych przed laty na­pa­wał oczy i du­szę wi­do­kiem tych sa­mych dzieł grec­kie­go dłu­ta w ory­gi­na­le.

Zmę­czo­ny prze­chadz­ką, usiadł na dar­nio­wej ław­ce, wzrok za­wie­sił na gru­pie La­oko­ona i du­mał.

Spa­da­ły mu na ser­ce wspo­mnie­nia daw­nych lat, jak te zło­te, ze­schłe list­ki z ga­łę­zi drzew, ci­cho, zwol­na, a na­gle i nie­spo­dzia­nie, to ztej… to z owej stro­ny.

Przy­po­mniał so­bie, jak mło­dzień­cem jesz­cze bę­dąc, wpa­try­wał się w tego sa­me­go La­oko­ona w Wa­ty­kań­skiem Mu­zeum i czuł w nim ja­kiś nie – do­cią­gnię­ty ton tra­gicz­ne­go pa­tho­su w tym ru­chu si­ła­cza, któ­ry pra­wą ręką, wznie­sio­ną po­nad gło­wę, od­ry­wał z sie­bie gru­be ciel­sko węża, gnio­tą­ce mu bar­ki.

Wy­da­wał mu się w tej po­zie cyr­ko­we­go atle­ty nie­do­syć wiel­kim bo­ha­te­rem bólu i roz­pa­czy, cier­piał na tym fi­zycz­nym wy­sił­ku ogól­ny efekt po­sta­ci, któ­ra mia­ła wy­ra­żać naj­wyż­szą mę­czar­nię, nie tyl­ko cia­ła, ale i du­cha w bez­na­dziej­nej wal­ce z prze­mo­cą.

W tym ru­chu sza­mo­ta­nie się z ol­brzy­mim ga­dem spra­wia­ło wra­że­nie je­dy­nie cie­le­snej wal­ki; siła mie­rzy­ła się z siłą.

– To nie­po­dob­na – mó­wił so­bie wów­czas – aby ta trój­ca ge­nial­nych ar­ty­stów, któ­ra two­rzy­ła ta­kie ar­cy­dzie­ło, mo­gła tak po­błą­dzić w po­ję­ciu i wy­ko­na­niu głów­nej fi­gu­ry La­oko­ona i dać mu gest tak mało wy­ra­zi­sty, tak po­spo­li­ty.

Snu­ło mu się po gło­wie po­dej­rze­nie, że ci, któ­rzy uszko­dzo­ną gru­pę, po jej wy­grze­ba­niu z zie­mi uzu­peł­nia­li, ze­psu­li pier­wot­ny po­mysł, oka­za­li za­ma­ło do­myśl­no­ści i od­czu­cia gro­zy w po­sta­ci nie­szczę­sne­go ojca, wi­ją­ce­go się wraz z dwo­ma sy­na­mi w wę­żo­wych uści­skach; nie zro­zu­mie­li głów­nej in­ten­cyi pierw­szych twór­ców i ob­ni­ży­li swą rze­mieśl­ni­czą po­praw­ką ge­nial­ną po­my­sło­wość ar­ty­stów.

W kil­ka lat póź­niej do­my­sły jego się spraw­dzi­ły; zna­lazł do­wo­dy nie­za­prze­czo­ne, iż w pier­wot­nej swej for­mie La­oko­on nie miał pra­wej ręki wy­cią­gnię­tej w górę z pier­ście­niem wę­żo­we­go ciel­ska w za­ci­śnię­tych pal­cach, ale chwy­tał się z ge­stem wstrzą­sa­ją­cej na­wet Zeu­sa roz­pa­czy za tył gło­wy, jak czy­nią lu­dzie w naj­wyż­szym bólu i prze­ra­że­niu.

Z po­rów­na­nia roz­ma­itych szcząt­ków tej sa­mej gru­py w ko­piach na sta­rych pła­sko­rzeź­bach i! ma­lo­wi­dłach pom­pe­jań­skich, prze­ko­nał się, iż przy­pusz­cze­nia jego in­stynk­to­we były słusz­ne,

Uczu­wał po­tem nie­raz ocho­tę po­je­chać do Rzy­mu i po­peł­nić czyn wan­da­li­zmu, od­trą­cić tę fał­szy­wie przy­pra­wio­ną rękę La­oko­ono­wi i ka­zać ją zgod­nie z pier­wot­nym po­my­słem uzu­peł­nić na wła­sny koszt.

Nie do­szło jed­nak nig­dy do tego; po­wstrzy­my­wa­ła go myśl skan­da­lu, któ­rym się oba­wiał sta­nąć w obro­nie ge­niu­szu twór­cze­go w sztu­ce.

Tak samo gor­szy­ły go po­my­sły pig­me­jów, gra­mo­lą­cych się ku bo­skim ra­mio­nom We­ne­ry Mi­loń­skiej, aby do­le­pić olim­pij­skiej ka­le­ce od­kru­szo­ne ręce.

Obu­rzał się na nie­zręcz­nych re­kon­struk­to­rów, któ­rzy wy­si­la­li swe mó­zgi, by od­gad­nąć ta­jem­ni­cę jej ru­chu i chcie­li z po­są­go­wej, czy­stej i wspa­nia­łej w swej pięk­no­ści bo­gi­ni, zro­bić ja­kąś za­lot­ni­cę now­szych cza­sów, przy­glą­da­ją­cej się swo­im wdzię­kom w zwier­cie­dle po­le­ro­wa­nej tar­czy, lub ka­za­li dru­giem ra­mie­niem obej­mo­wać jej Are­sa, jak ko­chan­ce ro­man­su­ją­cej w oczach ca­łe­go tłu­mu ze zbroj­nym bo­giem woj­ny.

Prze­czu­cie mu mó­wi­ło in­a­czej; jego zmysł es­te­tycz­ny ra­zi­ły ta­kie po­zio­me po­my­sły uzu­peł­nie­nia kla­sycz­ne­go po­są­gu, któ­re­mu przy­pa­dek do­dał ja­kiejś me­lan­cho­lij­nej po­ezyi i sym­bo­li­ki,

Ta bo­gi­ni mi­ło­ści i pięk­na, bez ar­mion, nie zdol­na wię­cej do uśmie­chu, i piesz­czo­ty, po­zba­wio­na raz na za­wsze moż­no­ści przy­ci­śnie­nia ko­go­kol­wiek z bo­gów czy zie­mian do swe­go cud­ne­go łona, przez to ka­lec­two swo­je wła­śnie na­bie­ra­ła ja­kiejś ide­al­niej­szej, wyż­szej, szla­chet­niej­szej ce­chy, udu­cho­wia­ła się bar­dziej, od­rzu­ca­ła myśl ziem­skiej ucie­chy i roz­ko­szy, z cud­nie pięk­nej ko­bie­ty sta­wa­ła się jak­by jej abs­trak­cyą.

To ka­lec­two po­są­gu nada­wa­ło mu w jego oczach wię­cej uro­ku i wię­cej po­ezyi; ko­chał tę We­nus mi­ło­ścią czy­stą i wznio­ślej­szą nie tyl­ko uczu­ciem roz­mi­ło­wa­ne­go w sztu­ce es­te­ty, ale ser­cem ide­ali­sty.

Za­du­ma­na jej twarz o kla­sycz­nych ry­sach wy­da­wa­ła mu się po­wle­czo­ną smut­kiem nie­ziem­skim nie­bian­ki, któ­ra z wy­żyn swo­ich spo­glą­da na ten pa­dół nę­dzy ludz­kiej, da­rem­nych pra­gnień i bez­sil­nych po­żą­dań, a nie może wy­cią­gnąć do nie­go rąk swo­ich z uści­skiem, nie może za­wo­łać do serc spra­gnio­nych mi­ło­ści:

– Pójdź­cie w ob­ję­cia moje!… dam wam roz­kosz upo­je­nia i uko­ły­szę w snach uro­czych

O nie­bie.

Ile­kroć w swych roz­my­śla­niach wie­czor­nych pa­trzał na bo­gi­nię bez ra­mion, ukła­da­ły mu się my­śli w ja­kiś pean na­tchnio­ny; czę­sto wsta­wał z dar­nio­wej ław­ki, szedł do jej po­są­gu, obej­mo­wał mar­mu­ro­we sto­py smut­nej nie­bian­ki i przy­ci­skał do nich skroń, jak­by z czcią, jak­by z współ­czu­ciem, jak­by z po­cie­sze­niem.

A wte­dy zda­wa­ło mu się, że mar­twy, zim­ny mar­mur roz­grze­wa się w jego ob­ję­ciu, że pod kla­sycz­nie sfa­lo­wa­ną sza­tą, co od bio­der okry­wa­ła bo­gi­nię, po­czu­wa cie­pło ludz­kie­go cia­ła, i że te nogi drżą le­ciut­ko, jak­by wsty­dli­wie usu­nąć się chcia­ły skrom­nym ru­chem dzie­wi­cy czy­stej i nie­tknię­tej, a z ust jej spa­da ci­chy szept:

– Od­stąp!… nie ka­laj mnie na­wet do­tknię­ciem, synu zie­mi!…

Dziś twarz bo­gi­ni o za­pa­da­ją­cym zmro­ku wy­da­wa­ła mu się po­sęp­niej­szą i ta­jem­ni­czą.

Spo­glą­dał na nią i py­tał nie­mal z czu­ło­ścią ko­chan­ka:

– Co to­bie, pani?…

Ale bo­ska We­nus pa­trza­ła z więk­szem, niż zwy­kle za­ję­ciem w stro­nę La­oko­ona, i głuch­szą zda­wa­ła się być na wszyst­ko, co ją ota­cza­ło.

W po­wie­trzu była taka ci­sza, że sły­sza­ło się nie­mal łzy wie­czor­nej rosy, spa­da­ją­ce na li­ście, ze­schłe, za­ście­la­ją­ce mu­ra­wę u pod­nó­ża drzew.

Po­eta sie­dział nie­po­ru­szo­ny, jak­by go onie­śmie­la­ła cała na­tu­ra i ten me­lan­cho­lij­ny na­strój je­sien­ne­go wie­czo­ru, i ta obec­ność bia­łych po­sta­ci z przed dwóch ty­się­cy lat i ten zmrok ta­jem­ni­czy, w któ­rym to­nę­ły już po wierz­choł­ki naj­wyż­sze drze­wa sta­re­go par­ku.

Ja­kaś sen­ność i roz­ma­rze­nie przy­my­ka­ły mu po­wie­ki.

Przez chwi­lę, niby mgła, za­sło­ni­ła mu oczy, od­stą­pi­ła go świa­do­mość rze­czy­wi­sto­ści, po­chy­lił gło­wę i cze­kał, – cze­kał choć­by szme­ru, któ­ry­by był zna­kiem ży­cia.

Obu­dził go dźwięk…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: