- W empik go
Dwie dusze - ebook
Dwie dusze - ebook
Tajemniczy mężczyzna wyrusza w podróż. Kim jest Leon W. i dokąd się udaje?
Kim jest dziewczyna, którą spotyka w samolocie? Czy Luiza jest naprawdę dziennikarką? Co znajduje się w skrypcie, który przekazuje jej nieznajomy? Dlaczego nagle znajdujemy się w hotelu?
Książka nie jest kryminałem, ani thrillerem. Nie jest również romansem, choć z pozoru tak ją można odczytać. W żartobliwym i poważnym tonie opisuje niestereotypowe zachowania i zwyczaje gości oraz pracowników hotelu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-214-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Motto: Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest prawdą.
Życie Leona W. zaczęło się w dniu, kiedy otworzył oczy. Może brzmi to banalnie, ale tak się naprawdę zdarzyło. I bynajmniej nie był on wtedy maleńkim dzieckiem, lecz dorosłym mężczyzną po trzydziestce. Dotychczas udawało mu się żyć pod zasłonami powiek. To tak, jakby wszystko dookoła było lustrzanym odbiciem – nie jawą, lecz kiczowatym filmem granym gdzieś na przedmieściach tego dużego miasta.
Już dawno chciał wyjść z tych niekończących się wcieleń, ale to wcale nie zależało od niego. Moment, w którym dokonała się jego kolejna przemiana, nadszedł niespodziewanie i w bardzo prozaicznych okolicznościach. Było nieprzyjemnie i zimno. Sieczka drobnego deszczu ze śniegiem przypominała, że nie wolno było jeszcze marzyć o wiośnie.
Leon pomyślał: „To tak wygląda, jakbym to ja szedł tą ulicą, widzę chyba swoją twarz”. Stanął na krawężniku i kątem oka zauważył, że człowiek, który przechodził obok niego, wyraźnie odstawał od otoczenia. Był ubrany zbyt kolorowo i za lekko jak na taką pogodę. Niebieska koszula i jasne spodnie, brązowe buty, a na szyi nonszalancko zawiązany żółty sweter – w całości prezentował się jak neonowy wykrzyknik na tle ponurej rzeczywistości. Leon stanął tyłem do wiatru, by zaraz powrócić do poprzedniej pozycji. „To bardzo zastanawiające, tak wygląda moje nowe wcielenie? – pomyślał. – Ciągle wchodzę w innych ludzi, ale ten człowiek? Kim mógłby być?” Wzruszył ramionami z dezaprobatą.
Ludzie czekający na autobus zaczęli się gromadzić w miejscu, w którym prawdopodobnie miał się zatrzymać. Odwrócił się plecami i zastygł w tej pozycji. Pochylił głowę. „Skąd wiedzą, że zatrzyma się tutaj?”
Niedaleko, tuż przy przejściu dla pieszych, tkwił jakiś wesoły pijaczek i zaczepiał przechodniów, którzy omijali go w błyskawicznym tempie. Leon podszedł bliżej. Zauważył, że wcale nie był to zwykły lump. Niedopięty płaszcz odsłaniał białą koszulę z czarną muszką. Był przystojny i młody. Coś nucił pod nosem. Leon zbliżył się jeszcze o pół kroku, żeby usłyszeć, co wprawiało ludzi w taką nerwowość. Z tej odległości słyszał już bardzo dobrze słowa pieśni zaczynającej się od słów: Anielski orszak niech twą duszę przyjmie… – kojarzącej się z niedwuznaczną sytuacją. „Ach tak… – Leon się zamyślił. Ledwo widzialny uśmiech przepłynął mu przez wargi. – Wygląda na kelnera po upojnym dyżurze”.
Dziewczyna stojąca obok kiosku trzymała ręce pod kurtką młodego człowieka, który coś do niej mówił szeptem. Miała inteligentną twarz, a na szyi zwisała jej plakietka z jakiegoś kongresu. „Wygląda na dziennikarkę. – Leon się obejrzał. – Ładnie jej w tych włosach podpiętych czarną spinką” – zanotował i ukrył myśl w myślach. Drugie wcielenie odbiło się w szybie kiosku, odwróciło się jeszcze na moment, w którym usta nieznajomego zbliżyły się do ust dziewczyny. Dziewczyna skurczyła się i zastygła. „Mam cię!”
I wtedy oczy zaczęły się otwierać, moment i już nie było zasłon. Ale oto nadjechał autobus. Choć może to dziwne, stanął akurat w miejscu, w którym zatrzymały się otwarte oczy Leona. Ludzie zaczęli się tłoczyć i przepychać tak, że nawet gdyby Zmartwychwstały stanął im na drodze, odepchnęliby również i Jego.
– Dokąd ja właściwie zmierzam?
To pytanie zadawał sobie Leon nieraz, wisiało nad nim jak niewidzialny miecz Damoklesa. Odkąd zauważył, że zasłony na oczach, które wyniósł z dzieciństwa, można było podnieść jak rolety, wiedział, że droga, którą wybrał, będzie trudna.
Dziecko, które usiadło na wolnym miejscu, powiedziało do matki:
– Popatrz, mamusiu, znalazłem pieniążek.
– Będziesz miał szczęście – odpowiedziała mu kobieta.
Leon wiedział, że tak będzie. „I co z tym moim szczęściem?” Krople deszczu ukosem przecinały szybę i narzucały nachalnie jednoznaczne skojarzenie. Człowiek w niebieskiej koszuli usiadł obok Leona i z tej odległości doszła do niego mocna woń wody kolońskiej. „Zapach jest jak muzyka, nie tworzy znaków, więc musi kojarzyć się z sytuacją. Skądś go znam” – pomyślał szybko. Odwrócił głowę w kierunku szyby i zagapił się w podwójne odbicie rozdzielone smużką deszczu. Migające budynki za mokrą szybą zlewały się w jednostajny, szary obraz. „Trochę mi żal tamtego świata, gdy miałem inne wcielenie. Czy nie ma już odwrotu?” – pomyślał ze smutkiem.
Wreszcie dojechał do miejsca, w którym musiał wysiąść. „Trzeba próbować, została mi jeszcze podwójna dusza, muszę spłacić dług wobec słynnego przodka”. Ominął schody i stanął na najwyższym punkcie skarpy, po czym ugiął nogi w kolanach i zjechał na butach jak na nartach, wyhamowując kristianią odstokową.
Gdy wszedł do kuchni, na stole zauważył liniowaną kartkę, na której zobaczył umieszczony w poprzek, własnoręczny napis: podwójna dusza. Obok leżał paszport. „Czy to już teraz?” – pomyślał w przelocie. Zawrócił do drzwi i otworzył skrzynkę pocztową. Zobaczył dużą kopertę formatu A4, na której na samoprzylepnej kartce napisane było tylko: „Dla Leona W.”.
– Więc jednak! Znowu muszę jechać. Ciekawe, dokąd tym razem. – Rzucił z rozmachem kopertą w kierunku stołu jak talerzem z plastiku, który kiedyś kupił na Piazza Navona w Rzymie. Nawet nie pofatygował się, żeby ją otworzyć. Wiedział, co znajdzie w środku, bo zawsze znajdował to samo. Zsunął jakieś papiery, które walały się na biurku, i otworzył pokrywę laptopa. Dopiero teraz zdjął płaszcz i przerzucił go przez oparcie stołka.
– Paryż czy Tel Awiw? Wszystko jedno. – Popatrzył tępo na planszę i zatrzasnął pokrywę z niechęcią. „Lepiej się prześpię” – pomyślał, układając się na sofie. Przykrył się kocem, bo w środku panował chłód. „Kiedy wreszcie będzie ta wiosna?” Naciągnął koc na ucho i zamknął oczy.
Gdy się obudził, było ciemno. Reflektory samochodów przejeżdżających ulicą znaczyły smugi na ścianie, oświetlając kolejne obrazy i budząc je z niebytu. Oczy przodków skierowane były w jego stronę, jakby zmówiły się, by spoglądać z niemym wyrzutem, jakby chciały powiedzieć: „Twój wybór”. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie bał się ich groźnych min. Wtedy chował się pod stół, który zawsze był przykryty serwetą spływającą do podłogi, tam czuł się bezpiecznie. Teraz byli to już tylko świadkowie jego zmagań. „A może aż świadkowie” – pomyślał.
Z czasem zaczął traktować ich jak żyjącą rodzinę. Byli cały czas obecni, czekali na niego i na jego decyzje. Podświadomie spodziewając się aprobaty dla swoich poczynań, prześlizgiwał się wzrokiem po obrazach, gdy wracał do domu. I mimo iż wiedział, że jest w swoim domu, czuł się tam obco, jak przechodzień, jak gość hotelowy, który na chwilę traktuje znikomą przestrzeń pokoju jak swój dom, żeby następnego dnia zniknąć bez śladu.
Wstał z sofy i skierował się do łazienki. Popatrzył w lustro i pomyślał: „To tylko fasada”.
– Zmarzłem.
Okręcił kurek z gorącą wodą i wszedł do wanny. Stanął w niej rozebrany od pasa w dół, czekając, aż ciepło przeniknie od stóp w górę, żeby zdecydować się na zdjęcie reszty ubrania. Położył się w wannie, by wreszcie poczuć, jak gorąco ogarnia całe jego ciało.
„Spakuję się jutro, zresztą walizka leży nierozpakowana od przyjazdu z Genewy. Chyba jednak muszę się przepakować – pomyślał, zanurzając się w wodzie po brodę. – Tam, dokąd się wybieram, będę potrzebował zupełnie innych rzeczy i spodziewam się, że będzie tam równie przyjemnie, jak w tej wannie”.
Przekręcił się na bok i pierwszy raz w tym dniu poczuł kiełkującą w nim nadzieję. Gdy zamykał oczy, leżąc już w łóżku, ułożył się w poprzek, jakby chciał zagarnąć tę przestrzeń, przeznaczoną z założenia dla dwóch osób, tylko dla siebie.
***
Tłum kłębił się we wszystkich kierunkach i trzeba by niezłego matematyka, żeby stworzyć algorytm lub objąć rachunkiem prawdopodobieństwa możliwości zmian ich toru poruszania się. Ich nieprzewidywalne ruchy przypominają stado much – narzuciło mu się samoistnie. Stanął na antresoli i oparł się o balustradę. Wcale nie był zdenerwowany w przeciwieństwie do ludzi gromadzących się na lotnisku, podnieconych i zagubionych w tej obcej przestrzeni. „Cóż, może tak właśnie ma być! – westchnął w myślach. – Nie to, co ja, dla mnie to tylko kolejna wycieczka w nieznane”.
Podszedł do baru z okrągłymi stołkami i zamówił kawę. Do odlotu samolotu miał jeszcze sporo czasu. „Właściwie nie wiem, dlaczego zawsze każą być na lotnisku dwie godziny przed odlotem, skoro i tak wszystko zostawiają na ostatnie piętnaście minut”.
Upił łyk z filiżanki, na której widniał intrygujący napis: DO OR DIE . Schylił się i sięgnął po laptop, z którym się nie rozstawał, żeby jakoś zabić czas oczekiwania. Jeszcze nim ukazała się znajoma plansza, pomyślał, że może tam, dokąd poleci, odnajdzie spokój. Niedługo jednak cieszył się tą myślą, bo usłyszał głos z interkomu wzywający podróżnych do odprawy. „Nigdzie mi się nie spieszy” – pomyślał i pogrążył się w kolejnych sensacjach zręcznie wyprodukowanych przez poczytny serwis. Gdy przebiegał oczami prognozę pogody, zaświtała mu nagle diabelska myśl.
„A może by tak zmylić czujność obsługi i wślizgnąć się do innego samolotu, który właśnie ma odprawę? Co mi szkodzi, najwyżej odstawią mnie z kwitkiem. Przecież wiem, że na maruderów nie zwracają tak czujnej uwagi, jak na pierwszych”. Sprawiło mu to wyraźną radość, bo robienie kawałów kojarzyło mu się z młodością.
„W końcu hotele są wszędzie takie same” – pomyślał z sarkazmem, ładując z powrotem laptop do futerału. Stanął karnie w kolejce, sprytnie przytulając się do włoskiej rodziny obdarzonej niesfornym potomstwem. „Powinno się udać, najwyżej pomyślą, że trafił im się jeszcze jeden roztargniony pasażer, który nie wie, dokąd zmierza. I niewiele by się pomylili”.
Melanż zadumy i uśmiechu zastygł mu na twarzy.
***
– To miejsce jest zajęte. – Ładna dziewczyna o śmiejących się oczach patrzyła na niego bez złości, raczej z rozbawieniem, obserwując, jak kolejny raz usiłuje gdzieś usiąść. – Jeżeli nie wie pan, gdzie jest pana miejsce, to proszę spytać stewardessy.
Ponieważ Leon doskonale wiedział, że była to ostatnia rzecz, jaką mógłby zrobić, pochylił się nad nią i konfidencjonalnym szeptem powiedział jej do ucha:
– Nie mogę. Jestem tutaj trochę nadprogramowo, jeżeli tak to można ująć. Pozwoli pani, postoję tutaj, a potem gdzieś znajdę wolne miejsce. Rozumiem, że czeka pani na kogoś? – Skierował rozmowę na inne tory.
– Tak, czekam na kolegę. Jesteśmy dziennikarzami i lecimy przeprowadzić kolejny durny wywiad – dodała, podnosząc na niego oczy. – Proszę usiąść, trochę się niepokoję, bo mój kolega dawno już powinien tu być.
– Muszę się nieskromnie przyznać, że też jestem dobry w tych waszych słownych grach. – Popatrzył na nią, przybierając przymilny wyraz twarzy.
– Jest pan dziennikarzem? – Dziewczyna przypatrywała mu się z ciekawością.
– Nie do końca, ale coś w tym rodzaju – enigmatycznie wyjaśnił i rozsiadł się wygodnie na miejscu nieobecnego. – Czy pani wie, dokąd leci ten samolot? – Leon przekręcił się w fotelu i szeptem zapytał sąsiadkę. Dziewczyna z niekłamanym zdziwieniem patrzyła na niego jak na niegroźnego wariata.
– Nie wie pan, dokąd lecimy?!
– Opowiem pani ciekawą historię, ale bardzo proszę o dyskrecję. – Usiadł na samym skraju siedzenia i oparł się ramieniem o sąsiedni fotel. – Tylko o tym ciii!
W miarę opowiadania oczy dziewczyny robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta wyginał grymas, aż w końcu wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Ależ ma pan fantazję! – Tym razem z niekłamanym podziwem spojrzała na niego, kiwając przy tym głową.
– To nic trudnego, w końcu mam taką dziwną pracę, że nigdy nie wiem, gdzie mnie poniesie. – Popatrzył z tajemniczym wyrazem twarzy, równocześnie sięgając do torby, żeby wyjąć dużą zaklejoną kopertę. – Widzi pani, to jest moje przeznaczenie, a w zasadzie miało być, bo nawet jej nie otwarłem. Zobaczmy, czym zostałem uraczony tym razem.
Dziewczyna była jeszcze bardziej zaskoczona niż poprzednio.
– Ale zdaje się, że zmienił pan trochę kierunek? – Patrzyła na niego kompletnie zbita z tropu.
Podczas gdy Leon otwierał kopertę, doszedł do nich hałas od strony wejścia. Stewardessa usiłowała zachować spokój, ale w trakcie gwałtownej wymiany zdań wyraźnie traciła dystans i zaczynała mówić coraz głośniej. Zniecierpliwiony pasażer wymachiwał jej przed nosem biletem i dawno już przestał panować nad sobą. Ci, którzy siedzieli najbliżej, z zaciekawieniem obserwowali scysję bez cienia litości i współczucia.
– Mamy już komplet i pan się nie zmieści! – wykrzykiwała stewardessa, odruchowo cofając się w kierunku foteli.
– A ten bilet to co? Ktoś mi go sprzedał i jest to właściwy samolot! – Młody człowiek nie dopuszczał jej do głosu. – Może mi wreszcie ktoś wyjaśni, dlaczego macie tu taki burdel?
– Niech pan się wyraża! – Przysunęła się nieco bliżej pasażera i zaczęła syczeć mu prosto w twarz. – Robią overbooking, żeby się zabezpieczyć, gdyby ktoś wypadł, a potem ja muszę wysłuchiwać! – Nachyliła się do niego i lodowato-poufnym tonem dodała: – Niech pan robi awantury w recepcji, nie tutaj, może się to panu opłacić. – Z grymasem uśmiechu odwróciła się tyłem i znikła za przepierzeniem.
– To mój kolega! – Dziewczyna siedząca obok Leona podniosła się z siedzenia i skierowała głowę w stronę wejścia, ale on gwałtownie przytrzymał ją za rękę i zdecydowanym ruchem przyciągnął do siebie.
– Niech pani poczeka, nic mu się nie stanie, jak przyleci następnym. Mnie by na pewno wyprosili i nie miałbym okazji spędzenia podróży w tak miłym towarzystwie.
Zrobiło to na niej wrażenie, bo wyczuła, że nie był to tylko pusty komplement, więc zrezygnowana opadła na fotel.
– Ostatecznie mogłaby pani przeprowadzić wywiad ze mną lub o mnie. – Uśmiechnął się do niej z dawno zapomnianym wyrazem twarzy. – Bywałem tu i tam i coś by się wybrało. Ale żeby to zrobić, trzeba się lepiej poznać. Mam na imię Leon czy coś w tym rodzaju, bo znajomi odmieniają je na wszystkie sposoby. Dla niektórych jestem Leo jak Messi, dla innych Lew jak Tołstoj, a jak ktoś chce mi szczególnie dopiec, to mówi do mnie Leoncio jak z tej mydlanej opery. – Jeszcze raz uśmiechnął się do dziewczyny, wyszczerzając wszystkie zęby. – A dla swojej firmy zostałem na zawsze Leonem W. jak Wybrany.
– Intryguje mnie pan coraz bardziej!
– Jak pani widzi, nie jestem zwyczajnym okazem. I tyle by pani straciła. – Musiał przerwać, bo samolot zaczął kołować, a ryk silników skutecznie zagłuszał rozmowę.
– Proszę zapiąć pasy!
Stewardessa skończyła właśnie instruktaż, wykonując wyuczone sztuczne gesty. Coraz mocniej wciskało ich w fotele, aż w pewnym momencie zobaczyli uciekającą ziemię i coraz dalszą perspektywę budynków lotniska.
– Lecimy do Francji – odezwała się dziewczyna. – Mam na imię Luiza. Czy wiesz, że zastosowałeś cały wachlarz komunikatów niewerbalnych, żeby mnie zniewolić? – Śmiała się oczami, ale minę miała skupioną.
– Mówisz o haptyce, Luizo? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie. – Widzę, że przeszłaś gruntowne szkolenie. To bardzo ciekawe, jak można wpływać na ludzi, mając tę wiedzę. – Leonowi coraz bardziej podobała się dziewczyna, o której jeszcze godzinę wcześniej nic nie wiedział. – I popatrz – kontynuował – ile mamy wspólnego: ja też musiałem przez to przejść i powiem ci, że bardzo mi to pomaga w pracy i w życiu, jak widać na załączonym obrazku.
– Nie dziennikarz, to może dyplomata? – Luiza snuła domysły na temat jego zawodu, obserwując przez okno szachownicę pól i cieniutkie strużki dróg.
– Za chwilę będziemy nad chmurami, bardzo lubię je podglądać od góry.
– Lepiej by brzmiało: nadglądać. – Luiza popatrzyła na niego i westchnęła. – Ale rzadko nam się to zdarza, czyż nie?
– Mówisz o bujaniu w obłokach? Jeżeli chodzi o mnie, to nawet, nawet. Lubisz wymyślać nowe słowa?
– Może skuteczniej precyzować. Czy wiesz, że słowa to tylko siedem procent z ogólnego przekazu?
Leon nachylił się do jej ucha i wyszeptał:
– Tak, droga Luizo, i dlatego siedzimy teraz obok siebie.
Stewardessy uwijały się, roznosząc lunch boxy i napoje. Ustępowało napięcie związane ze startem i powoli wnętrze samolotu zamieniało się w jadalnię. Włoska rodzina, która mimowolnie przyczyniła się do obecnej sytuacji Leona, usiłowała wytłumaczyć stewardessie, czego im potrzeba. Signora mówiła bardzo wolno, akcentując każde słowo. Wcale nie przejmowała się tym, że tamta robi głupie miny i nic nie rozumie.
– Bambini! Ancora due per i bambini! – Wymachiwała przy tym rękoma i wskazywała na wrzeszczące dzieci. – Due! Capisci?
– Stresująca praca. – Luiza westchnęła głośno. – I pomyśleć, że kiedyś chciałam być stewardessą.
– A twoja praca cię nie stresuje? Przecież też masz do czynienia z ludźmi.
– Tak, ale jednak z innej pozycji. – Luiza oparła głowę na zagłówku i mimowolnie się wyprostowała. – Nie rozwiązuję cudzych problemów, tylko je wysłuchuję.
– Co byś powiedziała, gdybyśmy uczcili to nasze niezwykłe spotkanie, może szampanem? – Nie czekając na odzew, podniósł rękę, przywołując obsługę.
– Pod jednym warunkiem. – Luiza podniosła brodę.
– Czyli?
– Że wreszcie mi zdradzisz, czym się zajmujesz, bo inaczej zgłoszę, że mają pasażera na gapę. – Patrzyła przenikliwie na mężczyznę, ale tym razem oczy miała zimne jak stal. Leon sięgnął do aktówki, wyjął kopertę i bilet.
– Proszę! Oto moje referencje. – Zamaszystym ruchem położył jej papiery na kolanach. – Możesz się przekonać, że nie jestem również terrorystą, co być może sugerowała twoja mina.
Luiza zagłębiła się w drobno zadrukowany tekst i pochłaniała kolejne strony, nie widząc, że Leon przygląda się jej z satysfakcją. Upłynęła spora chwila, nim przewertowała wszystko. Złożyła papiery i odłożyła na stolik.
– Tego bym się nie spodziewała, jesteś rzeczywiście tajemniczym gościem.
– Czy teraz zasługuję na twoje zaufanie, Luizo? – Wręczył jej smukły kieliszek. – Tam, dokąd lecimy, są zapewne lepsze gatunki tego trunku, ale nie bądźmy drobiazgowi. No, to za nasze spotkanie!
Stuknęli się w powietrzu.
– I za pikantne szczegóły.
– Rąbek tajemnicy już został uchylony, więc nie naciskaj. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. Ale jeżeli jesteś spragniona opowieści, to właśnie coś mi się przypomniało. – Rozsiadł się wygodnie, prostując nogi i nie przejmując się tym, że zatarasował nimi całe przejście. – Trzeba uważać na zakrzepicę, to bardzo groźna choroba zwłaszcza dla tych, którzy często latają, ale nie o tym miałem ci opowiedzieć. Mamy chwilę czasu, więc postaram się nie rozwlekać, choć to dłuższa historia. Dotyczy nietuzinkowej fantazji pewnego człowieka, a ja przy nim wydam ci się banalny i mdły. – Przekręcił się na siedzeniu prawie do leżącej pozycji. – Otóż tenże człowiek, nazwijmy go Zachary, pomykał przez życie, nie kalając się zbytnio pracą, gdyż uważał to za zbyt uciążliwe. Praca przy biurku nie była dla niego, więc mówiąc najprościej: robił wszystko, żeby nic nie robić. – Leon pociągnął z kieliszka i dolał trunku. – Zachary wylądował kiedyś w Wiedniu w czasach, kiedy Austria kojarzyła się z bastionem wolności i prosperity. Zawsze był duszą towarzystwa, więc szybko trafił na podobnych sobie z tą jednak różnicą, że tamci pracowali, a on nie. Gdy skończyła mu się gotówka, a kompani nie chcieli dopuścić do rozstania, bo imprezy łączą – popatrzył na Luizę z wesołą miną, dając jej do zrozumienia, że doskonale wie, o czym mówi – tamci postanowili, że za nic w świecie nie mogą się rozstać.
– I co? – Dziewczyna z zaciekawieniem obróciła się w jego kierunku.
– Postanowili znaleźć Zacharemu jakąś pracę. A żeby mieć stały dopływ rozrywki i gdzieś im się nie zawieruszył, zdecydowali, że będą pracować razem przy taśmie w fabryce Coca-Coli. I jak się słusznie spodziewali, nie zawiódł ich oczekiwań. Zachary przez kilka dni sprawował się wzorowo, ale wkrótce mu się to znudziło. Musisz wiedzieć, że oprócz coli mieli tam też piwo, więc domyślasz się pewnie, co było dalej. Trzeba przyznać, że koledzy długo kryli jego nadmierną wesołkowatość, ale miarka się przebrała, gdy Zachary postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście w coli wszystko się rozpuszcza, jak głosiła plotka. Gdy po kolejnych udanych próbach wrzucania rzeczy znalezionych w kieszeniach zabrakło mu pomysłu, jego wzrok padł na znoszone buty kupione na talon w ukochanej ojczyźnie.
– To mi przypomina scenę z filmu Jak rozpętałem II wojnę światową. – Luiza podążała za opowieścią.
– Nie do końca, Zachary był, można powiedzieć, minimalistą w tym względzie, bo zadowolił się tylko sznurówkami. I w ten sposób obalił kolejny mit i dokonał wiekopomnego odkrycia. Ale to jeszcze nie był koniec jego wiedeńskiej przygody. Nie myśl jednak, że się tym specjalnie przejął i myślał o powrocie, za bardzo zasmakował wolności, a i przyjaciele też by się go szybko nie pozbyli ze względu na jego wrodzony urok i niezaprzeczalną fantazję. – Leon przełożył nogi i zmienił pozycję. – Posłuchaj dalej, Luizo, bo to była tylko przygrywka. Potem Zachary zaprzyjaźnił się z szacowną matroną, która zamieszkiwała nieopodal, ale nie ona była obiektem jego zainteresowania, lecz jej psy. I gdy jego wspaniali koledzy męczyli się, siedząc w dusznej hali, on z hrabiną Hanne-Rose spacerował po Prinz-Eugen w towarzystwie jej golden retrieverów. I sam nie wiem, kto był bardziej dumny z tej sytuacji.
Gdy znajomość przeszła w rodzaj zażyłości (oczywiście z psami), hrabina sama powierzała mu opiekę nad nimi, sowicie go wynagradzając. Można by pomyśleć, że koledzy byli zazdrośni, ale nic z tych rzeczy, ponieważ Zachary nie wyjechał na emigrację za chlebem, tylko za wolnością. Musisz wiedzieć, że pochodził z bardzo szanowanej krakowskiej rodziny. Jego ojciec był znanym adwokatem, więc Zachary przyzwyczajony był do tego, że pieniądze się wydaje, a nie gromadzi. Zresztą powodziło mu się coraz lepiej. Z wdzięczności za okazane mu serce postanowił odwzajemnić się swoim kolegom. Nie muszę ci tłumaczyć, jak wyglądały ich kawalerskie wieczory, i bynajmniej nie chodziło o sprawy damsko-męskie. Koledzy zresztą też nie byli zwykłymi lumpami, bo każdy z nich skończył jakąś znaną krakowską uczelnię, a wachlarz ich zainteresowań był godny pozazdroszczenia.
Luiza przyglądała się Leonowi z coraz większym zdumieniem.
– Niestety, obywatele zamieszkujący okoliczne domy nie byli aż tak wyrozumiali, jak by tego oczekiwali spragnieni wolności Polacy. Zazwyczaj koło północy zwykle gościła u nich policja. Kiedyś Zachary stwierdził, że musi wrócić do Krakowa, gdyż potrzebował metrykę czy jakiś inny dokument. Nie udało mu się kupić biletu na pociąg, kupił więc okazyjnie dużego fiata. Pożegnanie było huczne, po czym Zachary solennie obiecał, że za chwilę do nich wróci i wszystko będzie po staremu.
Gdy już zawitał na łono ojczyzny – dumny niczym paw z samochodem na celnych numerach – nie byłby sobą, gdyby tego nie wykorzystał. Nieraz zdarzało mu się pędzić Sławkowską pod prąd, zajeżdżając z fasonem pod Jaszczury. Krakowskie grono było zachwycone, ale jego rodzice mniej. Ponoć znaleźli mu nawet pracę na uczelni, ale to nie było na jego temperament. Postanowił wrócić do Wiednia, gdyż zawsze dotrzymywał słowa. Nie muszę dodawać, że przedtem odwiedził Pewex, więc radość osieroconych kolegów była podwójna, a przywitanie zdecydowanie bardziej huczne niż pożegnanie. I tak zgodnie ze starym zwyczajem o północy zawitała policja, tym razem pytając jeszcze o właściciela fiata stojącego przed domem (ich kolega był łaskaw zapomnieć przerejestrować auto w przepisowym terminie). Ponieważ, jak już zdążyłaś zauważyć, Zachary nie wypadał nigdy z roli, bez słowa wskazał na grzecznie śpiącego pod stołem „zmęczonego” kolegę o wdzięcznym przezwisku Mops. Nietrudno się domyślić, jak przebiegała jego rozmowa z policją. Nie będę cytować, gdyż wyglądałoby to na drwiny z szacownej władzy. Wszyscy bawili się setnie, obserwując bezskuteczne zmagania stróżów prawa. Biedny Mops musiał jednak przerwać słodką drzemkę, gdyż władza nie ustępowała – nadmienię ci tylko, że dalszy ciąg snu odbył w zupełnie innym odosobnionym miejscu.
Gdy Mops zjawił się nazajutrz pod wieczór, powitano go hucznie, a najbardziej ucieszył się na jego widok Zachary. Należało godnie uczcić odzyskaną wolność. Kolega, spragniony widoku znajomych twarzy, jak zwykle stanął na wysokości zadania. Ale wszystko się kiedyś kończy, a cios nastąpił z najbardziej nieoczekiwanej strony. Otóż, gdy odpoczywali, śpiąc grzecznie pokotem na ziemi, usłyszeli pukanie. I jak myślisz, kto to był?
Luiza wyszeptała:
– Policja?
– Nic z tego! Wręcz przeciwnie, szanowna mamusia Zacharego. Jak już wspominałem, ojciec miał poważną pozycję w PRL-u, a synek niecnota – gdzieś na zgniłym Zachodzie. Groziły mu poważne konsekwencje, stąd ta wizyta. Nie będę wchodził w szczegóły ich negocjacji, dość na tym, iż mimo zamkniętych drzwi koledzy wyraźnie dosłyszeli powalające słowo.
– Jakie? – Luiza patrzyła na niego bez zmrużenia oka, jakby chciała jak najszybciej usłyszeć finał opowiadania. Leon obrócił głowę w jej kierunku i sylabizując, powiedział:
– Wy-dzie-dzi-cze-nie!
– Biedny Zachary, skapitulował? – dopowiedziała prawie bezwiednie dziewczyna.
Leon uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.
– Słuchaj dalej! Zachary nie byłby sobą, gdyby czegoś nie wymyślił, i nie na darmo miał dobre geny. Przyrzekł solennie mamusi, że nie pozwoli na dyshonor zdegradowania kochanego tatusia i wraca z nią do domu. Zaświtała mu nagle inna genialna myśl, że może zainstalować mamusię u hrabiny Hanne-Rose. O dziwo obie panie natychmiast przypadły sobie do gustu i to tak bardzo, że nagle okazało się, iż mają wspólne korzenie.
Leon popatrzył na Luizę porozumiewawczym wzrokiem.
– Kraków i Wiedeń zawsze miały wspólnych przodków. Hrabinie spragnionej opowieści zza żelaznej kurtyny tak bardzo spodobała się nowa sytuacja, że mamusia Zacharego po kilku dniach zapomniała skutecznie, jaki był cel jej przyjazdu do Wiednia. Niestety Zachary, jak się domyślasz, nie podzielał zachwytu obu pań.
– Wpadł we własne sidła. – Luiza, pochłonięta opowieścią, starała się przyspieszyć narrację Leona.
– Sytuacja się odwróciła. Teraz on musiał sprowadzić mamusię na ziemię, i to w dodatku ojczystą. Nabiedził się nielicho, ale w końcu uknuł plan iście machiaweliczny, że nawet tatuś adwokat byłby z niego dumny. Otóż w piękny majowy dzień zaprowadził mamusię na Westbahnhof i ze skruszoną miną stwierdził, że znudziło mu się życie kloszarda. Gdy zasiedli w wygodnym przedziale, a pociąg już miał odjeżdżać, udał się do toalety.
– I co? – Luiza chłonęła każdy wyraz.
– I po jakiejś pół godzinie… zawitał w gościnne progi zaniepokojonych kolegów. Możesz sobie wyobrazić ich radość i to, co się potem działo.
Leon przerwał opowieść i przyglądał się swojej sąsiadce z wyrazem dobrze spełnionej misji. Spozierał na nią z ukosa, z widoczną satysfakcją. Luiza zaczęła rozcierać palcami skronie.
– Nie ukrywam, że twoje opowiadanie zrobiło na mnie wrażenie.
– I jak z tej perspektywy ocenisz mój niewinny wybryk, pani dziennikarko Luizo?
– Nie kpij ze mnie! – odgryzła się natychmiast. – Teraz wiem, że miałeś się na kim wzorować i przykład nie poszedł w las. Zastanawiam się tylko, skąd tak dobrze znasz tę historię, skoro od tamtego czasu minęło już przeszło trzydzieści lat. – Nie dała się zbić z tropu.
– Bywam tu i tam i słyszę to i owo. A! Moja rodzina pochodzi z Austrii. – Leon droczył się z sąsiadką, uśmiechając się przy tym z wyższością. – Chętnie sprzedam ci jeszcze inne opowiastki, ale pod warunkiem, że dasz się zaprosić na kolację, może „Qurtier Latin”? Dawno tam nie byłem i z przyjemnością zanurzę się w tamtym niepowtarzalnym klimacie. Proponuję gołąbki w liściach winogron i suflet Mondrain, a na przystawkę sałatkę z awokado z krewetkami… i oczywiście obiecany dobry szampan. Co ty na to?
– Brzmi fantastycznie! – Luiza nie kryła zachwytu. Nagle poczuła się wyróżniona. Uchwyciła w zachowaniu Leona zapowiedź niezwykłej przygody dziennikarskiej, a może i czegoś więcej.
------------------------------------------------------------------------
(ang.) Czyń lub giń.
(włos.) Dzieci! Jeszcze dwie porcje dla dzieci! Dwie! Rozumiesz?