- promocja
- W empik go
Dwie Marysie. Tom 14 - ebook
Dwie Marysie. Tom 14 - ebook
Pierwszoplanową bohaterką powieści jest siedemnastoletnia Marysia Gwidosz, a tematem przewodnim – dwoistość zachowań nastolatki. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy Marysia zareaguje wściekłością, a kiedy uwagę dorosłych obróci w żart. W jednym ciele mieszkają jakby dwie osoby. Celinka mówi siostrze, że woli tę drugą Marysię, mając na myśli miłą, mądrą, życzliwą dziewczynę, którą Marysia Gwidosz bywa tak samo często jak osobą złośliwą, drażliwą, obrażoną na życie i nieracjonalną.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7345-1 |
Rozmiar pliku: | 711 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marysia Gwidosz miała zamiar wreszcie się wyspać do woli. Niestety, zapomniała uzgodnić swoje plany z firmą strzygącą trawniki na terenie Spółdzielni Mieszkaniowej Bródno. W wyniku braku wspomnianych uzgodnień o godzinie siódmej czterdzieści tuż pod otwartymi oknami mieszkania Gwidoszów pracownicy firmy Trawpol włączyli dwie kosiarki spalinowe.
Rodzina Gwidoszów od wielu lat mieszkała w tym samym miejscu i nie było to pierwsze koszenie trawy o świcie (dla Marysi w dni powszednie świt kończy się około godziny dziewiątej, a w soboty i święta trwa do dwunastej). Wiele razy Marysia się zastanawiała, skąd ci opaleni na brąz, muskularni panowie dowiadują się, kiedy ona śpi, potrzebuje spokoju lub chce oglądać film. Bo to, że się jakoś dowiadywali, jest pewne. Koszenie trawnika pod oknami jej mieszkania nie zdarzało się, gdy znajdowała się poza domem, było za to zawsze idealnie zsynchronizowane z jej potrzebą ciszy lub snu.
– Co za kretyni koszą o tej porze?! Ludzie, jest sobota! – zaczęła krzyczeć. Było to zachowanie mało rozsądne, bo przecież jej głos nie zdołałby się przebić przez warkot kosiarki. Osiągnęła tylko tyle, że obudziła swoją młodszą siostrę.
Celina Gwidosz, lat jedenaście, mimo że dawno pożegnała okres niemowlęcy, zachowała cudowną właściwość: mogła jak noworodek spać wszędzie i w każdych warunkach, ale bez przesady, oczywiście.
Otworzyła oczy. Zarejestrowała to, co koniecznie, czyli że jej siostrze nic nie jest, nie wzywa pomocy i nie umiera, tylko wydziera się na mało zrozumiały temat.
– Zabiłabym ich gołymi rękami! Psychole! – syczała Marysia, rzucając się w pościeli.
– Kogo? – zapytała Celinka.
Nie była za bardzo zainteresowana odpowiedzią. Zapytała, bo kochała siostrę i czuła, że Marysia chce, żeby jej zadać to pytanie.
– Tych bestialskich kosiarzy! Dobrze, że nie mam żadnej władzy, bo pozabijałabym wszystkich.
– Wszystkich? – Celinka uśmiechnęła się pod nosem. – Brat Bartka Karasia jest konserwatorem trawników.
– A wiesz, co mnie obchodzi brat Karasia czy innej Płoci?! Jeśli jest kosiarzem, zasługuje na śmierć. Śmierć kosiarzom! – wrzasnęła w stronę okna. – Za jakie grzechy ja muszę to znosić?
– O co ci chodzi? Pokoszą i przestaną – powiedziała Celinka, ale tą opinią nie zjednała sobie siostry, która wsadziła głowę pod poduszkę i kopała nogami materac.
Zapach skoszonej wiosennej trawy był zniewalający. W odróżnieniu od siostry Celinka bardzo lubiła kosiarzy. Podobała jej się ich praca. Zawsze byli opaleni, nosili spodnie na szelkach, a na głowach często mieli fajne kolorowe arafatki albo chustki. Krzyczeli głośno, no i mieli superkosiarki. Tego roku koszenie szczególnie interesowało Celinkę, bo brat Bartka Karasia właśnie tym się parał. A poza tym było to pierwsze koszenie w sezonie, więc jeszcze się nie nasyciła zapachem, a hałas jej nie przeszkadzał.
Celinka otworzyła okno na oścież i przyglądała się obu kosiarzom pod kątem podobieństwa do Bartka Karasia.
– Ale super pachnie, prawda? – Zaciągnęła się trawiastym zapachem.
– Zamknij okno! – wrzasnęła Marysia. – Jesteś dzieckiem anormalnym. Wyjdź za rolnika, będziesz o trzeciej dwadzieścia krowy ganiać na pole!
– Rozważam to – mruknęła Celinka i zamknęła okno.
– Nie no, to jest chore. Jeszcze nie ma ósmej!
Do pokoju weszła Joanna Gwidosz, lat pięćdziesiąt, mama dziewczynek i dwójki dorosłych i już niemieszkających z rodzicami dzieci, Malwiny i Kuby.
– Przestań krzyczeć, bo obudzisz tatę.
Marysia chciała powiedzieć, że to niemożliwie, żeby ktoś zdołał spać w tych warunkach, ale mama ją ubiegła.
– Marysiu, taki już urok kwietnia. Wiosna, panie sierżancie!
Wydawało jej się, że w ten sposób rozładuje atmosferę, ale pod wpływem miażdżącego spojrzenia córki zmieniła ton.
– Czego nie można zmienić, trzeba zaakceptować. Widzimy świat przez pryzmat własnych emocji. Zmień emocje, zmieni się rzeczywistość.
– Co to za teksty, mamo? Lamus się o nie pyta. To są, z przeproszeniem, gigachrzany. – Marysia wzięła przygotowany przez mamę kubek kakao i już miała się napić, ale nagle odsunęła go gwałtownie. – Nienawidzę kożuchów. Obrzydliwość! – Spojrzała na siostrę, która z lubością przełykała kożuch. – Jak niski próg wrażliwości trzeba mieć, żeby móc to pić!
Z furią wcisnęła stopy w rozdeptane kapcie i wyszła z pokoju.
Mama odprowadziła ją wzrokiem, a potem popatrzyła na Celinkę. Najmłodsza córka miała wielkie niebieskie oczy, które wbiła w matkę. Joannie zrobiło się żal dziecka.
– Nie przejmuj się nią, kochanie.
– Czym mam się przejmować? – Celinka wzruszyła ramionami. – Będzie więcej dla nas.
*
Prysznic poprawił nieco podły nastrój Marysi. Ciepła woda oraz aromaterapeutyczny zapach żelu limonkowo-migdałowego nieco ukoiły jej skołatane nerwy.
Kiedy Marysia wycierała mokre łydki i cichutko sobie podśpiewywała, do łazienki wszedł Pies, czyli najstarszy kot Gwidoszów. Jak w wielu domach, w których mieszkają koty, kratka w drzwiach łazienkowych była na stałe wyjęta, żeby zwierzęta miały swobodny dostęp do swojej toalety. Pies posłał Marysi ponaglające spojrzenie, ponieważ nie lubił korzystać z kuwety w obecności innych stworzeń.
– Nie możesz poczekać dwie minuty? I drugi przylazł? Kto was tu nasłał, co? Mamo!
Wołanie mamy w tej sytuacji nie było zbyt racjonalne, ale Marysią zawładnęły emocje.
– Zupełnie już zapomniałem, jak to się objawia – jęknął Mariusz Gwidosz, siedząc przy stole. – Nie wiem, czy dam radę trzeci raz przez to przebrnąć. Myślałem, że przejdzie bokiem.
– Naiwność ludzka nie zna granic – powiedziała Joanna. – To nie burza.
– Ale jakoś późno tym razem, prawda?
– Rzeczywiście… Albo wcześniej nie było aż tak. Malwinka chyba pod koniec podstawówki, Kuba to już nie pamiętam, ale też było ostro. Pamiętasz, jak nie odzywał się do nas przez całe popołudnie, bo mu przerwałeś opowiadanie snu, albo jak się obraził na babcię, kiedy powiedziała, że ładny z niego chłopczyk?
Rodzice zachichotali.
– Damy radę, nie martw się. To tylko trzy, cztery lata.
– Asieńko, ty to umiesz człowieka pocieszyć. Cudowna perspektywa – wyszeptał Mariusz niemal bezgłośnie. – Cztery lata bez wyroku.
Celinka miała swoje miejsce przy stole. Nie było to miejsce przypadkowe. Celinka wybrała je z premedytacją, ponieważ znajdowało się najbliżej tostera. Proces opiekania fascynował ją od dłuższego czasu. Wsadzała tosty do opiekacza i włączała timer. Uwielbiała patrzeć, jak upieczone grzanki wyskakują w górę. Z niezrozumiałych dla siebie i innych powodów po prostu lubiła ten moment. Jednym uchem rejestrowała, że rodzice rozmawiają o czymś ciekawym, ale tosty były zawsze na pierwszym miejscu. Tym razem również poczekała, aż wyskoczą, i dopiero wtedy włączyła się do rozmowy.
– Czy chodzi o to, że ona ma okres dojrzewania? – zapytała, kładąc jednego tosta na talerzu mamy, a drugiego na talerzu taty.
– Cicho! – syknęli rodzice, z przerażeniem patrząc na drzwi.
– Nie mów garbatemu, że garbaty – szepnął Mariusz. – Potem ci wszystko wytłumaczę. Teraz zaklinam, żebyś pod żadnym pozorem nie wymawiała przy Marysi słowa „dojrzewanie”. To jest słowo zabronione.
– A kiedy konkretnie będę już mogła je wymawiać? – zapytała z dociekliwością właściwą dobrze rozwiniętym jedenastolatkom.
– Sama się zorientujesz.
– A jeśli się nie zorientuję sama? – Drążenie tematu to, obok dociekliwości, kolejna typowa cecha dziecka w tym wieku.
– To mnie zapytasz i ja ci wtedy powiem.
Taka odpowiedź satysfakcjonowała Celinkę. Wsadziła do opiekacza dwa kolejne tosty i spojrzała przez ramię na drzwi łazienki.
„Mamy w domu dwa koty – rozmyślała. – Kot jest stworzeniem żywym, a skoro żyje, musi sikać i robić kupę. Załatwia się do kuwety, która stoi w łazience. O co więc tyle rabanu?”.
– Czy on zawsze musi włazić, kiedy ja tu jestem? Zróbcie coś! – Marysia wypadła z łazienki.
– On tu mieszka od dwunastu lat – powiedział Mariusz spokojnie.
– Rany, o co tyle krzyku. Ja sprzątnę – zaoferowała się Celinka, nie odrywając wzroku od tostera.
Gdy kolejne dwie grzanki wyskoczyły gotowe do konsumpcji, zsunęła się z krzesła i ruszyła do łazienki. Nie lubiła sprzątać po kotach, ale była mądrym człowiekiem i wiedziała, że życie nie składa się tylko z tego, co lubimy. A to, czego nie lubimy, warto zrobić od razu i mieć z głowy.
Rodzice w milczeniu siedzieli przy stole. Ojciec, unikając wzroku córki, smarował razowy tost powidłami żurawinowymi, a mama wciskała cytrynę do zielonej herbaty. Ich milczenie zirytowało Marysię.
– Z wami da się pogadać od serca. Nie ma to jak zrozumienie, prawda? Dzięki za wsparcie – warknęła i poszła do pokoju.
*
Marysia naciągnęła na siebie dżinsy i bluzę. W zasadzie powinna zabrać się do lekcji, powinna też zacząć myśleć nad projektem na biologię. Dostała świetny temat: „Proces domestykacji”. Temat udomawiania zwierząt zawsze bardzo ją interesował. Tak jak lubiła, był interdyscyplinarny – z pogranicza genetyki, psychologii zwierząt i fizjologii. Morena postawiła sprawę jasno: na szóstkę trzeba zrobić projekt; kto chce, proszę bardzo, ona udostępnia tematy. Marysia miała z biologii piątkę zagwarantowaną, ale miło byłoby mieć szóstkę. Poza tym lubiła Morenę i biologię, może zresztą będzie studiować właśnie ten kierunek? A skoro chce iść na biologię, to nie ma co tracić czasu, trzeba się brać do roboty.
Spojrzała na zegarek i postanowiła, że posiedzi nad projektem przez dwie godziny. Nastawiła budzik w smartfonie, potem puściła cichutko _Dziadka do orzechów_, przy którym zawsze świetnie jej się pracowało, i wzięła się do pracy.
„Udomowienie zwierząt, czyli domestykacja, zaczęło się około piętnastu tysięcy lat temu. Spośród stu czterdziestu ośmiu tysięcy gatunków udało się do dziś udomowić zaledwie piętnaście. Pierwszy udomowiony przez człowieka gatunek to pies”.
Wybranie zdjęć psa zajęło Marysi masę czasu, bo nie mogła się zdecydować, czy na slajdzie umieścić baraszkującego w wodzie rottweilera, czy raczej wyżła na polowaniu. Bijąc się z myślami, mimowolnie spojrzała na śpiącą Łapę. Wzięła aparat i zrobiła jej zdjęcie. Tak, to był zdecydowanie dobry przykład ukazujący, jak daleko zaszedł proces domestykacji.
Nawet nie poczuła, kiedy minęły dwie godziny. Przyszedł czas na relaks. Sięgnęła po katalog Festiwalu Mozartowskiego. Gruba, ciężka książka ze streszczeniami wszystkich oper Mozarta była lekturą, po którą Marysia sięgała najczęściej. Nareszcie spełniło się jej marzenie i w tym roku miała karnet na festiwal. Kochana babcia zafundowała jej taki prezent. Babcia miała nadprzyrodzony dar obdarowywania członków rodziny dokładnie tym, czego aktualnie pragnęli.
Ponieważ w tym roku Festiwal Mozartowski zaczynał się od _Cosi fan tutte_, Marysia zaczęła lekturę katalogu od tej właśnie opery. Znała ją dobrze. Miała chyba siedem lat, gdy Kuba po raz pierwszy ją na nią zabrał. Czytała więc streszczenie tylko z nawyku. Sama opisałaby akcję nieco inaczej, ale co tam! Liczy się muzyka.
Sięgnęła po boks z Complete Mozart Edition i założyła słuchawki.
Była właśnie przy arii Despiny, gdy drzwi się otworzyły i wolno, ze spuszczoną główką, do pokoju weszła Celinka. Sięgnęła po swoją torebkę.
– Co ty się tak skradasz, Celuś? Idziecie gdzieś? – Marysia zagadnęła siostrę przyjaźnie.
Cela się rozpromieniła. Okazało się, że wybierają się do Żukowskich na, jak powiedziała ciocia Żukowska, królewskie ciasto owocowe w dużej ilości.
– Królewskie ciasto owocowe w dużej ilości, mówisz?
Marysia zerknęła na zegarek. Lekcje i porządki są zawsze, a królewskie ciasto owocowe, zwłaszcza w dużej ilości – rzadko. Wybór był prosty.
– Ja też chcę. Dajcie mi pięć minut! – wrzasnęła i rzuciła się do łazienki.
Po pięciu minutach – przebrana, uczesana i uśmiechnięta – była gotowa do wyjścia.
Kiedy wyszli na klatkę schodową, objęła Celinkę, szturchnęła w bok i szepnęła:
– Trzy czte-ry.
Kołysząc się miarowo do taktu, zaczęły podśpiewywać:
– _Hey Jude, don’t make it bad…_
Do Żukowskich dotarli w miłym sobotnim nastroju. Królewskie ciasto owocowe okazało się mocno spieczonym biszkoptem ze szklarniowym rabarbarem, ale Marysia miała dziką ochotę na jakiekolwiek ciasto. Była czternasta, a ona przecież od rana nie miała nic w ustach. Trzeba było to jakoś nadrobić.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Żukowscy – mimo że dzieci Gwidoszów mówiły do nich „ciociu” i „wujku” – nie byli z Gwidoszami spokrewnieni. Mamy poznały się w parku Bródnowskim, dokąd w ładne dni wychodziły z dziećmi na długie spacery – Joanna Gwidosz z Marysią, a Lena Żukowska z Krzysiem.
Gwidoszowie mieli czworo dzieci. Jak lubił mówić Mariusz: z dwóch miotów. Kuba – mąż Magdy, ojciec Stasia, Romka i dwumiesięcznego Jasia, oraz Malwina Pisarczyk – żona Pawła, od dwóch lat przebywająca w Monachium, gdzie jej mąż dostał pracę, matka ośmioletniego Kosmy i trzyletnich, poczętych metodą _in vitro_ córeczek: Zosi, Asi i Poli. To starszy miot. Młodszym miotem były siedemnastoletnia Marysia – uczennica pierwszej klasy liceum, i jedenastoletnia Cela, która chodziła do klasy piątej.
Żukowscy byli rodzicami jednego dziecka: osiemnastoletniego Krzyśka. Mimo braku symetrii w strukturze rodzin układ sprawdzał się idealnie. Tylko w ciągu ostatnich kilku lat rodziny Gwidoszów i Żukowskich były razem przez dwa tygodnie w Kotlinie Kłodzkiej, dziesięć dni na Mazurach, tydzień w Chorwacji, dwa razy w Pradze i w Wiedniu, o jednodniowych wypadach za miasto nie wspominając.
Cela nie odstępowała Marysi i Krzyśka na krok, mając nadzieję, że podobnie jak przy poprzedniej wizycie, usłyszy coś fascynującego. Wtedy była świadkiem rozmowy Marysi i Krzyśka na temat niechcianej ciąży koleżanki Krzyśka z podstawówki. Tym razem liczyła na podobne rewelacje, ale ponieważ rozmowa zeszła na domestykację, którą teraz żyła Marysia, znudzona Cela wróciła do stołu.
Marysia w pokoju Krzyśka czuła się jak u siebie. Znali się zbyt długo, żeby między nimi było miejsce na jakieś utrudniające życie ceregiele. Rozwalona na łóżku Krzyśka bez skrępowania pożerała czwarty kawałek biszkoptu ze szklarniowym rabarbarem. Między kolejnymi kęsami wyłuszczała Krzyśkowi, jak widzi swoją prezentację i że fenotyp udomowienia chce dać od razu na początku, bo to ją interesuje najbardziej. Krzysiek słuchał w milczeniu. Nie kiwał głową, nie zadawał żadnych pytań, nie wydawał z siebie aprobujących ani negujących pomruków. Nic.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zirytowała się Marysia.
– Oczywiście! – Krzysiek drgnął. – Fenotyp udomowienia jest wspólny dla wszystkich udomowionych gatunków.
– Nie prezentuj mi tu echolalii. Przepraszam, że cię zanudzam, ale to jest dla mnie fascynujące. W takim razie co tam u ciebie?
Jako dzieci bardzo się polubili. Zawsze mieli o czym rozmawiać i zawsze umieli wymyślić sobie dobrą zabawę. Kiedy podrośli, zwierzali się sobie, narzekali na rodziców, na szkołę, na kolegów. Potem Krzysiek zaczął chodzić z Utą. Marysia nawet ją poznała, ale mimo że chciała się z nią zakolegować, jakoś się nie polubiły. Krzysiek był starszy, miał dziewczynę, więc ich drogi trochę się rozeszły. Później przez krótki moment znów byli ze sobą blisko po tym, jak Uta porzuciła Krzyśka, mówiąc, że jest zimny jak ryba. Marysia go pocieszała, że Uta tylko tak gada. Kiedy po jakimś czasie temat Uty ostygł, Krzysiek zwierzył jej się, że bardzo podoba mu się koleżanka z kursu niemieckiego. Marysia kibicowała mu i trzymała kciuki.
Po jakimś czasie Krzysiek stwierdził, że mu minęło, że to było głupie zauroczenie, bo ona mu się w ogóle nie podoba i jest głupia, a on nie potrzebuje głupiej dziewczyny. Zaczął wygłaszać dziwne teksty: „Wszystkie baby są głupie, z żadną o niczym nie da się pogadać”. Do Marysi dotarło, że tuż koło niej, na wyciągnięcie ręki wyrósł prawdziwy antyfeminista. Raz po raz dochodziły do niej plotki o tym, jak Krzysiek traktuje dziewczyny, jak im dokucza, jaki jest dla nich podły.
Gdy w Empiku zobaczyła powieść Larssona _Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet_, zrobiła zdjęcie okładki i wysłała z komentarzem: „Napisali o tobie”. Krzysiek się na nią obraził i odpisał, że współczuje jej, że jest dziewczyną.
Potem Marysia dowiedziała się od koleżanki z plastyki, której siostra chodziła z Krzyśkiem do klasy, o jego kolejnych wyczynach: podobno powiedział Ulce, że jego kuzyni z Ożarowa mają psa do oddania, więc niech tam jedzie, bo wszystko jest już dogadane; na świeżo odnowionej elewacji domu Justyny napisał jej numer telefonu z dopiskiem: „Dzwoń w każdej sprawie”; ukradł kartkówki z plecaka młodego geografa i w pracy Karoliny dopisał podrobionym charakterem pisma: „Kocham cię i pragnę, Arturze. Nie dręcz mnie dłużej, chcę być twoja”, i z powrotem podrzucił nauczycielowi.
Na wieść o tych incydentach Marysia rozpoczęła krucjatę przeciwko antyfeministycznym zapędom Krzyśka. Porozmawiała z jego mamą, punkt widzenia cioci bardzo ją jednak zaskoczył: „No cóż, Krzysio to jeszcze dziecko. Przystojni chłopcy mają powodzenie, więc to normalne, że kręcą się koło niego dziewczynki. A że lubi żarty i psikusy? W tym wieku to normalne”. Później próbowała rozmawiać z własną mamą, ale ta miała tylko jedną refleksję: „To skandal. Trzeba natychmiast sprowadzić tu Krzyśka, ja już z nim to załatwię!”. Jak przebiegła rozmowa, Marysia się nie dowiedziała. Mama ograniczyła się do komentarza, że rzadko kiedy życie jest takie, jak wygląda na pierwszy rzut oka.
Gdy Krzysiek opowiedział jej, jak wywiózł do Wilanowa jakąś dziewczynę z Łowicza i prysnął do autobusu, zostawiając bidulę zupełnie zdezorientowaną, postanowiła, że zerwie z nim wszelkie kontakty, ale nie bardzo to wychodziło, bo ich rodzice się lubili i Krzysiek po prostu od czasu do czasu zjawiał się u nich w domu. A gość to gość, wiadomo.
W końcu ojciec jej podpowiedział, żeby dała mu spokój. Każdy ma prawo zmarnować sobie życie na aktywność bezsensowną. Marysia zgodziła się z tatą: nie da się zmienić człowieka, jeśli on sam tego nie chce. Porzuciła wreszcie rolę wychowawczyni i zaczęła traktować Krzyśka jak zwykłego, niezbyt fajnego, ale po prostu kolegę. Dzięki temu bez zbędnych emocji mogła słuchać, co ostatnio zrobił. A on nie tylko lubił działać. Lubił także, żeby Marysia o jego wyczynach była dobrze poinformowana.
Kiedy Marysia delektowała się ciastem z rabarbarem, Krzysiek opowiedział, jak rano umówił się z Karoliną z Ursynowa i z Magdą z Ursusa na pętli Podgrodzie. Pojechali tam z Grzybem rowerami i przyczaili się w spożywczym, bo z półpiętra doskonale widać pętlę. Oczywiście nie miał zamiaru spotkać się z żadną z dziewczyn. Chciał tylko sprawdzić, czy naprawdę istnieją takie idiotki, którym chce się tłuc z rowerem na drugi koniec miasta, ponieważ chłopak im powiedział, że mają piękne dusze i on tylko przy nich nie czuje się samotny. Przyjechały obie, a nawet podejrzliwie na siebie patrzyły, a oni boki zrywali, obserwując je z ukrycia. Grzyb coś tam mruczał, że nawet niezłe, ale on jest palantem. Dla niego ostatnio niezłe jest wszystko, co się rusza.
Marysia zapytała, ile wreszcie one tak siedziały. Okazało się, że Krzysiek odbierał od nich telefony i zapewniał, że już jedzie.
Marysia nawet nie wiedziała, jak to skomentować. Nie była człowiekiem agresywnym, ale miała ochotę dać mu w łeb czymś ciężkim.
– Po co ty to robisz?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Kiedy poznaję nową dziewczynę, nie mogę przestać o niej myśleć, strasznie się nakręcam. A potem, jak tylko się przekonam, że ona poleci na każde moje zawołanie, natychmiast mi przechodzi. A Grzyb mi gada, że taką ładną rzuciłem. A co tu uroda ma do rzeczy? Baba to baba.
– Nie wiem, dlaczego ja ciągnę znajomość z tobą. Muszę to przemyśleć, bo… ty mnie przerażasz, człowieku. Żyjesz w jakimś obłędzie.
Krzysiek powiedział, że on od dawna przeraża sam siebie i że jedyne, przez co umie się wyrazić, to wiersze. Marysia jęknęła w duchu, bo nieraz już miała do czynienia z jego wątpliwej jakości twórczością, ale była dobrze wychowana i nie chciała Krzyśka urazić. Trudno. Trzeba wysłuchać jakiegoś nowego, wstrząsającego brakiem treści dzieła. Na szczęście Krzysiek nie lubował się w długiej formie.
Marysia popatrzyła na Krzyśka, jak przejęty grzebał w szufladzie w poszukiwaniu teczki ze swoją twórczością, i wtedy nagle przyszło jej do głowy, że to dobrze znać kogoś takiego. Dzięki niemu ona nigdy nie da się nabrać na takie sztuczki. Jak nisko trzeba upaść, żeby jechać na drugi koniec Warszawy do jakiegoś raz widzianego albo niewidzianego wcale faceta? Te dziewczyny są naprawdę głupie. Marysia poczuła szczerą pogardę dla takiego zachowania. Czy one nie mają dumy? Ambicji?
Krzysiek podał jej kartkę z wierszem, ale wówczas do pokoju zajrzała ciocia z pytaniem, czy nie zagrają z nimi w państwa-miasta. Cela zaproponowała ciekawe kategorie i wszyscy są chętni do gry.
Marysia zerwała się z miejsca. Złapała ostatni kawałek ciasta i nie oglądając się na Krzyśka, poszła do jadalni. Nie szalała na punkcie państw-miast jak siostra, ale wszystko było lepsze niż przebywanie z tym emocjonalnym pantofelkiem w jednym pokoju.
*
Po wyjściu od Żukowskich Marysia poczuła, że musi czymś gorzkim przełamać nadmiar cukru w organizmie. Poszła więc do spożywczego i nabyła półlitrową butelkę toniku, który wypiła duszkiem.
Przed klatką schodową przystanęła na chwilę, gdyż przyszła do niej wiadomość. Od czasu, gdy czytając wiadomość w komórce, z impetem weszła na śmietnik, co skończyło się olbrzymim, bolesnym siniakiem na piszczeli, nigdy już tak nie robiła. Wygrzebała komórkę z kieszeni. Kątem oka spostrzegła jakiś ruch koło swojego ramienia. Mimowolnie podniosła głowę.
Kilka kroków od niej wolnym krokiem, na sztywnych nogach, jakby miał zabandażowane stawy kolanowe, szedł jakiś dzieciak. Marysia nie poświęciłaby mu ani sekundy uwagi, ale on najwyraźniej miał coś do niej. Minął ją bez słowa, dziwnie się jej przyglądając, wręcz świdrując ją wzrokiem. Marysia nie znała go, nie miała pojęcia, kim jest. „Jakiś nienormalny” – pomyślała. Przeniosła wzrok na komórkę, ale nie odczytała wiadomości, bo chłopczyk nagle zawrócił i stanął przed nią wyprężony jak struna. Wyrzucił z siebie zdecydowanie zbyt głośne „cześć”, a potem rzucił się do ucieczki.
*
W latach 50. XX wieku rosyjscy naukowcy wyselekcjonowali lisy o spokojnym charakterze i z każdego miotu wybierali do rozmnażania najmniej płochliwe osobniki. Efekty były spektakularne. Już w czwartym pokoleniu lisy zaczęły merdać ogonami i pozwalały się głaskać, a w dziewiątym wyraźnie lgnęły do ludzi i umiały się z nimi związać jak psy. Marysia wybrała zdjęcia srebrnych lisów i znalazła w Internecie fotografie eksperymentalnej hodowli w Nowosybirsku. Powinna na godzinę nad tym usiąść, ale jakoś dziwnie jej się nie chciało. Wiedziała dokładnie, co ma robić, i nie było to trudne, wymagało tylko poszperania w kilku książkach i w Internecie, ale perspektywa siedzenia przy komputerze w ogóle jej nie pociągała. Postanowiła jednak być twarda. Nastawiła budzik i usiadła do roboty.
Była w trakcie przygotowywania slajdu na temat zmian, jakie zachodziły w wyglądzie i zachowaniu lisów z Nowosybirska, gdy rozległ się dźwięk domofonu. Obie z Celinką rzuciły się do drzwi. Łapa również. Pies i Cacuś się nie rzucili, bo byłoby to poniżej ich godności, ale też przemaszerowali do przedpokoju. Celinka dopadła domofonu pierwsza.
– Policja, otwierać! – Usłyszała w słuchawce.
– Kuba, przyszedł Kuba! – wrzasnęła i pognała korytarzem na powitanie brata.
Marysia nie wybiegła z mieszkania, była już na to zdecydowanie za duża. Podciągnęła legginsy, wyprostowała plecy i spróbowała zrobić arabeskę. Przez chwilę przyglądała się sobie w lustrze. Od dwóch lat już nie chodziła na balet, ale może to błąd? Nie zdążyła się nad tym zastanowić, bo Kuba z Celą na barana wkroczył do domu.
Kuba był sam. Magda i dzieci złapały jakiegoś wirusa i musiały zostać w domu, więc Kuba przyszedł tylko na chwilę zamienić parę słów.
– Ale chyba możesz zostać na herbacie? Czy Magda ci zabroniła? – wypaliła Marysia.
Kuba zamarł i wbił w siostrę czujne spojrzenie. Nie bardzo rozumiał, skąd ten atak na niego.
– Mogę i niczego mi nie zabroniła – wycedził przez zęby. – Wręcz przeciwnie: wypchnęła mnie z domu na siłę, żebym się trochę zrelaksował. Ale nie miałbym z tego żadnej przyjemności, bobym tylko patrzył na zegarek.
– Bycie z nami to już dla ciebie żadna przyjemność?
– Mam przyjemność, ale nie chciałbym, żeby Madzia na mnie czekała.
– Co jej się stanie?
Marysia sama się dziwiła, że to mówi. Przepadała za Magdą, biegała do niej się zwierzać i omawiać niemal wszystko, co jej się przytrafiało.
Kuba podejrzliwie spojrzał na siostrę.
– A tobie co się stało? Masz zły humor?
– Miałam bardzo dobry humor, ale spotkałam ciebie.
– Ale jesteś… opryskliwa.
– Ja jestem opryskliwa? Świetnie! Masz jeszcze inne uwagi na temat mojej osobowości czy to już wszystko?
– Matko, co się stało? Masz jakiś problem? Facet cię rzucił, ktoś cię okradł, koleżanki cię obgadują? Co jest?
– To ty masz problem! I nie wrzeszcz na mnie!!!
– Dobra, nic już nie mówię, ale ciskasz się nie wiadomo o co.
Marysia poczuła, że zabrnęła w ślepą uliczkę, tylko nie bardzo wiedziała, jak się z niej wycofać.
– Mieliście przyjść wszyscy razem, tak się umawialiśmy! – pisnęła.
Kuba wyciągnął ramiona i podszedł do siostry. Objął ją i mocno przytulił. Marysia szaleńczo kochała brata i nie umiała udawać, że nie chce się do niego przytulić. Gdy Kuba zaczął ją głaskać po plecach, poleciało jej kilka łez, ale to były dobre łzy i Marysia poczuła, że napięcie i głupia złość już z niej uszły.
Kuba uśmiechnął się krzepiąco. Wyciągnął dłoń i delikatnie otarł jej mokre policzki. Marysia odetchnęła.
– „Płacze dziewczyna, chłopca trzeba jej”… – zanucił cichutko i popatrzył na Marysię znacząco.
Marysia poczuła, jak nowa fala wściekłości zalewa ją od stóp po czubek głowy.
– Że niby potrzebuję faceta, tak?!
– Co ja takiego powiedziałem? O co ci chodzi?
– To co to za insynuacje?!
– Żadne
– To co mi tu śpiewasz?!
– Tak sobie. Mimochodem mi się skojarzyło… Sytuacyjnie.
– Czy ja się wtrącam do twoich spraw?
– Czasem tak.
– Na przykład kiedy?
– Nie wiem kiedy…
– Możesz nas wcale nie odwiedzać! Wpadasz na pięć minut… nie uspokajaj mnie, mamo! Ktoś mu powinien powiedzieć prawdę i ja to zrobię. Masz nas wszystkich gdzieś. Są tylko Magda i dzieci!
Marysia nie zarejestrowała przestraszonych oczu młodszej siostry. Nie widziała, jak oba koty na wszelki wypadek oddaliły się od epicentrum wydarzeń i tylko Łapa z uśmiechniętym pyskiem stoi w przedpokoju i wciąż merda ogonem. Odwróciła się na pięcie i poszła do siebie, jak prostaczka bez słowa zamykając za sobą drzwi.
Rodzina przeniosła się do kuchni. Przez chwilę stali w milczeniu.
– Od dawna taka jest? – wyszeptał Kuba i z trwogą spojrzał w stronę drzwi pokoju.
– Dziś rano się nasiliło. Chyba coś się stało, sami nie wiemy.
Kuba obiecał, że jak tylko wirusa szlag trafi, przyjdą wszyscy z długą wizytą. Serdecznie uściskał rodziców i Celinkę, otworzył drzwi pokoju sióstr i rzucił „cześć”, ale Marysia mu nie odpowiedziała. Miała słuchawki na uszach i udawała, że nie słyszy.
Kuba się nie obraził. Mrugnął do rodzinki porozumiewawczo i czym prędzej wrócił do swoich.
*
– Będziemy oglądać _Księżniczkę i żabę_, idziesz?
– Nie mam ochoty na żadne głupoty. Widziałam to milion razy. Mówiłam ci, żebyś obejrzała coś normalnego. Kino czeskie rządzi. Wiesz, kto to jest Petr Zelenka? A co zrobisz, jak ktoś zaproponuje kategorię „reżyser filmowy”? Nic nie napiszesz, ani jednego nazwiska!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki